Mistrz Hammon tkał.
W laboratorium panował mrok. Alchemiczne krosna terkotały cicho w szklanej kadzi golemowej. Taumiczne serwomechanizmy kierowały je tam, gdzie trzeba, snując sploty dokładnie według zamysłu mistrza.
Czy aby tak dokładnie…?
Hammon wystrzelił zza swojego pulpitu. Z kryształową lupą przy oku, przywarł do szkła. Długo wodził wzrokiem po smukłym udzie zawieszonej w płynie kobiety.
– Zrzucić prototyp! – wrzasnął.
Garbaty sługa zerwał się z miejsca, doczłapał do kadzi, zatrzymał mechanizmy, i ciągnąc za łańcuch, wylał zawartość. Opalizujący micelat ściekł z platynowych włosów, spłynął z pagórków piersi, którym do ideału brakowało tylko rozkołysania wolnym rytmem oddechu, wylał się spomiędzy mięciutkich, amarantowych warg i wbudowanymi w podłogę laboratorium kratkami pomknął do ścieku.
Igor dźwignął wybrak i aż stracił dech, gdy poczuł wciąż wilgotną od micelatu grudeczkę sutka, ślizgającą się mu po torsie. Natarczywe pulsowanie, które nagle odezwało się w skroniach – i innych miejscach – zmusiło go, by się odezwał, choć wiedział, że lepiej tego nie robić.
– Mistrzu, wybacz śmiałość! – zaskrzeczał garbus. – Dlaczego? Przecież ona… to… – Otarł ślinę ściekającą z kącika krzywych ust. – To jest absolutna perfekcja!
– Perfekcja…? Perfekcja?! – Mistrz bezceremonialnie rozwarł nogi wybraku, tuż pod nosem sługi. – Patrz tu, ignorancie! – Igora nie trzeba było zachęcać do rzucenia okiem na kluczowy element produktu. Po wewnętrznej stronie uda, tuż obok ścięgna, skóra wybraku miała odcień o ćwierć tonu ciemniejszy. Kaleka nigdy nie zwróciłby na tę plamkę uwagi, ale raz zauważywszy, nie mógł oderwać od niej oczu. – Wyobrażasz sobie, co zrobiłby książę Anadmaru albo hrabia Modzer, gdyby przyszło im wcisnąć twarz w coś takiego?!
Igor starał się sobie nie wyobrażać wciskania twarzy w polukrowaną micelatem przekąskę, bo miał na sobie jedynie luźne szarawary, ale było to jak niemyślenie o białym koniu. Koń, prawda. Skojarzenie z jeździectwem też nie pomagało. Produkt miał udka apetyczne jak kaszmirowe paróweczki. Gdyby pozwoliło mu to znaleźć się między nimi, Igor bez zastanowienia dałby się przerobić na siodło, choć ich rozkoszna sprężystość zachęcała raczej, by golemicę posiąść jak klaczkę…
– Po drugie! – Mistrz, wrzaskiem, wyrwał go z marzeń o ciasnych objęciach wybraku. – Jak wyobrażasz sobie w tej sytuacji produkcję na skalę przemysłową? Jeśli splot golemowy nie jest idealnie, ale to idealnie stabilny, krosna się rozedrgają i każda następna kopia będzie miała tym większe wady! Na taczkę! Na kompost! Zresetować mechanizm! Jeszcze raz i jeszcze, od nowa! Raz, dwa, ruchy, ruchy, ruchy! Dyszy nam na karki konkurencja, i co gorsza, udziałowcy!
Igor spuścił nos, jeszcze niżej niż zmuszał go do tego garb, i z żalem zabrał się do utylizacji wybraku. Po kilku chwilach krosna ruszyły ponownie.
Mistrz Hammon tkał.
*
Mistrz Hammon łkał.
Cały tydzień produkcji znowu poszedł na kompost. Dobiegająca z dziedzińca woń rozkładających się prototypów zaczynała być nie do wytrzymania.
– Igor! – zawołał żałośnie. – Zrzuć wybrak, ja potrzebuję kwadransa. Szybka herbatka i spróbujemy ostatni raz przed fajrantem.
Kaprawe oczka kaleki błysnęły, gdy tylko alchemik zniknął za winklem.
– Zobaczysz Igora zrzucającego to bóstwo – mruknął pod nosem, wiedząc, że mistrz go nie usłyszy. – Zobaczysz to, jak świnia niebo, prywaciarzu.
– Na pewno widziałem, jak gdzieś wywalał całkiem dobrą duszę… – dodał, nurkując w szkarłatnym kuble.
*
Mistrz wrócił do laboratorium. Z zadowoleniem przyjął widok pustej kadzi i zresetowanych krosien. Z filiżanką ukochanego oolonga, podszedł do pulpitu.
Zachłysnął się powietrzem, gdy wyłoniła się z cienia.
Utkana z marzeń bogini zbliżyła się wolnym krokiem. Mokre włosy zaczesała do tyłu, całkowicie odsłaniając twarz, uszy i szyję, co w jakiś sposób sprawiło, że wydawała się jeszcze bardziej naga. Maleńki rozstęp na biodrze, który jeszcze przed chwilą był niewybaczalnym mankamentem, teraz, rozkołysany miękkimi ruchami, zdawał się dyskretnym tatuażem i hipnotyzował ze skutecznością taumicznego wahadła. Oderwał od niego wzrok, dopiero gdy stanęła tak blisko, że widok zasłoniły mu ciężkie piersi.
– Gotowa, by służyć – szepnęła. Mistrz aż przewrócił oczami, otulony potrójną pieszczotą aksamitnego głosu w uchu, ciepłego oddechu na policzku i rozpłaszczonych na torsie miękkości.
Chciał jeszcze protestować, pytać, co przeznaczony do utylizacji produkt robi poza kadzią, w dodatku najwyraźniej z duszą w środku, ale zapieczętowała mu usta, najpierw opuszką palca, potem miękką wilgocią warg, a jeśli w tym momencie miał jeszcze jakieś resztki rozumu, trzepoczący języczek skutecznie je wymazał.
Produkt, choć niedoskonały, działał niezawodnie.
Chwycił wybrak za niemożliwie wąską talię, umościł boginię na samym brzegu pulpitu alchemicznego i podjął nierówną walkę z ciężką klamrą pasa. Golemica nie ułatwiała zadania, wcisnęła jego twarz prosto w mięciutkie jak ptasie mleczko piersi.
– Teraz – rozkazała.
Co teraz? – miał zapytać, ale nie zdążył, bo kaleki sługa z ogłuszającym wrzaskiem huknął go pękatym alembikiem w potylicę.
Hammon padł bez życia, a gorąca jucha popłynęła do ścieku przeznaczonymi na micelat kratkami.
Igor zajął miejsce mistrza w czułych objęciach golemicy.
– Momencik, miły – przerwała, zanim zdążył się za nią zabrać. – Umiesz to-to obsługiwać? – zapytała, poklepując blat pulpitu.
– Przyglądałem się mistrzowi. Potrafię – zapewnił, wypinając pierś jak do orderu. – Ale po co? Wystarczysz mi przecież ty jedna.
– Zobaczysz, miły. Zmienimy tylko trochę projekt…
*
Kaleki Igor tkał.
Właściwie krosna tkały same, a on patrzył przez okno na równinę, rozkoszując się ciepłem i miękkością wtulonej w garbate plecy golemicy. Miriady jej utkanych sióstr stały w karnych, milczących szeregach, czekając na uruchomienie.
Igorowi nowy wzór wcale się nie podobał. Słyszał, że są mężczyźni gustujący w atletycznych kobietach, ale wątpił, czy wykonane według projektu golemicy produkty mogły spotkać się z ciepłym przyjęciem rynku.
Jeśli jednak miało to utrzymać jego wybrankę w humorze do figli, był gotów tkać, i tkać, i tkać.
– Wybacz, że to powiem, turkaweczko, ale one nie są choćby w części tak piękne, jak ty.
– Nie mają być, miły – mruknęła, gładząc dłonią podbrzusze Igora. – One mają dźwigać piki.
Już miał pytać, o czym tak właściwie mówi, ale jego własna pika zaczęła się dźwigać, rytmicznie ugniatana smukłymi palcami golemicy, więc zamiast tego rozsiadł się na szkarłatnym kuble, gotów na kolejną dawkę mokrej, amarantowej rozkoszy.
– Siądź gdzie indziej, miły – poleciła golemica, z wyrazem najszczerszej troski na twarzy. – Nie chciałabym, żeby coś ci się stało – dodała, stukając w tabliczkę na pokrywie kubła.
Igor zmarszczył brwi.
– Dlaczego coś miałoby się stać? Co tu jest napisane? Wiesz przecież, że nie potrafię czytać.
– „Uwaga! Odpady niebezpieczne”.
Igor zesztywniał i to nie tylko w ten przyjemny sposób.