- Opowiadanie: Bardjaskier - Hodowcy dusz

Hodowcy dusz

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Hodowcy dusz

Noc przynosi mi tę chwilę wytchnienia, jaką daje psu spuszczenie ze smyczy. Jest tym, czym uchylone okno dla spragnionego wędrówki kota. Pamiętam, że opuściłem Jakuba i pofrunąłem plątaniną rur ku powierzchni. Wyskoczyłem przez właz kanalizacyjny nad popękany od słońca asfalt. Ach, co za rozkosz dawały przenikające mnie ciepłe promienie, po wyjściu z ciemnych i zimnych podziemi, były niczym zanurzenie się w ciepłej kąpieli. Resztę nocy, w rozumieniu czasu, gdy Jakub śpi, spędziłem na buszowaniu po ruinach miasta. Wlatywałem przez okna do domów i przyglądałem się starym fotografiom. Próbowałem odgadnąć, który z butwiejących szkieletów w mieszkaniu należy do osoby ze zdjęcia. Rozmyślałem też o tym, jak wygląda świat po drugiej stronie. Tam, gdzie słońce nigdy nie świeci, odkąd Ziemia przestała się kręcić. 

Pierwszy znak, że czas wracać, przyszedł, jak zawsze, zbyt szybko. Poczułem, że budząca się świadomość Jakuba przyzywa mnie, jak zmartwiony właściciel zagubione zwierzę. Złapałem trochę ciepłego powietrza i pomknąłem przez rurę w stronę domu.

Labirynt przewodów kanalizacyjnych jest fascynujący. Są tu niezliczone przedmioty, grzyby i stworzenia. Były też dźwięki, dochodzące czasem z najdalszych zakamarków nieskończonej plątaniny rur. Niektóre ciche, lękliwe. Inne głośne i straszne. A przynajmniej tak było kiedyś, gdy w podziemiach poza Jakubem byli też inni mieszkańcy. Teraz rury wypełnia tylko szum wiatru, czasem szmer buszujących w odpadach owadów.

Wpadłem do domu i wypuściłem trochę ciepła zabranego z powierzchni. Jakub poczuł je i otworzył oczy.

– Witaj, wietrzyku – powiedział.

– Witaj – odpowiedziałem.

 Jakub przeciągnął się na kartonach. Zrzucił koc, poskładał go i położył starannie na poduszce.

– Co mamy dzisiaj na śniadanie? – zapytał, sięgając do szafki.

– Obawiam się, że możesz się rozczarować. 

Wyciągnął plastikowe pudełko z usmażonymi prusakami.

– Zostały trzy – zauważył.

– Mówiłem, że się rozczarujesz – westchnąłem, bo to oznaczało, że dzisiaj będziemy szukać jedzenia.

Przeleciałem obok sterty książek, dając Jakubowi w spokoju zjeść śniadanie, z tęsknotą spoglądając na tytuły. Dzisiaj mieliśmy wybrać nową historię do czytania. Jakub wodziłby dłonią po grzbietach powieści, powtarzając:

– Co by tu…? Co by…?

A ja czekałbym, aż palec dotknie tytułu, który wpadł mi w oko, i wtedy przeleciałbym przez Jakuba. Nie mam pojęcia, co się dzieje w głowie mojego właściciela, gdy przenikam skórę, mięśnie, kości i organy. Ale wiem, że zamiera na krótką chwilę. A potem Jakub sięga, ot tak, zwyczajnie, jakby chciał to zrobić od samego początku, po tytuł, który mnie interesuje.

Och, jak bym chciał, zwinięty w kłębek, zalec wśród kartonów, czekając, aż Jakub usiądzie na poduszce, otworzy książkę i zacznie czytać, bym mógł utonąć w kolejnej historii. Nic jednak na to nie wskazywało. Jakub włożył palce do ust, wyciągnął kawałek pancerza ze skrzydłem, zmarszczył czoło i sięgnął ponownie. Za drugim razem wyjął ząb.

– Potrzebuję czegoś pożywniejszego – powiedział.

To prawda, wyglądał strasznie. Bosy, chudy, z pokręconą brodą i włosami sięgającymi ramion. Przez skórę na twarzy można było zobaczyć kości policzkowe, a oczy sprawiały wrażenie, jakby miały wytoczyć się z czaszki.

 

Wspominam z nostalgią dni, które może nie były łatwe, ale na pewno ciekawsze. Jakub wstawał wraz z ciepłym powietrzem, które przynosiłem. Podchodził do rur i zaczynał koncert. Czerwona, stalowa, uderzona śrubokrętem, drżała – miała metaliczny, wysoki, nieprzyjemny dźwięk. Żółta, żeliwna, stara i zardzewiała, niemal natychmiast pochłaniała odgłos, zupełnie tak, jakby go zasysała. Szara, plastikowa, dudniła nisko, basowo. I zielona, która brzęczała wysoko, ale przyjemnie, niemal śpiewnie, przywodziła na myśl sopran aktorki operowej.

Potem szybkie śniadanie – a była to czasem konserwa, czasem żaba lub mały gryzoń – i książka. Jakub czytał, a ja słuchałem, aż nie zabrzmiała któraś z rur. Wtedy mój właściciel przerywał lekturę i notował kawałkiem węgla usłyszane dźwięki. A każdy przewód wydawał inne. Rozszyfrowanie ich było niełatwe, ale Jakub jakoś sobie poradził i z czasem potrafił odpowiedzieć na każdą dźwiękową wiadomość. Wyjątkiem była rura pomalowana na zielono – ta uparcie milczała. 

Każdy kontakt był niczym małe zwycięstwo, święto, które wprawiało mojego właściciela w ekstazę.

– To mężczyzna! – krzyczał. – Ma trzydzieści lat i nazywa się Tomasz. Czy zapytać go, gdzie mieszka?!

– Nie odpowie na to pytanie – mówiłem, a Jakub kręcił głową, przyznając mi rację, zupełnie jakby mógł mnie usłyszeć.

– Szum. Słychać tylko szum – irytował się Jakub przy żeliwnym przewodzie. – Raz na kilka tygodni „dzień dobry”, a poza tym tylko ten irytujący dźwięk.

– Może się boi, bardziej niż ty – mówiłem, choć mój właściciel wiedział to równie dobrze jak ja.

– Ten ktoś, na końcu szarej, znów mnie o coś pyta. – Jakub chodził, drapiąc się po czole. – W jakiej dzielnicy mieszkałem? A czy pamiętam rzeźnika na Złotym Rogu? A kwiaciarnię na Placu Wyzwolenia?

– Musisz być ostrożny, nie wiesz, jakie zamiary ma ten ktoś po drugiej stronie – ostrzegałem.

– Nie mogę się dać podejść – przyznawał Jakub. – To niewinne pytania, ale odpowiedzi mogą dać wskazówkę, jak dojść do mojego domu.

I tak to szło. Najczęściej odzywała się rura czerwona. Tematy były błahe, ale sprawiały wiele radości mojemu właścicielowi. Niestety ten przewód ucichł najszybciej. A po nim kolejne, aż wszystkie sterczały ze ścian nieme, tak jak ten zielony. Choć to właśnie w ten Jakub jeszcze czasem uderzał, ale już nie z takim entuzjazmem i nie tak regularnie jak kiedyś.

Dobrze wiedzieliśmy, kto stoi za ciszą w przewodach. Kronos. Tak go nazywaliśmy. Pan podziemnych tuneli. Każda wyprawa w głąb czeluści niosła za sobą ryzyko, że padniemy ofiarą tej bestii. Inni też wiedzieli o istnieniu Kronosa i bali się tak bardzo, że nieraz milkli na długie tygodnie w obawie, że bestia ich usłyszy i odnajdzie. Tak było z panem Tomaszem od czerwonej rury. 

Doszedł nas dziki wrzask, który poniósł się przewodem. A potem cichy, chrapliwy głos:

– Już dobrze, dziecino. Nie bojaj. 

Wciąż słyszeliśmy jęki i piski z czerwonej rury, przerywane gadaniem Kronosa:

– Nie bojaj, dziecino. Nie bojaj. Zaraz będzie po wszystkim.

I było. Ale przewód nie zamilkł. Niósł cichy chrzęst i mlaskanie. Ledwo słyszalne. Powtarzały się dzień za dniem, gdy Kronos siedział po drugiej stronie czerwonego przewodu. Aż pewnego dnia dostaliśmy wiadomość:

– Dzieciaczki, znajdę i was. Bojacie się? Nie bojacie, idę po was.

Potem czerwona rura umilkła na zawsze.

Po tym wydarzeniu na długi czas wszystkie rury ucichły. A mój właściciel już nigdy nie sięgnął po mity greckie.

Dlatego tak baliśmy się wychodzić na poszukiwanie jedzenia. Zawsze mieliśmy nadzieję, że bestia nasyciła się i gdzieś odeszła. Płonne były to nadzieje. Przemierzając ciemne tunele, ciągnąc za sobą czerwoną nić, by nie zgubić drogi na rozwidleniach, nieraz słyszeliśmy odgłos kroków za nami. Czasem daleko, a czasem tuż za ostatnim zakrętem. Wtedy Jakub zrywał nić i zaczynaliśmy szaleńczy bieg. Byle dalej od prześladowcy. Oby trafił na tunel z pozostawionym śladem. A potem zwijanie szpuli w drżących dłoniach. Szybciej, by nie pozostawić tropu. A co, jeśli Kronos czeka przy nici, na kolejnym rozwidleniu? A jeśli dotarł po niej do naszego domu? Co zrobisz, Jakubie, gdy z ciemności wyszepcze ci do ucha:

– Bojasz? Nie bojaj. Już jestem.

Nie musiałem o to pytać swojego właściciela – widziałem, że prześladują go te same obawy.

 

Jakub ściągnął z półki szpulę nici i popatrzył posępnie na metalową szafę. To były drzwi do świata ukrytego w ciemności. Patrzyłem, jak mój właściciel wyciąga latarkę, chowa do kieszeni śrubokręt i gasi świece.

 W takich chwilach czułem jego samotność. Rozsadzała Jakuba niczym powietrze starą dętkę. Choć był już pełny otaczającej go pustki, to ta wciąż znajdowała kolejne przestrzenie, do których mogła się jeszcze wedrzeć. Czy Jakub miał w sobie miejsce na więcej samotności? Czy pęknie jak stara dętka, jeśli nie będzie miał już gdzie jej gromadzić? Czy ja eksploduję razem z nim?

 

 Kiedyś chciałem temu zapobiec i znaleźć remedium na trawiącą mojego właściciela samotność. I gdy Jakub zamykał oczy, ja wymykałem się przez rury, by sprawdzić, kto mieszka na ich końcu i czy może wraz z naszymi sąsiadami żyją towarzysze tacy jak ja. 

Na końcu czerwonego przewodu był ktoś podobny do Jakuba. Pan Tomasz mieszkał w zaułku, gdzie rozbił trzy namioty. Jeden służył za kuchnię, drugi za sypialnię, a w trzecim leżały książki. Koło rury wystającej ze ściany, a po stronie pana Tomasza od Namiotów miała ona kolor pomarańczowy, ustawił taboret, obok którego leżała powieść. Pewnie siadał tam i czytał w oczekiwaniu na wiadomość od Jakuba. Czy towarzysz pana Tomasza od Namiotów równie chętnie słuchał lektur, co ja? Tego nigdy się nie dowiedziałem. Gdy tylko przeleciałem przez przewód i zacząłem buszować po obozowisku, wyskoczył na mnie spomiędzy bujnie oblepiającej jeden z kątów pleśni. Był większy niż ja i szybszy, o czerwonawej barwie. W jednej chwili otoczył mnie całym sobą, wirując jak oszalały. Syczał wściekle:

– Odejdź, albo cię zaduszę!

Był bardzo zaborczy. Strzegł swojego właściciela, tak jak pan Tomasz od Namiotów pilnował, by nie zdradzić nic o sobie Jakubowi. Nigdy już tam nie wróciłem. A nim odwiedziłem żółtą rurę, minęło trochę czasu.

Tym razem byłem ostrożniejszy. Na końcu żeliwnego przewodu ostrożnie wyjrzałem. Zobaczyłem małe pomieszczenie z telewizorem o strzaskanym kineskopie i szumiące radio. To ten dźwięk doprowadzał Jakuba do pasji, gdy z uchem przy wylocie rury powtarzał:

– Co to za szum? Co to może być?

Była też sterta zużytych ubrań, na których spała wynędzniała kobieta o trudnym do określenia wieku. Nazwałem ją Damą w Szmatach. Jej towarzysz był prawie niewidoczny. Leżał zwinięty u jej nóg i zaczął drżeć, gdy tylko mnie zobaczył. Kobieta rzadko stukała w rurę, a jak już to robiła, ograniczała się do “dzień dobry”.

– Tylko tyle – dziwił się Jakub z uchem przy żeliwnej rurze. – Jak zawsze.

Taką samą wiadomością odpowiadał Damie w Szmatach, której taka zażyłość najwidoczniej wystarczała.

Nie chciałem bardziej straszyć towarzysza kobiety i zostawiłem ich w spokoju.

Szara rura zaprowadziła mnie do stacji metra, gdzie pachniało smażonym mięsem. Ten zapach był odurzająco przyjemny. Między dwoma filarami wisiał hamak, na którym spał mężczyzna w kurtce moro. Na torowisku leżały puszki po konserwach, butelki i inne śmieci. A między nimi kości.

Otumaniony zapachem panującym w domu pana Ciekawskiego – bo tak go nazywał Jakub – prawie wyskoczyłem z plastikowej rury. Jednak w ostatniej chwili zawróciłem, gdy tylko zobaczyłem towarzysza mężczyzny w hamaku. Był czarny i nieruchomy. Przypominał węża przygotowanego do ataku, ze ślepiami utkwionymi w ofierze. Zapytałem go o pana Ciekawskiego. Jak sobie radzi? Towarzysz milczał. Czy ktoś jeszcze z nim mieszka? Nawet nie drgnął – tylko patrzył. A gdy zapytałem o możliwość spotkania naszych właścicieli, odpowiedział szybko:

– Tak. Musimy się spotkać.

Nie podobał mi się zimny, zły, metaliczny głos towarzysza pana Ciekawskiego ani jego długie, białe zęby.

 

Patrzyłem, jak Jakub gasi kolejne świeczki. Wyjście z domu nie podobało mi się tak samo jak mojemu właścicielowi i zacząłem myśleć nad tym, czego jeszcze nie zrobiliśmy tego dnia.

– Nie wysłałeś wiadomości zielonym przewodem – powiedziałem.

Jakub stanął przy ostatniej ze świec i włożył rękę do kieszeni. Wyciągnął śrubokręt. Spojrzał na rurę.

– Czy jest sens jeszcze próbować? – zapytał. – Ona od zawsze milczy. Tam po drugiej stronie nikogo nie ma.

Mimo zwątpienia podszedł do przewodu. Bawił się chwilę śrubokrętem, obracając go w dłoniach. I wtedy rura zabrzęczała. Jakub nawet jej nie dotknął. Dźwięk dochodził gdzieś z wnętrza, niesiony przewodem. Mój właściciel rzucił się do notatek. Odnalazł skrawek niezapisanego papieru i zaczął notować:

– Długi, trzy szybkie, dwa długie… 

Przysiadłem na głowie Jakuba, obserwując notatki.

– Co to może oznaczać? – zapytał.

– Komunikuje się tak jak pan Tomek od namiotów w pierwszej części wiadomości – podpowiedziałem. – W kolejnej jak pan Ciekawski.

– Była tam cały czas i słuchała, jak rozmawiam z innymi! – krzyknął Jakub. – Dobrze, zobaczmy, co chce nam przekazać!

„Nie mam już siły. Już się nie boję. Chcę się spotkać. Obyś był dobrym człowiekiem. Sama już nie daję rady” – odczytałem wiadomość.

Jakub był przejęty jak nigdy. Wiedziałem, że bardzo potrzebuje czyjegoś towarzystwa. Widziałem, jak samotność trawi go pomału, nieubłaganie.

– Czy to rozsądne? – zapytałem, gdy podszedł do rury ze śrubokrętem.

Wahał się przez chwilę, w końcu wystukał.

„Jestem w składziku przy trasie podziemnej A7. Niedaleko stacji metra” – odczytałem wiadomość Jakuba i zaraz odpowiedź. – „Dziękuję. Idę”.

Mój właściciel odskoczył od rury jak oparzony. Stał chwilę oniemiały, a po chwili zaczął krążyć wokół posłania, mamrocząc coś pod nosem. Uśmiechał się i zasępiał na przemian.

– Wszystko będzie dobrze – próbowałem go uspokoić, i wtedy padło to imię.

– Kronos! – krzyknął nagle. – Zupełnie zapomniałem! Co, jeśli wpadnie na nią w ciemności!

O tym nie pomyśleliśmy. Jakub bezskutecznie nadawał kolejne ostrzegawcze wiadomości. Zielony przewód milczał, tak jak nas do tego przyzwyczaił przez lata.

– Za późno. Musiała już wyruszyć – powiedział Jakub.

– Dźwięk jej wiadomości był wyraźny – podpowiedziałem. – Musi być niedaleko.

– Muszę jej wyjść naprzeciw – postanowił Jakub. 

Włożył śrubokręt do kieszeni i przesunął metalową szafę, odsłaniając przejście do tunelu.

– Rura wychodzi na wschód – mówił, przywiązując nić do drzwi szafki. – Może idzie wzdłuż któregoś z tuneli… Jeśli nie jest wkopana w ziemię, to podążając za nią, powinienem… 

Urwał, nim jeszcze usłyszeliśmy z ciemności:

– Bojasz się? Nie bojaj, dziecino.

Kronos wypadł z mroku, zamknął w silnym uścisku ramiona mojego właściciela, nim zdążył się odwrócić, i wbił żółte zęby w szyję Jakuba. Bestia szarpała szczękami ciało, do chwili, gdy oderwała kawałek skóry, który od razu połknęła.

Wirowałem po domu, oszołomiony strachem, nie wiedząc, co robić. Mój właściciel nawet nie drgnął. Nie wydał nawet najcichszego dźwięku. Zupełnie jakby spodziewał się, że do tego dojdzie. Otworzył usta, po których spłynęła krew. Kronos rozluźnił uchwyt, a wtedy Jakub osunął się na ziemię. Bestia otarła wierzchem dłoni twarz i weszła do naszego domu. W świetle jednej świecy, która jeszcze się paliła, widziałem, jak ogląda książki, rury i notatki mojego właściciela. Był wielki i łysy, ze strzępami włosów na skroniach i potylicy. Usta mu świeciły od krwi i śliny. Oczy miał w ciągłym ruchu, zupełnie jakby nie mógł ich skupić w jednym miejscu. Jakub leżał i patrzył, z dłonią przystawioną do rany.

– Długo czekałem, by tu wejść – powiedział Kronos. – Byłem ciekawy, jak wygląda lokum mojego chlebodawcy. 

Podniósł kartkę z szyfrem pana Tomka od namiotów.

– Te wasze stukania były niczym drganie pajęczej nici, w którą wpadł owad. Tak, musiałem czekać i słuchać. A ty wskazałeś mi drogę.

Widziałem, że słowa Kronosa bolały Jakuba bardziej niż rana na szyi.

– Tego znalazłem dość szybko. – Kronos pomachał kartką papieru podpisaną „Czerwona rura”. – Długo się powstrzymywałem, by was nie spłoszyć. Ale jedzenie jest paliwem dla ciała. Bez niego nie ma życia. 

Podszedł do szarej rury.

– Z tym nawet przez chwilę mieszkałem – powiedział. – Mieliśmy podobne spojrzenie na świat. Polubiłem go tak bardzo, że zjadłem go od nóg, żebyśmy mogli sobie dłużej pogawędzić.

Jakub spróbował coś powiedzieć, ale usta zalała mu krew.

– Nie denerwuj się, jestem ci wdzięczny. Do tego stopnia, że nigdy cię nie zaatakowałem w tunelach. Nie przyszedłem do ciebie, gdy spałeś. Pozwoliłem ci żyć, bym mógł słuchać twoich wiadomości. – Podszedł szybko do żeliwnej rury. – Ta była prawdziwą zagadką. Długo nie mogłem jej znaleźć. Ale w końcu się udało. Niestety, ta stara kobieta już nie żyła. Nic się w przyrodzie nie marnuje. Choć nie było to paliwo pierwszej jakości.

Kronos oparł łokieć o wylot zielonej rury.

– Długo się zastanawiałem, czy czekać na efekty tej komunikacji – powiedział tonem osoby skarżącej się w urzędzie. – Ale się opłaciło. Prawda? 

Podbiegł i przykucnął nad Jakubem.

– Sprawiłeś mi wielką radość, wiesz? – mówił szybko, dźgając mojego właściciela brudnym palcem w pierś. – Marzyłem o kobiecie. Mam nadzieję, że nie jest stara. Będzie miała jedno zadanie, urodzić mi córkę. Wtedy będę mógł pomnażać paliwo dla ciała. Będę się mnożył i jadł. Ludzkie perpetuum mobile. Czemu tak patrzysz? Kanibalizm i kazirodztwo w naturze są powszechne.

Krążyłem nad bestią, szukając sposobu, by pomóc Jakubowi. I nagle to dostrzegłem. Kronos był ubogi o towarzysza. Nigdzie nie widziałem nawet śladu po nim. Nic. Zupełnie jakby odszedł lub nigdy go nie było. Postanowiłem wypełnić ten brak. Wleciałem prosto do wnętrza bestii.

Krążyłem po ciele Kronosa sam nie wiem, jak długo. Nie odnalazłem żadnych marzeń, fantazji czy wspomnień – jedynie plany, straszne i wyrachowane. Mające jeden cel – trwać za wszelką cenę. Było coś jeszcze, dziki, nieokiełznany strach przed nieznanym. Ten sam, który trawił mojego właściciela. Spojrzałem na Jakuba oczami Kronosa. Zobaczyłem, jak bestia chwyta go za gardło.

– A jeśli pani z zielonej linii nigdy nie dotrze? Rozmnażanie paliwa pozostanie tylko mrzonką – zacząłem szeptać. – Jeśli usłyszała cię i zawróciła. Może gorzej, odeszła z tej części podziemi. To został tylko Jakub. Jeśli go zabijesz, zostaniesz tu sam na zawsze. Paliwo będzie z ciebie uchodzić z każdym dniem, aż staniesz się słaby. Dobrze wiesz, że nie znajdziesz w sobie na tyle odwagi, by powędrować w głąb tuneli, bo za bardzo się boisz.

Kronos rozluźnił palce na szyi Jakuba, spojrzał na krew oblepiającą dłoń. Tylko tyle mogłem zrobić. Na krótką chwilę zasiać wątpliwość w sercu bestii. To wystarczyło, by Jakub wyciągnął z kieszeni śrubokręt. Jednym silnym uderzeniem wbił trzpień w kość policzkową Kronosa. 

Coś wypchnęło mnie z ciała bestii, która szalała po naszym domu, biegając od ściany do ściany, trzymając się oburącz za twarz, a spośród palców wystawała rękojeść śrubokrętu. Kronos przebiegł nad Jakubem i, wyjąc z bólu, zniknął w ciemności tunelu.

 

Epilog

Wylecieliśmy na powierzchnię poprzez studzienkę kanalizacyjną. Wirowałem wraz z towarzyszką pani z zielonego przewodu, a promienie słońca przyjemnie grzały, przenikając nasze bezcielesne powłoki. Nim zbudzą się właściciele, przeniesiemy odrobinę tego ciepła do podziemi. Na razie spuszczeni ze smyczy rozkoszowaliśmy się wolnością.

Dużo się zmieniło, odkąd pani z zielonego przewodu uratowała Jakuba. Mam przyjaciółkę o jasno-pomarańczowej barwie. Nasi właściciele planują ruszyć w głąb tuneli, by odnaleźć innych podobnych sobie ludzi. To będzie wyzwanie. Ale nim do tego dojdzie, czekamy na trzeciego członka naszej rodziny. Jestem ciekaw, jak będzie wyglądał jego towarzysz. Mam nadzieję, że będzie miał coś ze mnie i mojej przyjaciółki.

Pamiętamy też o Kronosie i jemu podobnych. Choć od tamtych złych dni nikt taki się nie pojawił, musimy zachować ostrożność, by nie stać się paliwem dla ludzi ubogich o towarzyszy.

Koniec
Nowa Fantastyka