Nerwowo zerknęłam na wskazówki dworcowego zegara. Do odjazdu pozostał zaledwie kwadrans, a kolejka do kasy biletowej zdawała się nie mieć końca.
Sięgnęłam do kieszeni płaszcza, natrafiając na przewodnik turystyczny pociągu „Bernina Express”. Ten sam, który kilkanaście godzin wcześniej wyciągnęłam z zesztywniałej dłoni martwego Artura. Wciąż próbowałam rozszyfrować krzyżyki, liczby i notatki, które naniósł na mapkę z trasą pociągu. Znałam jego eleganckie pismo. Te koślawe litery musiał stawiać w pośpiechu, zupełnie jakby słyszał kroki na skrzypiących, drewnianych schodach i czuł, że zbliża się niebezpieczeństwo.

Przewodnik stał się moim jedynym tropem. Mapą. Kluczem, który zawierał odpowiedź na pytanie, co odkrył i dlaczego ktoś go za to uciszył.
Nie wierzyłam w teorię o samobójstwie. Żaden trup nie chowa pistoletu do szuflady po tym, jak strzeli sobie w głowę. I choć policja szybko naprawiła to drobne niedopatrzenie, a w aktach sprawy zapisano, że broń leżała na podłodze, nie trzeba licencji detektywa, by domyślić się, że ktoś chciał zatuszować sprawę.
Kiedy dotarłam do okienka, poprosiłam o bilet do końcowej stacji, czyli włoskiego Tirano. Kasjerka nawet na mnie nie spojrzała. Znudzona stuknęła dwa razy w klawiaturę i poprawiła okulary, wpatrując się w monitor.
– Nie ma już wolnych miejsc – rzuciła obojętnie, kalecząc angielski.
Zerknęłam na bilety Artura, wsunięte między kartki przewodnika. Zawsze ta sama godzina odjazdu, dokładnie ta, która wyświetliła się właśnie na tablicy. Przeczucie mówiło mi, że jeśli chcę odkryć to, co on, muszę wyruszyć o tym samym czasie.
– Proszę… ja naprawdę muszę jechać tym pociągiem! – jęknęłam, spoglądając nerwowo na zegar za plecami.
Pięć minut do odjazdu.
Kasjerka zawahała się, po czym znów wystukała coś na klawiaturze.
– Są jeszcze miejsca w przedziale specjalnym, ale…
– Biorę! – przerwałam jej i wsunęłam kilka banknotów przez szparę pod okienkiem.
Kobieta spojrzała na mnie ze zdziwieniem, pomieszanym z obrzydzeniem, jakbym właśnie połknęła na jej oczach dżdżownicę.
– Wiem, co to za przedział – dodałam, ignorując jej spojrzenie. – I naprawdę mi to nie przeszkadza.
Miejsce było mi teraz zupełnie obojętne. Mogłabym siedzieć nawet na dachu wagonu, byle tylko ruszyć tym cholernym pociągiem.
Kasjerka wzruszyła ramionami i po chwili wsunęła bilet przez szczelinę. Nie czekając na resztę, pobiegłam wzdłuż dworca. Pchnęłam barkiem ciężkie drzwi prowadzące na perony i wypadłam na zewnątrz. Wzdrygnęłam się, czując mroźny listopadowy wiatr, który plątał mi włosy i próbował wepchnąć z powrotem do hali dworca. Odgarnęłam potargane kosmyki z twarzy i uniosłam wzrok. Czerwony pociąg Bernina Express, lśniący jak zabawka z dziecięcej kolejki, stał już na peronie i czekał na ostatnich pasażerów.
▲
Przedział piętnasty, miejsce siódme. Powtarzałam w myślach, przeciskając się przez zatłoczone przejście. Z biletów Artura wynikało, że podróżował wagonem czternastym. Dreszcz przebiegł mi po plecach na myśl, że zaraz minę miejsce, gdzie niedawno siedział, całkowicie pochłonięty poszukiwaniami zaginionego turysty, a przede wszystkim… wciąż żywy.
Szłam powoli, mijając dziesiątki nieznanych twarzy i spoglądając przez duże, panoramiczne okna, z których roztaczał się widok na Tiefencastel – niewielkie szwajcarskie miasteczko, które właśnie zasypywał pierwszy śnieg.
Przejście na koniec pociągu zajęło mi kilka minut. Minęłam wagon pierwszej klasy, gwarną wycieczkę szkolną, grupę emerytów, przedział rowerowy oraz restauracyjny.
Zatrzymałam się, widząc wielką czternastkę na drzwiach kolejnego wagonu, a tuż pod nią napis: „Przedział fantastycznych stworzeń”.
– Artur też jechał specjalnym… – Zdziwiłam się.
Minął już rok od rozpoczęcia wielkiego exodusu fantastycznych stworzeń do świata ludzi, a ja wciąż nie miałam z nimi styczności. Z tego, co było mi wiadomo, najpierw kierowano je do specjalnych obozów przejściowych. Po przejściu kwarantanny włączano przybyszy do ludzkiego społeczeństwa z nadzieją, że proces adaptacji przebiegnie bez większych konfliktów.
Rzeczywistość okazała się jednak bardziej skomplikowana. Wprowadzono więc m.in. osobne przedziały w pociągach, strefy w budynkach publicznych i całą gamę tymczasowych rozwiązań, które miały „ułatwiać koegzystencję”.
W rzeczywistości tylko podkreślały, jak daleko było nam do prawdziwej integracji. Otworzyłam drzwi przedziału, nie wiedząc, czego się spodziewać, ale wagon specjalny okazał się pusty.
Poprawka.
Prawie pusty.
W ostatnim rzędzie siedział mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce, zapatrzony w widok za oknem. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Najwyraźniej nie byłam jedyną osobą, która zgodziła się jechać przedziałem przeznaczonym dla przybyszów z innego wymiaru.
Rzuciłam krótkie spojrzenie na miejsce, gdzie kiedyś siedział Artur, i przyspieszyłam kroku.
Przeszłam do pustego wagonu piętnastego i opadłam na swoje miejsce. Pociąg sunął powoli, pozostawiając daleko w tyle miasteczko oraz dolinę otuloną śnieżnym puchem. Alpy Retyckie, które jeszcze chwilę temu były tylko tłem majaczącym gdzieś w oddali, z konturami rozmytymi przez promienie słońca, teraz wydawały się większe i wyraźniejsze. Bernina Express wspinał się po ich grzbiecie, a szczyty nagle były tak blisko, że wystarczyłoby wyciągnąć rękę, by poczuć chłód granitowych skał.

Mknąc czerwonym pociągiem, co jakiś czas zerkałam do przewodnika. Początek trasy wyglądał zwyczajnie. Dopiero za trzecią stacją Artur zaznaczył na mapie krzyżyk. Sięgnęłam do kieszeni po telefon i włączyłam nawigację, by porównać trasę z mapką w przewodniku. Poruszyłam się nerwowo – zbliżaliśmy się do pierwszego oznaczenia.
Spojrzałam przez okno, gdy pociąg wjechał w zakręt, odsłaniając widok tego, co było przed nami.
– Tunel… – szepnęłam i szybko przewróciłam kilka stron przewodnika.
– „Przejeżdża przez 196 mostów i wiaduktów oraz 55 tuneli…” – przeczytałam ze wstępu i zaczęłam pospiesznie liczyć krzyżyki na mapce.
Zanim dobrnęłam do końca, Bernina Express ze zgrzytem wjechał do tunelu. Światło wagonu zamigotało, po czym nastała ciemność. Wstrzymałam oddech. Usłyszałam trzepot przypominający uderzenie skrzydeł, a zaraz po tym rozległ się łomot oraz metaliczny brzdęk. Po chwili Bernina Express, wyjechał z tunelu i wpadł na wiadukt przecinający dolinę.
Zmrużyłam oczy, gdy oślepiające promienie słońca wdarły się do przedziału.
Znów usłyszałam jakieś odgłosy. Wychyliłam się zza oparcia siedzenia i zastygłam, widząc, jak z podłogi podnosił się brodaty krasnolud. Otrzepał swoje wełniane portki, poprawił pas, po czym mozolnie próbował wcisnąć ciężki plecak na półkę bagażową. Stękał, kombinował, a plecak brzęczał przy każdym ruchu, jakby należał do przedstawiciela handlowego Tefala albo innej firmy produkującej blaszane gary. W końcu krasnolud się poddał, rzucił plecak z brzdękiem na siedzenie i zajął miejsce obok.
Na przodzie wagonu zauważyłam dwie gorgony. Jedna jęknęła z bólu, wskazując na nienaturalnie wygięte skrzydło. Siedząca przed nimi staruszka w spiczastym kapeluszu natychmiast się odwróciła, a spod jej dłoni wystrzeliło światło, które powoli oplatało złamanie. Po chwili skrzydło wyglądało jak nowe.
Odwróciłam się i spojrzałam na tył przedziału. Po skosie siedział barczysty mężczyzna w ciemnym płaszczu. Postawił wysoko kołnierz, jakby chciał ukryć brak głowy. Z miernym skutkiem.
Szybko odwróciłam wzrok i skuliłam się na siedzeniu, próbując uspokoić oddech. Nie spodziewałam się, że pasażerowie tego przedziału okażą się aż tak „specjalni”. Nagle rządowe komunikaty, że wszystkie istoty przepuszczane do naszego świata są przyjazne i nie ma czego się obawiać, brzmiały jak kiepski żart.
Zerknęłam w dół, na przewodnik, który gniotłam w rękach. Wzięłam kilka głębokich wdechów i postanowiłam skupić się na trasie oraz na tym, co próbował mi przekazać Artur.
Tunel. Most. Kolejny tunel. Stacja. Wiadukt. Znowu tunel. A z każdym krzyżykiem przybywało pasażerów. Wkrótce nawet miejsce obok mnie było zajęte, a siedzący na nim niziołek uciął sobie drzemkę, opierając głowę o moje ramię.
Ostrożnie wyciągnęłam laptop z torby, starając się nie obudzić drzemiącego niziołka. Ekran rozświetlił się bladym światłem, pokazując jeszcze paski zasięgu – wystarczająco, by przeczesać Internet, zanim kolejny tunel odetnie mnie od świata.
Przeszukałam lokalne gazety, fora turystyczne i blogi podróżnicze. Wzmianek o zaginionych osobach w ciągu ostatniego roku było mnóstwo. Turysta z Polski, którego szukał Artur, nie był jedyny. Prawie trzydzieści osób wybrało się na wycieczkę pociągiem Bernina Express i nigdy z niej nie wróciło.
Przeszukałam też pliki z komputera Artura, ale gubiłam się w gąszczu tabelek i listach przyjętych do obozu przejściowego w Mediolanie.
Niepewnie zerkałam na przybyszów, starając się wychwycić choćby jedno słowo z ich rozmów, ale melodyjne, czasem szeleszczące dźwięki były mi całkowicie obce. Nie mogłam pozbyć się uporczywej myśli, że w pociągu, w którym tłumnie pojawiały się istoty z innego wymiaru, dziwnym trafem ginęli ludzie. Może cała ta rządowa propaganda o „pokojowym współistnieniu” to kłamstwo?
Obserwując stworzenia zauważyłam, że pojawiały się w wagonie nie tylko z niewielkim bagażem, ale i z dokumentem w ręku. Cokolwiek to było, musiałam to przeczytać.
– Poproszę bilet do kontroli! – wypaliłam, zrywając się z miejsca.
Niziołek obudził się, mrugając zaspanymi oczami. Jednak to nie jego bilet mnie interesował. Stanęłam w przejściu i zastąpiłam drogę nowo przybyłej pasażerce. Z bliska wyglądała jeszcze bardziej niezwykle. Była hybrydą kobiety i łani. Jej długie, jasne uszy zadrgały nerwowo, a oczy z pionowymi źrenicami wpatrywały się we mnie ze strachem, jak sarna oślepiona reflektorami nadjeżdżającego samochodu.
– Bilet, poproszę – powtórzyłam.
Kobieta cofnęła się o krok, przyciskając do piersi skórzaną torebkę i kartkę, na której mi zależało. Pewnie mnie nie zrozumiała. Zniecierpliwiona wyrwałam jej dokument z ręki i zaczęłam czytać.
– Nie wygląda pani na kontrolera – powiedział ktoś po angielsku, a następnie zaczął rozmawiać w obcym języku z pasażerką.
Zignorowałam głos za plecami, nie odrywając wzroku od dokumentu z dziwacznymi symbolami z obcego alfabetu oraz tłumaczeniem. Nie był to zwykły bilet. Nie zawierał ani daty, ani godziny odjazdu, a jedynie dane osobowe, przebyte choroby, szczepienia oraz miejsce docelowe – „Milano”, który nie był stacją na tej trasie. Na dole widniała pieczątka Europejskiego Ministerstwa Spraw Międzyświatowych.
– Proszę oddać tej pani przepustkę – Mężczyzna zwrócił się do mnie ponownie. – I więcej jej nie straszyć. Jest już wystarczająco roztrzęsiona. Jej syn pozostał na peronie.
Uniosłam wzrok znad dokumentu. Rozpoznałam pasażera w czarnej skórzanej kurtce, którego mijałam na samym początku podróży. Wpatrywał się we mnie z mieszaniną irytacji i gniewu.
– Przepraszam – oddałam kobiecie kartkę, zastanawiając się, jak można zgubić dziecko.
Powiodłam wzrokiem za mężczyzną, który ruszył w stronę wagonu czternastego.
– Co to właściwie za przepustka? – zapytałam, doganiając go. – Dlaczego ma pieczątkę Europejskiego Ministerstwa? Skąd pan zna ich język? Dlaczego jedzie pan specjalnym… – urwałam, widząc, jak powoli rozgląda się po przedziale. – Pan kogoś szuka – stwierdziłam.
Mężczyzna rzucił mi zniecierpliwione spojrzenie przez ramię.
– Dużo zadaje pani pytań jak na kontrolera – powiedział chłodno.
Przewróciłam teatralnie oczami.
– Eliza Szermańska, jestem prywatnym detektywem – przedstawiłam się.
– Znowu detektyw… – prychnął pod nosem.
– Rozmawiał pan wcześniej z jakimś innym? – podchwyciłam. – Nazywał się może Artur? – zapytałam i poczułam przyspieszone bicie serca.
– Artur… – powtórzył, zatrzymując się przed zamkniętymi drzwiami przedziału. – Tak, przewinął się tutaj. Był też Johannes. Roger i Tom, ale oni akurat byli dziennikarzami. No i Henry, policjant. Też prowadził prywatne śledztwo. Każdy czegoś szukał, ale kiedy odpowiedzi zaczęły robić się niebezpieczne, przestali zadawać pytania – westchnął, otwierając drzwi przedziału.
– Artur nie przestał. On… – Głos mi się załamał.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Adrenalina, która trzymała mnie w ryzach od chwili, gdy znalazłam ciało Artura w naszym biurze, przestała wystarczać. Zaczęłam szlochać tak gwałtownie, że ledwo łapałam powietrze. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, choć wcale nie wjechaliśmy do tunelu.
▲
– Ale nas przestraszyłaś… – powiedział mężczyzna w skórzanej kurtce.
Siedział naprzeciwko i wyciągał w moją stronę kubek z ciepłą herbatą.
– Przepraszam – wyszeptałam, chwytając elegancką porcelanę z logiem linii Bernina Express. Czułam się żałośnie i nieprofesjonalnie.
– Nie musisz – odparł mężczyzna. Jego głos był teraz łagodniejszy. – Wiem, jak to jest stracić kogoś bliskiego.
Zawiesił głos i spojrzał mi prosto w oczy.
– Bo rozumiem, że Artur…?
Pokiwałam pospiesznie głową, nie ufając własnemu głosowi. Wiedziałam, że jeśli zacznę mówić o Arturze, znowu się rozkleję.
– Czekoladki? – zapytał, wskazując metalowe pudełeczko na stoliku pod oknem, w którym ukryte były szwajcarskie praliny. – Normalnie nie rozdają ich w specjalnym, ale… ma się znajomości.
Rozejrzałam się zdezorientowana. Dopiero teraz zauważyłam, że siedzę na swoim miejscu. Przewodnik Artura leżał na stoliku obok pralin, a plecak z laptopem spoczywał na półce bagażowej.
– Jakie to znajomości…? – zapytałam, masując skroń.
– Gobliny – rzucił z szerokim uśmiechem. – Vigo van Steen – przedstawił się, wyciągając rękę.
Uścisnęłam ją i zerknęłam na niziołka, który siedział tuż obok, z nogami ledwo dosięgającymi krawędzi siedzenia. Naprzeciw niego rozsiadł się mężczyzna bez głowy. Na jego widok poczułam lodowaty dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa.
– Pomógł nam cię przenieść, po tym jak zemdlałaś – wyjaśnił Vigo.
Wymamrotałam szybkie podziękowanie i zastygłam, gdy bezgłowy mężczyzna zaczął lekko drżeć, poruszając barkami.
– On… płacze? – zapytałam, nie do końca pewna, jak interpretować te wstrząsy.
– No wiesz, to przedział pasażerski… – Vigo pochylił się. – Nie pozwolili mu zabrać konia… – dodał szeptem.
Jeździec bez głowy i bez… konia, jakby zrozumiał jego słowa, zaczął drżeć jeszcze mocniej. Vigo poklepał go pokrzepiająco po ramieniu i powiedział coś w melodyjnym języku.
Zamrugałam kilkakrotnie. To był najdziwniejszy dzień mojego życia.
– Skąd znasz ich język? – zapytałam.
– Pracuję dla wywiadu – rzucił, jakby to wszystko tłumaczyło.
– Też szukasz tych zaginionych ludzi?
– Ja akurat szukam tych… drugich – powiedział ostrożnie.
Uniosłam brew.
– Fantastycznych stworzeń – wyjaśnił, wskazując niziołka i jeźdźca. – Takich jak ci dwaj. I wielu innych, którzy zniknęli bez śladu.
– Wielu? Ilu? – zapytałam, upijając łyk herbaty.
Vigo potarł kilkudniowy zarost.
– Paru – mruknął. – Jakieś sto… może dwieście tysięcy.
Zakrztusiłam się i oblałam herbatą.
– Dwieście tysięcy? – powtórzyłam, ocierając usta wierzchem dłoni. – Jak to dwieście tysięcy?
– Tylu nigdy tu nie dotarło – doprecyzował, a w jego głosie pojawiło się zmęczenie, jakby myślał o tym tysiące razy. – Podróż międzywymiarowa nie należy do najłatwiejszych. Może doszło do jakichś zakłóceń w portalu albo… do sabotażu.
– Bernina Express to… portal? – powtórzyłam i rozejrzałam się. Teraz pojawianie się pasażerów znikąd miało sens.
Vigo skinął głową, a ja odetchnęłam, bo jeszcze chwilę temu bałam się, że tracę rozum.
– Obok Glacier Express jeden z najważniejszych – dodał. – Wyobraź sobie pociągi, które jadą równolegle, każdy po swoim torze rzeczywistości. W tym wymiarze Bernina to zwykła kolejka z turystami, która jedzie malowniczą trasą przez Alpy. Ale w tym samym czasie, w równoległej rzeczywistości, ten sam skład przejeżdża przez zupełnie inny świat. I w pewnych punktach… – urwał, szukając właściwych słów – …w pewnych punktach te dwa wymiary nachodzą na siebie na tyle mocno, że można przeskoczyć z jednego wagonu do drugiego. Z jednej rzeczywistości do drugiej.
Słuchałam, kiwając głową, choć niewiele rozumiałam.
– Problem w tym – kontynuował Vigo – że te punkty są niestabilne. Albo ktoś celowo je destabilizuje. Pasażerowie, którzy nie przeskoczyli, w najlepszym przypadku odbili się z powrotem. W najgorszym… utknęli gdzieś pomiędzy – dodał i potarł skroń.
– A ludzie? Ci, którzy zaginęli po naszej stronie? Też mogli w jakiś sposób… wpaść w ten portal? – podchwyciłam.
– Jeśli znaleźli się w złym miejscu w złym czasie, gdy portal był niestabilny… – urwał.
Nie musiał kończyć. Zrozumiałam.
– Ale kto miałby powód, żeby sabotować portale? – zapytałam.
Vigo skrzyżował ręce na piersi.
– Lista podejrzanych jest dłuższa niż ta trasa – zaczął i westchnął ciężko. – Wielu ludzi protestuje przeciwko otwartym granicom. Równie dobrze mogą to być radykałowie z tamtej strony. Tacy, którzy uważają, że migracja do tego świata to zdrada i nikt nie powinien opuszczać ojczyzny nawet w czasach wojny. A może chodzi o pieniądze, przemyt? Kto wie…
– Artur na pewno zaczął drążyć – stwierdziłam, ściskając mocniej kubek.
– I zadawać niewygodne pytania – przyznał Vigo. – Pytał o statystyki, o procedury bezpieczeństwa, o to, kto odpowiada za kontrolę przejść. I nagle okazało się, że wie za dużo… – dodał ciszej.
Wpatrywałam się w niego oszołomiona, próbując ogarnąć skalę tego, co usłyszałam. Dwieście tysięcy żyć, które po prostu… zniknęły. A nikt o tym nie mówił.
– To trzeba nagłośnić, zacząć szukać, uruchomić jakieś służby, media…
Vigo uśmiechnął się gorzko i pokręcił głową.
– A kogo to obchodzi? – zapytał. – Dla większości ludzi fantastyczne stworzenia to problem. Nie ufają im. Boją się ich. Widziałaś protesty w miastach?
– Ale to są żywe istoty. Ktoś musi…
– Posłuchaj – przerwał mi Vigo, stukając palcem w stolik. – Tak długo jak znikają tylko stworzenia z tamtej strony, nikt nie będzie prowadził śledztwa. To politycznie niewygodne. Ale jak tylko uda nam się udowodnić, że giną też zwykli obywatele, ludzie z tego świata… to już inna historia.
Pomyślałam przeczytanych wcześniej nagłówkach: „Zaginiony dziennikarz z Bernina Express”, „Tajemnicze zniknięcie turystów w Alpach”, „Rodzina poszukuje podróżnika”. Zwoływano konferencje prasowe. Obiecywano nagrody za jakiekolwiek informacje. Świat był poruszony losem trzydziestu osób, a o dwustu tysiącach fantastycznych istot, które zniknęły w tej samej przepaści, nie mówił nikt.
Jakby w ogóle nie istniały.
▲
Mijaliśmy kolejne szczyty i lodowce, a turkusowe jeziora w dolinach przesuwały się za oknami niczym błyszczące szkiełka. Pociąg kołysał się lekko na zakrętach, a ja siedziałam skulona przy oknie, mechanicznie wkładając do ust kolejną szwajcarską czekoladkę.
Dwieście tysięcy. Ta liczba nie chciała mi wyjść z głowy.
Vigo siedział naprzeciwko. Co jakiś czas przechadzał się po wagonie, sprawdzając nowych pasażerów. Wiele razy chciałam zapytać, czy szuka kogoś konkretnego, ale miał mnie już za wystarczająco wścibską.
Znów spojrzałam na przewodnik, który spoczywał zamknięty na stoliku. Pytałam Vigo o ciąg cyfr zapisanych obok krzyżyków, ale i on nie potrafił ich rozszyfrować. Nie dawało mi też spokoju zdanie z okładki o poszukiwaniu konduktora: „VVS Find the conductor”. Dlaczego Artur napisał je po angielsku? Zupełnie jakby nie było skierowane do mnie.
Wyprostowałam się gwałtownie.
– Vigo… jak mówiłeś, że się nazywasz?
– Van Steen – odparł, marszcząc lekko brwi. – Vigo van Steen. Czemu pytasz?
– To chyba dla ciebie – powiedziałam, podając mu przewodnik.
Vigo lustrował go przez chwilę wzrokiem.
– Nie sądzę, żeby konduktorzy byli wtajemniczeni w całą tę rządową operację… – mruknął, wciąż patrząc na notatkę.
– Jest jeszcze coś, o czym mówiłeś Arturowi? Skoro zostawił ci wiadomość, to musiało być coś ważnego – naciskałam.
Mężczyzna zamyślił się i spojrzał gdzieś w bok, jakby próbował odtworzyć rozmowę sprzed kilku dni.
– O tym, że z obawy przed nielegalnym korzystaniem z portali ich działanie utajniono, ale w teorii… wciąż da się przejść na drugą stronę. Mógłbym sprawdzić, co naprawdę stało się z tymi, którzy nie przeskoczyli. – Spojrzał na mnie.
– Chcesz… przejść do innego wymiaru? – wykrztusiłam.
– Próbuję od tygodni! – przyznał z frustracją. – I nic! Portal ewidentnie działa, widzę, że wciąż pojawiają się nowe istoty. Ale mnie nie przepuszcza. Jakby cała ta energia była… jednokierunkowa. Jak ten pociąg. Jedzie tylko w jedną stronę. Z ich świata do naszego.
Przechyliłam głowę.
– A próbowałeś… z pociągu jadącego w przeciwną stronę?
Vigo zamarł, oszołomiony prostotą tej myśli. Szybko jednak pokręcił głową.
– Obawiam się, że nie wystarczy po prostu wsiąść do innego pociągu… – mruknął.
– Dlaczego nie? – zapytałam, choć przeczuwałam, że odpowiedź będzie skomplikowana jak wykład z fizyki kwantowej. I to po łacinie.
– Bo portal to nie drzwi, przez które po prostu się przechodzi – rzucił, nabierając powietrza, jakby naprawdę przymierzał się do zrobienia wykładu. – To bardziej jak… jak elektryczny impuls, który potrzebuje odpowiednich warunków, żeby się uaktywnić. Coś musi ustabilizować przejście. Przeprowadzić cię… Czegoś tu brakuje, a ja nie wiem, czego – dodał i pokręcił głową.
Zerknęłam na przewodnik turystyczny. Czułam, że Artur wiedział, co było tym brakującym elementem. I gdzieś tutaj, w tych notatkach, krzyżykach i liczbach, zostawił odpowiedź. Wystarczyło ją tylko odnaleźć.
▲
Zbliżaliśmy się do kolejnego tunelu. Światło w wagonie zaczęło migotać, jakby instalacja elektryczna nie mogła zdecydować, czy chce działać, czy nie, a potem pochłonęła nas ciemność. Pociąg zakołysał się i po chwili znów wyłoniliśmy się z przejazdu wśród skał, a za oknem rozpościerał się widok na spokojną dolinę, nieświadomą tajemnic, jakie skrywały alpejskie tunele.
Zamrugałam kilka razy, próbując przyzwyczaić oczy do jasności.
Zobaczyłam, jak wysoka elfka, która wcześniej siedziała samotnie przy oknie, nagle zerwała się z miejsca. Rzuciła się w objęcia elfa, który pojawił się w wagonie.
Przeszedł. Udało mu się.
Patrzyłam, jak się tulą, jak elfka szlocha, a on głaszcze ją po włosach. Odwróciłam wzrok i dostrzegłam, że Vigo też im się przyglądał. Po chwili odchrząknął i spojrzał przez okno.
– Mogliby coś zrobić z tym zwarciem… Jeszcze kogoś kopnie prąd – burknął.
– Prąd… – powtórzyłam, znów zerkając na przewodnik Artura. – Zabawne, że konduktor po angielsku oznacza kierownika pociągu i przewodnika prądu, nie? – rzuciłam bezmyślnie.
Drgnęłam.
– Przewodnik! – krzyknęłam. – Może Arturowi chodziło o przewodnik prądu!
Vigo zmarszczył brwi.
– Przewodnik energii… – powtórzył, pocierając kilkudniowy zarost. – To miałoby sens…
– Najlepszym przewodnikiem jest metal! Może wystarczy coś…
– Czekaj, czekaj… – przerwał mi, unosząc rękę. – Każdy ma coś metalowego: biżuterię, zegarki, złote zęby, spinki do włosów, guziki… Gdyby zwykły metal działał jako przewodnik portalu, to co drugiego pasażera katapultowałoby do Nibylandii przy każdym przejeździe przez tunel.
Sposępniałam i wypuściłam powoli powietrze. Miał rację.
– Może… – zaczęłam powoli, próbując ratować swoją teorię – …to musi być jakiś specjalny metal? Coś rzadkiego? Jakieś magiczne srebro, czy coś?
Vigo wzdrygnął się.
– Żadnego srebra… – mruknął. – Może być zbyt silne. Spłonęlibyśmy. To musi być coś innego, jakiś stop… coś pośredniego, nie za słabe, ale i nie za mocne… coś jak…
Zamilkł i zaczął pocierać swój nadgarstek. Nagle uśmiechnął się.
– Mosiądz – rzucił z pewnością w głosie. – Ale skąd tu, do diabła, wytrzasnąć mosiądz? – zapytał, rozglądając się po wagonie. Jego wzrok przesuwał się po uchwytach, siedzeniach i półkach bagażowych. Jednak większość elementów dookoła była zrobiona ze stali.
– Musimy pogadać z gościem od Tefala – powiedziałam szybko, zanim Vigo zacznie rozkręcać wagon.
▲
Krasnolud długo się targował. W końcu skinął głową, ale dopiero gdy oddałam złoty łańcuszek, a Vigo rozstał się z wisiorkiem na skórzanym rzemyku. Do tego musiałam dorzucić paczkę miętówek, zapalniczkę i jakby krasnolud nie był wystarczająco bezwzględny, zabrał mi jeszcze kanapkę z szynką, którą kupiłam sobie na drogę.
Wreszcie, zadowolony z łupu, zajrzał do plecaka. Potrząsnął jego zawartością, a dźwięk brzęczącego metalu wypełnił przedział. Przez moment grzebał w środku, mamrocząc coś pod nosem, po czym wręczył Vigo mosiężny świecznik, a za chwilę drugi.
– Dwa? Po co ci dwa? – zapytałam, krzyżując ręce na piersi. – Sprzedaje tylko w komplecie, czy co? – prychnęłam.
– Jeden jest dla ciebie.
Cofnęłam się o krok.
– Dla mnie? Wykluczone!
– Myślałem, że chcesz pomóc… Znaleźć jakieś ślady?
– Tak, ale… nie zamierzam przeskakiwać do innego wymiaru! To szaleństwo! Jak niby mielibyśmy stamtąd wrócić?
– Pociągiem. – Vigo uśmiechnął się i rzucił mi świecznik.
▲
Założyłam płaszcz. Ściągnęłam plecak z półki i upewniłam się, że mam przy sobie telefon oraz przewodnik Artura, po czym razem z Vigo wysiedliśmy na kolejnej stacji.
Kilkadziesiąt minut później nadjechał czerwony Bernina Express, który miał nas zabrać w drogę powrotną. Nie zamierzaliśmy jechać nim długo – tylko do najbliższego tunelu oznaczonego na mapce krzyżykiem.
Krążyłam po pustym wagonie specjalnym, a mosiężny świecznik już kilka razy wyślizgnął mi się ze spoconych dłoni. Vigo, oparty o drzwi przedziału, pogwizdywał sobie pod nosem, jakby czekał na autobus, a nie na przeskok między wymiarami.
– I mam po prostu trzymać świecznik? – zapytałam po raz kolejny.
Za każdym razem brzmiało to równie idiotycznie.
– Tak – powtórzył cierpliwie. – On skupi energię i otworzy przejście.
Skinęłam niepewnie głową. Pewnie za kilka minut zapytałabym o to ponownie, ale w cieniu wysokich szczytów zobaczyłam ciemny otwór w skale.
Tunel.
Zacisnęłam palce na świeczniku tak mocno, że zabielały mi knykcie. Kiedy wjechaliśmy w ciemność, zobaczyłam złote, elektryzujące nici, które wiły się w przestrzeni. Nie zastanawiając się długo, dałam się im prowadzić. Nie wiedziałam, gdzie stawiam stopy. Miałam wrażenie, że dryfuję w powietrzu, zawieszona w pustce, a mimo to krok po kroku przesuwałam się do przodu.
Nagle świecznik w moich dłoniach zniknął. Nici zgasły.
I rąbnęłam o podłogę wagonu.
Wstałam, otrzepując poobijane kolana. Przez chwilę myślałam, że skok się nie udał. Gdy jednak rozejrzałam się wokół, zrozumiałam, że nie jadę już szwajcarskim pociągiem. Siedzenia pokryte były granatowym aksamitem. Lampy w kryształowych kloszach, podwieszone pod sufitem, kołysały się w rytm pociągu, oblewając wnętrze złotym, migoczącym światłem. Na ścianach mieniło się mnóstwo mosiężnych zdobień i zębatych kół. Nie wiedziałam, czy kryły w sobie jakiś mechanizm, czy służyły jedynie za dekorację.
Za oknem nie było już Alp.
Był inny świat. Góry, lasy i jeziora tonące w chmurach pary buchającej z lokomotywy.
Tuż za mną pojawił się Vigo. Przekoziołkował i wylądował z większą gracją niż ja. Przesunął dłonie po torsie, jakby upewniał się, że wszystkie kości są na swoim miejscu, po czym uniósł głowę i spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem.
Poczuliśmy, że pociąg zwalnia, więc spojrzeliśmy przez okno. Wjeżdżaliśmy na stację.
Tysiące stworzeń w panice tłoczyło się na peronie, ale nikt nie spoglądał w stronę naszego pociągu. Cała uwaga tłumu skupiła się na składzie po przeciwnej stronie torów.
– Mam nadzieję, że jest tu jakieś biuro ludzi zaginionych, bo w tym zamieszaniu nikogo nie odnajdziemy… – rzuciłam, patrząc z trwogą na zapełniony dworzec.
Mężczyźni w wojskowych mundurach, z mosiężnymi strzelbami przewieszonymi przez ramię, próbowali zapanować nad spanikowanym tłumem. Konduktorzy wpuszczali do pociągu tylko tych z przygotowanymi przepustkami. Gestykulując i przekrzykując gwar, odrzucali wielkie walizy i kufry, pozwalając zabrać jedynie najpotrzebniejsze rzeczy.
Wyskoczyliśmy na peron, lądując w falującej masie fantastycznych stworzeń i kłębach pary. Wszyscy dookoła krzyczeli. Ktoś potrącił mnie barkiem, ktoś inny nadepnął. Gdzieś płakało dziecko, a konduktor bez przerwy dmuchał w gwizdek. Z trwogą zerkałam na żeliwną konstrukcję stropu. Miałam wrażenie, że cała drżała od panującego tu gwaru.
Dotarliśmy do głównej hali dworca i zatrzymaliśmy się pod wielką, migoczącą tablicą, co chwilę zmieniającą rzędy znaków, których nie rozumiałam.
Vigo przyglądał się rozkładowi jazdy z zaciśniętą szczęką.
– Musimy iść do magistratu – rzucił i pociągnął mnie za rękę. – Prowadzą spis wszystkich, którzy przekraczają granicę. Jeśli ludzie tu trafili… będą mieli ich nazwiska.
Przepychaliśmy się przez tłum, który parł w odwrotnym kierunku niż my. Wreszcie wybiegliśmy na otwartą przestrzeń przed dworcem.
Zadarłam głowę. Na niebie rozpościerała się fioletowa łuna. Błyszczała, jakby była zbudowana z tysięcy mieniących się drobinek. Nagle część z nich zapłonęła, jednak natychmiast pojawiły się nowe, które zasklepiły powstałą dziurę.
– Piękne… – wyszeptałam, nie mogąc oderwać wzroku od niezwykłego zjawiska.
– I cholernie przydatne – przyznał Vigo. – To kopuła chroniąca. Chodź.
Znów mnie pociągnął. Widziałam, jak fioletowa łuna opada coraz niżej i zamyka się tuż przed nami, tworząc połyskującą barierę. Zamknęłam oczy, gdy ją przekraczałam, bo przez ułamek sekundy bałam się, że odbiję się jak wróbel od szyby.
Przebiegliśmy.
Vigo natychmiast się zatrzymał. Oparł dłonie na kolanach, dysząc ciężko. Spuścił głowę. Wiedziałam, że nie ze zmęczenia. Z bezsilności.
Świat za kopułą przestał istnieć.
W powietrzu uniosła się chmura pyłu, jak po wybuchu wulkanu. Ziemia pokryta była tysiącem mieniących się łusek po amunicji i czarnych wyrw po wybuchach bomb. W oddali co jakiś czas nadal widać było krótkie błyski, jakby coś spadało i uderzało w ziemię. A potem rozlegał się pomruk artylerii. Wśród płonących zgliszcz ledwie można było dostrzec kształty dawnych budynków, które tylko czekały, aż ogień zamieni je w popiół.
Drżącą ręką wyciągnęłam telefon. Zrobiłam kilka zdjęć, starając się uchwycić ogrom zniszczeń. Kiedy Vigo się wyprostował, instynktownie skierowałam obiektyw także na niego. Stał nieruchomo, wpatrując się w to, co pozostało z miasta.
– Co to za wojna? – zapytałam cicho.
Vigo przez dłuższą chwilę milczał. Przesunął dłonią po twarzy, jakby nie wiedział, od czego zacząć.
– Cóż… – westchnął w końcu. – Zbyt długa. Zbyt głupia. I nikt już nie pamięta, o co tak naprawdę chodziło. Wiesz… to trochę taka mała Jugosławia. Księstwa, klany, rody, rasy. Kiedyś niby zjednoczeni. A potem… każdy wystąpił przeciwko każdemu – powiedział i zabrał z ziemi garść łusek po amunicji. Wrzucił je do kieszeni.
Ścisnęłam mocniej telefon i zrobiłam jeszcze kilka zdjęć. Nasz świat powinien się o tym dowiedzieć.
– Musimy wracać – powiedział zachrypłym głosem.
– Ale dopiero co przyjechaliśmy! – Odwróciłam się gwałtownie. – Jeszcze nic nie udało nam się znaleźć. Żadnego śladu ludzi i zaginionych stworzeń. Może są jeszcze jakieś inne miasta…
– Musimy wracać – powtórzył ostrzej. – Za kilka minut odjedzie ostatni pociąg.
– Jak to ostatni? Przecież te wszystkie czekające stworzenia nie zmieszczą się do…
– Ludzie zamknęli granice – przerwał mi. – Widziałem komunikat na rozkładzie jazdy. Żadnych więcej transportów. To koniec.
▲
Przed drzwiami dworca panował chaos. Nie było szans, żeby przecisnąć się przez tłum. Poczułam uderzenie adrenaliny tak silne, że zakręciło mi się w głowie. Jeśli nie dostaniemy się do tego pociągu, utkniemy tu na zawsze – pod niewielką, magiczną kopułą, w której tworzyło się coraz więcej wyrw.
Vigo pociągnął mnie na bok.
– Spróbujemy z drugiej strony, przez dworzec towarowy – szepnął mi wprost do ucha i znów przyspieszył.
Ledwo za nim nadążałam. Mijaliśmy kolejne grupy stworzeń siedzących na chodnikach, zbite w bezradne gromadki, które już nawet nie próbowały iść dalej.
Na dworcu towarowym też panował chaos. Do podstawionych pociągów ustawiła się kolejka stworzeń, ale takich, które ze względu na swoje rozmiary nie mieściły się w przedziałach pasażerskich. Dojrzałam tam olbrzymy, trolle i enty. Obok nich kręciły się dziesiątki fantastycznych zwierząt, a ich spanikowane rżenie, wycie i zawodzenie ściskało mi serce.
Żołnierze zajęci byli załadowywaniem drewnianych skrzyń oplecionych mosiężnymi łańcuchami. Nagle jedna z nich zsunęła się z rampy załadunkowej i z hukiem spadła na ziemię. Drewniana ściana pękła, a zawartość skrzyni wysypała się na tory.
– Złoto? Ładują do pociągu błyskotki zamiast żywych stworzeń? – zapytałam z niedowierzaniem.
– A ty myślałaś, że ludzie zgodzili się na otwarcie granic za darmo? – prychnął Vigo.
Podeszłam bliżej do jednego z wagonów towarowych. Rozejrzałam się i, korzystając z zamieszania, weszłam na drabinkę, by móc zajrzeć, co przewozi. Biały, drobny proszek połyskiwał drobnymi kryształkami. Szybko zeskoczyłam, by znaleźć się jak najdalej od soli litu. Otrzepałam ręce i wdrapałam się na drabinkę drugiego wagonu. Tutaj zawartość błyszczała metalicznie – to chyba był kobalt. Wyciągnęłam z kieszeni telefon i pilnując, by nie wpadł do wagonu, zrobiłam zdjęcie.
Zobaczyłam, jak Vigo skacze z peronu wprost na tory.
– Chodź! – zawołał.
Skoczyłam za nim, lądując niezgrabnie na kamiennym podsypie. Przedostaliśmy się na kolejny peron, na którym stał ostatni pociąg jadący do naszego świata. Udało nam się ustawić blisko drzwi. Rozejrzałam się. Stworzenia wokół wymachiwały dokumentami, a na ich rękach połyskiwały mosiężne bransolety. Nagle zamarłam.
– Świecznik! Przepustka! – rzuciłam w panice.
Vigo wyciągnął z kieszeni kilka łusek amunicji i wcisnął mi je w dłoń. Połyskiwały znajomym złotoróżowym kolorem. Przeszukał wewnętrzną kieszeń kurtki i wyciągnął przepustkę.
– Weź moją. I tak ich nie czytają. Ważna jest pieczątka. – Podał mi kartkę.
Zawahałam się, patrząc na dokument. Spojrzałam na dane osobowe, rasę, a potem znów na Vigo.
– Jesteś… – urwałam. – Okłamałeś mnie! Mówiłeś, że pracujesz dla wywiadu!
Uderzyłam go w ramię, ale on nawet nie drgnął.
– Nie pytałaś, dla którego.
– Ale… ale wyglądasz jak człowiek! – Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem.
– Zmieniłabyś zdanie, gdybyś zobaczyła mnie w czasie pełni, skarbie. – Mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Zresztą… Zaufałabyś mi, gdybyś wiedziała, kim naprawdę jestem?
Przygryzłam wargę. Moje milczenie było wystarczającą odpowiedzią.
– A teraz idź. – Pchnął mnie w stronę konduktora.
– Ale…
– Jednak podstawią jeszcze jeden pociąg. Muszę dopilnować, żeby wszystkich zabrali. Idź już. Zobaczymy się w Tirano. – Pomachał mi na pożegnanie.
Uwierzyłam mu.
▲
Nie musiałam znać języka fantastycznych istot, żeby zrozumieć, że żadnego drugiego pociągu nie było. Płacz wszystkich w przedziale za tymi, którzy pozostali na peronie, tylko utwierdzał mnie w tym przekonaniu.
A nawet jeśli? Jak chciał jechać bez dokumentów? Myśl, że pozbawiłam go ostatniej możliwości ucieczki dławiła mnie, wywołując nieprzyjemne fale mdłości.
Co jakiś czas zerkałam na czarno-białe zdjęcie, które wypadło ze złożonej przepustki. Dwóch małych chłopców uśmiechających się do obiektywu. Podobieństwo do Vigo było uderzające. Zrozumiałam, że wśród tych dwustu tysięcy zaginionych szukał także własnej rodziny. Może braci. Może synów.
Nie zapytałam, a teraz było już za późno.
▲
Siedziałam przy oknie Bernina Express i tępo śledziłam mijane krajobrazy. Byliśmy już we Włoszech. Zgodnie z rozkładem wkrótce mieliśmy dotrzeć do Tirano, a brak kolejnych zaznaczonych krzyżyków w przewodniku Artura oznaczał, że nie czekały na nas już żadne portale ukryte w tunelach.
Nikt więcej nie wsiądzie. To był ostatni kurs.
Wsunęłam rękę do kieszeni. Coś zagrzechotało. Uśmiechnęłam się mimowolnie, wyciągając kilka mosiężnych łusek amunicji. Wystarczyła tylko jedna, aby przejść.
Przesunęłam palcami po łuskach i zastygłam, widząc wybite na nich logo europejskiej zbrojeniówki. Przypomniały mi się załadowane pociągi cargo, pełne złota, litu i zamkniętych skrzyń ukrywających skarby, które miały trafić do świata ludzi. Wywołanie konfliktu, żeby pokrętną drogą zdobyć surowce i bogactwo, to coś, na czym ludzkość znała się doskonale.
Zacisnęłam dłoń na łuskach tak mocno, że aż przeszył mnie ból.
Spojrzałam na fantastyczne stworzenia. Pióra, pazury, kołtuny sierści, rogi, skrzydła, łuski, kły. Ale teraz to nie ich odmienność rzucała mi się w oczy. Widziałam matki tulące swoje dzieci, pary trzymające się za ręce, zmęczonych starców.
Zatrzymałam spojrzenie na małym chłopcu z niewielkim porożem, jak u młodego jelonka. Wskazywał na poszczególnych pasażerów, poruszając bezgłośnie ustami, jakby ich liczył.
Wreszcie zrozumiałam.
– Artur też liczył pasażerów… – szepnęłam i sięgnęłam gorączkowo po przewodnik turystyczny.
Przejechałam palcem po ciągu liczb i przekartkowałam jego bilety. Pięć przejazdów, pięć dat, pięć liczb przy każdym z tunelów. Ściągnęłam z półki bagażowej plecak i włączyłam laptopa. Wreszcie jego pliki z tabelkami zaczęły mieć sens. Artur zestawił liczbę przybyłych, których sam policzył, z oficjalną listą osób przyjętych do obozu przejściowego w Mediolanie.
Rozbieżności. Setki, tysiące rozbieżności, a wynik był przerażająco prosty.
Nie było żadnego sabotażu. Żadnych anomalii między wymiarami, żadnych technicznych usterek, które pochłaniałyby pasażerów jak czarna dziura. Stworzenia nie ginęły między wymiarami, tylko na krótkim odcinku między Tirano a obozem przejściowym w Mediolanie.
Dokąd je wywieziono?
Ludzkość dobrała się już do ich złota i surowców. Czego jeszcze mogła chcieć? Taniej siły roboczej? Materiału do eksperymentów, które być może kryły sekrety regeneracji i długowieczności? A może samej magii – tej nieuchwytnej esencji, którą można było ujarzmić i wykorzystać?
Spojrzałam na wagon pełen ufnych, zmęczonych istot, które myślały, że wyrwały się z piekła. Na dziecko liczące pasażerów. Na matkę nucącą kołysankę. Na starca, który przeżył niejedną wojnę, by umrzeć tutaj, w laboratorium.
I zrozumiałam, że Bernina Express nie może dojechać do końcowej stacji.
Wstałam. Nogi jakby same zadecydowały, dokąd pójdą. Chwyciłam za czerwony uchwyt hamulca bezpieczeństwa.
I pociągnęłam.
Pociągiem szarpnęło. Pasażerowie polecieli do przodu, bagaże wypadły z półek, a spod zablokowanych kół wystrzeliły iskry niczym sztuczne ognie. Wreszcie pociąg stanął.
Wszystkie oczy zwróciły się na mnie, a ja po prostu otworzyłam drzwi. Nie powiedziałam ani słowa. Tylko wskazałam na zewnątrz. Miałam nadzieję, że zrozumieją.
Zrozumieli.
Fantastyczne stworzenia rozpierzchły się w różnych kierunkach, znikając w szarudze późnego popołudnia. Tylko jedno pozostało w wagonie.
– Chodź, Bambi. – Wyciągnęłam dłoń w stronę chłopczyka z porożem. – Znajdziemy twoją mamę. A później wszystkich innych, obiecuję. Teraz przynajmniej wiemy, po której stronie szukać – dodałam, prowadząc malucha w stronę drzwi.
Musiałam zgłosić się do mediów, organizacji, do kogokolwiek, kto jeszcze nie został kupiony ani zastraszony. Nagłośnić sprawę, licząc, że tym razem ludzie nie odwrócą wzroku.
I musiałam zrobić to szybko. Zanim i mnie wrobią w samobójstwo.