1.
Basia była szczęśliwa.
Nie mogła uwierzyć, że wszystko się udało, po raz pierwszy od tak długiego czasu.
Pierogi, które lepiła kilka ostatnich dni, były wielkie i miękkie jak poduszeczki. Kapusta wyszła idealna – ani nie za kwaśna, ani nie za mdła. A barszcz był chyba najbardziej aromatyczny i miał najpiękniejszy burgundowy kolor ze wszystkich wigilijnych barszczy, jakie Basia ugotowała w swoim kilkudziesięcioletnim życiu. Wszystko podała na eleganckiej porcelanie, którą tak lubiła, a której nie miała okazji wyciągać z kredensu – białej, ze złotą obramówką. Kupiła nawet w Pepco czerwoną serwetę ze złotymi nitkami. Kiedy za nią płaciła, wydawała się jej fanaberią, ale teraz, w ciepłym i miękkim świetle świec, wcale nie żałowała, bo stół wyglądał dokładnie tak, jak powinien w wigilijny wieczór.
Tak, była szczęśliwa, ale tak naprawdę przecież wcale nie chodziło o piękny stół czy udane dania. Basi chodziło o to, że tuż obok siedział jej syn z rodziną.
Z ogromnym trudem przekonała Janka, by z Kaśką i małym Frankiem, przyjechał w tym roku do nich, do domu rodzinnego. Nie pamiętała, kiedy ostatnio odwiedzili ich wszyscy – od lat wigilię spędzali jedynie we dwoje, ona ze Staszkiem. Janek pojawiał się za to pierwszego dnia świąt z życzeniami i zabierał Basię do siebie na cały dzień. Późnym wieczorem ją odwoził i nie wchodził nawet na herbatę.
Ale dziś stał się wigilijny cud.
Dorośli siedzieli w czwórkę za stołem, a Franek, jak na czterolatka przystało, bawił się, z wypiekami na twarzy, jakimś pojazdem przy ich starej, sztucznej choince. Jego śmiech i dziecięce mamrotanie było ożywczym tchnieniem w tym ponurym, zagraconym meblami salonie. Zachmurzony Janek niewiele się na początku odzywał, ale teraz powoli się rozluźniał i nawet uczestniczył w rozmowie. A Kaśka, jak to Kaśka – trajkotała jak szalona, śmiała się i opowiadała jakieś historyjki z pracy. Na Polsacie leciały kolędy, a za oknem wirowały wielkie płatki śniegu, zasypując wszystko białą kołdrą, która z minuty na minutę stawała się coraz grubsza, tak jak w dawne zimy, będące teraz były rzadkością.
Wszystko było tak, jakby byli normalną rodziną.
I tylko Staszek nic nie mówił, nie patrzył ani na wnuka, ani na syna, czasem jedynie rzucał na nią albo na synową krótkie spojrzenie, a potem znów wlepiał wzrok w telewizor. Zawsze w wigilię wypijał półlitrówkę wódki, sam, a potem szedł spać w salonie i miał kaca cały pierwszy dzień świąt, dzięki czemu ona mogła pojechać do syna. Ale tym razem nie mógł pić, bo brał mocne leki na serce. Na szczęście na razie się nie odzywał i Basia modliła się w duchu, żeby tak już zostało.
Nagle z zewnątrz dobiegł ich hałas, jakby ktoś tłukł jakimiś garnkami. Akurat nikt nic nie mówił, więc odgłos wybrzmiał w salonie jak głośny huk.
– Kolędnicy? – zapytała z ożywieniem Kaśka, ale Janek pokręcił głową. Wstał od stołu i wyszedł na korytarz, a Basia ruszyła za nim w stronę sieni. Syn otworzył drzwi wejściowe i przez chwilę stał bez ruchu, zaskoczony.
Basia przepchnęła się obok niego i wypadła na ganek. Przez chwilę zaniemówiła, bo świat w ciągu kilku ostatnich godzin zmienił się nie do poznania – z nieba spadały grube płatki śniegu, wirowały jak szalone w żółtym świetle ulicznych latarni tylko po to, by spaść na ziemię pokrytą grubą warstwą puchu. Nie pamiętała takich opadów. Otrząsnęła się i odwróciła wzrok od podwórka. Spojrzała bliżej, na ganek i schody prowadzące na chodnik. Z irytacją stwierdziła, że wszystkie jej gliniane doniczki, które ustawiła na zimę na niskim stołku w niewielki stos, przewróciły się i potłukły.
– Mój Boże, co tu się stało… Wiatr musiał przewrócić – powiedziała bez przekonania i stała przez chwilę niezdecydowana, bo nie miała wcale ochoty sprzątać tego na tym zimnie. Ganek był osłonięty daszkiem z pleksy, więc nie padał na niego śnieg, ale co chwilę powiewy wiatru wpadały Basi pod kwiecistą sukienkę.
– To nie wiatr, zobacz! – powiedział Janek i schylił się, by coś podnieść, a potem odwrócił się do niej.
Przez chwilę Basia nie widziała, na co patrzy – w ramionach Janka tkwiła czarna, dygocząca kulka z żółtymi oczami. Dopiero po chwili zrozumiała, że to przemarznięty, ledwo żywy kot. Był mały, jakby dopiero co wyrósł z bycia kociakiem i wyglądał żałośnie.
– Tato! Tato, co to? – Franek wybiegł na ganek bez kurtki, a za nim zaraz Kaśka, żeby go zawrócić do środka. Pociągnęła chłopca, ale ten wywinął się i zrobił wielkie oczy. – Kotek!
Wiatr zwiał na nich kolejną porcję śniegu i Janek zagonił wszystkich z powrotem do sieni. Franek podskakiwał z ekscytacją i chciał wziąć trzęsącego się kota na ręce.
– Jemu jest zimno! Będzie chory! Babciu, musimy go ogrzać! – przeżywał chłopiec, a Basia uśmiechnęła się pod nosem, słysząc przejęcie w jego głosie. Miał dobre serce, chciał zadbać o zwierzaka, podobało jej się to.
Wyciągnęła z szuflady grubą chustę, w którą lubiła owijać głowę i ramiona, kiedy było zimno, a ona miała coś do zrobienia na podwórku. Przejęła zwierzaka i otuliła go, a potem z trudem, czując ból w kolanach i biodrach, klęknęła przed Frankiem. Prawie usłyszała, jak skrzypią jej słabe od ostrej osteoporozy kości. Zacisnęła zęby i z uśmiechem podała chłopcu zawiniątko.
Trzęsący się kot uspokoił się w jednej chwili. Przez krótki moment zdawało się Basi, że zrobił nawet minę – na wpół ludzką, a na wpół zwierzęcą, jak wyszczerzony kocur z bajki o Alicji w Krainie Czarów. Wrażenie szybko jednak zniknęło, kiedy Franek, ze zwierzakiem na rękach, skierował się w stronę salonu. Powoli i ostrożnie, jakby niósł najświętszą relikwię.
– Mamo, ten kot… – zaczął Janek, a Basia doskonale wiedziała, co chce powiedzieć. Że ojciec nie znosi zwierząt. W cholerę ze Staszkiem! Basia widziała, jak Frankowi świeciły się oczy, jej samej też szkoda było kocurka.
– Daj spokój, synuś, przecież dzisiaj wigilia. Nie wyrzucę zwierzaka na śnieżycę, żeby zamarzł. Toż to grzech, a dzisiaj nawet podwójny – rzuciła, przerywając mu. – Niech zostanie… na dzisiejszą noc.
Kaśka uśmiechnęła się, ale zaraz zmarkotniała i spojrzała z niepokojem na Janka.
– W temacie śnieżycy… Zwróciłeś uwagę na to, co się dzieje na dworze?
Janek kiwnął głową ponuro.
– Za długo siedzieliśmy. Ulica wyglądała tak, jakby leżało na niej z trzydzieści centymetrów śniegu. Nie wiem, jak wrócimy do domu….
– To może zostańcie na noc? W wigilię nikt nie będzie tego odśnieżać, jechalibyście do domu ze trzy godziny. Jeszcze wpadniecie gdzieś po ciemku do rowu! – Basia wyrzuciła z siebie, wietrząc okazję.
Janek już otwierał usta, by zaprotestować, ale Kaśka niespokojnie zerknęła na zewnątrz przez świetlik w drzwiach.
– Może to nie jest taki głupi pomysł…
Przez chwilę sprzeczali się cicho we troje, ale połączone siły dwóch kobiet przełamały opór Janka.
I tak stał się drugi cud – jej syn, pierwszy raz odkąd wyprowadził się zaraz po swoich osiemnastych urodzinach, miał nocować w rodzinnym domu.
2.
Staszek był wkurwiony.
Właściwie nie było rzeczy, która by go tego wieczora nie wkurwiała.
Po pierwsze: wódka, a właściwie jej brak. Lekarz powiedział mu wprost, że jeśli coś wypije, to może kitnąć przy takiej dawce leków w kalendarz, bo pikawa nie wytrzyma. Przestraszył się i, chcąc nie chcąc, pożegnał się na dzisiaj ze swoją wieloletnią tradycją.
Po drugie, wkurwiali go ludzie dookoła. Jego syn, który prawie się nie odzywał, jakby czuł się lepszy od nich wszystkich, a przede wszystkim od niego. Staszek nie mógł ścierpieć jego widoku prawie tak samo, jak tej idiotki, Kaśki. Cały wieczór darła się jak jakaś przekupa na targu. Jej napompowane usta może i dobrze ciągnęły, bo nie potrafiłby sobie wyobrazić innego powodu, żeby być z taką kobietą, ale nie wylatywało z nich ani jedno mądre słowo. A ten ich syn… Jego wnuk, ha tfu! Mały pizdeusz. Nie tak się wychowuje chłopaka. Jakby mu dali go na kilka dni, to by może coś z niego zrobił, a tak to… Szkoda gadać. Baśka też go wkurwiała, chyba najbardziej z nich wszystkich – radosna, rumiana, szczęśliwa. Zbyt szczęśliwa, jak na jego gust.
Po trzecie, wkurwiał go ten sierściuch, którego przywlekli z dworu. Kot na początku nie robił po prawdzie niczego złego, dawał się głównie głaskać Frankowi i łasił się do nóg. Ale potem usiadł pod choinką, zawinął dookoła siebie ogon i patrzył na Staszka. Był czarny tak bardzo, że wyglądał jak plama ciemności z dwoma żółtymi latarniami zamiast oczu. Najgorsze jednak było to, że co jakiś czas wyszczerzał się, jakby wcale nie był kocurem, tylko jakimś demonem. Pokazywał rzędy ostrych, spiczastych zębów, o wiele za długich jak na kota. Staszek zawsze widział to jedynie kątem oka, a kiedy patrzył na niego bezpośrednio, zwierzak zachowywał się zupełnie normalnie.
Ale najbardziej wkurwiało Staszka to, że teraz nie spał u siebie, czyli na rozkładanej wersalce w salonie. Już od dawna salon był jego królestwem – tam miał telewizor, ciepły grzejnik pod bokiem i nie wpadało tam światło latarni, które nie pozwalało mu spać. Baśka rzadko przychodziła do pokoju dziennego, jak go nazywali, większość czasu spędzała w kuchni albo sypialni. Sypialnia za to kiedyś była pokojem Janka, ale jak się wyprowadził, to Baśka go zajęła. Staszek ją wtedy wyśmiał, bo pokój był kiepsko ocieplony i zawsze w nim było chłodno, ale Baśce najwyraźniej to nie przeszkadzało.
Tej wigilijnej nocy właśnie tutaj spali – bo tamta trójka zajęła jego rozkładaną kanapę. Janek się uparł, że „mama ma się wyspać we własnym łóżku, a nie gnieździć na wersalce”. To było jego ultimatum, chyba liczył, że Staszek się nie zgodzi.
Błagalne oczy Basi zwróciły się wtedy ku mężowi, a Staszek kiwnął głową. Wiedział, że Baśka długo będzie mu się odwdzięczać i dogadzać za to, że to zrobił. Ciekawe, czy właśnie o tym teraz myślała? Wiedział, że nie śpi, skulona na samym skrawku swojej połowy łóżka, jak najdalej od niego. Wyraźnie widział zarys jej ciała, bo światło ulicznych latarni wpadało do pokoju przez okno ozdobione przykrótkimi firankami.
– Boisz się, że się do ciebie dobiorę? – zapytał nagle pod wpływem impulsu i przekręcił się na bok, żeby ją lepiej widzieć. Widział, jak zadrżała, ale nie odpowiedziała.
Bała się, a on miał ochotę się śmiać.
Kiedyś przychodził do sypialni co noc, robił swoje, a potem szedł na salonową kanapę oglądać telewizję. Nie rozumiał łez Baśki, w końcu nie chciał od niej niczego więcej niż to, co sama mu obiecała w przysiędze małżeńskiej. Ale dawno już niczego od niej na tym polu nie wymagał – leki niszczyły popęd, do tego zwyczajnie nie miał już sił, choroba serca sprawiała, że czasem czuł się jak kaleka. Poza tym Baśka zrobiła się stara, wychudzona jak szczapa i śmierdziała potem. Nie zostało w niej nic z tej pięknej dziewczyny, w której zakochał się za młodu.
– Chciałabyś, żebym cię tknął, bo teraz to pies z kulawą nogą by cię nie wziął, tak ci jedzie z pizdy – wycedził, a Baśka zamarła na chwilę, po czym wstała powoli, wzięła z fotela wysłużoną podomkę i wyszła z sypialni, nie oglądając się na niego.
Staszek uśmiechnął się pod nosem. Pierwsza kara poszła. Tak, jak myślał, zaczynał się przyjemny czas. Będzie mógł Baśkę jeszcze wiele razy upokorzyć, a ona będzie czuła, że ma do tego prawo, bo w końcu poszedł jej na rękę.
– Durne baby… – zamruczał pod nosem, a potem przekręcił się na drugi bok i po chwili zasnął.
***
Przebudził się w nocy. Półprzytomny, zdezorientowany rozejrzał się po sypialni, którą nadal zalewało światło latarni. Śnieg wciąż sypał. Baśka spała na skraju łóżka pod kocem, nie pod kołdrą, byle się z nim nie zetknąć ciałem. Coś… coś było inaczej. W pokoju unosił się dziwny zapach – ziołowy, intensywny, zupełnie nieznany Staszkowi. Zanim zdążył zarejestrować, skąd pochodził, drzwi do pokoju otworzyły się lekko, a przez wąską szparę do środka wpełzła plama ciemności. Przemieściła się po podłodze, a potem wskoczyła na parapet i Staszek zobaczył, że to tylko kot, którego wpuścili wcześniej do domu. Zwierzak wyjrzał na zewnątrz przez lekko zaparowaną szybę, przeciągnął się, a potem zeskoczył bezgłośnie na ziemię, by wskoczyć ponownie, ale tym razem na łóżko.
Staszek stęknął i już otwierał usta, by przegonić sierściucha, ale zamarł. Kot wpatrywał się w niego dwiema latarniami żółtych oczu, które zdawały się wyzierać z otchłani o kształcie zwierzęcia. Na kocim pysku czaił się uśmiech – szeroki, pełen ostrych zębów, zupełnie niemożliwy.
A potem kot przemówił.
– Tam zimno, tak zimno i wiatr nawiewa śnieg do pyszczka! Tu ciepło, cieplutko! Czy takie ciepło ludziom koniecznie jest? Czemu tak ciepło, po co to? Ach dobrze mi, bez wiatru, bez śniegu…
Staszkowi serce waliło jak oszalałe. Głos kota przypominał trochę dźwięk przejeżdzania pazurami po tapicerce kanapy, ledwo go słyszał, ale… słyszał. Tyle, że koty nie mówią. To przecież musiał być sen!
– Tam śmierć, tam śmierć, tam zimno. I ja bym śmierć spotkał, ale tu ciepło. Ach dobrze, jak dobrze! Bym umarł, raz szósty, ale nie umarłem. Tu ciepło, za ciepło! Wszystek umiera, tu śmierć, tam śmierć. A oni raz żyją, a nie dziewięć. Ile razy trzeba umrzeć, by umrzeć naprawdę?
Staszek kręcił głową na boki, jakby to miało odpędzić kota. Zwierzęta przecież nie mówią. Nawet w wigilię. Przecież to tylko zabobony! Może miał wylew albo udar? Może trzeba obudzić Baśkę? Ale coś w tych latarenkach mówiło mu, że nie powinien.
– Każden umrze, ale kiedy, kto wie? A ja wiem, ja wiem, tu zimno, tam ciemno. Jedni niedługo, innym daleko… A ten tu? Czego chce? Wyrzucić na śmierć? Na zimno? Nie ciepło? Żebym szósty raz umarł? A on kiedy umrze? A długo mu, bardzo mu długo do końca… Żyć będzie tyle, co ludzie nie żyją, bo i po co by mieli. Za ciepło!
Po czym kot mlasnął bezgłośnie, odwrócił się i uciekł z pokoju.
Staszek leżał przez chwilę wpatrzony w drzwi i wmówił sobie, że wszystko, co widział i słyszał, było częścią snu, z którego tak naprawdę wcale się nie wybudził.
3.
Janek był zmęczony.
Nie marzył o niczym innym, jak to tym, by być już z rodziną we własnym domu.
Nie był przygotowany na noc u rodziców. Nie tylko pod względem praktycznych rzeczy, typu piżama czy szczoteczka do zębów, ale przede wszystkim pod względem psychicznym. Miał tu już nigdy nie spać, tak postanowił sobie, kiedy ojciec wyrzucił go tamtego dnia za próg. Ale wyraz oczu matki, błagalny i nieśmiało szczęśliwy, nadgryzł jego silną wolę. Poudawaj, mówiły jej oczy. Poudawaj ostatni raz. Nie mógł ich znieść, tak jak świadomości, że matka była tutaj z ojcem sama.
Do tego Kaśka panikowała, bo mieli całoroczne opony, ze zdartym bieżnikiem, które obiecał jej wymienić na nowe przed sezonem i jakoś nigdy nie miał na to czasu. Samochód tańczyłby na tak zaśnieżonej drodze i Kaśka doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Uparła się na nocowanie i Janek wiedział, że ciężko będzie jej wytłumaczyć, czemu właściwie nie mogą zostać u rodziców. Nie mówił jej wiele o swoim dzieciństwie, chociaż dopytywała. Był uparty, a ona dobroduszna, widziała w ludziach zawsze więcej dobra niż zła. W jej głowie pewnie pojawiła się myśl, że pokłócił się po prostu kiedyś z ojcem o jakąś głupotę i żaden z nich nie chciał ustąpić.
Ale żeby odpuściła zostanie na noc, musiałby jej powiedzieć prawdę, a tego nie zamierzał robić. Nigdy.
Pół nocy nie spał, kręcił się na rozłożonej wersalce, na której ścisnęli się we troje. Na początku było blisko i całkiem miło, potem jedynie cholernie niewygodnie. Na dokładkę, gdzieś w trakcie nocy, przypałętał się im do łóżka ten czarny kot. Mruczał wtulony w ramię Janka, ale niski, przyjemny dźwięk nie utulił go do snu.
W ciemnościach wpatrywał się w przymocowany do ściany wieszak. Nie widział go dokładnie, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że tam był. Nic na nim nie zawieszono, ale dawniej, kiedy Janek jeszcze mieszkał w tym małym domku, wisiał na nim kabel.
Gdyby ktoś go zapytał, ile razy nim dostał, nie potrafiłby powiedzieć. Za co był bity? Też nie potrafiłby wymienić żadnych logicznych zasad czy zbioru powodów. Dostawał za jedynkę ze szkoły. Plamy błota naniesione do sieni. Krzywo założoną koszulę. Za uśmiech, kiedy ojciec był poważny. Ale też za zbyt mało przekonujący śmiech, kiedy ten opowiadał żart. Za zbyt jasne słońce. Za zgniłe jabłko znalezione w koszyku na owoce. Za to, że oddychał. Powód był zawsze, w jakiś przedziwny sposób ojciec potrafił obwinić Janka za wszystko, co tylko chciał. To ojciec decydował, czy zasługiwali z matką na karę czy błogosławieństwo. Ich prywatny Bóg Ojciec.
Tamtej nocy, kiedy wystawił Janka na mróz w samej bieliźnie, bo znalazł u niego w kurtce papierosy, ten zdał sobie sprawę z tego, że musi uciekać. I uciekł dzień później, z jednym plecakiem i przekonanie, że gdziekolwiek trafi, nie będzie miał gorzej. Czasem oglądał się za siebie, na matkę, ale nie mógł jej zmusić, by też się uratowała, żeby zostawiła ojca. Nie potrafiła tego zrobić ani wtedy, ani teraz.
Rano, po nieprzespanej nocy, Janek wstał naburmuszony. Poszedł odśnieżać podjazd i samochód. Wiedział, że jeśli tego nie zrobi, to nie tylko nie wyjedzie z podwórka samochodem, ale ze śniegiem będzie musiała walczyć matka. Ile rzeczy będzie musiała zrobić, żeby przebłagać to złośliwe, okrutne bóstwo za ich wizytę? Im więcej o tym myślał, tym szybciej machał łopatą i tym mocniej zaciskał szczęki.
Droga dojazdowa, przy której mieszkali rodzice, była przejezdna – sąsiedzi odśnieżyli kawałki przed swoimi podwórkami, a tam, gdzie tego nie zrobili, kilka aut wyjeździło głębokie koleiny. Podobnie asfaltowa ulica, do której przeszedł się kawałek, była odśnieżona. Najwyraźniej pługi już odwiedziły tę okolicę, ale nie miały łatwego zadania. Drogi wciąż były oblodzone, a po obu stronach jezdni piętrzyły się wysokie zaspy – Janek nie pamiętał, kiedy ostatni raz była taka zima.
Wrócił do domu, zdjął buty i kurtkę. Kiedy wieszał ją w sieni, nie mógł oprzeć się dziwnemu wrażeniu deja vu. Ile razy rozbierał się w tym wiatrołapie po odśnieżaniu? Ile razy przechodził rozgrzany, zmęczony od wysiłku, przez ciemny korytarz, mijał kuchnię i łazienkę po lewej, swój pokój po prawej, żeby zdać relację z prac ojcu w salonie? Teraz, kiedy dotarł do salonu, wrażenie powrotu do wspomnień było jeszcze silniejsze. Choinka była cały czas ta sama, co dwadzieścia lat temu. Sztuczna, brzydka, obwieszona tanimi ozdobami. W rogu stał lakierowany kredens z PRL-u. Naprzeciwko meblościanka, a na niej telewizor.
Janek poczuł, jak kręci mu się w głowie – cofnął się do czasów, do których za nic nie chciał wracać. Z trudem usiadł za stołem i skupił na kubku z herbatą, ale wrażenie nie mijało.
Kaśka była markotna – jak zawsze wtedy, kiedy się nie wyspała. Wpatrywała się bez emocji w jajka na miękko.
Matka pochmurniała z każdą chwilą, bo wiedziała, że to wszystko było błędem. Nie powinni zostawać na noc, nie powinni udawać, że pod tym dachem jest cokolwiek normalnego. Piła kawę malutkimi łyczkami, po każdym odstawiała uszczerbioną filiżankę na stół.
Ojciec się nie odzywał, zupełnie jak w wigilię – ale mrużył oczy, jakby się nad czymś zastanawiał, a jego krzaczaste brwi powoli zbliżały się do siebie. Janek spojrzał na niego i momentalnie poczuł ucisk w brzuchu, znajomy, przepełniony paniką. Idealnie wyczulony na nastroje ojca wiedział, że za chwilę ten wybuchnie. Zwierzęca chęć ucieczki walczyła w Janku przez chwilę z rozsądkiem – przecież byli tutaj w piątkę. Ojciec nie podniósł na niego ręki od nocy, kiedy uciekł z domu… A teraz Janek był dorosły.
Dorosłym takie rzeczy się przecież nie zdarzały.
Spojrzał na synka, mając nadzieję, że jego widok pozwoli mu się otrząsnąć. Franek, siedząc między Kaśką a matką, niesprawnie wydłubywał z jajka żółtko i kręcił się jak fryga.
– Franek – upomniała go bez przekonania Kaśka. – Bo zaraz wylejesz herbatę!
– Ale mama, gdzie ten kot?
Franek uspokajał się na sekundę tylko po to, by za chwilę znów zacząć się niemiłosiernie kręcić.
I w pewnym momencie wspomniany kot wpadł do salonu z korytarza. Wbiegł jak szalony pod stół, jakby za czymś gonił, i zaczął obijać się o ich nogi. Franek podniósł do góry skrawek obrusu, żeby zobaczyć, co się działo pod stołem, a wszystko to, co stało przed nim na blacie – kieliszek z jajkiem, szklanka z gorącą herbatą, filiżanka z kawą Kaśki – przewróciło się,
– Franek! – krzyknęli Kaśka i Janek w tej samej chwili, jakby to mogło cofnąć czas i wlać herbatę oraz kawę z powrotem do naczyń.
– Ty pierdolony gówniarzu!
Wszyscy troje spojrzeli na ojca. Janek nie widział reakcji Kaśki, bo niczym w odruchu Pavlova, zamarł wstrzymując oddech. Znieruchomiała też matka. Byli jak rzeźby wykute z lodu, niezdolni do najmniejszego ruchu. A ich pan i władca, Bóg Ojciec, wstał, odepchnął mamę i przez róg stołu sięgnął do Franka. Janek widział w zwolnionym tempie, jak ciężka łapa ojca zmierza ku jego dziecku, które zupełnie nie rozumiało, co się dzieje. Usłyszał głośne uderzenie i płacz, ale nic nie widział. Oczy zaszły mu na chwilę mgłą, ale potem uzyskał nagle niesamowitą ostrość widzenia.
Szok na twarzy Kaśki i budząca się w niej furia. Przerażenie na czerwonej od uderzenia twarzy synka. Matka, jak zawsze, nieobecna, w tle, bezradna. I ojciec, skrzywiony, zdegustowany, ale zadowolony – widać to było po diabelskich kurwikach w jego oczach, które pojawiały się wtedy, gdy się nad nimi znęcał.
To one przerwały stupor, w jaki wpadł Janek .
Nie był już dzieckiem. Nie mieszkał z tym człowiekiem. Był w sile wieku, a tamten był stary.
A to był jego syn, którego nie pozwoli więcej skrzywdzić.
Janek rzucił się w stronę ojca. Z prawej strony stołu, po skosie. Pociągnął go za sweter i z łatwością popchnął w bok. Ojciec zachwiał się i padł na rozłożoną wersalkę, na której leżały równo złożone poduszki i pościel, którą naszykowała matka. Janek pochylił się nad ojcem. Było mu niewygodnie, bo kolana blokował brzeg kanapy, ale starał się wycelować w brzuch, bo to, jak doskonale wiedział, nie zostawiało śladów. Zamachnął się, ale nie trafił. Ojciec nie był bezwolną kukłą. Osłaniał się przedramionami, przesunął się pod ścianę, by zwiększyć między nimi dystans.
Janek chciał go zabić.
– Janek! – Ledwo zarejestrował krzyk Kaśki i głośny, histeryczny płacz Franka w tle.
Coś złapało go bluzę z tyłu, ale trwało to tylko mgnienie oka, a potem usłyszał łupnięcie o ziemię.
Odwrócił się zdezorientowany. Matka leżała na podłodze, wciśnięta między nogi krzeseł, po policzkach ciekły jej łzy. Białe, chude jak u kościotrupa palce zacisnęła na nogawce jego spodni. Zamarł, a ojciec wykorzystał moment i odsunął się na skraj kanapy, dysząc ciężko.
– Przestań, proszę – wychrypiała matka.
– Co ci się stało? – Janek nie poznał głosu, jaki wydobył się z jego ust, by zadać to naiwne pytanie.
– Potknęłam się. Głupi kot przeleciał mi pod nogami, jak chciałam wyjść zza stołu i cię zatrzymać… I nie mogę teraz wstać, synek – powiedziała matka, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem.
Zawsze tak było. Ojcowski żywioł szalał po ich domu i siał zniszczenie, a oni przechodzili nad tym do porządku dziennego i po wszystkim wymieniali się krótkimi informacjami, jakby zdawali sobie raport. “Podbite oko, nie będę mogła iść na targ” albo “Sikam na czerwono, mogę dzisiaj zostać w domu i nie iść do szkoły?”.
Janek podniósł wzrok z matki na Kaśkę. Trzymała Franka za ramiona tak mocno, jakby miała go zmiażdżyć. W jej oczach było wszystko to, co powinno tam być. Furia. Oburzenie. Niezgoda. Wsparcie. Lekki żal, że jej nie powiedział.
– Zabieraj mamę – wycedziła, po czym dźwignęła płaczącego Franka na ręce i wyszła z nim z salonu, nie oglądając się za siebie.
Janek wrócił wzrokiem do ojca. Kurwiki w jego oczach zniknęły. Gdzie się podziały? Upokorzył go, dlatego pewnie zniknęły… A może… A może przeszły jakimś dziwnym sposobem do jego oczu?
Jeszcze raz rozejrzał się bezradnie po pokoju: pusty wieszak, poplamiony stół, płacząca, zwijająca się z bólu matka na ziemi. Jankowi zrobiło się niedobrze. Wrażenie deja vu pogłębiło się. Jeśli zostanie tutaj jeszcze chwilę, naprawdę zabije to bydlę.
– Tata!
Franek wydarł się rozdzierająco z korytarza. To był impuls, którego Janek potrzebował. Rzucił ojcu ostatnie spojrzenie – mężczyzna dyszał ciężko, widać było, że dalsza walka jest poza jego zasięgiem. Janek chciał go zabić, Bóg jeden wiedział, jak bardzo. I potrafiłby to zrobić.
Ale przecież nie mógł. Nie mógł pokazać swojemu dziecku, że on też jest w stanie przemienić się w kata.
A skoro nie mógł, to powinien jak najszybciej zabrać stąd swoja rodzinę. Całą.
Pochylił się i wziął matkę na ręce. Zapłakała rozdzierająco i złapała się za biodro, ale nie zwrócił na to większej uwagi, po prostu zaniósł ją przez dom na ganek, a potem do odpalonego już przez żonę samochodu. Ułożył mamę na tylnej kanapie, nawet wypiął fotelik, by miała więcej miejsca, bo zapłakany Franek i tak siedział na kolanach Kasi z przodu.
Nawet nie cofnął się do domu po kurtkę, po prostu odjechał w stronę najbliższego szpitala.
4.
Staszek był zadowolony.
A uszczęśliwiało go kilka rzeczy.
Po pierwsze: wódka. Po kłótni z Jankiem, po tym, jak ten pierdolony wymoczek w końcu mu się postawił i próbował go uderzyć, Staszek nie mógł dojść do siebie. Wyciągnął zza starej maszynki do mięsa, schowanej na końcu szafki w kuchni, butelkę wódki. Basia chowała tam przed nim alkohol, nigdy nie wyrzucała, ale chowała butelki po domu, jakby bawili się w jakąś alkoholową wersję ciepło-zimno. Udawał, że nie wie, gdzie żona ma swoje skrytki i pozwalał siebie przebłagiwać tymi butelkami, kiedy za bardzo sobie u niego przekichała.
Kiedy otwierał butelkę gorzkiej żołądkowej, nie myślał wiele. Miał w dupie to, co powiedział lekarz. Potrzebował się nawalić. A jak już się napił, to wódka uszczęśliwiła go w kolejnych sprawach.
Przekonał sam siebie, że “ta sprawa”, jak zaczął w myślach nazywać całą dzisiejszą sytuację przy śniadaniu, skończy się dla niego dobrze. Janek go nie obchodził – już dawno, co Staszek przyznawał z niechęcią, utracił nad nim władzę. Została mu jedynie Baśka, a ta przecież kiedyś będzie musiała wrócić do domu.
A jak tylko wejdzie za próg, popamięta. A jak już da jej nauczkę, to zacznie się bardzo ciekawy okres zadośćuczynienia. Długi, męczący i finezyjny. Odpłaci mu za wigilię i za to, że zaprosiła tutaj tego kutafona. Za spanie w wilgotnej sypialni bez telewizora. Za gówniarza, który zniszczył obrus. No i oczywiście za to, że Janek podniósł na niego rękę. Tak właśnie o tym myślał: że syn podniósł na niego rękę.
Kiedy sobie tak wszystko poukładał w głowie, Staszek walnął się na kanapę, włączył telewizor i przysnął.
***
Przebudził się w nocy. Półprzytomny, zdezorientowany rozejrzał się po pokoju, który nadal zalewało światło włączonego telewizora. Na jego ekranie widać było ruchomą grafikę informującą, że program zakończył nadawanie i wróci rano. Coś… coś było inaczej. W salonie unosił się dziwny zapach – ziołowy, intensywny, zupełnie nieznany Staszkowi. A może jednak znany? Zanim zdążył zarejestrować, skąd pochodził, drzwi do pokoju otworzyły się lekko, a przez wąską szparę do środka wpełzła plama ciemności. Przemieściła się po podłodze, a potem wskoczyła na stół i Staszek zobaczył, że to kot. Zwierzak obrócił się za własnym ogonem, przeciągnął się, a potem zeskoczył bezgłośnie na ziemię, by wskoczyć ponownie, ale tym razem na łóżko.
Staszek stęknął i już otwierał usta, by przegonić sierściucha, ale zamarł, jak wczoraj w nocy. Jak wtedy kot wpatrywał się w niego dwiema latarniami żółtych oczu, które zdawały się wyzierać z otchłani w kształcie zwierzęcia. Bezszelestnie wszedł na jego lewą nogę, a potem przeszedł po niej jak po płocie z bajki, by zatrzymać się na piersi Staszka, tuż przed jego twarzą.
Won, chciał powiedzieć Staszek, ale nie miał siły. Czy to wódka mu je odebrała? A może to te dwie latarnie przykuły go do kanapy? Na kocim pysku czaił się uśmiech – szeroki, pełen ostrych zębów, zupełnie niemożliwy.
A potem kot przemówił, jak wczoraj w nocy.
– Tak smutno, tak źle. Ty smutek, ty złość, ty niszczyciel. Ile razy umrzeć można? Kot dziewięć, tak, a człowiek raz. A ile można żyć? Pożyj, pożyj. Tak ciemno, tak straszno! Niech i u ciebie straszno będzie.
Kot mlasnął bezgłośnie, ale nie odszedł, wpatrywał się w niego nieruchomo.
Staszek chciał go pochwycić, przegonić, a najchętniej złapać w silne ręce i skręcić mu kark, ale nie udało mu się. Ręce go nie posłuchały. Wydawało mu się, że rzucił “spieprzaj, pomiocie”, ale z jego ust zamiast normalnych wyrazów popłynęły dziwne, pomylone słowa, które nie miały żadnego sensu. Obraz kota zamazał się, jakby stracił ostrość – jedynie jego oczy przyświecały przez mgłę.
5.
Staszek był przerażony.
Dookoła była ciemność. Zastanawiał się, skąd się wzięła? Czemu Baśka nie zapaliła jakiegoś światła? Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że to jego własne powieki nie uniosły się do góry, uwięziły go w ciemnościach zamkniętych oczu. Ale… nie mógł ich podnieść!
Kiedy sobie to uświadomił, poczuł się, jakby spadał w dół. Coś obok zapikało szybciej, ale nie potrafił zrozumieć, czym to jest. Chciał się ruszyć – podnieść się z łóżka, które czuł pod plecami, ale nie był w stanie. Panika zalewała go falami, przygniatając i topiąc. Niczego nie mógł zrobić, żadnego ruchu, nie panował nad żadnym mięśniem.
Ze strachu puściły mu zwieracze. Poczuł smród. Chciał krzyczeć, ale usta go nie słuchały, tak samo jak wszystko inne.
Ktoś przyszedł, uciszył pikacz. Zajął się Staszkiem tak, jakby był rzeczą. Bez delikatności, szybko, na zimno. Przebrał, nie powiedział ani słowa, a potem zwyczajnie wyszedł, nie udzielając żadnych odpowiedzi. Staszek nie wiedział, co przeraziło go bardziej – to, że niczego nie mógł zrobić czy to, że najwyraźniej każdy mógł tu przyjść i zrobić z nim cokolwiek. A on nic nie mógł na to poradzić.
Nie wiedział, jak długo leżał z bijącym mocno sercem. Sercem, które powinno kołatać, tracić rytm, gubić się, ale zamiast tego biło równo, jakby znów miał dwadzieścia lat.
Nic się nie zmieniało przez przeraźliwie długi czas, który zdawał się Staszkowi całymi godzinami czy dniami, więc w końcu zaczął myśleć.
Gdzie był? Pewnie w szpitalu, bo gdzie indziej? Co mu się stało? Miał udar? Wylew? Nie potrafił sobie przypomnieć – ostatnim wspomnieniem były dwa jasne, oślepiające go punkty. Reflektory samochodu? Może został potrącony? Nie potrafił powiedzieć.
W pewnym momencie Staszek usłyszał, że ktoś wszedł. Wyczulone do granic możliwości zmysły pracowały, by zastąpić wzrok. Usłyszał szuranie krzesła, sapanie. Ktoś usiadł obok jego łóżka. Baśka? Oddałby by wszystko, by to była ona. By mu wyjaśniła, co się stało, by się nim zajęła, może bez miłości, ale też bez okrucieństwa.
– A mogłeś umrzeć – powiedział ten ktoś bardzo cicho, prawie szeptem.
Janek.
– Chciałeś to zrobić? Wypiłeś tyle, żeby się zabić?
Staszek nie mógł odpowiedzieć na to pytanie. Na żadne nie mógł.
– Nie mam ci wiele do powiedzenia. Nie wiem, czy w ogóle mnie słyszysz. Lekarze tego nie wiedzą. Żyjesz bez maszynerii, od której mógłbym cię odłączyć, bo twoje ciało pracuje normalnie, ale twój mózg chyba nie działa poprawnie. Tak mi powiedzieli.
Staszek z desperacją pochwycił się tych strzępków informacji. Jak to nie działa? Przecież słyszał wszystko, myślał sprawnie! Jedynie ciało…
– Jeśli tam jesteś… Jeśli tam jesteś, to wiedz jedno. Pożałujesz, że przeżyłeś ten udar. – Głos Janka był spokojny i wyprany z emocji, jakby mówił o pogodzie, a nie wypowiadał groźby. Staszek nigdy nie słyszał u niego takiego tonu, u nikogo nigdy nie słyszał. Chociaż… może czasem sam go używał? – Nie mogę cię porzucić, bo matka widnieje w papierach i miałaby kłopot, gdyby cię porzuciła. Ale załatwię ci najgorszy i owiany najgorszą sławą DPS. Jeśli znajdę taki, gdzie nie przebierali pacjentów całymi dniami, pójdziesz tam. Jeśli gdzieś bili lub inaczej znęcali się nad takimi warzywami jak ty, właśnie tam trafisz. Pójdę za najgorszymi pogłoskami, dam do zrozumienia, że mogą z tobą robić, co chcą. Będę płacił minimum, które nie starczy na leki, pampersy ani mycie. Zgnoją cię. A ja będę o tym wiedział i nie kiwnę palcem, by cokolwiek zmienić. I wiesz co…
Janek zawiesił głos, jakby czekał, aż Staszek zapyta: “Co?”. Zrobił krótką pauzę, potem głęboki wdech i powiedział martwym głosem:
– Mam nadzieję, że mimo wszystko tam jesteś. I że pożyjesz bardzo, bardzo długo.
Po czym zaszurał krzesłem i odszedł, pozostawiając Staszka w samotności i mroku, od którego nie mógł uciec.
I wtedy, dokładnie po tym, jak Janek zamknął drzwi do sali, a w pokoju ponownie rozgościła się cisza… Właśnie wtedy do Staszka dotarło… Przypomniał sobie dwie latarnie w plamie ciemności. Żółte, kocie oczy, które mu wróżyły długie, bardzo długie życie. Chciał się rozpłakać, z bezsilności, upokorzenia i przerażenia. Chciało mu się wyć! Machać rękami! Zrobić cokolwiek… ale ciało, tak jak wcześniej, go nie słuchało.
Było, zaprawdę, i ciemno, i straszno.