Tym razem nie zdążyłem. Desant z drakkara się udał. W końcu – sam sterowałem długim smokiem. Nawalony jak Loki, ale jak to tak bez ziółek w miodzie płynąć i biec w śmiertelnym ataku? Zdjęcie straży bez strat własnych. Ale szturm na saską fortecę już nie poszedł tak dobrze. W chwili, w której już już unosiłem topór, by w szale berserkera rozłupać łeb Sasa wychylającego się zza palisady, zaniewidziałem na lewe oko. I nic dziwnego, skoro wystawała mi z niego gruba na palec strzała. Oko wyciekło, dusza uleciała, i w danych okolicznościach przyrody miałem definitywnie przerąbane.
Dzień pierwszy
Najpierw z pobitewnego błota uniosła mnie piersiasta blondyna w hełmie, co byłoby nawet dość przyjemne, gdyby nie fakt, że niemożebnie śmierdziała starymi owijaczami, kiszoną rybą i przetrawionym piwskiem, którego od maleńkości nie znosiłem. Minęliśmy kawał rosochatego drzewiszcza, zdaje się jesionu, potem kolorowy mostek nad pustką, na koniec babsko zrzuciło mnie pod nogi jakiegoś zniewieściałego gostka z harfą, zajętego bez reszty brzdąkaniem i wydawaniem z siebie nieskoordynowanych porykiwań, mających najwidoczniej udawać sagi czy inne edy. Tenże skinął niedbale głową i przepuścił mnie do wnętrza walącego po oczach pozłotkiem, płaskiego gigantycznego gmaszyska, ze ścianami dziurawymi jak sito od dwudziestki dwudziestek bram (z hakiem).
– Tam to dopiero musi piździć jak na Jomsborgu zimą – pomyślałem tylko. – Bez sensu chałupa, kudy jej tam do naszych przytulnych langhusów. Ale było za późno, kolejny gostek o uszach wielkich jak tarcze klanowego drakkaru zasadził mi sążnistego kopa i nagle znalazłem się w środku, i to od razu za stołem zbudowanym ewidentnie na runicznym planie Aegishjalmura, Hełmu Grozy, którego liczne krańce i odnogi ginęły gdzieś w oddali. Siedziałem najwyraźniej przy wewnętrznym kręgu, na pieruńsko niewygodnym stolcu z kolczego napierśnika, kłującego mnie w rzyć w pięciu miejscach naraz.
Sąsiad z lewej był mi całkowicie nieznany. Za to tego po prawej rozpoznałem od razu – Ulf Twardoręki – kumpel z sąsiedniego fiordu, co to zginął w boju dwie wiosny temu, wysadzając swój desant na zachodnim wybrzeżu krainy należącej do Rhosów. No tak. Najwyraźniej po śmierci pod saską fortecą znalazłem się w Walhalli, naszym raju obiecanym poległym w walce wojownikom. I od teraz przez wieczność będę się w nim radować pożeraniem regenerującego się magicznego dzika, popijaniem pitnego miodu i wina z cycków boskiej kozy Heidrun, tudzież codziennymi nawalankami na ostrą broń, polowaniami (na wyżej wzmiankowanego dzika) i chędożeniem chętnych panienek (znaczy, wspomnianych już Walkirii).
– Nilf, turze krasy, witaj w Asgardzie – wrzasnął Ulf i trzepnął mnie z uczuciem po plecach. – Zaraz się napijemy miodu – Heidrun już zapieprza, nadstawiaj róg, bo następna rundka dopiero jutro.
– Jak to, jutro? – zdziwiłem się niemile – miodu i wina miało być przecież do wypęku. A tu raptem jeden róg na dobę na łeb, i co z tego że większy od krowiego wymienia. Dla prawdziwego wojownika to jak psu mucha! Co to ma być?!
– Nie marudź, tylko nadstawiaj, bo drugiej szansy nie będzie – pouczył mnie Ulf i wyciągnął ręce ze swoim rogiem, bo z dali już słychać było gwałtowny galop gigantycznej kozy z cyckami sikającymi na wszystkie strony złotą cieczą o przenikliwym zapachu niedofermentowanej pryty. Gały miała wytrzeszczone z wysiłku, boki zapadnięte, na pysku malował się jej wyraz nieustającej zgrozy. Nie dziwię się. Weź i napój w jeden dzień stół o średnicy wielu mil i siedzących przy nim wojowników w liczbie dwudziestki dwudziestek dwudziestek dwudziestek. Co najmniej.
Za zdumienia aż zamrugałem. Kozie kopyta zamazywały się w pędzie, przed boskim zwierzakiem aż gęstniało powietrze, musiała zasuwać szybciej niż Loki na popijawę w Asgardzie. No i dobrze.
Kiedy mnie mijała, poczułem odór zwierzęcego potu i gnoju. Z wysiłku obficie wydzielała gazy, ciężko dyszała, z wymion siknęło, jakimś cudem napełniając trzy tuziny rogów naraz, i wreszcie mogliśmy się z sąsiadami napić, może nie do syta, ale na tę chwilę prawie wystarczająco.
– I co teraz? – zapytałem, czkając głośno i wycierając wąsy kułakiem.
– Teraz czekamy na Walkirie. Mają przylecieć z drugą kolejką, ale jest ich tylko dwadzieścia.
– Co z zagrychą? Przewidziana w programie?
– Widzisz tu gdzieś Sahrimnira?
– Jakoś nie – odparłem zniesmaczony, bo gigantycznego magicznego dzika może i było czuć, ale na pewno nie dało się go w promieniu co najmniej mili zobaczyć.
– Na pewno znów zabradziażył i gra z Andhrimirem w kości. Swoje własne, oczywiście, te z wczorajszego wsadu do kotła Eldhrimnira. Zanim skończą, zanim go znów upolujemy, to musi potrwać – ponuro podsumował Ulf.
– Do rzyci, nic nie ma od ręki, na wszystko trzeba czekać! I co? Pewnie baby też deficytowe?
– A oporządź tylu chłopa w jeden dzień w dwudziestkę i wtedy się czepiaj. Toż Walkirie prędzej rozpękną się i padną z wysiłku po kilku stundach. I tak już żrą co chwila jabłka Idunn, dla wzmocnienia. Poczekaj ze trzy księżyce, a odbierzesz swój przydział. – zarechotał sąsiad z lewej. – Orm Sqiurviurson jestem. Z Greenlandu.
– Ty tu skąd, przecież wy w tej zimnicy z nikim nie walczycie – zaśmiałem się lekceważąco.
– Z nikim? – oburzył się Orm – A te dzikusy z Winlandii to co? Weź i wpadnij takiemu pod strzałę.
– To i ciebie grotem trafili? – pomasowałem powiekę nad zregenerowanym okiem. – Ja oberwałem od Sasów.
– Co komu runami ciosane… – podsumował refleksyjnie Ulf. – Chłopaki, puścili dzika. Za włócznie! Za miecze!
Chwyciłem Zerwikaptura i z toporem w garści wskoczyłem na stół. Sahrimnir już popylał po blacie, nadciągając z tej samej strony, z której wcześniej przegalopowała Heidrun. Biesiadnikom najwyraźniej się nie chciało. Odsuwali się od stołu, byle dalej od zapieprzającego po deskach kabana o rozmiarach stodoły. Ale ja byłem pełen zapału. Nareszcie działo się coś konkretnego!
Sahrimnir zwolnił, podbiegł do mnie truchtem, wreszcie stanął. Przyglądał mi się jakby badawczo. Spojrzałem zdezorientowany na współbiesiadników.
– No walnijże go wreszcie w łeb – poradził życzliwie Ulf. – Przecież czekamy.
Szum wokół zgęstniał, w końcu przeszedł w ogłuszający ryk pozostałych wojowników:
– Napierdalaj!, napierdalaj! – grzmot przetaczał się przez salę, której krańców nigdy nie miałem nawet ujrzeć. Nie czekałem więc dłużej i chlasnąłem dzika przez gwizd. Od serca, Zerwikaptur ino śmignął!
Posoka bryznęła na co najmniej pięć dwudziestek sąsiadów. Mózg zwierza wypłynął na blat. Bydlę kwiknęło, przyklękło i z łomotem padło na kły.
– I co teraz? – zapytałem zdumiony łatwością, z jaką upolowałem nasz główny posiłek.
– Teraz go wymiśkuj, porąb i zanieś do kotła, sam się nie przyrządzi. Taka dziś twoja rola, jako świeżaka – złośliwie wykrzywił się Orm. – Nie martw się, Walkirie pomogą.
Fakt, pomogły. Kiedy po czterech stundach, zmachany do niemożliwości, wrzuciłem wreszcie ostatni kawałek w rzyć kopanego dzika do magicznego kotła, musiałem jeszcze halsować między odnogami stołu przez bite trzy mile, nim powróciłem na swoje miejsce. Szło mi niesporo, bo Walkirie w ramach nagrody uraczyły mnie obficie ukradzionym winem i miodem. I to z ziółkami. Jednak choć nareszcie wyrównałem poziom płynów w organizmie, marna to była pociecha, bo wcześniej wypociłem znacznie więcej, oprawiając złośliwą bestię na oczach wesoło komentujących biesiadników.
– I co z resztą tak bezsensownie rozpoczętego wieczoru? – zapytałem mych kompanów, kiedy wreszcie ostrożnie przysiadłem na siedzisku z kolczugi.
– Teraz według programu Walhalli, mamy się rżnąć! – wesoło oznajmił Ulf.
– Znaczy rzeź i hopsasa? – zapytałem z nadzieją.
– Eeee tam, zaraz rzeź. Komu by się chciało tak codziennie latać bez sensu o głodnym pysku. – odpowiedział Orm. – Zdejmuj łachy i heja!
– O żesz ty Pikcie chędożony! Cruthinie jeden! – wrzasnąłem w irytacji, bo jakoś nie złapałem żartu, odbierając go, i słusznie, jako ostatnie słowo do draki. – Nie po to całe życie starałem się zasłużyć na Asgard, nie po to żeglowałem o sucharach, cienkim piwie i słabych ziółkach sterując po wszystkich morzach Midgaardu, nie po to łby ucinałem i krew przelewałem, własną i cudzą, by teraz gzić się ze stadem zwyrodnialców, w dodatku o suchym pysku i na głodniaka! – I przydzwoniłem mu w rogaty hełm wiernym toporem.
I się zaczęło! Następne dwie stundy ledwie pamiętam. Ktoś tam obciął mi nogę (natychmiast odrosła, ale bolało okrutnie). Komuś uchetałem łapę w łokciu, przez co skórzana bluza przesiąkła mi jego posoką (ta z kolei trzymała się aż do północy). W wirze walki wszyscy naparzali się ze wszystkimi, a nad tym panopticum unosił się rozradowany bóg Bragi i fałszując straszliwie na harfie zagrzewał tłum do bezsensownego boju.
W końcuśmy się zmęczyli. Ktoś tam, ciężko dysząc opuścił miecz. Ktoś inny splunął połamanymi zębami na pozłacaną polepę i odłożył szczyt. Kolejny woj po prostu przysiadł na niewygodnym siedzisku i zaczął ogryzać malutki kawałek przydziałowego pieczystego, które w międzyczasie rozniosły po Walhalli spocone walkirie. I zaczęła się kilkuchwilowa huczna uczta, bo na dłużej mięsa dla wszystkich nie wystarczyło. Najwidoczniej skąpy Odyn na samym początku zamówił za mały kocioł. Albo dzika.
W dodatku Bormi – latając w bezpiecznej odległości – do północy raczył nas – głodnych, spragnionych i zmęczonych, swoimi durnowatymi przyśpiewkami o nienormalnych bóstwach i ich równie chorym świecie.
A potem z tego wszystkiego, głodny, spragniony i zły, zasnąłem.
Dzień dwakroć dwudziesty
W zasadzie bez zmian. Nadal czczo, sucho i bez sensu. Jakiś świeżak utłukł dzika na tyle niedbale, że jego kawałeczki ruszały się nawet w naszej przydziałowej misie, niczym grube tłuste czerwie, długo po uwarzeniu w kotle. Pewnie boski kucharz Andhrimir nadział odyńca wcześniej życiodajnymi jabłkami Idunn. Kretyn! Kilku współbiesiadników zażądało po tym stanowczo wypuszczenia ich z Walhalli. Wtedy dostali zdrowy łomot od dyżurnego dziobatego i czarnopiórego zwierzostanu Odyna. Jak się okazuje, straże w Asgardzie nie są po to, by dusz do niego nie wpuszczać, lecz wręcz przeciwnie. Ze zniechęcenia nie czekałem nawet na odbiór wyczekiwanych od miesiąca kilku chwil z dyżurną Walkirią. Nadal, i to już z daleka, jechała niczym islandzki świeżo odkopany dwuletni hakarl, więc pognałem babę precz. Dziwne. Niby nigdy mi nie przeszkadzało, że niektóre dziewki capią, no ale za życia także nigdy nie brakowało mi ani odpowiedniej dawki miodu, ani ziółek. Aaa, do rzyci z taką Walhallą!
Dzień pięć dwudziestek i siódmy
Dłużej już nie wytrzymam! Ziółek wydzielają tylko po szczypcie, a i to co trzeci dzień, skandal! Bormi wciąż powtarza te same kawałki. Nie da się go na półtrzeźwo słuchać! W dodatku Heidrun spodziewa się koźlątek i z miodu w strzykach przeszła na zwykłe mleko. Ciekawe, z kim to ona… Ale w sumie – co to mnie obchodzi? W tym niedorobionym raju w końcu każda potwora znajdzie swego amatora.
Podczas dzisiejszej rzezi i hopsasa nie chciało mi się nawet unieść topora. Poczekałem cierpliwie, aż ktoś mnie zabije, po dłuższej regeneracji wlazłem pod stół i zasnąłem.
Dzień dwadzieścia dwudziestek dwudziestek i trzeci
Dzik z kucharzem zapomnieli o porze posiłku. Wredny nieparzystokopytny pojawił się na stole dopiero przed zmierzchem. Nawet nie chciało nam się ruszyć. Połaził bez sensu tam i nazad po blacie, sapnął z rozczarowaniem, zakwiczał, zebździł się, po czym sam zdechł. Następnie w magiczny sposób pokroił się na kawałki i zaniósł do kotła, nawet bez pomocy Walkirii. W sumie niezłe rozwiązanie. Bo nie męczące. Postanowiłem nigdy więcej nie uganiać się za rzeczoną boską świnią. Fałszywe bydlę!
Dzień …. Któryś z kolei.
Ulf gdzieś zniknął. Ponoć, jak gada ten plugawiec Orm, spiknął się z grupką niezadowolonych, przekupili Bormiego swymi żelaznymi włóczniami, po nocy przekroczyli tęczowy most Bifrost (skąd mieli kasę? Proste: tu tylko złoto, a co z niego zrobisz? Miękkie gówno niemożebnie, ani tym ciąć, ani dźgać!) i prysnęli do Gullveig, wiedźmy złotowłosej, w jej niedalekim Wanaheimie. Może i nie pojedzą, ale co sobie chłopaki poryćkają, to ich! Że też to przegapiłem!
Tu coś się zmienia. Heidrun została rano zeżarta przez wkurzonych berserków z piątej mili. A Sahrimnira dla odmiany, tuż przed polowaniem wychędożyli sąsiedzi z prawej. Chodzi teraz jakiś taki nieswój i zamiast szarżować, a po polowaniu z ochotą wskakiwać do kotła, kryje się po kątach i cichutko kwiczy jak małe prosiątko. W sumie szkoda zwierzaka. Wredota i cuchnie malizną, wiadomo, ale jednak smaczny.
Dzień któryś z kolei i piąty
Zniknęła ostatnia czynna Walkiria. Zabrakło ponoć jabłek Idunn, bo boski kucharz zrobił z nich zacier i sam wypił. I co tu robić? Coraz częściej patrzę na unoszącego się nad nami Bormiego. Ten za to bez zmian. Ryczy łajza i ryczy.
Dzień przedostatni
Głód, złość i poranione uszy to jednak potęga! Tak cisnąłem Zerwikapturem, że aż strąciłem Bormiego. Na stole podzieliliśmy go na kawałki, opaliliśmy nad dechami z blatu i pożarliśmy do przedostatniej kosteczki. Był bosssski.
Odyn zagrzmiał wieczorem spod złotego sklepienia. Chce pertraktować. Obiecuje codziennie cztery dziki, dwadzieścia kóz z miodem na ziółkach i dwadzieścia dwudziestek Walkirii. Umytych! Kij mu w oko, skąpej lebiedze!
Dzień ostatni
W rzyć niech sobie wsadzi te dziki! Mamy dość. Rano po krótkich naradach obwołaliśmy konungiem Baldura Razzadużowkurzonego z Islandii. Chłopaki wzięli szpej i idziemy zdobywać trakt do Midgaardu. Na Ziemię czyli. Znaczy schody na Yggdrasilu. Jak przegramy, i tak przecież dalej niż do Niflhell nie ześlą. A tam już są od dawna co lepsi z naszych, zginąć nam przecież nie dadzą. Co nam tam zgniła bogini Hel! Jak my nie damy rady, to kto?! Resztki ścierwa Bormiego wzięliśmy ze sobą. Bożyna jest całkiem niezła, zwłaszcza kiedy nie śpiewa, podpieczona w popiele z liści Jesionu. W dodatku szybko odrasta, dla nikogo po drodze nie zabraknie. Liczyliśmy, że za Hlijdskultem dopadniemy Odyna, ale spierdolił aż do Jotunheim. Tchórz chędożony! Jego namolne kruki ustrzeliliśmy z łuków i zeżarlismy już do ostatniego. Wilki Odyna zwiały razem z nim. Niech no tylko gdzieś po drodze rąbniemy kilkanaście w miarę niezużytych drakkarów, to przepłyniemy każdą rzekę tego pożal się bogowie, raju. Już ja, najlepszy sternik na północ od Skagen, o to zadbam. Aby tylko miodu z konopiami wystarczyło! Zatem bój się, Odynie! Idziemy popełnić ci Ragnarok!
To się porobiło! Człowiek całe życie pali i rabuje, a potem Walhallia wychodzi niczym warsaw shore ;)
Podobał mi się ten upadek raju, gdzie wszystko wyszło niemal doskonale, ale jednak nie do końca.
Mniej podobał mi się nieco koszarowy poziom dowcipów, ale rozumiem, że na długim smoku taki jest standard.
Samopodająca się świnka mnie zachwyciła. Pomyślałam od razu o Magdzie Gesler;)
Warto popatrzeć na zapis dialogu, bo bywa różnie.
Myśli nie zapisywałabym jako dialogu.
delulu managment
Ciekawa wizja raju niby zgodnego z obietnicami, ale jednak niezupełnie.
Kibicuję chłopakom w starciu z tchórzliwym Odynem. Najpierw niech coś jeszcze zrobią z jego krukami.
Babska logika rządzi!
Melduję, że kruki już unieszkodliwione:D
Już tylko spokój może nas uratować
I co? Poszły na rosołek? Czy jakieś inne zastosowania? ;-)
Babska logika rządzi!
Dodałem w tekscie:) Dzięki za kliki i uwagę:D
Już tylko spokój może nas uratować
W niewoli praw Twych i w ludzkiej niewoli
żyłem wśród zwierząt, obce karmiąc plemię;
jeśli na drodze do wolności stoisz,
prawa odrzucę precz, a Boga zmienię!
Uważam, że smakowicie Ci to wyszło. Tekst przygodowy i humorystyczny, z wyrazistym, przekonującym bohaterem. Nie jest to pusta rozrywka, ponieważ widać zawartość przemyśleń o świecie – wolność jako dobro nadrzędne, kpina z religii obiecujących wyznawcom dobra materialne w raju, odniesienia do tradycji powstańczych – ale ideologia nie przytłacza fabuły, co moim zdaniem bywało problemem Twoich utworów. Widzę, że od wczoraj nieco doszlifowałeś opowiadanie redakcyjnie. Zręcznie bawisz się językiem (zaniewidziałem na lewe oko… w danych okolicznościach przyrody miałem definitywnie przerąbane… rosochate drzewiszcze… tenże skinął niedbale głową…). Ogółem znać warsztat literacki.
drakkaru zasadził mi sążnistego kopa
Podwójna spacja (tu i jeszcze w paru miejscach się znajdzie).
A tu raptem jeden róg na dobę na łeb, i co z tego, że większy od krowiego wymienia.
– Znaczy rzeź i hopsasa? – zapytałem z nadzieją?
Czemu pytajnik na końcu?
Ktoś tam, ciężko dysząc, opuścił miecz.
Dzień dwadzieścia dwudziestek dwudziestek i trzeci
Niby żaden intelektualista, a twardo doliczył dzień po dniu do dwudziestu dwóch lat bez miesiąca.
przepłyniemy każdą rzekę tego pożal się bogowie, raju.
“Pożal się bogowie” to niewyraźne wtrącenie, wydzielić przecinkami obustronnie lub wcale.
Z przyjemnością klikam i pozdrawiam!
Nie do końca mi to siadło niestety, częściowo przez humor, który do mnie nie trafił, ale głównie dlatego, że mam uczulenie na mitologię skandynawską i jak widzę słowa typu “drakkar” to od razu się wzdryggam. Ale żeby nie było zbyt smutno, to przy niektórych momentach się uśmiechnąłem.
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
fanthomasie, zdziwisz się, ale ja także mam na nią uczulenie. Myślisz, że niby dlaczego to aż tak złośliwie opisałem?:D
Już tylko spokój może nas uratować
fanthomasie, zdziwisz się, ale ja także mam na nią uczulenie. Myślisz, że niby dlaczego to aż tak złośliwie opisałem?:D
Już tylko spokój może nas uratować
Dzięki za kliki i lekturę, za dwa dni popoprawiam, bo dziś jestem z dala od kompa. Aha, Wikingowie mieli system liczenia dwudziestkowy (to ci najbardziej wyksztalceni) . Jakoś musieli przecież liczyc łupy i jeńców… ;)
Już tylko spokój może nas uratować