Burmistrz, profesor Adam Josef Evergreen III podążał na spotkanie, na które wcale nie chciał się udać. Brzydziło go zarówno miejsce, w stronę którego zmierzał, jak i osoba, z którą miał mieć do czynienia.
Trzeba było zdusić to w zarodku!, pomyślał wzburzony. Niepotrzebnie w ogóle słuchałem uwag tego idioty! Powinienem zostać przy swojej ocenie sytuacji. Mój umysł… jestem kilka poziomów wyże, niż którekolwiek z nich…
– Szybciej! – rozkazał gniewnym głosem.
Patrzył smętnie na pogrążone w chaosie miasto i z lękiem myślał o przyszłości, jego i swojej.
><>
Ukochane Ocean Rock było dotychczas miasteczkiem tak spokojnym, że aż nudnym. I właśnie za to je kochał, chociaż oczywiście powodów było więcej.
Evergreenowie byli jednymi z założycieli miasta i podobnie jak inne stare rody doceniali wspaniały klimat, przepiękne widoki i święty spokój, które zapewniał Ocean Rock.
Od jesieni do wiosny w miasteczku nie było obcych, a wszyscy znali się jak łyse konie. Stanowili niemal jedną rodzinę, która pilnowała się nawzajem i dbała o przestrzeganie zasad i moralności. Nie było miejsca dla zbrodni, a występek skrywano wstydliwie.
Niestety w okresie letnich wakacji nadmorska oaza stawała się głośna i wulgarna, ale na szczęście trwało to krótko. Burmistrz Evergreen wielokrotnie powtarzał radzie i mieszkańcom, że lato zwyczajnie trzeba przeczekać.
Lubił też cytować swego dziada i imiennika, pierwszego w jego rodzinie burmistrza: “Ocean Rock to solidna skała, jeśli przez wieki nie unicestwiły jej sztormowe bałwany, to fala grzeszników też sobie z nim nie poradzi.”
Słuchacze w ratuszu, na rynku, czy w kościele kiwali głowami i bili mu brawo. A on patrzył na nich jak na potomstwo, którego niedane mu się było doczekać, z łaskawością i dumą. Bo burmistrz, profesor Adam Josef Evergreen III nie zdawał sobie wtedy jeszcze sprawy, jak głęboko sięgnęła zgnilizna.
W trakcie ostatnich kilku bezsennych nocy zastanawiał się nieraz, czy wtedy dałoby się jeszcze uratować miasto.
Zło pojawiło się osiemnaście miesięcy wcześniej i oczywiście było odziane w płomiennie czerwoną suknię. Lokalna gazeta „Wieści” napisała wtedy na pierwszej stronie:
„Włodarze miejscy zaniepokojeni pomysłami na biznes kontrowersyjnej Kimberly K. (l. 39)! Czy Ocean Rock zmierza ku przepaści?!”
Bizneswoman Kimberly Kozlovsy otworzyła na portowym nabrzeżu miasteczka dziwaczny przybytek. Z daleka wyglądał jak wesołe miasteczko. Zza otaczającego budynki płotu można było dostrzec kręcący się pierścień karuzeli, cyrkowe wozy, a z wnętrza płynęły kuszące dźwięki skocznej muzyki. Mylący był również szyld, na którym napisano dwa słowa, kończące się wspólnym wielkim K. Były to lunapar i ocean.
Na początku funkcjonowania Lunapar(K)u zjawiło się tam nawet sporo niczego złego niepodejrzewających gości. Przybyli młodzi chętni na zabawę i starsi zaintrygowani aurą niesamowitości, której nie mieli w miasteczku za wiele. Zjawiły się nawet rodziny z małymi dziećmi, a co gorsza z dorastającymi dziewczętami i młodzieńcami.
Sam pastor Snow relacjonował potem, że zdziwiły go ubiory rozdających różowy popcorn hostess, ale uciekł dopiero wtedy, gdy zorientował się, że wszystkie dziewczęta dosiadające jednorożców na karuzeli są dorosłe i niemal całkiem nagie.
Wtedy burmistrz, profesor Adam Josef Evergreen III wygłosił w auli ratusza słynne słowa: „Zmyjmy grzech i plugastwo. Wyrwijmy grzech z korzeniami, nawet jeśli ma barwne i wonne kwiaty!”
Niestety, zastępca Josefa, właściciel winnic i importer artykułów , Beniamin Pasquie, nie chciał zgodzić się na tak kategoryczne działanie.
– Pani Kimberly to urocza dama – zapewniał. – Poza tym, od wielu lat jest moją najlepszą klientką! Jej inwestycje generują wilczą część mojego obrotu perfumami, jedwabiem i szampanem! Nie mogę i nie chcę iść z nią na wojnę.
Burmistrz Evergreen nie wiedział wtedy, że lwia część dochodów Lunapar[K]u pochodziła z zaspokajania wyrafinowanych potrzeb pana Pasquie.
><>
Minęło kilka miesięcy, lunapar pani K. funkcjonował w najlepsze, choć uczciwych obywateli gorszyły jego wulgarne reklamy. Burmistrz niejednokrotnie zastanawiał się, kto może być klientem bezwstydnego przybytku i jak się to dzieje, że zamtuz do tej pory nie zbankrutował.
Bywały dni, kiedy martwił się nawet czy lunapar nie jest przypadkiem ukrytą inwestycją mafii. Wszak słyszało się o takich przypadkach. Kiedy indziej pocieszał się, że przed latem rozpustnice zrozumieją, że to nie jest miejsce dla nich i wyniosą się precz.
Niestety, wraz z pojawieniem się ciepłych wiosennych dni, Kimberly opuściła swoją siedzibę, lecz wbrew nadziejom konserwatystów nie wyjechała z miasta. Przez główne wrota Lunapar(K)u na ulicę Portową wysunęła się ciągnięta przez sześć czarnych wołów platforma ozdobiona sztucznymi kwiatami i owocami. Na samym szczycie stał złoty tron przypominający ogromną muszlę, otoczony przez ośmiu przystojnych młodzieńców, odzianych jedynie w przepaski z wodorostów. Trzech z nich stało na czworakach, pozostali klęczeli, prezentując pokryte złocistymi łuskami napięte mięśnie.
Na czterech rogach platformy były umocowane wielkie akwaria, w których wiły się pensjonariuszki zakładu. Było ich tak dużo, że zszokowani przechodnie nie mogli rozróżnić poszczególnych osób. Nie sposób było odgadnąć, czyja głowa wychyla się spomiędzy ud.
Dziewczęta wynurzały się co jakiś czas, leżały wśród kwiatów pozwalając widzom podziwiać swoje ciała, a morskiej bryzie suszyć włosy. Potem, czasem idąc na rękach, a innym razem wykonując kuglarskie salta, wracały do wody.
Do szyb, niczym dziwaczne morskie stworzenia, przywierały pępki, sutki i wargi.
Obsceniczny żywy pokaz skaził ohydą główne arterie miasta od Main Street, aż po Westend.
Adama Josefa Evergreena III najbardziej dotknął jednak fakt, że część mieszkańców wiwatowała na widok występnej Kimberly.
Mężczyźni w różnym wieku wskakiwali na platformę, wykrzykiwali sprośne hasła, albo rzucali pod stopy nierządnic kwiaty. Kilka kobiet wijąc się lubieżnie, rozdarło na sobie suknie i wypadało jedynie wierzyć, że nie były to uczciwe mieszkanki, tylko udające je podstępnie dziwki.
Niestety, radzie miejskiej znowu nie udało się podjąć radykalnych decyzji, co tylko rozbestwiło zło.
Od tamtego momentu pokazy dziwek odbywały się regularnie. Zdobyły nawet dla Ocean Rock niechcianą, obrzydliwą sławę. Występy i związane z nimi ekscesy opisano w gazetach lokalnych, a nawet krajowych.
Na pokazach pojawiało się coraz więcej turystów, ale i miejscowych, kupcy i restauratorzy zacierali ręce, budżet miasta pęczniał i jedynie burmistrz widział w tym coś złego.
Pastor Bell cytował słowa pisma, mówiąc nie raz, że pycha krąży przed upadkiem.
Miasto miało się niebawem przekonać, że ów upadek może wcale nie dotyczyć pysznych.
><>
Minęło kolejnych parę miesięcy. Adam Josef Evergreen III znowu wyszedł obserwować „bezwstydne brudne brewerie”, jak nazywał te występy podczas obrad rady miasta.
Platformę otaczał rozentuzjazmowany tłum, który niemal niósł ją ulicami. Na pojazd wskakiwali liczni lubieżnicy, chcący dotykać dziwek i oglądać z bliska ich igraszki. Jeszcze liczniejsi widzowie rzucali kwiaty, pieniądze i plugawe obrazki. Policja kilkakrotnie aresztowała osoby obnażające się lub zaspokajające chucie w tłumie.
Obok burmistrza stał człowiek, który bez ustanku wył:
– Kimberly, jesteś słodka! Chcę cię lizać! – I nie zamierzał przestać, mimo upomnień.
Nagle pochód zatrzymał się przy burmistrzu.
Kimberly miała na sobie potwornie obcisłą, czarną spódnicę, spod której wystawały długie i mocne nogi, obleczone w siateczkowe pończochy. Zdobiony klejnotami gorset obściskiwał jej obfite ciało, prezentując pełne piersi. Niczym babilońska nierządnica na głowie nosiła diadem z rogami.
Patrząc na burmistrza wyzywająco, wyciągnęła spod spódnicy bukiet kwiatów i rzuciła w tłum, obserwując z zadowoleniem, jak ludzie wyrywają je sobie, całują, a nawet zjadają. Gestem upazurzonej dłoni uciszyła wrzeszczący tłum i rzekła niskim, melodyjnym głosem:
– Burmistrzu Evergreen, wyzywam cię! Wystartuję w najbliższych wyborach. To miasto ma już dość Evergreenów. Teraz czas na nowych włodarzy. Czas na trzy pokolenia Kozlovskich!
– Fala plugastwa nie zaleje Ocean Rock! – odparł dumnie, nie zwracając uwagi na gniewne wrzaski tłumu.
Czy ta okropna kobieta planuje przejąć władzę w naszym mieście?! Czy jej następczyni znajduje się może w jednym z tych akwariów? – Wstręt poraził go jak prąd, tym bardziej gdy stwierdził, że ta myśl budzi w nim nie tylko odrazę i oburzenie.
Adam Josef głośno twierdził, że nie obawia się konkurencji dziwek, jednak zadbał, by do regulaminu wyborów dodano wymóg nieposzlakowanej opinii dla kandydatów na burmistrza.
Siedzieli potem z Beniaminem Pasquie w ratuszu, racząc się niewiarygodnie drogim porto i świętowali sukces.
– Utarłeś nosa naszej diamentowej damie! – Beniamin uniósł kieliszek. – I mimo wszystko powiem ci, że miałeś rację. Robię z nią interesy i cenię ją jako bizneswoman, ale cieszę się, że znalazł się ktoś, kto pokazał jej właściwe miejsce.
– Dziwka to dziwka – mruknął zadowolony z siebie burmistrz.
Olbrzymie okna w jego gabinecie oferowały im widok na rynek miejski i dalej na elegancką marinę, w której śmietanka Ocean Rock cumowała jachty. Wszystko to widzieli we wspaniałej ramie poszarpanych, białych skał i uderzających o brzeg fal.
Woda i niebo zaróżowiły się pięknie. A oni siedzieli w szerokich, skórzanych fotelach, racząc się szlachetnym alkoholem, patrząc na swoje miasto, w którym przywrócili naturalny porządek.
Nagle usłyszeli jakieś poruszenie. Na rynku zgromadził się już spory tłumek. Ludzie klaskali, krzyczeli:
– Piękna!
– Odsłoń wszystko!
-Kim-ber-ly!
Na murku, otaczającym fontannę z syreną, stała bohaterka zamieszania. Ubrana w czarny kapelusz i okryta gęstym czarnym welonem, na nogach miała niebotycznie wysokie szpilki, a jej suknia przypominała te noszone przez starożytne Kretenki. Falbaniasta, długa spódnica była śmiało rozcięta z przodu, przez co odsłaniała koronkowe zwieńczenie jedwabnych pończoch i czerwone, atłasowe majtki. Kimberly w sięgającym pępka dekolcie prezentowała wylewające się w całej krasie piersi. Pomalowane złotą farbą sutki miały kształt truskawek, podobnie jak charmsy na niezliczonych bransoletkach oplatających jej przeguby i kostki.
Dokoła niej w teatralnych pozach zastygły półnagie dziwki.
Ludzie czekali na kolejne atrakcje. Ktoś z tłumu zawołał jeszcze:
– Kimberly, gdzie są rybki?!
Przez moment Kimberly milczała, patrząc jedynie oskarżycielskim wzrokiem w okna ratusza. W końcu jednak wrzasnęła z całych sił:
– Wy paskudni kabotyni! – Karminowe wargi rozwarły się niewiarygodnie szeroko. Z poziomu gabinetu burmistrza wyglądało to, jakby twarz kobiety nagle pękła. – Nie jestem dla was dość dobra, bo występna i niemoralna?! A wy jacy jesteście?! Odrzuciliście mnie jak śmieć, jak rybie głowy, a ja sprawię, że za mną zatęsknicie!
Tłum poruszył się niespokojnie. Wielu zgromadzonych krzyczało lubieżne słowa, inni padali na kolana i bili się w piersi.
Kilku mężczyzn przedarło się przez szpaler zastygłych nieruchomo dziwek, próbowali obłapiać Kimberly, ale brutalnie odtrącała ich ręce, a paru zalotników oberwało nawet po gębach.
W pewnej chwili jakby zmieniła zdanie. Przez dłuższą chwilę pozwoliła dwóm młodzieńcom tulić się do swoich piersi, jednak potem odepchnęła ich brutalnie. Upadli na kolana lgnąc do jej nóg, a ona kopnęła jednego po drugim, i unosząc rozczapierzone jak szpony ręce, wrzasnęła dziko:
– W takim razie rzucam klątwę na to miasto! Dopóki nie dopuścicie mnie do udziału w wyborach każdy, kto kiedykolwiek płacił za seks, będzie cieszył się szóstym palcem u ręki i nogi!
><>
Z początku efekty klątwy zdawały się mieszkańcom czymś błahym i zabawnym, a dla niektórych były nawet powodem do dumy. Panowie wręcz obnosili się z dodatkowymi palcami. W sklepach pojawiła się specjalna biżuteria i rękawiczki.
Bywali i tacy, którzy witali się z przyjaciółmi, zahaczając się “maluszkami”.
Sześciopalcowe damy nie były aż tak zadowolone, ale za to cieszyły się ogromnym powodzeniem.
Niestety tydzień później Kimberly K. obwieściła na rynku, że osoby, które zaspokajały kogoś metodą francuską, stracą dar mowy.
Skala pomoru była potężna. Burmistrz chciał zwołać kryzysową sesję rady miasta, ale okazało się, że niemowami stało się niemal tuzin rajców, w tym jego dwudziestoczteropalczasty zastępca Beniamin Pasquie.
Dla Adama Josefa jeszcze bardziej szokujący był fakt, który odkrył dopiero po trzech dniach, że zaniemówiła również jego wieloletnia małżonka – nobliwa pani Klara Evergreen.
><>
Kolejne plagi padły na sodomitów, sadystów i masochistów, onanistów, podglądaczy, ekshibicjonistów, transwestytów i osoby posiadające skłonności, których nazw jeszcze nawet nie wymyślono.
Co tydzień miasto zastygało w obawie, a Kimberly rzucała kolejne przekleństwo.
Pojawiły się już nawet pierwsze ofiary śmiertelne.
Właścicielka Lunapar[K]u ogłosiła publicznie, że skażeni mogą się uratować, przychodząc do jej przybytku i wyznając szczerze swój upadek.
Pierwszego zaniesiono tam zastępcę burmistrza. Nabrzmiałe, pokryte wrzodami ciało drżało, cieknąc cuchnącym, zielonkawym płynem, a świeżo wykształcone skrzela lśniły wilgotnym różem. Niegdyś znany biznesmen, smakosz i koneser sztuki dygotał jak w gorączce i charczał, jakby się dusił.
Kiedy wreszcie plugawa dziwka ogłosiła, że doprowadzający do obcowania płciowego pijanych i nieprzytomnych stracą władzę w nogach, burmistrz profesor Adam Josef Evergreen III poczuł w gardle kolczastą kulę. Przypomniał sobie gorącą, czerwcową noc i tamtą piegowatą dziewczynę.
><>
Burmistrz, profesor Adam Josef Evergreen III podążał na spotkanie, na które wcale nie chciał się udać.
Tyle dobrego, że człowiek o mojej pozycji może wynająć lektykę, pomyślał, patrząc na czołgających się przez kałuże nieszczęśników.
– Szybciej! – polecił niemym tragarzom.
Szybkie spojrzenia rzucone na jego poskręcane, pozbawione stawów nogi, odebrał jak splunięcie.
Do czego to doszło?! Uważają, że są mi równi, albo że wcale nie jestem od nich lepszy – pomyślał gorzko.
Lektyka kołysała niemiłosiernie, ale nie tylko to było źródłem mdłości u Adama Józefa Evergreena.
Miasto wyglądało jak wymarłe. Ciemne okna domów, puste ulice i wiatr rozwiewający śmieci. I pijackie śpiewy, rozpustne jęki, wizgi rozkoszy dochodzące zewsząd.
Adam Josef opuścił głowę na pierś.
Nie pozwoliłem burdelmamie rządzić miastem, więc zmieniła miasto w swój lunapar.
Przed domem rozpusty kłębił się tłum nieszczęśników szukających rozgrzeszenia i ulgi.
Ślepi, niemi, trędowaci tłoczyli się przy wrotach, błagając o audiencję.
Wśród dokonujących selekcji ochroniarzy Adam dostrzegł najwierniejszych wyznawców rozpustnicy.
– Kogóż my tu widzimy?! – wrzasnęła chuda jak patyk dziwka, balansująca na wysokich obcasach. Trzasnęła batem w bezwładną nogę Adama i lubieżnie oblizała wargi, mrucząc: – Nasz burmistrz we własnej osobie. Co za zaszczyt.
Miał ochotę uciec, nie bacząc, jak się to dla niego skończy, ale niemi tragarze wnieśli go do wnętrza i ustawili lektykę na brzegu olbrzymiego basenu.
Bezwolny i słaby musiał patrzeć na całe to ohydne widowisko.
W basenie pływały nierządnice – syreny, o pięknych twarzach, długich włosach we wszystkich kolorach tęczy.
Syreny od pasa w dół pokryte były łuskami, a ciało powyżej miały pokryte licznymi sromami, którymi zaspokajały pływających w wodzie mieszkańców miasta.
Na szklanej, turkusowej trampolinie stała Kimberly K., zachęcając głośno nowo przybyłych:
– Kto wyzna swoje winy, wyjawi mroczne słabostki, może obmyć się w basenie i uzdrowić! Nie musicie już cierpieć, ani dłużej się ukrywać. U mnie możecie być sobą.
Kolejni nieszczęśnicy wskakiwali do zbiornika lub byli do niego wrzucani.
Sam środek basenu wypełniało wielorybie cielsko Beniamina Pasquie. Otaczały go niezliczone syreny, które bez przerwy zapewniały mu wymyślne pieszczoty, aż z dziury na jego głowie tryskała na zgromadzonych biała, lepka ciecz.
Po każdym takim cyklu Beniamin stękał i prosił błagalnie:
– Chyba już wystarczy… proszę.
Wtedy, na znak dany przez szefową, z purpurowych kałamarnic wyskakiwały małe, okrąglutkie piranie o twarzach kilkuletnich dzieci. Chichocząc wesoło i pluskając wśród fal, podpływały do walenia i rozszarpywały jego ciało. Beniamin, rycząc żałośnie, rozpadał się na tysiąc kawałków, ale nie umierał.
Jego ciało zmieniało się w ławicę złotych rybek, które trzepocząc płetwami, przyciągały się wzajemnie jak magnesy. Kiedy tylko ich płetwy zetknęły się, następowało nagłe połączenie i przemiana w coraz większe i większe ryby. Nie mijał kwadrans, a wśród fal kołysał się znowu obrzmiały kadłub zastępcy burmistrza.
Adam z trudem zaczerpnął tchu. Miał wrażenie, że lada moment jego głowa eksploduje.
Mimo odrazy, którą czuł do cieczy pełnej rozpustników, próbował podpełznąć do wody.
– Nie chciałbyś nam najpierw czegoś powiedzieć, Adamie?! – spytała Kimberly. – Co zamierzasz wyznać?
– Nie mam nic wspólnego z waszymi odrażającymi zwyczajami! – wrzasnął jękliwie.
– To wstań i odejdź – zaśmiała się dziwka.
– Powinienem pozbyć się ciebie z rady, kiedy to się tylko zaczęło! – rzucił oskarżycielskim tonem w stronę Beniamina.
– Ale tu są wszyscy… – usprawiedliwiał się tamten. – Kimberly, zlituj się, ja już nie chcę dzieci – jęknął, widząc startujące ponownie piranie.
Adam po raz kolejny był świadkiem dezintegracji starego rozpustnika. Widział wirujące w wodzie czerwone krople krwi i rybki przypominające płynne złoto.
Patrzył też na orgię odbywającą się w wodzie i na brzegu.
– Uprawiałem seks z pijaną kobietą! – wyznał cicho.
– Tajenie prawdy ci nie pomoże! Nie uleczysz się w naszym basenie, skrywając brudne tajemnice! – Kły Kimberly błyszczały drapieżnie między nabrzmiałymi, purpurowymi wargami.
– Lata temu… – zaczął – upiliśmy dziewczynę i wykorzystaliśmy ją.
Chciał już zamilknąć, ale wbrew swojej woli dodał:
– Była młoda i nieśmiała. Niezbyt ładna, ale miła… Szukała naszego uznania, a my upiliśmy ją do nieprzytomności i wzięliśmy we trzech. Potem musiała opuścić miasto. Ludzie nie dawali jej tu żyć. Mówili o niej…
– Czerwcowa dziwka! – wrzasnęła Kimberly, podeszła i szybkim kopniakiem wepchnęła jego lektykę do wody. Potem wybuchła głośnym, gardłowym śmiechem.
Zanurzając się w toni, Adam poczuł jednocześnie zażenowanie i ulgę.
Zanurkował na samo dno.
Obserwował innych mieszkańców, którzy oddając się rozpuście, pokrywali się pancerzami albo odkrywali na ciałach pęcherze pławne i płetwy. Niektórzy z nich usiłowali nawet machać do niego albo znacząco puszczać bąbelki.
Nie chciał, by go widziano, nie miał ochoty z nikim rozmawiać, więc opadał bezwładnie.
Na samym dnie zobaczył dużą grupę błękitnoszczypcych krabów. W jednym z nich rozpoznał swoją żonę – Klarę. Uciekł od niej jak najdalej. Dławił go żal, że po raz kolejny dopuściła się zdrady.
Dookoła snuły się jak wodorosty syrenie włosy, oplatając mu ręce i nogi. Zaraz też podpłynęły syreny, które usiłowały brać go w objęcia, ale odtrącił je i ukrył się w największym gąszczu roślin.
Drżał i dławił się wstydem, wstrętem i strachem.
Jeszcze tego brakuje, żebym dostał zawału w takim miejscu – pomyślał i zaraz doszło do niego, jak bardzo to nie ma sensu.
Z czasem uspokoił się na tyle, że wypłynął z kryjówki. Zobaczył rafę, wrak statku i pokrywający dno seledynowy piasek. Mijające go morskie stworzenia zdawały się obce i całkiem odczłowieczone.
Niedaleko wraku łagodnie falowały wielkie, różowe ukwiały. Gdy je mijał, odkrył, że to las penisów, wśród których uwijały się małe pręgowane rybki. Kołyszące się pałki nie miały już oczu, rąk, ani nóg i trudno było uwierzyć, że kiedykolwiek mogły być ludźmi.
Nie chciał się zastanawiać, kim kiedyś mogły być.
Adam przywarł do ściany i czekał, co dalej się wydarzy. Postanowił sobie, że przetrwa ten koszmar i kiedyś zemści się na tej podstępnej dziwce.
Ukojony łagodnym kołysaniem fal, przysnął w ciepłej toni.
><>
Nagle zobaczył mężczyznę trzymającego za ręce dwoje dzieci.
Stali i przyglądali się ciekawie widowisku.
W Adamie od nowa zawrzał gniew.
Przecież mówiłem, że mają tu nie przychodzić! To nie jest miejsce dla dzieci! Trzeba je chronić!
Chciał krzyknąć, ale tylko przylgnął rozwartymi ustami do ściany.
Dalej widział kolejne zbiorniki, a w nich tysiące uwięzionych stworzeń.
– I tego! I tego chcę! – krzyknęła dziewczynka.
– Możemy? – chłopiec patrzył błagalnie na mężczyznę.
Mężczyzna pokręcił głową.
Ubrana w zbyt obcisły top Kimberly uśmiechnęła się perliście do ojca i powiedziała składając w dzióbek wargi pokryte karminową pomadką:
– Każde akwarium potrzebuje burmistrza! To będzie gratis! – Po czym wzięła plastikową siatkę i zanurzyła w wodzie.
Adam poczuł szarpnięcie, potem chłód i uderzenie w miękki plastik.
Dziewczynka podskakiwała na jednej nodze, śpiewając:
– Będziemy mieć nowe rybki i tego dużego glonojada też!