- Opowiadanie: MichaelBullfinch - Sobota w delegacji, czyli o zgubach, świętych i wyklętych

Sobota w delegacji, czyli o zgubach, świętych i wyklętych

Kolejna część opowiadania o Wiktorze Kuśce, samobójcy, który trafił do piekła i zaprzyjaźnił się z Szatanem, odbywając dzięki temu dość łagodną karę. Dzięki niemu, Szatan wprowadził zasadę “sobota bez robota”, czyli jeden dzień przerwy od pracy. Nie trzeba znać pierwszej części, żeby zrozumieć tę, ale polecam, ułatwi to wejście w klimat i fabułę. Tym razem poszedłem już mocniej w komedię, chociaż nie zabrakło mroczniejszych i bardziej egzystencjalnych fragmentów. Rezultatu, sam jestem ciekaw.

Pierwsza część:  Sobota bez robota, czyli o rewolucji prawa piekielnego

Tekst zawiera wulgaryzmy.

Nowy tekst również jest uzupełniony obrazem mojej mamy.

Bardzo dziękuję za betę bruce i HollyHell, które pomogły doszlifować opowiadanie. Jestem za to niezmiernie wdzięczny.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

GalicyjskiZakapior, Użytkownicy V, cezary_cezary, Finkla

Oceny

Sobota w delegacji, czyli o zgubach, świętych i wyklętych

Piekło – to już właściwie mój drugi dom. Chociaż, jeśli mam być szczery, bardziej przypomina bar, do którego wracasz z przyzwyczajenia, bo barman wie, co pijesz, i nie ocenia, że przychodzisz sam, aż mimowolnie staje się twoim jedynym przyjacielem. A barmanem, w moim przypadku, był Szatan. Brzmi jak żart. Ale kiedy spędzisz tak dość czasu, zaczynasz myśleć o nim bardziej jak o… kumplu. Szczególnie jak się jest na wyjątkowych warunkach, bo Pan Ciemności z niewiadomych względów cię lubi i nawet podaje paskudną kawę. Lepsze to niż nic. Oczywiście dalej odbywam swoją karę, ale dzisiaj jest sobota bez robota, czyli taki jednodniowy weekend. Nie wiem, czy naprawdę polubiłem to miejsce, czy po prostu zrozumiałem, że ludzie tam na górze są bardziej demoniczni niż potwory, które tu na dole próbują ich tylko parodiować. 

Kiedy wszedłem, Szatan stał na środku swojej sali tronowej, wyglądając, jakby dopiero co wygrał konkurs na najładniejszy uśmiech w kategorii „wieczne potępienie”. Oczy błyszczały mu niczym rozżarzone węgle. Smród siarki mieszał się z aromatem kawy, która stała na małym stoliczku, utkanym z cierni, nieopodal masywnego tronu z czaszek i kości. Na stoliku znajdowały się cztery filiżanki, to nowość. Ciekawe, z kim Szatan przyprawia mi rogi. Uśmiechnąłem się, bardziej na ten żart, niż na widok przyjaciela, ale musiało wyglądać to całkiem serdecznie. 

– Kuśka! – rzucił, jakby właśnie zobaczył nie kumpla, a zwiastuna dobrej nowiny. – Chodź tu. Mam temat, który cię zainteresuje. 

– Jeśli to znowu opowieści o twoich podbojach łóżkowych, to błagam, litości… 

– Opowieści? – prychnął. – Proszę cię. Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi w zarządzaniu, a ty masz talent. Mam propozycję. 

Usiadłem naprzeciw, czując, że szykuje się coś „grubego”. 

– No dobra, dawaj, co tam masz. 

Szatan też usiadł, opierając łokcie o kolana. Tron zatrzeszczał, jakby cała konstrukcja miała się zaraz zawalić. 

– Chcę ci zaproponować awans. 

Gdzieś w głębi komnaty, zrobionej z czegoś między czarną cegłą, a spalonym tłuszczem, przeszedł przeciąg, pachnący jak stara piwnica, o której nawet pająki zapomniały. Przecież to słowo samo w sobie, w piekle, brzmiało absurdalnie. „Awans”? Gdzie niby? Wyżej już jest tylko niżej. 

– Awans? – powtórzyłem z rozbawieniem. 

– Tak. Chcę, żebyś został tu osobą funkcyjną, rozumiesz? 

Prawie parsknąłem. 

– Funkcyjną? W piekle? Masz na myśli kogoś, kto czyści narzędzia tortur? 

Szatan uśmiechnął się szerzej. 

– Nie. Kogoś znacznie ważniejszego. Chcę, żebyś został… wyklętym. 

– Wyklętym? 

– No przecież nie świętym – odparł oburzony.

– A to nie masz tego w nadmiarze? 

Spojrzał na mnie tak, jakby chciał mi zrobić trepanację czaszki spojrzeniem. Myślałem, że mnie odepchnie do najgorętszego kręgu, ale on westchnął, tłumacząc jak dziecku:

– W niebie są święci, w piekle wyklęci. Równowaga. Musi być ich tyle samo. Tak postanowiono dawno temu, podczas wielkiej reformy, o której nikt nie pamięta, bo niebo wprowadziło ją w nocy, bez konsultacji. – Wzruszył ramionami.

– Czyli mam stać się demonem? – upewniłem się. 

– Demonem? – prychnął. – Nie. Demony są od roboty fizycznej. Ty masz być… symbolem, który kiedyś miał ludzką naturę. Kimś, kto przekroczył granicę i już nie wrócił. Wzorem dla zła. Kimś, kogo się przyzywa, gdy nie ma już nadziei, albo słucha tej głośnej, tandetnej muzyki, co Boruta. 

Zacząłem się śmiać – taki nerwowy śmiech człowieka, który chce pokazać, że ma kontrolę, ale w środku czuje, jak nogi mu drżą. 

– Ty chyba żartujesz. 

– Kuśka. – Szatan spojrzał mi prosto w oczy. – To nie jest kara. To jest… przepustka. Wyjście z tej całej pierdolonej rutyny. Koniec odsiadki. Nigdy więcej umierania co tydzień i wystawania w tych długich kolejkach, słuchania skamlenia grzeszników, oczekiwania jednego dnia przerwy na kawę i pogaduchy ze starym przyjacielem. Wyklęty nie siedzi. On działa. 

Nie będę kłamać – dotarło to do mnie jak potężny cios z otwartej dłoni w twarz, na otrzeźwienie. Wyklęty… czyli ktoś znaczący, nie skazaniec. Ktoś pomiędzy człowiekiem a demonem, symbol piekła. 

– No dobra – mruknąłem. – A haczyk? 

Szatan się zaśmiał. 

– Haczyk jest banalny. Żeby zrobić dla siebie miejsce wśród wyklętych, musisz najpierw ściągnąć jednego ze świętych z powrotem do nieba. 

– I dlaczego to brzmi, jakbyście go zgubili? 

– Bo… go zgubiliśmy – odparł całkiem poważnie. – W sumie nie my, niebo. Był kiedyś świętym, ale się… zdekanonizował. Wrócił na Ziemię, odrodził się jako człowiek i prowadzi życie trochę niegrzeczne. I nie wraca. 

Zacisnąłem usta, próbując sobie wyobrazić, jak wygląda „niegrzeczne życie byłego świętego”, skoro nawet piekło musi go szukać. Miałem wrażenie, że to poziom grzeszności, przy którym imprezy Boruty wyglądałyby jak komunia święta. 

Szatan wyprostował się na tronie. 

– W niebie czasem kogoś kanonizują na wyrost. I potem widzisz, jak to wygląda. Wybiło mu się z głowy bycie świętym. Wpadł w życie, powiedzmy… bardziej imprezowe, niż przewiduje regulamin. Mamy tu zresztą zapis: „święty nie może nurzać się w rozwiązłości, zbrodni, hazardzie, rozpuście ani kłamstwie, chyba że jest prorokiem, wtedy wolno kłamać w ramach interpretacji artystycznej”. A on, jednym słowem: robi konkurencję nam wszystkim. 

– Aha – mruknąłem. – I mam go przekonać, żeby wrócił grzecznie na ołtarzyk? 

Szatan klasnął w dłonie. 

– Dokładnie. Pojechać na ziemię i go znaleźć. Ty pogadasz, on się wzruszy, albo wkurwi, albo uspokoi, różnie bywa. A, gdyby coś nie szło… 

– To? 

Szatan wskazał na drzwi podbródkiem. 

– Kuśka! – zawołał promiennie Boruta, wchodząc do pokoju. – Jedziemy na Ziemię! Mam już odpowiednie ciało.

 Ciężkie glany na nogach dudniły przy każdym kroku. Diabeł stanął na środku, przybierając pozę modela. Dwa metry mięśni, czarne włosy, spływające po barkach jak smoła. Skórzana kurtka, z wielką naszywką “Slayer” na plecach, opinająca się, gotowa pęknąć w każdej chwili. Pokiwałem głową z niedowierzaniem. 

– A czemu my jedziemy? – zapytałem. 

– Bo to misja, Kuśka – Boruta roześmiał się, jakby to słowo oznaczało „niby praca, ale będzie śmiesznie”. 

Szatan rozłożył ręce. 

– No. I jeszcze jedno. Pomoże wam święty Antoni. 

Przekrzywiłem głowę. 

– Patron od zgub – Szatan westchnął. – Idealny do szukania świętego. Ma swoje dziwactwa, ale to dobry chłop. Tylko uważajcie na jego egzystencjalne monologi. Człowiek potrafi znaleźć nawet to, czego nigdy nie zgubił. Będzie czekał w porcie. 

– A jak dostaniemy się na Ziemię? – zapytałem, zerkając na czwartą filiżankę, choć już znałem odpowiedź. 

W kącie sali rozległo się brzdęknięcie monet. Judasz wyszedł z cienia, trzymając worek jak nowo narodzone dziecko. 

– Ja was zawiozę – oznajmił z dumą. – Łódź już czeka.

Szatan uśmiechnął się półgębkiem. 

– No to co, Kuśka? Wychodzisz z celi i idziesz w teren? 

Pomyślałem chwilę. Niebo mnie nie chciało. Piekło mnie tolerowało. Wyklęty… to brzmiało jak rola, której musiałbym się wstydzić nawet po wiekach wieków, ale mówi się trudno. 

– Dobra. Niech będzie.

– O, i to lubię! – krzyknął Boruta. – Przygoda, Kuśka! 

Szatan zakrył twarz dłonią, jakby czuł, że to nie może skończyć się dobrze. 

A ja? Cóż. Stałem w progu, gotów. Nie dlatego, że liczyłem na łatwą robotę. Tylko dlatego, że w końcu – pierwszy raz od dawna – miałem coś, co pachniało jak cel. 

Albo chociaż jego piekielną imitacją. 

 

 

Wyszliśmy z komnaty Szatana jak na imprezę firmową, ale taką, po której nikt nie wraca dumny z tego, co zrobił po pijaku przy szefie. Judasz szedł przodem, podzwaniając monetami. Boruta maszerował obok mnie, dudniąc glanami i kołysząc ramionami jak na metalowym festiwalu. W ścianach pulsowały żyły lawy, a z sufitu zwisały bryły czarnej skały przypominające zęby jakiegoś pradawnego potwora, który nigdy nie nauczył się ich myć. 

Doszliśmy w końcu do portu Styksu. To miejsce zawsze wyglądało jak skrzyżowanie wizji gotyckiego architekta z koszmarami kogoś, kto właśnie obejrzał najohydniejszy horror. Mgła unosiła się nad wodą niczym gorąca para po prysznicu. 

Na końcu pomostu stała łódź – długa, czarna, dziwnie smukła, ozdobiona czaszkami, które zdawały się mrugać co jakiś czas.

Przy burcie ktoś stał. Spodziewałem się, że to Antoni. 

Wyprostował się. Wyglądał jak wyjęty z reklamy: schludny płaszcz, siwe włosy związane z tyłu, zadbana broda. Już z daleka można było od niego wyczuć głęboką wiarę i dobre maniery. Miał spojrzenie kogoś, kto zgubił wszystko, co miał, ale nadal wierzył, że klucze „gdzieś tu na pewno są”. 

– Witajcie – powiedział cicho, z głosem miękkim jak pierzyna. – Podróż będzie… trudna. 

– Super! – wydarł się Boruta. – Uwielbiam trudne podróże! 

Antoni spojrzał na niego z miną człowieka, który właśnie zrozumiał, że będzie musiał tłumaczyć fizykę kwantową małpie. 

– Wchodźcie – westchnął. – Święty, którego szukamy, nie stoi w miejscu. Gubi się. 

– Jak gubi? – zapytałem, wsiadając. 

– Gubi siebie – odparł Antoni, jakby właśnie z jego ust spłynęła najmądrzejsza prawda, a jego spojrzenie było tak dojmująco poważne, że aż zrobiło mi się nieswojo. 

Zająłem miejsce. Boruta usiadł obok i prawie przewrócił łódź na bok. Judasz wsiadł ostatni, trzymając się burty, żeby przypadkiem nie zgubić swojego wora z monetami. 

Kiedy odbiliśmy od brzegu, Styks zaczął szeptać – zawsze szeptał, ale dziś brzmiał on dziwnie. Ostrzegał.

– Ignoruj to – powiedział Antoni, widząc moją minę. – Styks lubi dramatyzować. 

– Tak jak ty – mruknął Judasz. 

Antoni spojrzał na niego powoli, z rosnącą irytacją filozofa, przy którym ktoś właśnie nazwał Arystotelesa „tym gościem od cytatów”. 

– Ja nie dramatyzuję. Ja… wiem. A ten święty… on widział rzeczy, których człowiek widzieć nie powinien. I doświadczył pragnień, jakich święty doświadczać nie może. A teraz ucieka. Przed zbawieniem i przed samym sobą. 

– Brzmi jak typowy człowiek. – Wzruszyłem ramionami. – Ludzie ciągle przed czymś uciekają. Coś o tym wiem. 

– On bardziej niż inni – powiedział Antoni. – On… smakował. Grzechu, wolności, ciała.

– Czyli mamy faceta, który zrzucił aureolę i poszedł zaznać życia? – zapytałem. – Sympatyczny. 

Antoni mruknął coś pod nosem, czego nie zrozumiałem. Brzmiało jak „tragiczne”, ale równie dobrze mogło to być „jesteście wszyscy straceni”. 

Po chwili poczułem, jak Styks przyspiesza. Woda zaczęła się skręcać w spiralę, mgła zgęstniała do poziomu kożucha na ciepłym mleku, a światło zmieniło barwę na fioletową. 

– Trzymajcie się – powiedział Judasz.

Łódź wpadła w wir. Wszystko zaczęło drżeć. Antoni pisnął i złapał się burty, jakby miał zwymiotować. Judasz wrzasnął, że zgubił monetę. Boruta wrzasnął, że jego wrzask go wkurwia. A ja tylko zamknąłem oczy, czując, jak świat przepycha nas z piekła do miejsca, które wcale nie było bardziej przyjazne. 

 

 

 

Kiedy otworzyłem oczy, byliśmy na brudnym, ciemnym nabrzeżu, cuchnącym smogiem, tanim piwem i niespełnionymi ambicjami ludzi. Ziemia. 

– Antoni – powiedziałem, rozglądając się. – Gdzie my jesteśmy? 

Święty spojrzał w niebo, gdzie błyszczały światła miasta. 

– W miejscu, gdzie zaczyna się każdy upadek – odpowiedział. 

– Czyli? 

Antoni westchnął. 

– W Polsce, dokładnie w Warszawie, przy brzegu Wisły – szepnął. 

Boruta klasnął w dłonie. Antoni spojrzał na mnie. 

– No to, Wiktor… – zaczął z tą swoją cichą, przejętą melancholią. – Zaczynamy polowanie. 

A ja? Czułem, że coś w powietrzu było nie tak. Ziemia pachniała grzechem inaczej niż piekło. Nie gorzej. Nie lepiej. Po prostu… ludzko. Już zapomniałem, jak bardzo nienawidziłem tego miejsca. 

– No i jesteśmy – ogłosił Judasz. – Dalej radźcie sobie sami. Ja idę się zabawić. 

Zniknął we mgle tak szybko, jak gdyby wsiąkł w powietrze. 

Zostaliśmy we trzech. Antoni stanął nad brzegiem, by szukać świętego, gotowego pójść za nim. Patron rzeczy zagubionych próbował znaleźć coś za pazuchą dłuższą chwilę, niż świadczyłby o tym jego tytuł. W końcu wyciągnął małą, mosiężną figurkę. Wyglądała jak święty – z aureolą, laską i miną grzecznego chłopca. 

– To mój wskaźnik – oznajmił Antoni poważnie. – Pokazuje kierunek, gdzie znajduje się zguba. Tylko ostrzegam… on trochę reaguje na diablą głupotę. 

Zerknął na nas z niewinnym uśmieszkiem. Boruta parsknął. 

– No dobra – powiedziałem, zacierając ręce. – Dokąd nas prowadzi? 

Antoni ustawił figurkę na dłoni. Obróciła się, drżąc delikatnie. 

– Centrum miasta. 

– Oczywiście – burknąłem. – Bo w jakim miejscu mógł bawić się zdekanonizowany święty, jak nie tam, gdzie alkohol leje się szerzej niż łaska boża? 

Ruszyliśmy. Miasto powoli, flegmatycznie się budziło. 

Boruta szedł z rękami w kieszeniach i pochłaniał świat wzrokiem. Antoni dreptał obok mnie, garbiąc się, jakby wszechobecny grzech go przygniatał. 

– Antoni – zagadnąłem. – Jak wygląda ten nasz święty? 

– Hm… – Zastanowił się. – Klaudiusz jest… przystojny. Wiesz, niektórzy rodzą się z symetrią, która wygląda wręcz zbyt idealnie. No i… – dodał cicho – ma ten specyficzny rodzaj uroku, który sprawia, że ludzie go pragną jeszcze zanim cokolwiek zrobi. 

Boruta cmoknął z uznaniem. 

– Czyli co? Ładny, seksowny i problematyczny? Kuśka, to typ, który kradnie dziewczyny twoim kolegom z pracy. 

– Nie mam kolegów z pracy. 

– To nie zmienia faktu, że kradnie. 

 

 

Wskaźnik w dłoni Antoniego zatrząsł się i wskazał prostą drogę przed nami. 

– Jesteśmy coraz bliżej – oznajmił. 

Przeszliśmy przez plac, w którym ktoś próbował kiedyś zrobić sztukę nowoczesną, ale skończyło się na betonowej bryle. 

I wtedy to usłyszałem. Głos. Najpierw delikatny, jakby ktoś nucił. 

Potem mocniejszy. Melodyjny. I cholernie… uwodzicielski. 

Boruta przebiegł wzrokiem po okolicy i nagle sapnął. 

– No nie. No, kurwa, nie. 

– Co? – spytałem. 

Boruta wskazał na kawiarniany ogródek, w którym siedział facet, zagadując kelnerkę. 

Ładny. Zbyt ładny. Tak ładny, że powinien grać na harfie, na jakiejś chmurce.

– To on, to Klaudiusz – wyszeptał Antoni z mieszaniną ulgi i zmartwienia. 

Zdekanonizowany święty. Żywy. Zmysłowy. I absolutnie nieświadomy, że trzech gości właśnie robi na niego nalot. 

Wziąłem głęboki oddech. 

– No to… idziemy? 

Boruta poklepał mnie w plecy. 

– Ty pierwszy, Kuśka. Ja idę zaraz za tobą, jak ochroniarz. A Antoni… niech wygląda święcie. 

Antoni poprawił kołnierz. 

– Zawsze wyglądam święcie. 

Ruszyłem przed siebie, czując, że nogi mam jak z waty. To nie będzie łatwe. Ani krótkie. Ani spokojne. 

Podszedłem bliżej, starając się wyglądać jak ktoś, kto przyszedł tu tylko na kawę, a nie werbować upadłego świętego do powrotu w niebiańskie struktury. Problem w tym, że jedyną dopiętą przeze mnie rzeczą było samobójstwo, a subtelność nie jest moją mocną stroną.

Święty siedział bokiem, z nogą nonszalancko zarzuconą na nogę, trzymając w dłoni filiżankę, jakby była przedłużeniem jego palców, nie naczyniem. Długie, lekko kręcone włosy opadały mu na twarz, a uśmiech – ten cholerny uśmiech – mógłby wystawić na pokusę nawet najbardziej wierzącą zakonnicę. 

Już miałem obok niego usiąść, ale w ostatniej sekundzie się zawahałem, skręciłem i zająłem miejsce po drugiej stronie ogródka. Boruta przykucnął, co przy jego rozmiarach prawie nic nie zmieniło. Antoni stanął z tyłu, prosty jak świeca woskowa, tylko znacznie bardziej zdenerwowany. 

– To co mówimy? – syknąłem półgłosem. 

Boruta spojrzał na mnie z miną doradcy od spraw damsko-męskich. 

– No jak to, co? – szepnął. – Podejdź i powiedz coś w stylu: „Hej, brachu, pamiętasz, że kiedyś miałeś aureolę?” 

– Cicho – warknąłem. 

– Mogę ja? – zaproponował Antoni, unosząc ostrożnie rękę. 

– Nie – odpowiedziałem od razu. – Ty to powiesz mu coś o miłości, pokorze i odnajdywaniu właściwej ścieżki, a on cię wyśle na pielgrzymkę z powrotem do nieba. 

Antoni spuścił głowę.

Wziąłem oddech, poprawiłem koszulę, która i tak była jak z piekielnego lumpeksu, i zrobiłem krok do przodu. Podszedłem do Klaudiusza. 

– Przepraszam… – zacząłem. 

Klaudiusz podniósł na mnie wzrok. I nagle zrobiło się dziwnie. 

Jego oczy miały kolor, którego nie potrafiłbym nazwać. Coś jakby bursztyn zmieszany z miodem i odrobiną… nie wiem… pikanterii? 

Spojrzał na mnie uważnie, z lekkim, inteligentnym rozbawieniem, które sprawiało, że poczułem się nagi. 

– Tak? – zapytał miękko. – Mogę w czymś pomóc? 

Głos miał spokojny, ale pod nim kryło się coś… drapieżnego. 

– Ja… no… – zacząłem, a mój mózg się wykoleił. 

Dzięki, Kuśka. Ty to jesteś. Zajebiście profesjonalnie. 

Boruta nie wytrzymał. 

– Szukamy cię! – wypalił, wyskakując zza mnie jak pies stróżujący, który właśnie przestał udawać, że jest tylko drzewem w tej sztuce. 

Klaudiusz zmrużył oczy. 

– Och. To już? 

Brzmiał, jakby wiedział od dawna, że ktoś po niego przyjdzie. Jakby wręcz… czekał. 

– Jestem zajęty – dodał, popijając kawę. 

– Czym? – syknąłem przez zęby. 

– Życiem – odparł, wzruszając ramionami. – Ludzkim. Gorącym. Aromatycznym. Nie takim… wiecie… niebiańsko sterylnym. 

Boruta parsknął: 

– Aromatycznym? Co ty, kurwa, opisujesz, kawę czy grzech? 

– Jedno i drugie – uśmiechnął się Klaudiusz. 

Antoni drgnął. 

– Bracie, proszę, to nie jest twoja droga… 

Klaudiusz spojrzał na niego z pobłażliwą czułością. 

– Antoni, ty zawsze myślałeś, że droga jest prosta. A ja ci mówię – są skrzyżowania, są objazdy i czasem trzeba wejść do klubu go-go, żeby zrozumieć, że świętość bywa nudna. 

Boruta spojrzał na mnie znacząco. 

– Kuśka, on już jest zgubiony. Albo w sumie naprawiony. 

– A ty jesteś jakimś specjalistą od diagnoz duchowych? – prychnąłem. 

– Nie, ja tylko wiem, kiedy kogoś jeszcze można naprostować, a kiedy już trzeba po prostu dać mu w gębę. 

Święty oparł łokcie na stole. 

– Chłopaki… po co wy tu właściwie przyszliście? 

– Po ciebie – powiedziałem. 

– Czemu? 

Zawahałem się. Bo niby jak to powiedzieć? 

"Ej, stary, wróć do nieba, bo piekło chce obsadzić nowe stanowisko i potrzebuje wakat na wyklętego"? 

Nie brzmiało to jak oferta, która kogokolwiek zachwyci. 

– Bo… bo jesteś potrzebny – wydukałem w końcu. 

Klaudiusz roześmiał się cicho. 

– Pierwszy raz w życiu ktoś mówi mi to na serio. 

– A co? Zazwyczaj słyszysz: „potrzebuję cię, zostań na noc”? – zapytał Boruta. 

– Tylko, jeśli noc jest ładna – odparł bez wahania. 

Ton, w jakim to powiedział, mógłby rozpalić świeczkę w kościele bez zapałki. 

Antoni wyglądał, jakby rozpadał się na kawałeczki. 

– Bracie… to nie jest miejsce dla ciebie. 

– Miejsce to tylko punkt na mapie, Antoni. – Klaudiusz wzruszył ramionami. – A ja nie mam już swojej mapy. Zgubiłem ją. Po prostu… żyję. I robię to całkiem dobrze. 

– No to zajebiście – mruknąłem. – Tylko że niebo chce cię z powrotem. 

– A ja nie chcę nieba – odpowiedział łagodnie, ale stanowczo. 

Czułem, jak napięcie narasta. W kawiarni pachniało kawą, a od Klaudiusza – cholerną wolnością. 

Boruta zbliżył twarz do mojej. 

– Kuśka… on nie pójdzie za słowami. Potrzebujemy… planu B. 

– Jaki masz plan B? – syknąłem. 

Boruta uśmiechnął się jak majster od demolki. 

– Nie wiem jeszcze. Najwyżej mu wpieprzę. 

I w tym właśnie momencie zabrzmiała muzyka. Głośna. Szybka. Z okna nad kawiarnią. 

Boruta aż się wyprostował: 

– Karaoke! 

– Boruta, nie… – zdążyłem tylko jęknąć. 

Ale było już za późno. 

Boruta wskoczył na murki ogródka kawiarnianego, podniósł ręce do góry i wydarł się, jakby miał w płucach całe piekło. 

– I’m on the highway to hell!!! 

Kawiarnia zamarła. Klaudiusz spojrzał na nas, jak na aktorów sitcomu. 

A ja? Stałem, patrząc na ten cyrk, i wiedziałem, że to dopiero początek naszej chorej misji. 

Boruta wyciągnął rękę jak wokalista, który wierzy, że rodzi się na nowo przy każdym fałszu. W końcu zszedł z murka sapiąc i dysząc, jak lokomotywa. Klaudiusz westchnął ciężko. 

– Dobrze – powiedział cicho. – Możecie przestać. Już rozumiem… przyszliście po mnie. 

– To nie tak, że przyszliśmy! – zaprzeczyłem odruchowo. – Po prostu… akurat cię spotkaliśmy. 

– Logiczne – skwitował chłodno. 

Chciałem jeszcze coś dodać, ale wtedy Antoni wykonał ruch, którego absolutnie nikt się nie spodziewał. Nawet chyba on sam. 

Otóż ten cichy, nerwowy, skromny święty od zgub, nagle wyciągnął zza pazuchy małą metalową fiolkę i bez słowa chlupnął jej zawartością w kierunku Klaudiusza. 

– Nawróć się! – wrzasnął. 

I to był błąd. 

Bo Antoni miał celność jak pijany chirurg amator, więc zamiast trafić świętego… pochlapał Borutę. 

– Co to za skażone gówno?! Pali! – Boruta wydarł się,  jakby ktoś mu wbił rozżarzony pogrzebacz tam, gdzie plecy tracą swą szlachetność.

Z jego skóry unosił się dym. Prawdziwy dym. Smród spalenizny był nie do opisania. 

– Święcona woda! – krzyknął Antoni przerażony. – Miałem go oczyścić duchowo! 

– Mnie nie czyść! – ryczał Boruta, wybiegając na ścieżkę i topiąc pół twarzy w pobliskiej fontannie. – Ja jestem duchowo brudny z zamysłu! 

Nastał totalny chaos. Boruta wrzeszczał, jak gdyby go smażono. Antoni modlił się z przerażenia. Klienci kawiarni filmowali wszystko na social media, bo ludzie są ludźmi. 

A już-nie-święty Klaudiusz? Ten skurczybyk uśmiechnął się z błyskiem satysfakcji. 

– Wspaniale – powiedział, jakby obserwował spektakl przygotowany specjalnie dla niego. – A teraz, chłopcy… 

Schylił się, wyciągnął dłoń i zgrabnym, wściekle szybkim ruchem, wyrwał Antoniemu wskaźnik. 

– Zabieram to. 

– Ej! – wrzasnąłem. – Oddaj! 

– Po co? – uśmiechnął się szerzej. – Przecież jeszcze nie skończyliśmy naszej zabawy. 

I zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Klaudiusz odwrócił się i zniknął w tłumie, lekko, elegancko, jak duch. Dosłownie rozpłynął się między ludźmi. 

Wskaźnika nie było. Klaudiusza nie było. Wszystko było w dupie. 

Dołączyłem do Boruty, który chlustał w fontannie jak tonący hipopotam. 

– Widziałeś?! – darł się. – Ja płonę! 

– To tylko święcona woda – mruknąłem. 

– To tak, jakbyś powiedział, że „tylko” ktoś ci przypalił cholerny kręgosłup ogniem piekielnym. 

Antoni usiadł na ławce i zaczął płakać. 

– Zgubiłem… zgubiłem wskaźnik… – szeptał. – Święty od zgub zgubił świętego. 

– Jesteś… – Boruta otarł twarz, parującą jak żelazko – …najgorszym przewodnikiem w historii. Już Mojżeszowi to lepiej szło. 

Usiadłem obok nich, drżąc z rozpaczy. 

– Dobra – powiedziałem. – Trzeba go znaleźć. Bez wskaźnika. 

– Bez wskaźnika? – powtórzył Antoni, jakbym proponował mu przeprowadzkę na dno oceanu. – To… to niemożliwe. 

– Nic nie jest niemożliwe – mruknął Boruta, wyciskając wodę z włosów. – Są tylko rzeczy wkurwiająco trudne. 

Popatrzyłem na Antoniego. 

– Ty go znasz najlepiej – powiedziałem. – Jesteś świętym od zgub. Musisz wiedzieć, co on… lubi. Albo czego pragnie. Albo czego nie potrafi sobie odmówić. 

Antoni spojrzał na mnie, wciąż roztrzęsiony, ale w oczach pojawił się przebłysk świadomości. 

– On… miał słabość – wyznał cicho. 

– Do czego? – zapytałem. 

Antoni zamilkł na moment, po czym dodał: 

– Do grzesznych zapachów. 

– Słucham? – mruknął Boruta, mrużąc oczy. 

– Lubił… zapachy, które nie są święte. Papierosy. Alkohol. Czasem perfumy, które pachną tanim romansem. No i… aż wstyd mówić, zakonnice. 

Boruta uśmiechnął się jak diabeł, którym przecież był. 

– Czyli typowe ludzkie uciechy. 

– Tak… – przyznał Antoni. – I miał jedno miejsce, do którego zawsze wracał, gdy chciał poczuć… ludzką słabość. Taki bar. Mały, obskurny. Nazywał się… 

– No? – ponagliłem. 

Antoni westchnął ciężko. 

– „Pod Upadłym Aniołem”. 

Boruta aż zakaszlał ze śmiechu. 

Wstałem, otrzepałem się i poprawiłem koszulę, która teraz już wyglądała, jakby przeżyła udaną próbę samobójczą. 

– Dobra – powiedziałem. – Idziemy tam. 

– I co potem? – zapytał Antoni. 

Uśmiechnąłem się szeroko, ponuro i zdecydowanie zbyt pewnie jak na kogoś, kto trzy minuty temu obserwował spaloną twarz kolegi. 

– Potem go znajdziemy. 

– A jak on znowu ucieknie? – pisnął Antoni. 

– To tym razem – odpowiedziałem – Boruta go dopadnie, zanim ty zdążysz wyjąć jakąkolwiek butelkę. 

 

 

Droga do „Pod Upadłym Aniołem” prowadziła przez jeden z tych zaułków, do których nikt o zdrowych zmysłach i dobrych zamiarach nie wchodzi. Latarnie świeciły ospale, a kostka brukowa przypominała puzzle ułożone przez kogoś po trzech kieliszkach za dużo. 

Boruta trzymał się blisko mnie, z połową twarzy wciąż lekko przypaloną od święconej wody. Antoni szedł z tyłu, zupełnie jak gdyby spodziewał się, że zaraz zza rogu wyskoczy jakiś potwór. 

– To miejsce… – zaczął Antoni cicho. – Ono… nie jest święte. 

– Dobra wiadomość, Antoś – mruknąłem. – Nie idziemy tam po sakramenty. 

Zatrzymaliśmy się przed wejściem. 

Neon „POD UPADŁYM ANIOŁEM” wisiał krzywo. Litera „P” przestała świecić, „A” czasem się zapalało, jak lampy w upiornych miejscach. Drzwi były obite sztuczną skórą, z której ktoś powyrywał guziki. Myślę, że bar już dawno chciał umrzeć, ale lokalni pijacy nie pozwolili mu odejść. 

Wziąłem oddech – krótki, bo śmierdziało piwem, wilgocią i czymś, co mogło być albo kebabem albo trupem jakiegoś zwierzęcia. 

– No to wchodzimy – powiedziałem. 

Boruta pchnął drzwi. Otworzyły się z jękiem, który brzmiał, jakby lokal od razu nas nienawidził. W środku panował półmrok. Muzyka dudniła z głośników, ale brzmiała niczym z telefonu po przejściach. Zapachy były mieszanką potu, alkoholu, spalonego jedzenia i perfum. 

Za barem stała kobieta w podartym topie, z makijażem przypominającym barwy wojenne i miną mówiącą: „nie zaczynaj ze mną”. 

– Czego? – rzuciła, nawet nie patrząc. 

– Szukamy przystojnego faceta w kręconych włosach – powiedział Boruta. – Taki… nie pasujący tutaj. 

– Był. 

– I? – zapytałem. 

– Kazał nam przyciszyć muzykę, bo „dusza mu pęka”. – Przewróciła oczami tak mocno, że aż nienaturalnie. – To mu powiedziałam, żeby sobie ją zszył i dał spokój. 

Boruta cmoknął z uznaniem. 

– Dokąd poszedł? – zapytałem. 

Barmanka skinęła brodą w stronę ciężkiej kotary w rogu. 

– Na zaplecze. Nie chciał pić przy muzyce, zapłacił, mnie to zwisa. 

Kotara prowadząca na zaplecze była gruba i zakurzona. Zatrzymałem się przed wejściem. Nagle coś mnie naszło. Wróciłem do barmanki i zamieniłem z nią kilka słów szeptem. Chichotała chwilę, po czym podała mi trzy butelki wody, kazała poczekać piętnaście minut i zniknęła za kotarą. 

– Mam plan – szepnąłem. – Teraz poczekajmy.

– Kuśka – Boruta położył mi dłoń na ramieniu – jeśli to się nie uda, pamiętaj, że wciąż cię lubię… ale będę obwiniał. 

– Fantastycznie – burknąłem, podając mu wodę. 

– Parzy! Znowu święcona! Chcesz mnie zabić! – zawył Boruta, gdy wziął łyk. 

– To po prostu gazowana, kretynie – odpowiedziałem zrezygnowany. 

Po piętnastu minutach zawołałem kompanów i odsunąłem kotarę. 

Zaplecze „Pod Upadłym Aniołem” wyglądało jak krzyżówka konfesjonału z klubem BDSM. Stare, drewniane meble, czerwone światło, lustro weneckie, wieszak z kostiumami, zapach tanich perfum. Wszedłem pierwszy, za mną Boruta, a Antoni… Antoni stał w progu jak człowiek, który właśnie odkrył, że jego życiowa misja była jednym wielkim żartem. Na środku tego sanktuarium grzechu zobaczyłem widok, który – przyznaję bez wstydu – sprawił, że oparłem się ręką o ścianę, żeby się nie przewrócić. 

Siedział tam Klaudiusz, na czarnym krześle. Całkowicie nagi. Skrępowany futrzanymi kajdankami, przywiązany do oparcia taśmą, z cekinową obrożą na szyi. Na jego kolanach siedziała „zakonnica”, taka, która raczej zostaje ekskomunikowana w trybie natychmiastowym. 

– O, panowie… – zaczęła, mrugając do mnie porozumiewawczo. – Przerwa techniczna? Bo klient ma tu jeszcze pół godziny. 

Klaudiusz rzucał się, usiłując udawać godność, ale futrzane kajdanki niespecjalnie pomagały.

– To nie jest to, o czym myślicie! – wrzasnął. – Ja wykonywałem misję! Zbawczą! Ona… ona… 

– …uczyła cię pokory? – mruknąłem.

Boruta ryknął śmiechem tak głośno, że aż butelki na półce zadzwoniły. 

Antoni natomiast… o matko. Ręce mu się same złożyły do modlitwy, a usta zaczęły drżeć. 

– Bracie… – wydusił z siebie. – Ty uprawiałeś… cielesne… pokusy? 

– Nie! – zaprzeczył Klaudiusz, czerwieniąc się prawie jak diabeł. – To była pułapka! Podstęp! Ona mnie napadła! 

– Niczego takiego nie zrobiłam, kochanieńki – przerwała mu zakonnica, poprawiając habit, który z habitu miał tak naprawdę tylko strzępy. – Pakiet “Erotyczna Pokuta” ci nie odpowiada? 

Boruta ze śmiechu prawie spadł ze skrzynki, na której usiadł. Zanim Antoni padł na kolana z rozpaczy, podszedłem do Klaudiusza. 

Na chwilę zrobiło się naprawdę gęsto. Nie śmiesznie. Gęsto. 

Klaudiusz oddychał jak ktoś, kto panicznie szuka godności, a znajduje tylko wspomnienie o niej. Antoni stanął za mną, blady i rozchwiany, jakby miał za chwilę wezwać egzorcyzm na samego siebie. Boruta bawił się niczym dziecko w sklepie z zabawkami. Przesunąłem dłonią po twarzy i westchnąłem. Czy ja przypadkiem nie popełniłem samobójstwa, żeby mieć święty spokój? 

– Dobra – powiedziałem ostro. – Koniec tego cyrku. Wracasz do nieba. Złożysz raport, powiesz, że wszystko czyste, anomalii brak. Dostaniesz przerwę, wakacje, cokolwiek. Nikt nie musi wiedzieć, że święty lubi… alternatywne formy spowiedzi. 

Klaudiusz zmrużył oczy. 

– Mówisz prawdę? 

– Jasne – odpowiedział Boruta tonem genialnego kłamcy.

Antoni – choć blady jak hostia – kiwnął głową. Wtedy Klaudiusz wypuścił powietrze jak przebity balon. 

– Dobrze. Niech będzie. Wracam. Tylko nie mówcie nikomu, co widzieliście. Mam słabość do zakonnic i tyle. 

Uśmiechnąłem się pod nosem. Idealnie.

Ściągnąłem mu kajdanki i odwiązałem go ostrożnie. Klaudiusz jęknął i poruszył obolałymi nadgarstkami. Gdy tylko był wolny, dałem Antoniemu znak. Ten uniósł wskaźnik, który wygrzebał ze spodni Klaudiusza, leżących w rogu pokoju. 

I wtedy poczułem, że coś jest nie tak. Klaudiusz wypuścił powietrze z ulgą. Jego spojrzenie nagle się zmieniło. Rzucił się w bok z takim impetem, że „zakonnica” ledwie zdążyła odskoczyć, a Boruta zatoczył się o skrzynkę, próbując go złapać. 

– Nie wierzę wam, zamkną mnie w tej złotej klatce, a ja na to nie pozwo… 

Nie dokończył, bo nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd, dostał glanem prosto w czoło.

– Nie tak szybko, panie zdekanonizowany – krzyknął Boruta, dumny z siebie, mimo bosej stopy. 

Klaudiusz jęknął i padł na ziemię, powalony pociskiem, ale wciąż próbując się czołgać półprzytomnie.

– Bracie – jęknął Antoni, chwytając wskaźnik. – Jesteś gotów wrócić na łono światłości? 

Popatrzył na Klaudiusza z taką pobożnością, jakby miał za chwilę udzielić ostatniego namaszczenia. Wskaźnik błysnął mu w dłoniach, gdy wziął głęboki, dramatyczny oddech. 

– No to jazda! – wrzasnął Boruta, machając ręką, jak na koncercie. 

– Antoni! – krzyknąłem. – Poczekaj. Ostrożnie z tym… 

I wtedy stało się dokładnie to, czego się obawiałem: Antoni zamachnął się o jedną zdrowaśkę za bardzo. 

Wiązka światła ze wskaźnika przecięła powietrze, świsnęła, błysnęła… i trafiła nie w Klaudiusza, tylko w zakonnicę-barmankę, która właśnie poprawiała pasek od swojego kostiumu i mamrotała coś o rachunku, bo taki roleplay to dla niej za dużo. Zanim zdążyła zapytać: „co wy, kur…”, zamieniła się w biały obłok pary i zniknęła. Został po niej tylko zapach tanich perfum i habit, który opadł na podłogę, nie mając już oparcia na jej obfitym biuście. 

Zapadła cisza. Tak głęboka, że aż muzyka z sali głównej przycichła, wyczuwając bosko-piekielne napięcie. 

– Antoni – odezwałem się w końcu – czy ty właśnie wysłałeś ją do nieba? 

– Ja… ja… to nie tak miało być – Antoni obejrzał własne dłonie jakby szukał na nich instrukcji obsługi.

Boruta wykrzywił usta. 

– Brawo, geniuszu. Wysłałeś do nieba striptizerkę ubraną za zakonnicę. Striptizerkę. Ciekawe, czy ją tam zapiszą jako świętą od prostytutek, czy klubów go-go. 

Klaudiusz nagle oprzytomniał. Wstał gwałtownie, a czerwony ślad po glanie żarzył się na środku jego czoła. 

– Ale… ale… to oznacza… że jest jedna osoba więcej w rejestrze świętych! To zmienia bilans! To… 

I wtedy zobaczyłem, jak zapala mu się w głowie żarówka. Uśmiechnął się szyderczo. 

– To znaczy – uniósł palec – że mogę tu zostać. Na Ziemi. Wyrównało się. Prosta matematyka świętości. 

– Co? – zapytał Antoni nie dowierzając, mimo swojej wielkiej wiary. – Ale… ale… musisz wrócić!

– Och, bracie – westchnął Klaudiusz, kładąc mu rękę na ramieniu, co wyglądało absurdalnie, biorąc pod uwagę, że dalej był nagi, a sutki zakrywały mu naklejki w kształcie serduszek. – Ja już swoje w niebie przecierpiałem. A teraz chciałbym zasmakować życia. Prawdziwego życia. Pełnego ryzyka, zabawy i niepewności!

– Bracie… ty folgujesz żądzom, to się nie godzi! Musisz wrócić! 

–  Tu… – wskazał futrzane kajdanki – …chyba mnie rozumiecie.

– No jasne – powiedział Boruta. – Wracaj do zabawy, skaranie boskie niech będzie z tobą. 

Antoni otworzył usta, żeby zaprotestować, ale Boruta już nachylił się nad nim teatralnie, mrużąc oczy. Jego mina jasno mówiła: „jeszcze jedno słowo, a przemielimy cię na relikwię”. 

– Antoni – zacząłem łagodnie. – Chcesz wrócić do nieba i tłumaczyć, że wysłałeś tam przypadkiem zakonnicę z baru BDSM? 

Święty zbladł do koloru alby. 

– Że zrobiłeś to wskaźnikiem, który sam dałeś sobie ukraść? 

Antoni przełknął ślinę. 

– Nie trzeba – pisnął. – Przyjmuję decyzję. Oficjalnie. Klaudiusz może… zostać.

Klaudiusz klasnął w dłonie z radością. 

– Cudownie! To ja się ubiorę! I wracam do życia! Ale może zaczniemy od drobnego… rozgrzeszenia? 

– Tak, tak – machnąłem ręką. – Ubieraj się, błyszczysz jak świąteczna choinka. Tylko z czubkiem na dole. 

Boruta prawie zachłysnął się śmiechem. Antoni odwrócił się do ściany, szeptem modląc się o przebaczenie. A ja tylko westchnąłem. W sumie to cieszę się, że tak wyszło. Mimo wszystko polubiłem Klaudiusza. Nie ma nic gorszego od odebrania człowiekowi wolności i prawa wyboru. Szkoda mi tylko barmanki-striptizerki, mam nadzieję, że jednak się jej spodoba nowa rola świętej. A skoro już nikogo nie było za barem… 

– Wypijmy za udane zakończenie misji! – krzyknąłem do reszty. – Antoni, trafisz kuflem do ust, czy mamy ci pomóc? 

 

 

 – Ludzie myślą, że wolność to przywilej – Klaudiusz westchnął. – Prawda jest taka, że wolność to chaos. Życie to chaos. Ale wiesz co? To jest w tym chyba najpiękniejsze. 

Uśmiechnąłem się, choć trochę nerwowo.

– Chaosu to za życia miałem więcej, niż bym chciał, ale nie powiem, żeby mi jakoś pomógł. Wręcz przeciwnie. 

– Cóż – Klaudiusz kiwnął głową – jeśli będziesz miał szczęście, zrozumiesz, że najlepiej się w nim pływa, zamiast próbować go ujarzmić. A śmiech… śmiech uratuje wszystko. 

– To brzmi trochę jakbyś mówił: „rób co chcesz, ale pamiętaj, że skończy się kiepsko” – prychnąłem. 

– Dokładnie tak. – Klaudiusz uśmiechnął się szerzej. – I to jest cudowne. 

Zmarszczyłem brwi, próbując złapać sens słów rozmówcy. 

– Czyli… mam płynąć w chaosie i śmiać się przy okazji?

– To jedyny sposób, żeby nie zwariować całkowicie. 

Klaudiusz mrugnął do mnie, podaliśmy sobie ręce na pożegnanie, następnie odszedł chwiejnym krokiem, czym poddał pod wątpliwość wszystko, co mówił wcześniej. 

 

 

– Wiktorze – Antoni uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach błysnęła iskra rywalizacji – teraz jesteśmy konkurencją.  

Kiwnąłem głową, czując dziwne połączenie ulgi i lekkiego napięcia.  

– Tak. I wygląda na to, że musimy sprawdzić, kto z nas lepiej radzi sobie w terenie. Póki co, może poćwicz grę w darta. 

– Cieszę się, że odnalazłeś motywację, za życia ci jej brakowało. – Uścisnęliśmy sobie dłonie. – A ja coś o odnajdywaniu wiem. 

Uśmiechnął się czule, kiwnął od niechcenia głową do Boruty i  Szatana, po czym wszedł do windy do nieba. Drzwi się za nim zamknęły i miałem nadzieję, że już nigdy go nie spotkam. Odkąd jestem wyklętym, chyba zaczynam mieć alergię na świętych.  

  

Lawa w piekielnym kominku sączyła ciepło. Usiedliśmy przy kawie, a  Boruta, jak zwykle wyglądał, jakby każdy łyk był największym darem.  

– No więc, Kuśka… – zaczął Szatan spokojnie. – Chyba poszło całkiem gładko.  

– Powiedzmy – odpowiedziałem, kiwając głową. – Gdyby nie Judasz, który w  porcie  przepieprzył wszystkie srebrniki na  jednorękich  bandytach  i dziwił się, że  za alkohol  tyle  trzeba zapłacić…  

– Ano – Szatan uśmiechnął się lekko. – Wody w  wino mu tam nie zamienią.  

Boruta prychnął. 

– A więc oficjalnie… P.I.W.S.K.O.? – oznajmiłem nie dowierzając, bo skrót był ewidentnie wymyślony na poczekaniu, choć w środku uśmiechnąłem się. – Piekielny Inspektor Wyklętych Sytuacji Kryzysowo-Ogólnych.  

– Otóż to, Kuśka, otóż to – ucieszył się Szatan.  

Wzięliśmy łyk kawy. Cisza była dziwnie przyjemna, choć podszyta czymś, czego nie chciałem odkrywać. Tęsknotą, myślami, których nie da się już do końca oszukać. Pobyt na Ziemi otworzył stare rany, ale to nie czas na myślenie o nich. W końcu dzisiaj sobota bez robota, a od jutra wzywają nowe obowiązki. Antoni miał trochę racji –  jak na kogoś, kto umarł, poczułem chęć życia.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Ja także dziękuję. :)

Akcja ma niesamowity przebieg, opowiadanie jest nasycone sporą dawką humoru i zaskakującymi zwrotami akcji. :) Tekst jest arcyciekawy i całkowicie nieprzewidywalny. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :) 

Pecunia non olet

Witam.

 

Tekst warsztatowo stoi na dobrym poziomie, jest też niemała dawka humoru, który czasem jest całkiem bystry, więc przy czytaniu bawiłem się nieźle. Ogólnie jest to udany tekst.

 

Zabrakło mi tu czegoś w rodzaju stawki, która by faktycznie przykuła mnie do lektury i nadała całości “kopa”. Jedyną stawką rozgrywki jest tu bowiem awans na wyklętego i wcale nie miałem wrażenia, żeby sam Kuśka jakoś rozpaczliwie tego awansu pragnął, więc czytając nie miałem tego kluczowego wrażenia, że koniecznie muszę się dowiedzieć, co jest na następnej kartce.

 

Druga uwaga, dialogi ze świętym. Rozumiem, że trochę o to chodziło, że piekielna drużyna nie miała dobrych argumentów, ale za każdym razem, gdy próbowali przekonać Klaudiusza do powrotu, wypadali tak nieporadnie, że aż nienaturalnie. Musisz, no bo musisz, no. Niestety robiło to takie wrażenie, jakby sam autor nie wiedział, co włożyć w usta bohaterów.

 

Klikam, bo mimo tych uwag kliczek się tu bardzo należy, i pozdrawiam


– Dokładnie tak[.] – Klaudiusz uśmiechnął się szerzej. – I to jest cudowne.

Jeśli jest jedna kropka, to druga też musi być, tak mi się wydaje przynajmniej.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Hej Zakapiorze,

Tekst warsztatowo stoi na dobrym poziomie, jest też niemała dawka humoru, który czasem jest całkiem bystry, więc przy czytaniu bawiłem się nieźle. Ogólnie jest to udany tekst.

Bardzo mi miło za tak ciepły odbiór.

Zabrakło mi tu czegoś w rodzaju stawki, która by faktycznie przykuła mnie do lektury i nadała całości “kopa”. Jedyną stawką rozgrywki jest tu bowiem awans na wyklętego i wcale nie miałem wrażenia, żeby sam Kuśka jakoś rozpaczliwie tego awansu pragnął, więc czytając nie miałem tego kluczowego wrażenia, że koniecznie muszę się dowiedzieć, co jest na następnej kartce.

Bo w sumie nie pragnął, chyba raczej chodziło o to, że w końcu miał jakiś cel. Ale rozumiem co chcesz przekazać, rzeczywiście było to bardziej na zasadzie “niech będzie”.

Druga uwaga, dialogi ze świętym. Rozumiem, że trochę o to chodziło, że piekielna drużyna nie miała dobrych argumentów, ale za każdym razem, gdy próbowali przekonać Klaudiusza do powrotu, wypadali tak nieporadnie, że aż nienaturalnie. Musisz, no bo musisz, no. Niestety robiło to takie wrażenie, jakby sam autor nie wiedział, co włożyć w usta bohaterów.

Jasne, rozumiem. Zamysł był taki jak piszesz, wykonanie… no cóż, chyba rzeczywiście czasem sam nie wiedziałem co mogą powiedzieć.

 

Dzięki za przeczytanie, pozytywny odbiór i poprawkę. No i za klika.

Pozdrawiam serdecznie!

 

You cannot petition the Lord with prayer!

Ale rozumiem co chcesz przekazać, rzeczywiście było to bardziej na zasadzie “niech będzie”.

Dobrze to ująłeś.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Serwus, Michael.

Dobrze, że napisałeś kontynuację przygód Wiktora Kuśki – to ciekawa postać z wyraźnym pomysłem na siebie (a właściwie: z Twoim pomysłem). Pamiętałem, że pierwsza część była solidna, więc tę również przeczytałem z zainteresowaniem.

Druga odsłona również trzyma poziom – tekst jest spójny, lekki i ma dobre poczucie humoru.

Szczególnie spodobały mi się kawałki: „Ja już swoje w niebie przecierpiałem”, „jestem duchowo brudny z zamysłu!” i „najgorszym przewodnikiem w historii. Już Mojżeszowi to lepiej szło”.

Pozdrawiam i zostawiam klik do biblioteki.

Ave, Michaelu!

 

Piekło na wesoło to moje klimaty, a do tego pozytywnie wspominam poprzednią część, więc już na starcie byłem przekonany, że opowiadanie dobrze mi wejdzie. I się nie zawiodłem.

 

Rzeczywiście próby przekonania Klaudiusza do powrotu do nieba były lekko nieporadne, ale pasowały do konwencji. W zasadzie podkreśliły okoliczność, że planu to tutaj nie bylo, albo w najlepszym wypadku został stworzony na kolanie ;)

 

Teraz, jak rozumiem, czekamy na część trzecią? ;)

 

Pod względem jezykowym opowiadanie jest napisane naprawdę solidnie, nic mi nie zgrzytało podczas lektury.

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

doczłapałem do 1/3 i wygląda to tak, że facet gada z facetem, a potem z innym facetem , to że to szatan czy bezelbud to tylko nazwy. mógłby byc to janek i radek, bez straty dla opowiadania. może dalej się coś dzieje, ale tylko może. 

Hej Robert!

Bardzo dziękuję za ciepłe słowa i klika. Cieszę się, że wpadłeś przeczytać i, że udało mi się Cię rozśmieszyć!

Pozdrawiam serdecznie!

 

Ave!

Bardzo dziękuję, że wpadłeś, za tak pozytywny odbiór i klika! Może to ten uśmiech Klaudiusza ich onieśmielał? :D

Teraz, jak rozumiem, czekamy na część trzecią? ;)

A kto to wie, kto wie… :D

Pozdrawiam serdecznie!

 

Hej gwidon!

Bezelbud brzmi jak jakaś polska firma budowlana XD Dzięki, że wpadłeś i dałeś szansę, wybacz, że Cię wynudziłem.

Pozdrawiam!

You cannot petition the Lord with prayer!

Sympatyczny tekst. Podoba mi się koncepcja wyklętych równoważących świętych. Ciekawe implikacje dla beatyfikacji i kanonizacji…

Zabawny tekst, dobrze się czytało.

Babska logika rządzi!

Hej Finklo,

Niezmiernie mi miło, że Twój odbiór jest tak ciepły i pozytywny. No i, że udało mi się Ciebie rozśmieszyć. Co ciekawe, na scenę kulminacyjną z wysłaniem „zakonnicy” do nieba wpadłem czytając Twoje opowiadanie o Hermesie. Dziękuję Ci bardzo.

Pozdrawiam serdecznie!

You cannot petition the Lord with prayer!

Cóż, mój Hermes takich bezeceństw nie próbował. Bogowie w ogóle są ostrożni w kontaktach z innymi religiami… 

Ale cieszę się, że zainspirowałam.

Babska logika rządzi!

Może i nie próbował, ale wiadomość z brakującym fragmentem mi dostarczył. :D

You cannot petition the Lord with prayer!

Od tego on jest, od tego ma buty i kapelutek ze skrzydełkami. ;-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka