Trzej Janowie z lampionami
Krążą nocą alejkami
– Który to będzie? – zapytał Jaśko, idąc przodem i oświetlając lampą naftową główną alejkę.
Mgła sunęła nisko nad ziemią, wijąc się między nogami. Chowała korzenie podstawiane przez stare drzewa, które cierpliwie czekały, aż ktoś się potknie.
– Po kwiatach! Po kwiatach patrz! – rzucił Janek, rozglądając się na boki i próbując wypatrzyć coś świeżego wśród zwiędłych wiązanek.
– A to nie ten? – odezwał się Janusz, poprawiając łopaty na ramieniu.
Zatrzymali się przy grobie, na którym leżały trzy białe wieńce. Kopczyk wyglądał na świeżo usypany. Ziemia była jeszcze pulchna, a drewniany krzyż nie zmurszał od deszczu.
– Jaśko, poświeć no tu! – zarządził Janek. Pochylił się nad nagrobkiem i zmrużył oczy. – Nie wiem… nie wiem… Tak pod samym płotem by ją pochowali? – dodał, ściągając czapkę i drapiąc się po głowie.
– Dobra, chłopaki. Się nie dowiemy, póki nie odkopiemy! – zdecydował Janusz, rozdzielając łopaty. Odsunął kwiaty na bok i wbił szpadel w gliniastą ziemię, który wszedł jak w masło.
– A ten co tu ma za dzwonek? – zdziwił się Jaśko, odstawiając lampę na sąsiedni grób.
– To taki nowy wynalazek – odpowiedział Janek, opierając się o łopatę. – Za dodatkową opłatą można sobie dzwoneczek do nagrobka zamontować – dodał.
– A po jaką cholerę trupowi dzwonek? – Jaśko zmarszczył brwi.
– Już tłumaczę… – Janek odłożył łopatę i obszedł grób dookoła, by zaprezentować najnowszy wynalazek plebana. – Tu idzie taka linka, widzicie? – Wskazał na cienki biały sznurek biegnący od dzwonka w dół. – W trumnie robią specjalny otwór, a linkę przywiązują do palca zmarłego. Jakby się delikwent nagle rozmyślił i stwierdził, że jednak żyje, to ciągnie za linkę i dzwoni dzwonkiem. A wtedy wiadomo…
– Umiera, bo nie ma komu go odkopać – wtrącił Janusz.
– Otóż to! – przytaknął Janek. – Za dodatkową opłatą ma się jeszcze usługi naszego kościelnego, który pełni trzydniową wartę. Ale… kościelny też człowiek. Ma jeszcze inne obowiązki. Jak się taki delikwent rozmyśli w niedzielę, to nim ktokolwiek się połapie… mogiła.
Zamilkli i wsłuchiwali się w rytmiczne uderzanie łopat o ziemię. Co jakiś czas niepewnie zerkali na dzwoneczek.
Wisiał nieruchomo.
To dobrze.
Wreszcie usłyszeli długo wyczekiwane, głuche stuknięcie o drewno. Uśmiechnęli się chytrze. Jaśko wskoczył do grobu, zaparł się stopami o zimną glinę i otworzył wieko.
– Ej… to chyba nie jest nasza panna młoda – mruknął, patrząc na sztywnego faceta w garniturze.
Janek nachylił się i zmarszczył brwi.
– To przecież Grabczyk! – zauważył. – Jego żona musiała świeżych kwiatków z nagrobka panny młodej zabrać i starego przyozdobić. A niech ją mać, stara złodziejka!
– A jak poznałeś, że to Grabczyk? Taki już mało do siebie podobny… – Janusz podrapał się po głowie.
– Po butach! – odparł Janek, wchodząc do dziury i zanurzając ręce w trumnie. – Po… ży… czyłem! – dyszał, szarpiąc lakierki, aż usłyszał trzask. W końcu triumfalnie uniósł buty wraz z wystającym kawałkiem gnijącej piszczeli. – Pożyczyłem mu na ślub kuzyna i złodziej nie oddał! – prychnął.
Wyciągnął nadgniłą stopę wraz z kawałkiem piszczeli i wrzucił do trumny. Obrócił buty i potrząsnął, żeby wytrzepać robactwo, które posypało się jak konfetti.
– Zakopuj, Jaśko! – zarządził i zatrzasnął wieko.
Kiedy kolega stękał i machał łopatą, zakopując grób, Janek i Janusz przeczesywali cmentarz w poszukiwaniu innego świeżego nagrobka.
Wreszcie natknęli się na usypany kopczyk przykryty białymi liliami.
10 lat później
Życie grobowe
– Hej! Słyszycie mnie? Przynieśliście kwiaty? Kocham kwiaty! Możecie je od razu wstawić do wazonu! Och, jak miło, że przyszliście! Tak rzadko mamy tutaj gości. Można umrzeć z nudów… – zaśmiałam się ze swojego żartu. – Kto w ogóle wymyślił nazwę „życie pozagrobowe”? Jakie „poza”? Jak niby miałabym stąd wyjść? Jestem DOKŁADNIE tam, gdzie mnie zakopali. Metr osiemdziesiąt na północ od Romana, który wczoraj znowu próbował mnie zaprosić na randkę! Roman, jeśli to słyszysz – nie interesują mnie mężczyźni bez serca, wątroby i… no, sam już wiesz czego! Zresztą… jestem mężatką!
– Z kim tam rozmawiasz, robaczku? – odezwała się pani Jadwinia z sąsiedniej kwatery.
– Mamy gości! – odpowiedziałam radośnie i klasnęłam w dłonie. Zabrzmiało to tak, jakby ktoś rozsypał worek z koralikami. A może odpadł mi przy tym jakiś paliczek i gdzieś się poturlał? Później poszukam.
– Nic nie słyszę… – mruknęła Jadwinia.
– Bo jesteś głucha jak pień, ty stara prukwo! – warknęłam.
– Co tam mówiłaś? – zawołała przeciągle.
Westchnęłam.
– ŻE PIĘKNY DZIŚ DZIEŃ, CHOĆ PADAŁO KRÓTKO!
– Ach, tak, tak, padało. Zawsze mnie łupie w kościach na deszcz… – przyznała Jadwinia.
– Na czym to ja… Aha! Goście! – podjęłam. – Jesteście tam jeszcze? Podobno kiedyś, dawno temu, chodzili tu tacy z łopatami. Jak komuś się poszczęściło, to wykopali. Trumnę przewietrzyli…
– Szczęście! – prychnął Zbyszek z kwatery po drugiej stronie. – Tyś młoda, to i cię do świata ciągnie. Ale nasze stare gnaty chcą tylko wiecznego spoczynku… Ja już tu leżę od siedemdziesięciu trzech lat i nie narzekam!
– Prędzej zwariuję, niż przeleżę tu siedemdziesiąt trzy lata… – mruknęłam.
– Mogłoby być gorzej – odparł Zbyszek filozoficznie. – Mogli nas skremować.
Przewróciłabym teatralnie oczami. Gdybym je tylko miała.
– To jak? Macie łopaty? – zawołałam znów. – Kiedyś miałam sen, że mnie odkopano. Poczułam wiatr na twarzy i zaczerpnęłam świeżego powietrza. Zobaczyłam gwiazdy! Ale piękny sen zamienił się w koszmar. Była krew i…
– Izuniu… – znów rozległ się głos Zbyszka.
– Co znowu? – warknęłam.
– Oni już poszli…
– Co, ale… jak to? – dotknęłam wieka trumny. Po moim policzku spłynęła kropla płynu mózgowo-rdzeniowego. Chciałam im jeszcze tyle opowiedzieć. Poprosić, by mnie stąd wyciągnęli. Te sześć ścian dookoła mnie stawało się coraz ciaśniejsze. A może to ja stawałam się większa? Kiedyś przeczytałam, że włosy i paznokcie rosną po śmierci. To mit. Rośnie tylko strach i samotność.
Zapadła grobowa cisza.
– Co cię gryzie, Izuniu? – zapytała Jadwinia.
– Co? Gdzie? – pisnęłam i otrzepałam się gwałtownie. Nienawidziłam współlokatorów. Na początku zabijałam każdego robala, który odważył się do mnie zbliżyć. Miażdżyłam między palcami. Rozrywałam na pół. Wkrótce się nauczyły. Przestały mnie napastować. Zgodziłam się tylko, by obgryzły ostatnie żebra. Zawsze chciałam mieć talię osy.
– Opowiedz nam coś – westchnęła Jadwinia. – Taka tu cisza… Tak ładnie zawsze opowiadasz.
– No dobrze – westchnęłam. – Bo zanim się to wszystko skończyło, było huczne wesele.
10 lat i 3 dni wcześniej
Isabelle époque
Mówiłam już, że kocham kwiaty? Frezje, lilie, róże i gardenie! To właśnie nimi udekorowany był nasz dworek, tworząc intensywną mieszaninę zapachów, która oblepiała nas niczym miód. Oczywiście wielokwiatowy. Tatuś zadbał, by moje wesele było wydarzeniem towarzyskim roku. I było. Trwało trzy dni. Łącznie ze stypą.
Ściany zdobiły girlandy z mirtu i jaśminu. Po stołach pełzały róże i wisterie, zaglądając do kieliszków. Dywany z płatków kwiatów zerkały gościom pod suknie i przylepiały się do pończoch. Korytarze, sale i pokoje pełne były koszy tuberoz, lilii królewskich, hiacyntów i białych róż. Ich zapachy mieszały się w gęstą, słodką i ciężką mgłę. Cięższą nawet od mojej koronkowej sukni i perłowej kolii zaciskającej się wokół szyi.
Goście zaczynali już wyglądać na nieco oszołomionych. Upojonych. Ich oczy błyszczały nienaturalnie, policzki płonęły rumieńcami, a ruchy stawały się coraz bardziej niezgrabne.
Wraz z podmuchem wiatru, porywającym z podłogi płatki kwiatów, do sali tanecznej wkroczył brodaty mężczyzna w czerwonym płaszczu. Goście zaczęli szeptać podekscytowani, jakby go znali ze starych opowieści.
– To chochoł! – pisnęła podekscytowana Emilka i szturchnęła mnie łokciem. – Ależ masz szczęście!
– Cho… co? – uniosłam brew.
Mężczyzna zaśmiał się basem.
– Cho, cho, choł! – zawołał, obsypując gości kwiatami wyciąganymi z szerokiego rękawa.
Zesztywniałam, gdy się do mnie zbliżył. Wyciągnął dłoń i gwałtownym szarpnięciem zerwał lilię zdobiącą moje włosy, a żółty pyłek natychmiast oblepił jego dłonie. Wciągnęłam powietrze, a chochoł porwał mnie do tańca. Zawirowaliśmy na parkiecie, wzbijając wysoko w powietrze płatki kwiatów przy każdym obrocie. Goście zaczęli przekształcać się w kolorowe plamy z wykrzywionymi twarzami. Orkiestra grała coraz szybciej, coraz głośniej, aż skrzypce zaczęły piszczeć jak zarzynane prosięta, a wiolonczela ryczeć jak rozjuszona krowa. Mój mąż chciał im przerwać. Próbował nas zatrzymać, ale nie mogłam przestać tańczyć. Zatonęłam w ramionach chochoła, w słodyczy tak intensywnej, że przestałam oddychać.
Nagle mężczyzna zniknął, zostawiając za sobą wirującą chmurę czerwonych płatków. Świat zgasł wśród woni jaśminu, lilii, róż i tuberoz, które otuliły mnie niczym odurzający welon. Opadłam na miękki kwiatowy dywan. Zanurzyłam się w nim jak w pierzynie. I zasnęłam.
A ci idioci myśleli, że umarłam.
I mnie zakopali, choć jeszcze czułam, jak płatki róż łaskoczą mnie w policzki.
Trzej Janowie z łopatami
Chodzą nocą alejkami
jeden harczy, drugi klnie
trzeci wnet wykopie cię
– Jest i nasza panna młoda! – powiedział Janek, otwierając trumnę.
Światło latarni wpadło do środka jak nieproszony gość, oświetlając blade lico Izabeli. Jaśko i Janusz oparli się o trzonki łopat i westchnęli.
– Taka młoda… – rzucił Jaśko.
– Taka ładna… – przyznał Janusz.
– A jaka bogata! – zawołał Janek, a jego palce sięgnęły do kolii. Dotknął zimnych pereł i powędrował do tyłu, aż znalazł zapięcie. Delikatnie odpiął złotą sprzączkę i łapczywie obrócił kolię w dłoniach. Już miał zacząć ściągać pierścienie z jej zimnych dłoni, gdy nagle oczy Izabeli otworzyły się szeroko. Złapała się za gardło obiema rękami, które jeszcze przed chwilą leżały spokojnie złożone na piersi, trzymając zwiędłą lilię. Nabrała chciwie powietrza i usiadła w trumnie.
Janek krzyknął i runął do tyłu, trzymając perłową kolię w zaciśniętej pięści. Jaśko i Janusz stali jak sparaliżowani.
Panna młoda zacharczała, wciągając w panice powietrze i rozkładając ręce na boki.
Janek krzyknął ponownie.
Jaśko, otrząsnąwszy się z osłupienia, sięgnął po łopatę. Podniósł ją wysoko, aż błysnęła w świetle latarni jak miecz kata.
I zdzielił trupa w głowę.
Izabela opadła z powrotem na atłasową poduszkę. Jej oczy nadal były otwarte, ale już nieruchome. Takie, jak powinny. Dla pewności zatrzasnęli wieko i zakopali trumnę. Ruszyli do ucieczki, zanim trup znów wstanie i ich przeklnie.
Biegli między nagrobkami jak szaleni. Krzaki szarpały ich ubrania. Korzenie chwytały za kostki. Cmentarz nie chciał ich wypuścić. Wpadli na żelazną bramę. Szarpiąc za kłódkę, zerwali linkę – nowy wynalazek plebana.
I zawyły cmentarne syreny. Rozbrzmiały przygrobowe dzwoneczki.
Dźwięk toczył się przez cmentarz jak fala, odbijał się od grobowców, wślizgiwał się między szczeliny w ziemi, spływał w dół.
Trzej Janowie nie mogli tego usłyszeć, ale obudzeni mieszkańcy nekropolii zerwali się ze snu, uderzając głowami w drewniane wieka. Jedni sucho, inni mięsiście. Każdy według tego, co z niego zostało.
Izabela zamrugała, przyzwyczajając się do ciemności. Dotknęła mokrego i lepkiego czoła.
– Co… co się stało… – wyszeptała. – Hej! Słyszycie mnie? – zawołała, stukając w wieko.
A potem gniła.
Długo i nieszczęśliwie.