- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Sto lat samotności i... czekania

Sto lat samotności i... czekania

Moje hasła:

Informacja

Zatrzymanie w czasie

Źródło

Więcej nic nie powiem, bo jestem anonimem. :)

 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Bardjaskier

Oceny

Sto lat samotności i... czekania

Ptaszki ćwierkały wiosennie, a powietrze przesycone było tą szczególną świeżością i lekkością, która pojawia się jedynie w wyniku rozmarzania ciężkich grud ziemi i nabrzmiewania pąków liści. Lekki wiatr trącał płatki przebiśniegów. 

Zenko spojrzała na drogę ginącą wśród nagich patyków lasu. Wbiła łopatę w ziemię i zdjęła rękawice.

– Cholera jasna! – mruknęła w kierunku rudego kota. – Znowu kogoś niesie. 

Kot zignorował zaczepkę. Kobieta po namyśle postanowiła nie oddalać się od łopaty, bo zbliżająca się postać miała wyraźnie męską sylwetkę. Zmrużyła oczy, by lepiej się przyjrzeć.

– Niemożliwe – szepnęła do siebie. – Nie teraz, na wiosnę. 

Kot wstał, wygiął się w pałąk i zaczął prychać. 

– Spokojnie, tak, wiem. Uciekaj do chaty. 

Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać – sierściuch oddalił się z zadziwiającą prędkością. 

Drogą zbliżał się demon. I to nie zwyczajny, przydomowy, lecz prawdziwy leśny skurwiał, z potężnymi rogami w spiralne wzory, pyskiem niczym u buhaja i grubymi sztywnymi palcami przypominającymi racice. Ciało miał ludzkie, wyprostowane, a grubość ud i ramion nie pozostawiała złudzeń co do jego siły. Zenko dawno takiego nie widziała. Poczuła się krucha, mała i stara. Przerzuciła sobie łopatę przez ramię i podeszła bliżej drogi. 

– Czego? – Zaczęła pierwsza, żeby choć tak zyskać przewagę. – To nie zimowe przesilenie, żebyś się błąkał niewzywany. 

– Właśnie! – ryknął demon z pretensją w chrapliwym głosie. – Idzie na wiosnę! 

Uderzył kopytem w ziemię, jakby chciał podkreślić grozę sytuacji. Rozszedł się zapach zgniłych ryb i czosnku a przebiśniegi na skraju drogi zrobiły się żółte. 

– Musisz? – rzekła z wyrzutem Zenko zastanawiając się, czy demony jedzą też ludzi i czy ten jest przed kolacją. 

– Moje ciało produkuje fosfor naturalnie, nie mam wpływu na produkty uboczne – ryknął nieco ciszej potwór z otchłani. – Potrzebuję rady ludzkiej. 

– Ludzkiej?

– Tak. 

– I to mam być ja?

– Było najbliżej. 

– Nie udzielam rad obcym demonom. 

Urażony uderzył kopytem w ziemię i wypuścił kłąb pary z nozdrzy. Zaśmierdziało jeszcze bardziej. Zenko miała wrażenie, że zrobiło się ciemniej a nabrzmiałe pączki liści na pobliskim krzaku zaczęły się kurczyć. 

– Nie jestem obcy! – wrzasnął demon i nieco poczerwieniał na pysku. – Nazywam się Zgniot! Jestem spod tego lasu! Teraz mnie znasz. Nie jestem obcy. 

– No tak, faktycznie. Jesteś głodny? – Wolała się upewnić, by mieć już wszystkie niepokoje z głowy. 

– Taaak! – zachrypiał i opadł na kolana. – Zjadłbym kota, jeśli można.

– Nie można! – odparła prędko, bo od gniewu demona bardziej bała się wściekłego sierściucha. – Szczur?

Przytaknął, więc wskazała mu stodołę. 

– Częstuj się. Przyjdź, jak się najesz, to pogadamy. 

Ruszył niczym góra krocząca ku swemu przeznaczeniu. 

Zenko skierowała się do chaty.

– Skurwiał o tej porze, nie może być, one są jak niedźwiedzie, zasypiają na wiosnę, zbyt radośnie dla nich, zbyt jasno, coś go wybudziło może, albo pomieszało mu się w łepetynie, co on tu robi? Hm… – mruczała do siebie, krzątając się przy kuchni. 

Kot gdzieś się schował i najwyraźniej postanowił nie wychodzić. Mądry kot, pomyślała, nakładając sobie kaszy do miski i wtedy usłyszała pukanie do drzwi. 

– Nie wchodź mi do chaty, bo nie wywietrzę tego smrodu do jesieni! Idę już! – krzyknęła, rozglądając się za łyżką. 

– Ja nie taki znowu śmierdzący, kąpałem się onegdaj w jeziorku! – odkrzyknął głos zupełnie do demona niepasujący, słaby jakiś, wysuszony. 

Rzuciła się do drzwi z miską w ręku, zapominając o łyżce. Po drodze chwyciła pogrzebacz, tak na wszelki wypadek. 

Przed chatą stał staruszek. Chudy, o lasce, w czapce z długimi nausznikami. Niby wyglądał na zmęczonego i niegroźnego, jednak Zenko im dłużej się przyglądała, tym bardziej była pewna, że pogrzebacz będzie potrzebny. 

– Kiedy to jest onegdaj? – spytała zaczepnie. – I co tu robisz?

– No… – zastanowił się mężczyzna – …onegdaj, no, po przesileniu zimowym było na pewno, tego jestem pewien, ale lodu na jeziorku już nie było. Ja nie wiem, co tu robię. Potrzeba jakaś, czy co, cholercia…

Zenko przyglądała mu się. Coś było inaczej. Przesunięte. Niby stary był, chudy, ale jednocześnie nie był… 

Jakby czytając jej w myślach, starzec pochylił się bardziej, oparł na lasce i stęknął dla lepszego efektu. 

Czy on znika? Wyraźnie migotał, chwilami widać było ścieżkę za nim. 

– Ej, co to ma być?! Jesteś zjawą!

– Ja?! Skąd! – oburzył się. – Przecież mówię, że się kąpałem!

– Przecież widzę, że zanikasz!

– Mowy nie ma! Żywym niczym ryba w wodzie!

To go zdradziło. 

– Utopiec! Jesteś utopcem! Co tu robisz?! Mów, bo po ogień pójdę!

Obraził się. 

– Od razu utopiec! Ja nie z takich, coby się chcieli plątać po ziemi, gdy w wodzie przyjemniej. Gdybym był utopcem, to bym sobie siedział w szuwarach!

– No, to kim jesteś? Bo mi się cierpliwość kończy!

Mimo wieku i migotania staruszek niespodziewanie oblał się rumieńcem i mlasnął niezdecydowanie.

– Zawsze to samo, nie wystarczy im to, co widzą, muszą się dopytać. Nimfą! Nimfą wodną jestem!

– Nimfą? – zdumiona kobieta opuściła pogrzebacz ku ziemi. 

– Tak! Co w tym dziwnego? Czasem nimfy są rodzaju męskiego, nic nadzwyczajnego. 

– Nic?

– Nic! Mało nas, to prawda, ale też nie pokazujemy się zbyt często, bo i po co. Młodzieńcy nas nie interesują, świat ziemski też nie. A ja już jestem stary, to i zanikam. Istnieję coraz bardziej… potencjalnie. 

Zenko nie miała czasu dziwić się dalej, bo ze stodoły wyszedł demon, wyciągając z pomiędzy zębów jakieś szczurze ogony. 

– Potrzymaj – powiedziała do staruszka, podając miskę z kaszą, a sama podeszła szybko do Zgniota. 

– Lubisz nimfy? – spytała cicho. 

Skurwiał znieruchomiał na moment.

Podejrzewając słusznie, że każda odpowiedź będzie zła, zdecydował się nie odpowiadać. 

– Ludzka rada? – próbował przypomnieć gospodyni, po co tu przyszedł i znowu upadł na kolana. 

– Zaraz, chwila. Nie tkniesz ani nimfy – wskazała na staruszka – ani mnie, ani kota. Czy to jasne?

Kiwnął głową, nieco zaskoczony, ale i zadowolony, że nie odpowiedział na poprzednie pytanie. Buchnął tylko parą z nozdrzy i czekał. 

– Wstawaj, co ty taki upadły? Siadaj tu, pod ścianą, a my na ławie, słonko przygrzewa, to będzie nam ciepło. A ty, oddawaj moją kaszę. No proszę, pół zżarłeś, a ty ponoć potencjalny jesteś…

– Pożywienie trzyma mnie na tym świecie, to jak kotwica…

– Jak co? Nieważne. To jest Zgniot, ja jestem Zenko, a ty?

Staruszek, nieco oszołomiony widokiem demona, zamigotał nerwowo. 

– Leszcz z Górnego.

– Z górnego czego?

– No, z Górnego i już. 

Zapadła cisza. Zenko westchnęła. 

– Dobra, nieważne. Do mnie w odwiedziny się nie przychodzi, a już na pewno nie parami. To nie jest normalne. Co się tu dzieje? Tylko prawdę mówić, bo oszustwo poznam i w dżdżownicę zamienię!

– Ja ich wezwałem na ten świat. 

Pojawił się pod słońce, więc nie zobaczyła go od razu. Teraz jednak podszedł bliżej. 

– No proszę, jeszcze mi tu wampira brakowało! To się w głowie nie mieści! Muszę sobie chyba wyszukać inną chatę, której nikt nie znajdzie. Wyciągałeś demona z otchłani i nimfę z głębin, żeby przysłać ich tu? Nie mogłeś się umówić w karczmie?!

Zenko bardzo się zdenerwowała, bo naprawdę nie czuła się dobrze między krwiopijcą i wszystkożercą. Jedynie Leszcz jej nie przerażał, choć zdawała sobie sprawę, że nimfy milutkie nie są. Dzierżyła pogrzebacz niczym miecz i wkładała całe swoje przerażenie w złość. 

Wampir wprawdzie trzymał twarz w cieniu okryty szczelnie peleryną z kapturem, ale odezwał się dość łagodnym głosem. 

– Ależ musiałem tutaj, pani, bo potrzebuję również wiedźmy. 

– Do czego? 

– Do odszukania i zdobycia informacji.

Cała trójka zaskoczona wpatrywała się w cień pod peleryną.

– Wybudziłeś skurwiała dla jakiejś wiadomości? – niedowierzała Zenko. 

– To nie „jakaś” wiadomość. 

– A jaka?

– Niezwykła, oczywiście. – Skłonił się wampir z gracją królewicza.

– Oczywiście – przytaknęła Zenko, z przekąsem myśląc o nastoletnich marzycielach. – Ile masz lat?

– Trzysta sześć.

– Ach, no tak, wampir. Dieta?

– Żadnych istot myślących, pani – odparł i znowu się ukłonił.

– Koty? 

– Mogę się powstrzymać na czas wyprawy. 

– Jakiej wyprawy?! -wykrzyknęli razem Leszcz i Zenko. 

Zgniot buchnął parą. Jego pytania, niewypowiedziane, otrzymywały odpowiedzi. Jak miło. 

– Naszej, oczywiście. – Skłonił się ponownie wampir. 

– Oczywiście, świetnie – zdenerwowała się Zenko. – Jeden upadły, drugi skłonny do kłaniania, trzeci migocząco-potencjalny. Dlaczego mielibyśmy szukać informacji dla…

– Ghalant, pani, i zapewniam cię, że większość poszukiwań, będzie równie potencjalna, co nasz przyjaciel z bagien. 

– Ty mi się tu przyjacielem nie zasłaniaj, tylko gadaj, o co ci chodzi.

Ghalant milczał chwilę. 

– A mógłbym nieco kaszy, skoro kot odpada? 

Dała mu miskę bez słowa a pogrzebaczem wskazała ziemię. Usiadł posłusznie pod chatą i udało mu się to zrobić niezwykle elegancko. 

– Królestwo, w którym pomieszkuję obecnie – zaczął wyjaśniać, widząc, że Zenko chwyta za osinowe patyki, co stały oparte pod ścianą przygotowane pod fasolę. – Zapadło w dziwny sen. Nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie fakt, że jako dobrze wychowany wampir, nie jadam niczego, co nie jest w stanie uciekać i się bronić. A tam, że tak powiem, wszystko śpi. 

– Poczekaj aż się obudzą – burknęła zniecierpliwiona kobieta. 

– Czekałem ze sto lat, ale mi się znudziło, a nie chcę się przeprowadzać. Miła krypta, dobre sąsiedztwo…

– Sto lat? – przerwała mu zdumiona. 

– Coś koło tego. W każdym razie… pewnego dnia w krzaku głogu, nieopodal zamku, znalazłem gadającego kruka, który powiedział mi, gdzie znajdę rozwiązanie problemu…

– A on nie spał? – spytał zaciekawiony staruszek. 

– No, właśnie nie. Ja wprawdzie też nie, ale mnie nie można zaliczać do żywych, tak oficjalnie. 

– Może to był ptak-wampir?

– Nie sądzę. 

– I co ten kruk powiedział?

Ghalant nieco się zmieszał, ale w końcu zebrał się w sobie i powiedział:

– Weź nimfę co nie kona, z otchłani weź demona, weź jedną wiedźmę z kotem, znajdź drogę z dymnym płotem, znajdź dzień co równy nocy i myśl, co mknie jak z procy…

– Gdzie jest ten ptak? Muszę z nim poważnie porozmawiać!

– Wyssałem go i zjadłem. Zaczął mnie dziobać jak szalony, a ja byłem już bardzo głodny. 

Zapadła cisza.

– Byłem naprawdę głodny, a on jedyny nie spał. 

Wtedy odezwał się Zgniot.

– Śpią czy utknęli?

Wampir odchylił nieco kaptura, by przyjrzeć się demonowi. Przystojna, blada twarz wydała się Zenko bardzo młoda. 

– Co masz na myśli?

– Jeśli śpią, to już umarli, człowiek tyle nie żyje. 

– Nie, nie – zaprzeczył Ghalant. – W zamku i wioskach jakby kto czar rzucił, nie ruszają się, ale wciąż tacy sami. Nie starzeją się. Zaglądam tam, co parę lat. 

Gdyby nie fakt, że to wampir, Zenko pomyślałaby, że się zarumienił. 

– Czyli utknęli. Czas – mruknął demon, ziewając. 

– Co?

– Zatrzymany. 

– Równonoc za dwa dni – wtrąciła Zenko. – Czasu to masz mało. 

– Zatrzymany czas – upierał się Zgniot. – A ty potrzebujesz informacji, jak go ruszyć. 

– I zjadłeś ptaka, zanim dał ci wszystkie wskazówki – dodał Leszcz i zachichotał. – Zjadłeś mapę do skarbu! 

– Przecież dał mi wskazówki! – zaprotestował Ghalant. 

– Połowę. Ale połowa mapy to zawsze coś. Dymny płot… – zamyśliła się Zenko. – Pewnie chodzi o krainę po drugiej stronie dymu. 

– Jest taka kraina?

– Jest. Trzeba rozpalić ognie. 

 

Poczekali do zmroku, ale nim się ściemniło, ułożyli cztery małe ogniska w równych odstępach ze sporym zapasem drewna przy każdym. Zjedli resztę kaszy, dzieląc się sprawiedliwie, a demon zmniejszył populację myszy w stodole. 

Przed zmrokiem z chaty wypełzł kot, prychając i miałcząc na przemian. Jego ruda sierść pozostała nastroszona w pobliżu istot, które uważał za zagrożenie, ale był na tyle mądry, by rozumieć, że Zenko daje im jedzenie nie po to, by ich potem zjeść. A ponieważ koty uwielbiają krainy po drugiej stronie czegokolwiek, sierściuch postanowił ruszyć z nimi. 

– Pamiętajcie, po drugiej stronie mamy tyle czasu, ile dymu. Dalej – nie mam pojęcia, co… Jak pomyślę, że to wszystko tylko po to, by wampir się nie wyprowadził z królestwa, to zaczynam…

– Pani, nie wiesz może jeszcze, co oznacza dla mojego gatunku dług wdzięczności, a też zapewniam cię, że nie tylko o wyprowadzkę chodzi… czy też jej zaniechanie…

– Plączesz się, Ghalancie, bardziej niż to warte, ciekawam prawdziwych powodów, ale czas nagli, zmierzcha się, rozpalamy!

Zabrali się do pracy, każdy po swojemu, a wiedźma zadbała, by dymu było tyle, że łzy z oczu wyciskał i dech zapierał. Drewno zapasowe ułożyła niczym ścieżki odchodzące od ognisk, tak, by stopniowo zajmowało się ogniem. Rozsypała zioła, które zapachniały w zimnym powietrzu. 

– Ustawcie się za mną, jeden za drugim. Gdy ruszę, będziecie zawsze o jeden krok z tyłu, ni mniej, ni więcej. Sierściuch, ty na końcu. Pilnuj ich. 

Kot prychnął, w nadziei, że zrozumieją jego brak zainteresowania pilnowaniem kogokolwiek, ale wtedy dostał spojrzenie od Zenko. Wystarczyło. Naburmuszony, stanął z tyłu. 

Wiedźma długo wpatrywała się w dym, łzy rozmazywały obraz, dusiło w płucach, ale nie odpuszczała. W końcu zobaczyła. Majaczący zza dymu kształt chaty. Innej, wyższej i z dziurą w dachu. To tu, pomyślała. Zrobiła krok do przodu, dwa ogniska z lewej, dwa z prawej. Jeden krok dla niej. Drugi dla demona, trzeci dla nimfy, czwarty dla wampira i piąty dla kota. Dopiero wtedy odwróciła się. Byli wszyscy, załzawieni, kaszlący, prócz demona, bo ten przyzwyczajony był do oparów różnego pochodzenia. 

Rozglądali się chwilę, zaciekawieni, bo niby było zwyczajnie, a jednak nie. Kolory nieco mocniejsze, zapachy intensywne, powietrze gęste. Chata i las, i droga, wszystko było… bardziej. 

– Jesteśmy, Ghalancie, po drugiej stronie. Teraz prowadź, bo twoja potrzeba musi nas prowadzić, skoro brak nam innych wskazówek. A działaj szybko, bo nie możemy tu zbyt długo przebywać. 

– Wampir będzie naszą mapą? – nie dowierzał Zgniot. 

– Można tak powiedzieć. Serce wskaże drogę. 

– Serce? – zdziwił się Leszcz. 

– Ano, serce – odpowiedziała Zenko, popatrując na Ghalanta, który mienił się na twarzy, niczym rosa w czasie jutrzenki. 

– Niech i tak będzie – huknął demon. – Ruszaj, krwiopijco!

Chciał zaprzeczyć, chciał wyjaśniać, ale w końcu dał spokój i faktycznie ruszył. Minął chatę z dziurawym dachem i skręcił do lasu. Wąska ścieżka prowadziła na niewielkie wzgórze pełne starożytnych dębów. Światło, którym emanowały liście drzew, nieco przygaszone i chłodne, sprawiało, że mimo zmroku widzieli dobrze, gdzie idą. A szli pomiędzy dęby, tam, gdzie stał największy i najstarszy z nich, z pokrzywionymi konarami sterczącymi z ziemi, z poskręcanym pniem, pobrużdżonym przez czas i wiatr. 

Gdy byli już blisko, Leszcz potknął się o korzeń, zamachał bezradnie rękoma i złapał wampira za ramię, ratując się przed upadkiem. 

– Uważaj, niezdaro! – krzyknął Ghalant, odpychając nimfę i chwytając się za rękę.

– Wampir, którego coś boli? – zdziwiła się Zenko. – Gdzie twoje maniery, dobrze wychowana istoto?

– W otchłani – ryknął demon i parsknął niczym koń. – W otchłani bólu. 

– Pokaż! – zażądała wiedźma. – Ale już!

Kot zjeżył sierść i syknął ostrzegawczo. 

– Cicho, wiem – odpowiedziała mu kobieta. – Przecież on nie krwawi. 

Wampir podwinął rękaw do łokcia. 

– Kruk mnie podziobał. Mówiłem już. 

Przyjrzała się. 

– Dziwne. 

Wszyscy pochylili się z zainteresowaniem nad odsłoniętą ręką Ghalanta, łącznie z nim samym. 

– Co?

– Wampiry jak się skaleczą, to tak wyglądają? Tak… srebrzyście? – spytał nimfa. 

– Nie chodzi mi o skaleczenia – odpowiedziała Zenko. – A właściwie chodzi. Z całym szacunkiem dla ciebie i kruka – zwróciła się do wampira. – Ptaszysko najwyraźniej wydziobało ci mapę. 

Spojrzeli jeszcze raz. 

– Ale mapę czego? – Chciał wiedzieć skurwiał. 

– Jak on to zrobił? Ten kruk. Przecież dziobem tak się nie da…

– I to mówi nimfa, na skraju żywota, wynurzająca się z bagna, by szukać nie wiadomo czego?

Leszcz zamilkł, za to demon huknął:

– Mapę czego?!

Przyjrzeli się.

– To korytarze – mruknęła wiedźma bardziej do siebie, niż do innych. – Serce Ghalanta poprowadziło nas tutaj. Zgniocie, czy ciągnie cię pod ziemię?

– Zawsze ciągnie mnie pod ziemię! – zadudnił demon.

– Ale może gdzieś bardziej? Wiesz, w krainie po drugiej stronie dymu wszystko jest bardziej wyczulone na… no, sama nie wiem na co… – Zastanawiała się przez chwilę. – Na emocje, pragnienia. Jeśli woła cię jakiś korytarz może albo jaskinia, bardziej niż inne…

Plątała się coraz bardziej, ale skurwiał słuchał uważnie. Skupił się, wypuszczając kłąb pary z nozdrzy. 

– Tak. 

– Tak? – zdziwiła się Zenko.

– Korytarz. Pod prastarym dębem. Idzie do dużego budynku. 

– Pięknie. Idziemy! Zgniot prowadzi. Kot na końcu – zarządziła prędko, chwytając Leszcza za ramię, bo coś za bardzo migotał. – Potrzebujesz kaszy? – zapytała cicho. 

– Ja? Nie, skąd!

– Zanikasz!

– Skąd! Jestem całkowicie tu! – kłamał bezczelnie, lecz nieskutecznie. 

Przyjrzała mu się uważnie. Wyraźnie prześwitywał. Nie skomentowała jednak, bo doszli do dębu a wśród jego korzeni czerniła się dziura w ziemi. 

– Chyba sobie żartujecie! Ja tam nie wchodzę! – oburzył się nimfa. – To jakaś jama lisa a nie korytarz. 

– Jest korytarz – upierał się demon. 

I żeby udowodnić swoją rację, zaczął wpychać się w otwór, stękając przy tym nieco. 

– No, przynajmniej, jeśli on przejdzie, to my też. Jest przecież największy – mruknęła wiedźma. 

Kot zaprotestował słabo i bez dużych nadziei – znał swoją towarzyszkę, a Zgniot, gdy tylko zniknął w dziurze, huknął, żeby schodzić. 

Niechętnie, niektórzy z lekkim obrzydzeniem, zaczęli przeciskać się przez otwór. Kot wskoczył pierwszy, chcąc mieć to za sobą, a Zenko ostatnia, pilnując Leszcza w jego migotliwych epizodach. 

Pod niewielką dziurą znajdował się całkiem pokaźny korytarz, wyłożony cegłą, jak jakiś główny trakt królewski. Całkiem szeroki i całkiem ciemny. 

– Może i wampiry widzą dobrze w nocy, ale ludzie nie – powiedziała na głos wiedźma, do nikogo w szczególności, ale wyraźnie oczekując rozwiązania problemu.

Mały ognik pojawił się na kciuku Zgniota, a potem powiększył nieco, aż na ścianach zadrżały cienie postaci.

– Skurwiały mogą poświecić – oznajmił dumnie, a echo poniosło jego mocny głos w mroczną dal. 

– Dobra, dzięki – powiedziała Zenko cicho. – A teraz wszyscy mówimy szeptem. Nie chcemy, by ktokolwiek dowiedział się, że tu jesteśmy, szybciej, niż my dowiemy się, że jest tu ktokolwiek. 

Pokiwali głowami, wszyscy oprócz kota, który patrzył na Zenko z niedowierzaniem. Po pierwsze, mleko już się rozlało, bo demon huknął z dumą, jak to on, a po drugie wiadomo, że za skrzyżowaniem i drugim zakrętem ktoś siedzi w dziwnej komnacie. Czy wiedźma tego nie czuje? Miałknął cicho, ostrzegawczo. 

Zenko spojrzała na sierściucha i pokręciła głową. 

Obraził się i usiadł tyłem. 

– Pokaż mapę, gnębicielu istot pragnących spokoju – odezwała się kobieta z westchnieniem. 

Ghalant wyciągnął rękę do światła.

– Jesteśmy tu. – Wskazał Leszcz na kropkę pod krzywym wizerunkiem drzewa. – I idziemy tam. 

Jego palec wyraźnie prześwitywał. Zenko nie mogła na to patrzeć. 

– Masz, to lukrecja, ssij sobie, to cię nieco ukorzeni w rzeczywistości. Nie chcę słyszeć ani słowa – wyszeptała, widząc, że chce protestować.

– Chyba masz rację – syknął cicho wampir. – Ciągnie mnie tam. 

– Mnie też – odezwał się demon i od razu zakrył pysk dłońmi. 

Jego szept był jak daleka zapowiedź burzy, niby cichy, ale niósł się w powietrzu na wiele kilometrów. 

– Chodźmy, zanim wszyscy usłyszą, że tu jesteśmy – mruknęła Zenko i ruszyli.

Przecież już za późno, pomyślał obrażony kot i niechętnie poszedł za resztą. 

Na skrzyżowaniu skręcili tam, gdzie trzeba, czyli ku zagrożeniu czającemu się w dziwnej komnacie. Za drugim zakrętem widać było już olbrzymie drzwi z prawej strony i nikłe światło przesączające się pod nimi. 

– Mamy tam wejść? – zapytał Ghalant.

– Według mapy tak. Tam jest jakieś ogromne pomieszczenie i dalej znowu korytarz. 

– Ale tam jest jasno – Leszcz wskazał na szparę w drzwiach. – Poza tym czuję wilgoć. Dużo wilgoci. Ciągnie mnie tam, jak nimfę żeńską ku ludzkim młodzieńcom. 

– To zobaczmy tę wilgoć – stęknął Zgniot, pchając wielkie drzwi do środka i ucinając wszelkie obawy i wątpliwości. 

Przed nimi jaśniała bielą sala niczym z pałacu. Wysokie sklepienie podpierały po bokach smukłe, rzeźbione w liście winogron kolumny, które u podstawy rozszerzały się, przekształcając w grube korzenie. Ściany pokryte były płaskorzeźbami, na których pikantne sceny rodzajowe z życia ryb okolone były tymi samymi winoroślami, co kolumny. A wszystko to lśniło i skrzyło rozjarzone blaskiem światła z usytuowanego na środku niewielkiego postumentu. A zaraz za nim zaczynał się mrok. 

– Dlaczego nie ma tam ściany? – huknął Zgniot.

To tyle jeśli chodzi o ciszę. Tym razem swoje dołożyło jeszcze echo. 

– Bo tam jest jezioro. Ogromne – odpowiedział Leszcz, tęsknie wpatrując się przed siebie. – A w nim…

Nie skończył. Jak na staruszka, bardzo zwinnie przebiegł koło postumentu i skoczył do przodu, znikając w czarnej wodzie jeziora. Przez chwilę cisza wypełniała komnatę.

Skurwiał wielkim krowim językiem polizał najbliższą kolumnę.

– Słona! – zadudnił.

– To sól – zdziwiła się Zenko.

– Fuj, to jest słone! – Leszcz wyskoczył z wody jak oparzony i wypluł parę sardynek na podłogę. 

Kot cierpliwie czekał, niedowierzając głupocie istot, które wciąż nie widzą zagrożenia. 

– Co jest źródłem tego światła? – zainteresował się Ghalant. 

– Wygląda jak świeca, tylko jakby miała większą moc. Patrzcie, płomień się nie rusza. 

No, dalej, pomyślał kot i zjadł ze smakiem sardynki, oblizując pyszczek. 

– Zupełnie, jak w moim królestwie. Czas tu się zatrzymał!

– Ale tylko dla świecy, bo my się ruszamy. I sardynki się ruszały – zauważył Leszcz, plując i kaszląc. – Nie cierpię słonej wody! A to jezioro jest tak obrzydliwie zasolone, że właściwie się nie zanurzyłem.

– A korytarz jest po drugiej stronie jeziora – zwróciła uwagę Zenko. – Leszczu, czy tu jest głęboko?

– Bardzo. Ale nie utoniesz, bo jest zbyt słono. Pfuu! Położysz się na wodzie, ręce i nogi szeroko, żeby cię nie obróciło, głowa nad wodą, to popłyniesz. Mogę się przemóc i pomóc – zakończył, ociekając wciąż wodą. 

– O, Leszczu, ty świecisz! To srebrzysta sól! Ta świeca też ją w sobie ma, ten blask, iskrzenie, to stara kopalnia. A jeśli to stara kopalnia, a to jest komnata w jej sercu…

No, dalej, myślał leniwie kot, przecież wiesz, moja wiedźmo.

– Tu mieszka Odnowiciel! Zbieramy się stąd!

Ale było za późno. Usłyszeli szmer strumyka, potem cichy trzask płomienia, który poruszył się i zamigotał.

– Czas ruszył – zauważył Ghalant z zainteresowaniem. 

Najpierw poczuli lekki powiew. Zapachniało miętą i wkrótce woń przyćmiła nawet siarkowo czosnkowy odór demona.

– Na wodę i do przeciwnego brzegu!

Demony nie cierpią wody, więc Zgniot wszedł ostatni, ze zgrozą w oczach. Kot poczekał aż Zenko położy się na wodzie jak rozgwiazda i wskoczył na jej plecy. Nie miał zamiaru się moczyć. 

Ruszyli w mrok jeziora, a Leszcz popychał i ciągnął, krążąc wokół jak węgorz. Wtedy z prawej strony z wody wynurzył się kształt. Dziwnie poskręcany, niczym stara wierzba, co nagle ożyła i postanowiła, że wszystkie jej gałęzie i korzenie służą do poruszania się. Nie miał góry ni dołu, przodu czy tyłu, nieustannie obracał się w lekkim zanurzeniu w pożądanym kierunku. Wierzbokula skrzącej się mocy wielkości dwóch Zgniotów. 

– Machać szybciej! – krzyknął nimfa.

Do drugiego brzegu był jeszcze kawałek.

 – Leszczu, słyszysz ten strumień?

– Tak. To źródło. Bije w tym korytarzu, do którego płyniemy. Stąd czuję, że to słodka woda. Machaj szybciej! – poganiał. 

– Zostaw nas i leć tam! Potrzebujemy świeżej wody jako daru dla Odnowiciela! Zgniocie, czy potrafisz wykrzesać z siebie więcej ognia?

– Skurwiały potrafią – huknął, chlapiąc naokoło w panice wszystkimi kończynami. 

– Odwróć się i zrób jak największy ogień nad wodą, żeby spowolnić pradawną istotę. Nie rób jej krzywdy, tego ci nie wolno. Raczej taką ścianę płomieni, żebyśmy dopłynęli do brzegu!

Kiwnął głową i odwrócił się bokiem, wciąż leżąc na wodzie. Zenko złapała go za kopyto i zaczęła ciągnąć w stronę brzegu a on poczerwieniał na pysku i gruchnął ogniem. Ogromna wierzbokula zwolniła, a odrzut sprawił, że Wiedźma i Zgniot przyspieszyli i wkrótce byli przy samym brzegu, gdzie z wody wynurzał się wybrukowany korytarz. 

Niestety, Ghalant został z tyłu, nieco z lewej strony i zostało mu jeszcze parę metrów. I tych paru metrów zabrakło, by uciec przed Odnowicielem. Gałązki – kończyny złapały go w swoje poskręcane na różne strony odnogi, zaplątały się wokół jego ciała i głowy, unieruchomiły mu nogi i ręce. 

– Puszczaj, przecież jestem niejadalny! – wrzasnął wampir. 

– Nie walcz! – krzyknęła Zenko, wyłażąc na korytarz dalej od wody. – Siedź nieruchomo! Leszcz!

– Lecę! – odezwał się nimfa z głębi korytarza. – Źródło było trochę dalej! Ale już jestem.

– Co to jest?! – krzyknęła Zenko. 

– No, a jak miałem przynieść tu wody? Tylko portki mam nieprzemakalne! Nie gap się tak na mój tyłek! Za stary jestem na takie przygody!

Wiedźma pomyślała, że już nigdy nie zapomni tego widoku, ale poradzić na to nic nie mogła. Na szczęście z przodu wypełnione wodą spodnie zasłaniały co trzeba. 

– Dawaj te portki, ostrożnie, nie wylej, idziemy do odnowiciela, bo nam Ghalanta nie chce puścić. 

Kot świetnie się bawił. Obserwował spokojnie, jak cała trójka ostrożnie wchodzi po kolana w wodę i wyciąga napełnione portki ku gałązkom i korzeniom pradawnej istoty. A gdy najcieńsze witki zanurzyły końcówki w świeżej wodzie, cała istota rozkurczyła się na wszystkie strony, podwajając swoje rozmiary i jednocześnie puszczając Ghalanta ze swych objęć. Zanurzyła chciwie w źródlanej świeżości taką ilość końcówek, jaką zdołała tam zmieścić. Wampir tymczasem dotarł do brzegu i usiadł wyczerpany pod ścianą, drżąc nieco na całym ciele. 

– Woda się w gaciach kończy, co teraz?

– Wycofujemy się pomału i spokojnie.

Starali się bardzo, lecz Odnowicielowi i tak nie spodobał się uciekający przysmak. Gałązki i korzenie zaczęły obłapiać kostki i kopyta.

– Zgniot, lekki ogień, nic strasznego, tak tylko ku przestrodze. Uważaj, żeby nie zranić ani jednego listka. 

Zgniot buchnął najpierw parą z pyska, jako że nie był specjalistą od misternej roboty i nie wiedział jak precyzyjnie dopasować siłę płomienia. W końcu strzelił ogniem w portki Leszcza, uznając to miejsce za najbezpieczniejsze dla istoty i wszystkich pozostałych. 

– No, wiesz! – oburzył się nimfa, gdy już wycofali się bezpiecznie w głąb korytarza. 

– Tylko osmalone – zahuczał zadowolony demon. 

Odnowiciel kurczył się z powrotem do kulistych poskręcanych rozmiarów. Zapach mięty nasilił się, gdy nagle z wnętrza kuli wystrzelił zielony pocisk, trafiając Ghalanta prosto między oczy. Wampir wrzasnął i osunął się bezwładnie a Odnowiciel cicho odkulał się w mrok jeziora.

– Nic mu nie będzie – zdecydowała po chwili Zenko. – Dostał między oczy, ale jedynie powierzchniowo. To zielone nie przedostało się do środka. Pewnie zaraz się obudzi. 

– Ja idę się opłukać w źródełku z całej tej soli srebrzystej – stwierdził Leszcz, a pozostali poszli za jego przykładem. 

Woda była niezwykle orzeźwiająca, choć chłodna. Wiedźma czuła, jak jest jej coraz zimniej. Znikał też zapach mięty. Wkrótce daleka świeca na drugim brzegu znieruchomiała a źródełko przestało płynąć.

– Koniec. Odnowiciel zatrzymał czas. Dobrze, że pozwolił nam odejść, bo mógł nas też zatrzymać. O, Ghalant się obudził. – Zenko ruszyła ku wampirowi. 

Otworzył oczy i zezował uparcie ku zielonej plamie u nasady nosa.

– Co ja tam mam?

– Znak od boga – odparła Zenko. – Żeby więcej nie pakować się w głupie wyprawy. I nie angażować innych. 

Wampir zezował.

– Przestań, bo tak ci zostanie i będziesz przystojnym wampirem z zezem. 

– Przystojnym? – Ghalant spojrzał normalnym wzrokiem na wiedźmę. 

– Och, nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Idziemy. Trzeba wracać, bo ogniska dogasają. A bez nich trudniej jest wrócić do naszej krainy. 

– O ile trudniej? – spytał Leszcz.

– Wcale.

Ruszyli korytarzem, jakby ich kto gonił. I tylko zapach mięty unosił się jeszcze chwilę w powietrzu. Demon prawie biegł a wampir pilnował kierunku. Na szczęście wyjście było niedaleko. Korytarz prowadził prosto do piwnicy budynku, który okazał się niewielką twierdzą. W oddali zobaczyli srebrzystą poświatę dębów. Ruszyli bez zwłoki. 

– Wiesz, boli mnie między oczami, ale też jakby coś przewiercało mi się do środka – odezwał się cicho wampir do Zenko. 

Spojrzała na niego. Wciąż od czasu do czasu skupiał wzrok na nosie. 

– Dary odnowicieli są tajemnicze, ale rzadko robią prawdziwą krzywdę. Te istoty żyją poza czasem i niosą zmianę. Sam zobaczysz jaką. Musisz tylko poczekać. 

Wkrótce znaleźli znajomą ścianę dymu całkiem jeszcze pokaźną, a wiedźma przeprowadziła ich na drugą stronę. 

Kot od razu pomknął do swojej chaty. Zenko zrobiła dla wszystkich kaszę, a demon poczłapał do stodoły. 

– Równonoc jutro – rzuciła Zenko. 

Ghalant zezował na zieloną kropkę.

– Ona do mnie mówi.

– Kto?

– Plama. 

– Co?!

– Wciska mi się do mózgu!

– Pozwól jej!

– Jak to?! – zaprotestował wampir.

– Pozwól! To zmiana! Pamiętasz? „Myśl, co jak z procy leci”. To jest ta myśl, ona cię uderzyła, informacja dla ciebie! Wpuść ją!

– Nie mogę!

Wtedy Leszcz, do tej pory spokojnie jedzący kaszę, wstał, podszedł do Ghalanta i złożył na jego ustach pocałunek. Bardzo długi. Po czym usiadł z powrotem. 

– Biegasz bez spodni, całujesz wampiry. To u was normalne? – spytała Zenko. 

– No, co? Tylko pomagam. Nimfy kłamią, bałamucą, ale też otwierają umysły swych ofiar, żeby łatwiej omamić ludzkich młodzieńców. I zaciągnąć w głębinę. Ja jestem samcem, ale też umiem. Teraz Ghalant odczyta informację. Zobacz sama. 

Spojrzała. Ghalant wyglądał, jakby zapadł się w sobie. Oczy wywróciły się białkami na wierzch, usta rozchyliły i wypadło z nich nieco jedzenia. 

Obudził się w równonoc po południu. Nie odezwał się, tylko wstał i kiwnął głową, żeby iść. Zerwali się wszyscy i poszli. Demon ziewając, nimfa migocząc, wiedźma tkając po cichu czar ochrony. Kot poszedł dla zabawy. A tak naprawdę to wszyscy byli ciekawi. 

Królestwo było niedaleko, sam zamek też. Zenko zdziwiła się jednak, gdy skręcili do kuchni zamkowej. 

– Nie na wieżę do księżniczki? – mruknęła.

– Jakiej księżniczki? – zapytał Leszcz.

– Ach, nieważne!

W kuchni wszyscy tkwili w dziwnych pozach, kucharze, słudzy, pomocnicy, jak to zwykle w takim miejscu. Ghalant podszedł do siedzącej przy oknie dziewczyny, zapatrzonej przed siebie. 

– Czekał na nią sto lat – szepnęła wzruszona Zenko do Zgniota. 

Demon wypuścił nieco pary z pyska.

Wampir delikatnie ujął dłoń dziewczyny i skierował jej palec ku zielonej powierzchni pocisku Odnowiciela. Plama otuliła palec natychmiast i opuściła czoło wampira. Dziewczyna westchnęła lekko. Jej pierś uniosła się.

Oczy zamrugały.

Usta poruszyły.

Spojrzenie skoncentrowało.

Na Ghalancie. 

Wrzask był przejmujący do szpiku kości. Piskliwy i wibrujący. Przerażenie na twarzy niewiasty mówiło więcej niż słowa. 

Dookoła budzili się pomału mieszkańcy zamku. Ponaglani wrzaskiem.

– Lepiej uciekajmy, co? – zasugerował Leszcz nieśmiało. 

Wampir mrugał zaskoczony, najwyraźniej nie wiedząc, co robić, bo dziewczyna wciąż krzyczała, wskazując oskarżycielsko na bladą twarz Ghalanta, która srebrzyła się od kopalnianej soli. Ghalant cały się mienił. Ostatnie promienie słońca, wpadające przez okno sprawiały, że przypominał bóstwo. 

– Tak, idziemy stąd. Nie chcę, żeby mnie tu ktoś potem kojarzył. – Zenko złapała wampira za rękę i pociągnęła za sobą. 

Demon już czekał na nich za zewnątrz. 

Uciekli tak szybko, jak się dało, bo całe królestwo, niczym fala od rzuconego w wodę kamienia, budziło się z letargu. Zakurzone kury zaczynały gdakać, psy szczekać, wróble zesztywniałe spadały z drzew. 

Zatrzymali się dopiero na rozstajach, pod bukiem. 

– Trochę nie wyszło, co? – zapytała Zenko współczująco. – Może wrócisz za jakiś czas, gdy się nieco uspokoi. Musisz się umyć, wiesz, dziewczyny nie lubią jak ktoś się świeci. 

– Nie chcę o tym mówić! Wracam do krypty! Na jakiś rok! – Wściekły młodzieniec złapał w locie jakiegoś ospałego jeszcze szpaka i wyssał do sucha.

Patrzyli zafascynowani, lecz nikt nie skomentował. Zenko pomyślała, że Ghalant będzie miał przynajmniej co jeść, gdy już wyjdzie z krypty. 

W końcu demon huknął:

– Tak, no to ja wracam do otchłani! Muszę się wyspać! Nie budzić mnie przed jesienią z byle powodu!

– A ja do Górnego! Muszę się wymoczyć!

Wiedźma popatrzyła na nich. No cóż, może i obudzili całe królestwo, ale pożytku z tego żadnego. Co najwyżej wdzięczność wampira, o której co nieco słyszała. 

Czas wracać do roboty, pole samo się nie skopie. 

Ale najpierw pożegnanie i mały czar zapomnienia w prezencie. Nie mogła pozwolić, by wiedzieli, gdzie mieszka. 

– To zapraszam na kaszę i myszy. Dobrze zjeść przed drogą. 

Poszli za nią. Śpiący, nadąsani i potencjalni. 

A za nimi rozbawiony rudy kot.

 

Koniec

Komentarze

 

Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,

ślad swój zostawiłam,

uważnie przeczytałam,

za udział podziękowałam;

bruce :)

Hej, 

 

No, kot i Nimf byli najlepsi – ale cała ekipa mi spodobała :) Latasz bez spodni i całujesz wampiry? Całkiem dobre :) A najbardziej podoba mi się końcówka bo jest taka, no taka… Życiowa :) napracowali się, a i tak nikt tego nie docenił. A,no i walka ze stworem czy raczej potyczka. Bardzo zgrabnie zostały wykorzystane wszystkie umiejętności bohaterów, a sama istota ciekawie opisana. No co tu dużo gadać, bawiłem się wyśmienicie, a jutro na obiad zrobię kaszę;). Klikam i pozdrawiam :) 

Popieram moich przedpostowców z całą siłą.

(po pierwszej kawie)

Anonim serdecznie wita bruce i też pozdrawia! Bardzo się cieszy, że Bardowi się podobało, zwłaszcza, że anonim nie był pewien, jak takie zakończenie się przyjmie! Anonim jest wdzięczny za klika i życzy smacznej kaszy! :) A Dalekopatrzący tak daleko patrzył, że zobaczył przedpostowców i ich poparł! Dzięki wielkie! Za odwiedziny i komentarze! Za miłe słowa! Dla Was wszystkich! 

Pozdrawiam!

heart

Melduję, że przeczytałam.

Moje uszanowanie!

 

Ściany pokryte były płaskorzeźbami, na których pikantne sceny rodzajowe z życia ryb okolone były tymi samymi winoroślami, co kolumny.

 

 

Bardzo przyjemne opowiadanie, urzekł mnie humor, oraz nieszablonowa akcja i zachowana oraz więzi bohaterów, które przeciwstawiają się utartym w popkulturze schematom przypisanym do ich gatunków. Zgodzę się również przy tym aspekcie z Bardemjaskrem.

Bardzo zgrabnie zostały wykorzystane wszystkie umiejętności bohaterów (…)

Opowieść poprowadzona dobrze, płynnie, a opisy nie przynudzają i oddają klimat miejsc i postaci. Zakończenie prozaiczne, świetnie kontrastuje z baśniowym anturażem. Szkoda tylko, że po tym wszystkim nasi bohaterowie nie będą mogli spotkać się i powspominać. No, ale cóż, reguły bezpieczeństwa wiedźmowej chatki.

 

Pozdrawiam serdecznie!

 

Nowa Fantastyka