Olek otworzył oczy. Było ich czterech, a Święty Mikołaj przypatrywał się im z namysłem, prawie niedowierzaniem.
– Czyli jest was czterech i wszyscy macie na imię Olek?
– Właśnie tak – potwierdził jeden z Olków – mnie dla rozróżnienia przezwali Kanarem, bo podobno lubię kontrolować wszystko i wszystkich. A dlaczego pan tak chce wiedzieć?
– Boję się, że to nie jest zwykły przebieraniec – wtrącił z drżeniem w głosie inny Olek, zwany przez przyjaciół Sawką, co było skrótem od Trzęsawki.
– Nie ma strachu, chłopie. Ile razy mam ci mówić, że już takim dwóm jak nam czterem to nie podskoczyłby ani jeden?
Trzeci z młodych ludzi, Olek Siła, odznaczał się bezpośrednim podejściem i gotowością do konfrontacji. Kiedy Święty Mikołaj spojrzał na niego uważniej, odniósł migawkowe wrażenie, że musi być sporo wyższy i szerszy w barach od pozostałych, ale po chwili wszyscy znowu zdawali się podobni do siebie jak cztery krople wody. Odezwał się do nich:
– To prawda, nie jestem zwykłym przebierańcem. W tym szczególnym okresie roku mogę spełniać niektóre życzenia. Mógłbym was na przykład zabrać, dokąd zechcecie.
– Czyli zrobi pan to, czego sobie zażyczymy? – upewnił się Olek Kanar.
– Czy… czy to aby na pewno bezpieczne? – zająknął się jednocześnie Olek Sawka.
– W rozsądnych granicach – odpowiedział Mikołaj, najwyraźniej na obydwa pytania naraz.
Wreszcie odezwał się czwarty z Olków, nieco schowany za pozostałymi:
– „Dokąd zechcemy” to bardzo dużo możliwości. Jeżeli pojedziemy w góry, to nie zwiedzimy żadnego pięknego miasta. Jeśli wybierzemy się w dżunglę amazońską, ominie nas Antarktyda. A może światy fantastyczne także wchodzą w grę?
– Owszem.
– Jeżeli trafimy do Śródziemia, to nie trafimy do Narnii… – Tego czwartego Olka nazywali Szefem ze względu na wrodzone zdolności przywódcze i łatwość podejmowania decyzji.
– Moglibyśmy wybrać plażę naturystów – wyrwał się nagle Siła.
– Świetny pomysł! – Święty Mikołaj aż przyklasnął. – Może właśnie tego potrzebujecie. Wybaczcie, chłopaki, nie mogę wam poświęcić więcej czasu; mam cały glob do oblecenia.
Pstryknął palcami. Wszystko zawirowało, zgasło i znowu rozbłysło.
Zanim jeszcze oczy Olka przywykły do nagłej jasności, zorientował się, że jest nagi jak go Pan Bóg stworzył. Po chwili zobaczył, że jego przyjaciele są w takim samym położeniu.
Olkowie nie przedstawiali sobą bardzo imponującego widoku. Sylwetki ich były jakby przygięte, ramiona zaokrąglone, brzuszki nieznacznie zarysowane; nie całkiem zmężniałe ciała tu i ówdzie porastało rzadkie czarne włosie. Zasłaniali się też wstydliwie, aż Siła wykrzyknął:
– Co za bzdura, żebyśmy się zakrywali jeden przed drugim, kiedy i tak wszyscy wyglądamy kapka w kapkę tak samo głupio! Trzeba się raczej połapać w sytuacji.
– Ja wcale nie chciałem tu być! – odpowiedział mu na to Sawka, wymachując rękami. – Nic przy sobie nie mamy, nie wiemy, co robić i co to za miejsce, i… i… – Podbródek mu się formalnie trząsł i biedaczysko wyglądał na gotowego do płaczu.
Szef wodził wzrokiem od jednego do drugiego, dwóch z czterech takich samych golasów, i ruszał ustami jak ryba. Kanar zaś postanowił odzyskać poczucie kontroli:
– Skoro Mikołaj posłał nas na plażę naturystów, idźmy w stronę plaży! Tam na pewno dowiemy się, co dalej.
Olkowie stali na piasku w sosnowym lesie, rzedniejącym u skraju pasa wydm. Drewniane płotki odgradzały przekopane wejście na plażę. Wyglądało to nawet swojsko, bałtycko, ale brakło typowych napisów. Pogoda była upalna, żar i biel słońca niesamowite, niebo nad miarę niebieskie, wpadające wręcz w granat.
Ruszyli naprzód, popatrując jeden na drugiego z nerwowymi śmieszkami. Plaża wydawała się ogromnie rozległa, obniżająca się jakby tarasami: nie widzieli jeszcze morza, choć czuli jego zapach. Za pierwszym załamaniem jej poziomu, gdy las zniknął im z oczu, trafili nagle w tłum naturystów.
– O jeny – jęknął Szef.
Plaża była wprost zapchana porozbieranymi emerytami płci obojga. Najmłodszy z tych letników był na pewno grubo po sześćdziesiątce. Inaczej niż młodzieńcy, mieli przy sobie różne rzeczy – leżeli na ręcznikach, w parawanach, z książkami, torebkami, walizeczkami nawet – ale nigdzie nie było widać choćby śladu tekstyliów.
Kanar rezolutnie odezwał się do najbliższej pary, potężnego mężczyzny z szarymi wąsami obwisłymi jak u morsa i rudowłosej damy, która na pytanie o obwód w talii musiałaby odpowiedzieć „z biustem czy bez?”:
– Przepraszam, co to za miejsce?
– Warum sind Sie so unsicher? – odpowiedziała pytaniem dama.
– Czy tu jakiś kataklizm wybił wszystkich młodszych ludzi? – spróbował jeszcze po angielsku Szef.
– Diese Jugendlichen haben keine Ahnung von Freikorpskultur. – Mężczyzna zwrócił się do partnerki, ignorując Olków.
– Sawka, ty kiedyś chodziłeś na niemiecki?
– Daj spokój, nic nie pamiętam.
W miarę jak młodzieńcy szli dalej w głąb plaży, nagość i szlachetna mowa Goethego otaczały ich z każdej strony, wciskały się natrętnie w oczy i uszy.
– To jakieś złe miejsce. Tego wszystkiego jest za dużo dookoła. Gdzie ty nas zaciągnąłeś? – Sawka dalej narzekał i patrzył z wyrzutem na Siłę.
– Odczep się ode mnie i nie gadaj bzdur. Wiem tyle, co i ty! – krzyknął gwałtownie Siła, i tym razem chłopak rzeczywiście zaczął chlipać. Żaden z emerytów nie poświęcił ich scenie więcej niż jednego spojrzenia.
– Ja rozumiem, co on ma na myśli – wziął go w obronę Kanar. – Zobaczcie, na tej plaży jest jakby nadmiar miejsca, natłok taki. Wydaje się, że w każdej chwili mamy z dziesięciu Niemców dosłownie na wyciągnięcie ręki, a przecież nie leżą jeden na drugim. Wszystko widać takie duże, jakbyśmy w każdą stronę patrzyli przez lornetkę. W polu widzenia jest tych parawanów… sam nie wiem…
– Co najmniej dziesiątki tysięcy – oszacował ponuro Szef.
Brodząc w nagrzanym piasku, doszli wreszcie do brzegu morza. Stali bywalcy widocznie woleli się opalać, prawie nikt nie pływał. Siła przyklęknął, nabrał wody w złożone dłonie i wziął niewielki łyk:
– Bardzo słona – skrzywił się – i trochę gorzka. Bałtyk to na pewno nie jest.
Przyjaciele nawet nie mieli ochoty się śmiać, patrząc na jego blade, wypięte pośladki.
– To akurat dobrze – zauważył przytomnie Sawka – pora roku się nie zgadza, gdyby to był Bałtyk, to by znaczyło, że przeniosło nas w czasie, nie wiadomo w którą stronę.
– Chodźcie tu przycupnąć w wodzie, schronimy się chociaż przed słońcem.
Siedzieli tak czas jakiś, jednak niecierpliwiła ich potrzeba zrozumienia tego miejsca, przy tym czuli się trochę spragnieni, wkrótce więc ruszyli z powrotem na plażę. Maszerowali krok za krokiem, a obniżające się już powoli na zachód słońce spełzało po pochyłościach piasku i prześwietlało leżące ciała letników. Olków coraz bardziej irytowała obojętność tego nagiego, niezrozumiałego tłumu. A co najgorsze, nie mogli jakoś wypatrzyć lasu, z którego wyszli.
– Albo droga nam się dłuży pod górę – mruknął Szef – albo w ogóle dzieje się tu coś obcego i dziwniejszego. Nie mam pojęcia, co robić.
Tymczasem jednak dostrzegli starszego pana, który szedł dziarsko wzdłuż plaży, pchając przed sobą wypełniony kostkami lodu wózeczek z napojami. Inaczej niż wielu spośród naturystów, nie był chorobliwie otyły, lecz szczupły i nawet zawiędły w sobie, a kiedy walczył z buksującymi w luźnym piasku kółeczkami, męskie narządy chybotały mu się hipnotyzująco w przód i w tył. Najwyraźniej był to handlarz obwoźny.
– Przepraszam – Kanar śmiało wyszedł mu naprzeciw – zgubiłem się tu z przyjaciółmi, nic przy sobie nie mamy i chce nam się pić…
– Zahlung nur in Mark. – Sprzedawca nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Za to młodzieńcy popatrywali po sobie coraz rozpaczliwiej.
– Ja bym napadł tego przeklętego woziwodę – zaproponował Siła. – Jak zrobimy raban, to ktoś się nami wreszcie zainteresuje i powie, o co tu chodzi.
– Coś ty! Posadzą nas albo pobiją, albo w ogóle nie wiadomo, co z nami zrobią – przestraszył się Sawka.
– Ja naprawdę nie mam pojęcia, co dalej – powiedział Szef.
– Macie rację, nie możemy tak ryzykować – stwierdził stanowczo Kanar. – Święty Mikołaj nie przysłał nas tutaj po to, żebyśmy wdawali się w awantury. Ta zagadka musi mieć jakieś ładne rozwiązanie.
Ponieważ jednak żaden nie miał nowego pomysłu, usiedli tylko w kąciku między niemieckimi parawanami i wyglądali jak cztery z siedmiu nieszczęść.
Olek otworzył oczy. Zapewne zapadł w chwilową drzemkę, udało mu się jednak zbudzić w bardzo właściwym momencie.
Przyjaciele obrócili głowy jak na komendę. Wzdłuż brzegu morza, od lewej strony patrząc z ich perspektywy, biegła żwawym truchtem niezwykłej urody dziewczyna. Jej ciemne, kręcone włosy sięgały szczytu ramion i niczego nie zasłaniały, drobne piersi prawie nie podskakiwały w rytm kroków, mięśnie były wyraźne, sylwetka zwarta, ale nie chłopięca. Cera oliwkowa bez śladów oparzeń słonecznych. Co jednak najniezwyklejsze, na oczach miała zawiązaną opaskę. Czarny materiał nie przepuszczał odrobiny światła, frędzle powiewały na wietrze, ale ewidentnie w niczym jej to nie przeszkadzało, kolejne ślady stóp – pięta słabo zaznaczona, palce głębiej – odbijały się równo w dwóch liniach u samej granicy ciemniejszego przybrzeżnego piasku. W każdych okolicznościach zwracałaby uwagę, ale w tych – jeszcze skontrastowana z pozostałymi bywalcami dziwnego kurortu – wydawała się najpiękniejsza na świecie.
– Musimy spróbować do niej zagadać. – Siła pierwszy wystąpił z pomysłem.
– Jasne, na pewno poczuje się bezpiecznie, kiedy ją nagle zaczepi czterech chłopa – zadrwił Sawka.
– Prawda, głupio tak jakoś, zwłaszcza gdy wszyscy jesteśmy nieubrani – zgodził się Szef. – Z drugiej strony, może właśnie ona będzie nam potrafiła coś wyjaśnić? Na pewno się tutaj wyróżnia. To nie jest łatwa decyzja…
– Przede wszystkim trzeba ją szybko podjąć – zauważył Kanar – bo ona nas minie i tyle z tego będzie. Ja tam bym spróbował. Zawsze możesz wymagać, żeby inni odnosili się do ciebie uprzejmie i szanowali granice, ale nie tego, żeby w ogóle się nie odnosili i nie próbowali zawrzeć znajomości.
Ruszyli też zaraz z Siłą, a Szef i Sawka dopiero o parę kroków za nimi, nie chcąc rozdzielać się z kompanami.
– Cześć – odezwał się któryś nieśmiało – piękny dzień na przebieżkę, nieprawdaż?
– Cześć, jak zwykle w tej okolicy. – Przeczucie było trafne, mówiła po polsku, co najwyżej ze śladami jakiegoś tajemniczego akcentu. – Jestem Alicja, a wy?
– Olek – odpowiedzieli chórem.
– Rozumiem, że wszyscy czterej macie na imię Olek? Tak się tutaj zdarza.
– Skąd wiesz, że jest nas czterech? – indagował podejrzliwie Siła.
– Każdego z was doskonale słychać. – Ponieważ biegli kawałek za nią, podziwiając idealną krzywiznę pleców, to z uśmiechem odwróciła głowę, ale opaski nie zsunęła.
– Mówisz tak, jakbyś znała to miejsce. O co tutaj chodzi?
– A jak się tutaj znaleźliście?
– Wiem, jak to brzmi – odezwał się Szef po chwili wahania – ale wysłał nas Święty Mikołaj. Taki jak ci przebierańcy w przedszkolach czy galeriach handlowych, tylko że pstryknął palcami i proszę! Siedzimy między wydmami, bez swoich rzeczy, goli jak święci tureccy.
– Boję się, że już nigdy nie wrócimy do domu – dodał uczynnie Sawka.
– Trafiają tu osoby, które czegoś szukają lub potrzebują. Spokoju, czasu, sensu. Siebie poniekąd.
Alicja milczała przez dłuższą chwilę, nieco zwolniła, żeby Olkowie mogli się dopasować do rytmu jej kroków. Zaczynali też się przyzwyczajać do krajobrazu. Kiedy patrzyli dalej w przód, poza obręb tłumu naturystów, plaża i morze wyglądały niemal normalnie, choć wciąż sprawiały wrażenie, że wraz ze wzrostem odległości robi się za dużo miejsca, jak gdyby wzrok i mózg nie były w stanie prześledzić linii równoległych, trochę jak przy zezie rozbieżnym.
– Nie mogę odpowiedzieć na każde wasze pytanie – podjęła – ale w miarę możliwości postaram się pomóc.
– Czyli co musimy zrobić, żeby wrócić do domu?
– Teraz jeszcze nie wiem, ale być może w pewnym momencie stanie się to oczywiste. Nie ma dwóch takich samych króliczych nor.
– A kim ty tak właściwie jesteś? – chciał wiedzieć Siła.
– Raczej nie ma na to dobrego słowa w waszym języku. Możesz o mnie myśleć jako o strażniczce wybrzeża, duszy tego miejsca i zarazem jego służącej.
– Czego radziłabyś szukać – Kanar ostrożnie dobierał wyrazy – by odzyskać kontrolę nad naszą sytuacją?
– Szczegółów. Obserwować, analizować, zwracać uwagę na detale. Zresztą to źle postawione pytanie: przemyśl, co najlepiej kontrolować, a co warto pozostawić żywiołom.
Biegli przez jakiś czas, przewodniczka znowu łagodnie zwiększała tempo. Słońce obniżało się już wyraźnie, rzucało krwawe refleksy wzdłuż bruzd piasku, bryza nieznacznie się wzmogła. Oddechy młodzieńców już dawno wpadły w jeden rytm, bo też wszyscy mieli podobną kondycję, ale kroków jakoś nie mogli zsynchronizować.
– To dziwne – zauważył w końcu Kanar, odwracając się w lewo do Siły – jesteśmy przecież takiej samej postury i zawsze chodziliśmy idealnie w nogę, a teraz dokładam jeden krok co dwadzieścia kilka twoich, chociaż wcale umyślnie nie drobię.
– Pewnie plaża jest trochę nierówna. – Siła wzruszył ramionami.
– Pewnie tak, ale to jednak dziwne, wydaje się tu płaska jak stół.
– Doskonale, właśnie o taką spostrzegawczość mi chodziło! – Alicja klasnęła w dłonie.
W tym czasie pokonywana przez nich przestrzeń zdążyła już opustoszeć, z tyłu ostatni letnicy zmieniali się w figurynki daleko pod horyzontem.
– Rozumiem, że założyłaś opaskę, żeby nie cieszyć oczu widokiem niemieckich naturystów – ocknął się nagle Sawka – ale teraz już spokojnie mogłabyś ją zdjąć.
– Wierzę, że z was zgrabne chłopaki, ale nie w tym rzecz. – Młoda kobieta ponownie zaprezentowała zniewalający uśmiech. – Nie wolno mi tutaj na nikogo patrzeć. Takie są zasady.
– To nie w porządku, nie powinni cię tak traktować. Możemy ci jakoś pomóc?
– Przede wszystkim to nie w porządku, że ktoś tam uznaje nas za niegodnych jej oczu – obruszył się na to Siła.
– Czy ja wiem? – Kanar zwrócił się znowu do Alicji. – Mnie tam się całkiem podoba, skoro już musieliśmy wylądować na plaży naturystów, że możemy cię do woli oglądać nago, a ty nie masz prawa na nas spojrzeć.
– Zachowuj się jak dżentelmen! – Głos Szefa syknął nadspodziewanie stanowczo, prawie nie było typowej dla niego chwili zawahania.
– Wszystko dobrze, na pewno się nie obrażam. Idziecie w niezłym kierunku. Nie zawsze warto kalkulować w nieskończoność, czasami można pójść za uczuciami i śmiało mówić lub działać. Błędy to także materiał do nauki.
Piasek dudnił pod stopami.
– Ściągnę ci tę opaskę – zadecydował nagle Siła. – I poproszę całusa w nagrodę! I jeśli zarządca plaży ma jakieś zastrzeżenia, to świetnie, niech się zjawi, ja także z nim bardzo chętnie porozmawiam!…
– Niektórych błędów jednakże lepiej nie popełniać – uzupełniła z przykrością Alicja i jednocześnie oderwała się od przyjaciół wspaniałym sprinterskim zrywem, zanim Siła zdążyłby ją chwycić w ramiona.
Zaskoczony, popędził za nią dopiero po paru sekundach. Znów wydawał się mocniej zbudowany i sprawniejszy od pozostałych, ale mimo wszystko stopniowo tracił dystans do przewodniczki; wkrótce dzieliło ich już kilkadziesiąt metrów.
Olek przymknął oczy z wyrazem beznadziei, a kiedy je powoli otworzył, rozdzielająca się coraz bardziej para znikała gdzieś daleko z przodu. Cisza wydawała się tak zawiesista, jakby nawet wieczorna bryza nie ważyła się odezwać.
– Nie mamy żadnych szans ich dogonić – mruknął wreszcie Sawka.
Nie biegli już, przeszli do marszu, ale jeszcze przez dobry kwadrans poruszali się w tym samym kierunku wzdłuż brzegu, niejako wiedzeni siłą rozpędu. Ostatecznie Kanar spróbował przejąć inicjatywę:
– Dosyć tego, nie mamy po co tam dalej iść. Trzeba pomyśleć o schronieniu, niedługo będzie się ściemniać.
– To nie jest najważniejsze. – Szef reagował ostrzej, bardziej stanowczo, niż do tego przywykli. – Wątpię, czy bywa tu tak chłodno, żebyśmy naprawdę zmarzli. Jeżeli musielibyśmy przetrwać sami kilka dni, potrzebujemy głównie wody pitnej.
Przyjaciele pokiwali głowami i skierowali się w głąb lądu. Piaszczysta plaża sprawiała wrażenie bezkresnej. Przebywszy szmat płaskiego terenu, wolno, mozolnie wspięli się gęsiego na pasmo wydm. Ich oczom ukazało się drugie, wyższe.
– Czy to się nigdy nie skończy? – jęknął Sawka.
Coraz boleśniej świadomi swojej nagości, braku kontaktu z czwartym członkiem zespołu i w ogóle z cywilizacją, po krótkim odcinku zejścia stanęli na okrągławej równi, gdzie zapewne jakiś potężny sztorm naniósł kilka odrapanych kijów i gałęzi. Przecięli ją i odtąd szli już coraz wyżej, a wiatr odwrócił kierunek, raz za razem niósł im w oczy tumany drobnego piasku i utrudniał gramolenie się po sypkim zboczu. Kiedy wreszcie stanęli na szczycie, rzetelnie wycieńczeni długim biegiem i tą najnowszą wspinaczką, słońce zdążyło już zejść poniżej horyzontu, za któryś inny piaszczysty pagór. Młodzi ludzie opadli na kolana, przysiedli, łapiąc oddech i podziwiając rozgrywający się dookoła spektakl.
Niebo na zachodzie płonęło niesamowitą, drapieżną czerwienią, a w innych stronach bardzo już ciemniało – z błękitu w hipnotyzujący granat – szybciej, niż powinno to być możliwe. Zniknęły długie cienie rzucane przez poszczególne wydmy, ich mylące widma, dzięki czemu krajobraz był widoczny jak na dłoni. Brzeg morza gdzieś się jednak schował, wszędzie po widnokrąg tylko piachy, pyły, iły. I gdzieniegdzie pojedyncze zęby skalne, nagie, pozbawione roślinności lub odzienia jak wszystko w tym zagadkowym świecie. Sawka był prawie pewien, że pod jedną z tych odległych turniczek wypatrzył maleńki kształt słaniającego się na nogach wielbłąda, na domiar grozy trójgarbnego, lecz na wszelki wypadek postanowił nie mówić o tym przyjaciołom.
– Na pewno znajdziemy tam mnóstwo wody – mruknął za to Kanar sarkastycznie.
– Mam okropne podejrzenie – odpowiedział Szef, wyraźnie tknięty jakąś nagłą myślą.
Ruszył pędem w dół skarpy, którą niedawno pokonywali z takim wysiłkiem, a Sawka i Kanar chcąc nie chcąc za nim:
– Najlepiej – mówił gorączkowo już w biegu – gdybyśmy wracali po własnych śladach, ale sami widzicie, piasek jest zbyt luźny i wiatr wszystko zaciera. Trzeba coś koniecznie sprawdzić. Pamiętacie, jak nam się cały czas wydawało, że dookoła jest za dużo przestrzeni, jak tylu naturystów tłoczyło się w małej odległości i wszystkim starczało miejsca?
– Jasne! – odkrzyknęli dwaj pozostali Olkowie, starając się utrzymać równowagę na pochyłości.
– A jak biegliście ramię w ramię i jeden pokonywał dłuższą drogę od drugiego?
– Tak!
– To teraz spójrzcie! – Rozrzucone gałęzie wskazywały im drogę, Szef prowadził wprost w tym kierunku. Kiedy już znaleźli się ponownie na płaskim obszarze między wydmami, niczym pośrodku amfiteatru, wybrał jeden z kijów, nieco dłuższy niż jego wzrost i znacznie wygięty u krańca. Wbił ten krzywy koniec w piasek, a drugim zaczął wykreślać łuk, jak gdyby sięgnął po olbrzymi cyrkiel. Kiedy już zatoczył pełny okrąg, padło pytanie:
– Po co to robimy?
– Zaraz zobaczymy. – Wypatrzył z kolei krótszy, prawie prosty kijek i zmierzył nim promień rysowany przez ten długi, przekładając z końca na koniec. – Jak ładnie, siedem! To ile razy powinien się zmieścić na obwodzie naszego koła?
Kanar i Sawka zastanowili się przez chwilę:
– Czterdzieści cztery, chyba, niecałe.
– Zgadza się. To liczcie ze mną, żebym się nie pomylił. Raz, dwa, trzy…
Krąg na piasku rozwiewał się szybko, musieli czujnie patrzeć, żeby uniknąć błędów.
– Trzydzieści dwa, trzydzieści trzy, trzydzieści cztery…
Nim wielobok się zamknął, doliczyli do pięćdziesięciu i popatrzyli po sobie z konfuzją.
– Może tu jednak trochę nierówno – zaryzykował Sawka.
– Musiałoby być całkiem wyboiście – oponował Kanar – a jest płasko jak na stole. Tylko jak to rozumieć?
– Tak, jak się obawiałem. – Szef westchnął ciężko. – Mamy tu ujemną krzywiznę Gaussa, i to znacząco ujemną. Święty Mikołaj wrzucił nas w świat opisywany przez geometrię hiperboliczną.
Przyjaciele milczeli przez chwilę, rozważając praktyczne konsekwencje tego stwierdzenia.
– Czyli przez dany punkt można przeprowadzić nieskończenie wiele równoległych do danej prostej – powiedział Kanar.
– Co ważne, „równoległa” oznacza linię, która nigdy nie przetnie tamtej – dodał Sawka. – One tutaj nie są równoodległe, co gorsza: odległość między nimi błyskawicznie rośnie. To właściwie uniemożliwia nawigację, minimalny błąd i oddalamy się galopem od zamierzonego celu.
Zamyślony, Szef kiwał miarowo głową, zagrzebywał stopy w piasku i odkopywał je z powrotem:
– Tak naprawdę nie da się tutaj nic znaleźć, widzieliśmy, jak szybko rosną obwody i powierzchnie kół. Gdybyśmy jednak zdołali wrócić nad morze, to poszlibyśmy wstecz wzdłuż brzegu i jakoś trafili do tamtego wejścia. Chyba po prostu na tym polega nasze zadanie w tym świecie, skoro to poważne wyzwanie.
– To bardzo prawdopodobne! – ucieszył się Kanar. – Skoro zawróciliśmy gdzieś na tamtej górze, wystarczy przejść przez tę wydmę naprzeciw i będziemy znów na plaży. – Ruszył zaraz, a pozostali za nim.
– Nie róbmy sobie nadziei – uprzedził Szef już w drodze. – Pamiętacie, że każda drobna różnica kąta powoduje tutaj dużą zmianę kierunku.
Jakoż ze szczytu, w gęstym teraz zmierzchu, nie zobaczyli ani nie usłyszeli choćby śladu wody.
– Mam pomysł – odezwał się Sawka. – Bryza nocna wieje w stronę akwenu, wystarczy iść z wiatrem w plecy i trafimy.
– Nie wiadomo tylko, nad które morze – odparł ponuro Szef. – W geometrii hiperbolicznej można upchnąć na stosunkowo małym obszarze wiele prostych parami równoległych, więc równie dobrze może tu być dużo różnych brzegów, rozłącznych oceanów.
– Wiecie co? – Kanar ożywił się niespodziewanie, mówił prędko. – Nie musimy tego rozwiązywać na własną rękę. Alicja mówiła, że jest strażniczką wybrzeża, czyli powinna regularnie patrolować tę plażę. Skoro jesteśmy w pobliżu, tylko nie wiemy, w którą stronę zejść, na pewno nam pomoże.
Szef przytaknął z uznaniem:
– To jest realna szansa. I tak musimy tu zanocować, nie wolno nam ryzykować błądzenia po ciemku.
Bez dalszych wahań umościli się wygodnie, podsypując sobie nieco piasku pod głowy, i jęli nawoływać na trzy głosy:
– Alicja!
– Ala!
– Alicja!…
Olek otworzył oczy i zamrugał kilkakrotnie, przypominając sobie, dlaczego nie śpi we własnym łóżku.
Czerń nocy była bezgwiezdna i niepokojąca, ale niebieskawy księżyc w trzeciej kwadrze, większy od ziemskiego, dawał dość światła, by rozeznać kontury krajobrazu. Gdzieś z boku wciąż dobiegały krzyki Sawki, który miał obudzić jednego z przyjaciół, kiedy wystarczająco zachrypnie, ale dało się słyszeć i czuć coś jeszcze.
Warkot i zapach silnika spalinowego.
Zanim kto zdążyłby się dobrze rozejrzeć, hamował już przy nich pojazd na szerokich gąsienicach, z wypisanymi białą farbą literami „AS”. Na szczycie, w wąziutkiej odkrytej kabinie, siedziała Alicja. Naga dziewczyna z zawiązanymi oczami, pewną ręką obracająca kierownicę, w szafirowym świetle księżyca robiła wrażenie najzupełniej nieziemskie.
– Co tutaj robisz? – zdołał po dłuższej chwili wydukać Szef.
– Ratrakuję plażę, nieprawdaż? – odpowiedziała uprzejmie Alicja.
– Po co… ratrakować plażę? – Kanar ostrożnie dobierał słowa.
– Och, ona jest jak żywe stworzenie, lubi, kiedy ją czasem rozczesać i popieścić. Powiedzcie, zdążyliście się już zorientować w sytuacji?
– Wydaje mi się, że tak. – Szef spojrzał uważnie. – Ujemna krzywizna Gaussa, świat o geometrii hiperbolicznej. Powrót do miejsca startu będzie niełatwym zadaniem, ale mam nadzieję, że kiedy nam się uda, Mikołaj nas stamtąd odbierze.
– I ja tak myślę. – Alicja zsunęła się z gracją po burcie i zeskoczyła z gąsienicy.
– A co z Siłą?
– Tym czwartym z was? Nie myślcie teraz o nim, proszę. Z nieprzymuszonej woli oddzielił się i pobłądził, więc nie mogę go z wami połączyć.
– Czy mogłabyś zaprowadzić nas do punktu wyjścia? – zapytał Sawka.
– Każdy musi znaleźć własną drogę. Zobacz zresztą, że dobrze sobie radzicie: jeden uczy się brać odpowiedzialność i podejmować decyzje, drugi spokojnie czeka na pomoc zamiast rwać się do kontroli nad otoczeniem, a ty nocujesz w nieznanym miejscu i nie trzęsiesz się od lęku. Mogę co najwyżej przejść się z wami nad morze.
– Dalej już śmiało damy sobie radę, dziękujemy!
– Chwileczkę. – Przewodniczka wślizgnęła się w stronę kabiny po drabince sznurowej, efektownie prezentując grupy mięśniowe ramion, pleców, pośladków i ud. Sięgnęła do wnętrza, wyłowiła trzy litrowe butelki wody i rzuciła je Olkom.
Pili łapczywie, długimi łykami, potem ruszyli za nią wzdłuż grzbietu wydmy. Poprowadziła ich do zejścia skośną, osypującą się ścieżką, oczywiście w wyraźnie innym kierunku, niżby się spodziewali. Skierowała się w dół plaży, prosto jak strzała, nieomylnie unikając co większych nierówności czy basenów pyłu. Teraz już całkiem nie mogli się nadziwić jej zdolności wyszukiwania drogi.
– Poniekąd wyczuwam tę krainę – odezwała się, jakby odgadując ich myśli – dźwięki, kształty, fakturę piasku: tak czy inaczej cały czas wiem, gdzie jestem, w razie potrzeby mogłabym odtworzyć wstecz moją drogę z wielu ostatnich dni. Posługiwanie się wzrokiem tylko by mi przeszkadzało.
– Jednak nie wszystko wiemy o tym świecie – odważył się zagadnąć Kanar, gdy ujrzeli już brzeg morski. – To znaczy, co tutaj robią ci wszyscy Niemcy? I dlaczego bez ubrań?
– Możliwe wytłumaczenie jest choćby takie, że ten najbliższy portal otwarto ze świata równoległego, w którym dominuje język niemiecki i kultura wolności ciała, ale to naprawdę nie jest ważne. Widocznie Mikołaj uznał, że akurat takie miejsce będzie odpowiednie na waszą podróż. Jak mawia pewien jego znajomy z bujną grzywą, każdy potrzebuje znać tylko własną historię.
Nim zbici z tropu młodzieńcy zdążyliby spytać o coś więcej, na przykład o ten wielki niebieski księżyc, dodała:
– Spokojnie sobie dalej poradzicie. Jeżeli pójdziecie spokojnym tempem, o świcie powinniście osiągnąć początek plaży naturystów, oni wcześnie wstają. Powodzenia! – Roześmiała się przyjaźnie i odbiegła w stronę pasa wydm i zaparkowanego gdzieś za horyzontem pojazdu, długim równym krokiem, niczym barwna ważka wśród pustyni.
I szli całą noc.
Olek intensywnie mrugał oczami, szczypiącymi od nadmiaru soli w powietrzu. Daleko przed nim, nieco po stronie morza, wzeszło już słońce i jego białawy żar rozpędzał przyjemny chłód poranka. Z kolei po lewej pojawiało się coraz więcej niemieckich letników: dumnie demonstrujący światu swoje zmarszczki i obwisłości, a przecież w jakiś sposób eleganccy i wręcz nobliwi, rozkładali koce oraz parawany. Tym razem młodzieńcy na ich widok odczuli zamiast niesmaku potężną ulgę, nie całkiem umieli to nazwać, ale nawet fizycznie byli jakby lżejsi i bardziej sprężyści.
– Najwyższy czas, żeby rozpocząć poszukiwania naszego wejścia – powiedział Szef. – Kiedy pierwszy raz schodziliśmy z lasu nad morze, chyba nie mogliśmy przejść więcej niż czterokrotny dystans wzrokowy?
– Nie, nie wydaje mi się. – Kanar i Sawka synchronicznie pokręcili głowami.
– W takim razie proponuję metodę: idziemy wzdłuż brzegu, co parędziesiąt metrów jeden z nas pokazuje ręką kierunek doń prostopadły, a reszta w nim podąża. Gdy odejdą tak daleko, żeby jeszcze go widzieć, jeden rozkłada ręce na wiwat w stronę morza i przeciwną, drugi wciąż idzie w głąb lądu, a tamten znad wody do nich dołącza. I ten jeden tak stoi w charakterze stracha na wróble, drugi staje tak samo odpowiednio dalej, a trzeci zapuszcza się najgłębiej i sprawdza, czy widzi las. Jeżeli nie, to wszyscy tasujemy się do brzegu, bardzo uważając, żeby nie stracić się nawzajem z oczu.
– Dobry plan! Przeczesanie w taki sposób paru kilometrów plaży może zająć większą część dnia, ale w końcu musimy trafić – powiedział z uznaniem Kanar.
– Co zrobimy, jeżeli tu są różne lasy? – W głosie Sawki słychać było ostrożność, ale nie lęk.
– Przypuszczam, że rozpoznamy nasze wejście bez problemu, ale na wszelki wypadek będziemy pilnować kierunku powrotnego nad morze. Zaczynajmy!
Gdy Olkowie rozpoczęli swoją systematycznie opracowaną wędrówkę, nie było dla nich żadnym zaskoczeniem, że mijani naturyści okazywali się zbyt uprzejmi, żeby zwracać uwagę na całą tę pantomimę, ale zarazem nie na tyle, by zaproponować jakąkolwiek pomoc w poszukiwaniach. Te zaś nie rokowały rychłego powodzenia. Czasami u krańca plaży ukazywał się park ze ścieżkami spacerowymi lub wioska letniskowa, innym razem znów tylko bezkresne piaski. I trzeba było zawracać do brzegu, i podejmować tę samą sekwencję niecałe sto kroków dalej.
– Czy aby nie skręcamy za często? – w pewnym momencie zastanowił się na głos Kanar.
– Jest dobrze – uspokoił go Szef pół cyklu później, gdy zapuścił się w głąb plaży. – Ta pani z kocykiem w angielską kratę, którą poprzednio widziałem z prawej strony, teraz jest daleko po lewej, czyli robimy odstępy w sam raz.
Około południa, przy narastającym upale, wędrówka zaczęła go jednak nieco nużyć.
– Chyba będziemy tak krążyć już przez całą wieczność – przepowiedział kwaśno w pewnym momencie.
– Nie ma obaw – pocieszył go Sawka – skoro mamy prawidłowy matematycznie plan, to musi nam się w końcu udać.
– Nie musimy przewidywać i wiedzieć z góry, kiedy to się dokładnie stanie, pozwólmy plaży zrobić nam miłą niespodziankę – powiedział rozluźnionym głosem Kanar.
Kilka kontrmarszów później oczom Sawki, który szedł akurat na szpicy, ukazał się skraj sosnowego zagajnika. Zaczął gwałtownie gestykulować na przyjaciół, którzy nadbiegli, zostawiając strzałki wyryte w gęstszym piasku dla wskazania kierunku. Niemniej wszyscy trzej rozpoznali krajobraz i drewniane płotki; żaden nie miał wątpliwości, że jest to właściwe miejsce.
Olek przymknął oczy, idąc przez przekop w wydmie. Kiedy je otworzył, ujrzał czekającego już po drugiej stronie Świętego Mikołaja. A u jego boku Alicję, która płynnym ruchem zsunęła opaskę.
Olek stopił się w jej ciemnych oczach i nie wiedział już, czy jest Kanarem, Sawką, czy Szefem, czy też wszystkimi naraz lub może żadnym z nich. Wcale się tym jednak nie przejmował.