
Witam,
popełniłem opowiadanie i ciekawi mnie, co o nim myślicie :)
Jest ono moim grzechem pierworodnym, więc nie miejcie litości.
Witam,
popełniłem opowiadanie i ciekawi mnie, co o nim myślicie :)
Jest ono moim grzechem pierworodnym, więc nie miejcie litości.
– Potrzymaj chwilę kijek, a ja przekroję bułeczki – powiedziała Klaudia, podając mi patyk z ociekającą tłuszczem kiełbaską. Wziąłem go bez słowa, zapatrzony w rozświetlający noc, hipnotyzujący taniec płomieni ogniska.
Kilka dni temu Klaudia zaproponowała wspólny weekend w starym domu jej rodziców. Wiejska chata stała pusta, od kiedy rodzina przeprowadziła się do mieszkania w Przemyślu. Początkowo byłem sceptyczny, bo jedyną godną uwagi atrakcją w Głuchowej był wiekowy, drewniany kościółek. Nie powiem – jako student architektury nawet chętnie bym obejrzał taki budynek, może wykonał kilka szkiców – ale absurdem wydawało mi się poświęcać na to cały weekend! Jestem rasowym mieszczuchem i perspektywa spędzenia kilku dni w miejscu, gdzie nawet nie ma kanalizacji i za potrzebą chodzi się do sławojki, wcale nie przypadła mi do gustu. Teraz jednak, gdy tak siedzieliśmy we dwoje z dala od miejskiego zgiełku, racząc się przypieczonymi kiełbaskami i nie najgorszym winem musiałem przyznać – było całkiem miło.
Do czasu, bo nagle zza ogradzającej podwórko siatki dobiegły mnie odgłosy szybkich kroków i charczącego oddechu. Kątem oka dostrzegłem ruch. Aż podskoczyłem i kijki omal nie wypadły mi z rąk.
– Słyszałaś? – zapytałem szeptem.
– Ale co?
– No, ktoś tu łazi. O, teraz z drugiej strony. Halo, jest tam kto? – zawołałem, obracając się. Stara chatka rodziców Klaudii stała na uboczu, najbliżsi sąsiedzi mieszkali kilkaset metrów stąd, za ogrodzeniem rosły wyłącznie chabazie. O tej godzinie nikt nie powinien tam chodzić.
Wstałem raptownie, chcąc sprawdzić, co się dzieje, ale moja dziewczyna tylko zaśmiała się perliście.
– Siadaj. No siadaj, bo ci te kiełbaski pospadają na ziemię – skarciła mnie. – Może to kot, może sarna, a nawet jeśli ktoś spaceruje, to co z tego? Tu już tylko staruszkowie mieszkają.
– Naprawdę cię to nie rusza? A skąd wiesz, że to nie złodziej? – Byłem szczerze zdziwiony tym, jak olała tajemnicze odgłosy. Nie tylko nie przestraszyła się tak jak ja – Klaudia nawet nie obróciła głowy w stronę dźwięku. Jakby nigdy nic smarowała połówkę bułki musztardą.
– Aha, złodziej. I akurat przyjechałby do Głuchowej kraść. Papier ze sławojek chyba. Misiu – powiedziała, kładąc mi rękę na ramieniu. Nie podobał mi się jej protekcjonalny ton. – Tutaj tak już jest, co chwilę jakieś hałasy. Ktoś albo coś łazi, jakaś belka wysycha i trzeszczy. Nie możesz podskakiwać przy każdym szmerze, przecież byś zgłupiał.
Nie byłem przekonany, ale męska duma kazała mi nie okazywać strachu w sytuacji, którą moja dziewczyna uznała za niegodną uwagi. Choć starałem się nie dać tego po sobie poznać, siedziałem jak na szpilkach, strzygąc uszami. Dziwne kroki i pochrząkiwania przybliżały się i oddalały, czasem cichnąc na dłuższą chwilę. Żadnego ruchu jednak już nie dostrzegłem i w końcu zdołałem przekonać sam siebie, że to faktycznie sarna lub dzika świnia – albo kilka, bo mógłbym przysiąc, że czasem słyszałem dziwne szmery przed sobą i za plecami jednocześnie.
Klaudia przekręciła butelkę do góry dnem, demonstrując, że jest pusta.
– Wiesz co – powiedziała, uśmiechając się szelmowsko. – Mój ojciec pędzi tu w piwnicy swojaczka, bo w Przemyślu matka mu nie pozwala. Skocz, ulej trochę i przynieś. Skosztujemy sobie.
Mówiąc to, Klaudia wskazała na kopczyk ziemi. W ciemnościach słabo go widziałem, ale domyśliłem się, że to ziemianka. Ochoczo wstałem i chwyciłem pustą flaszkę. Pan Tomasz kiedyś częstował mnie swoim – jak sam to określał – „specjałem”. Doprawiał trunek dębem i jagodami jałowca, co świetnie maskowało nieprzyjemne, drożdżowe nuty.
– Tam jest żarówka nawet. – Usłyszałem za sobą, gdy ostrożnie schodziłem po schodkach. – Musisz znaleźć pstryczek, chyba po lewej.
Uchyliłem drewniane drzwiczki i zacząłem obmacywać zimną ścianę. Skrzywiłem się, bo moje palce oblepiła cienka pajęczyna, ale udało mi się nadusić włącznik. Słabe, żółte światło rozjaśniło podziemną jamę. Na ustawionych pod ścianą regałach stały dawno zapomniane słoiki. Starałem się nie przyglądać pływającym w nich, niewyraźnym kształtom. W najdalszym kącie ziemianki wypatrzyłem mój cel: dwa wielkie gąsiory wypełnione po brzegi bursztynowym płynem. Na szyjce jednego z nich pan Tomasz zostawił odwrócony lejek. Gdy tylko odkorkowałem butlę, uderzył mnie w nozdrza znajomy zapach alkoholu, drożdży i jałowca.
Nalewanie szło mi nie najlepiej. Gąsior sporo ważył, a musiałem działać powoli, żeby nie przewrócić stojącej na ziemi flaszki. W pełni skupiony na tej czynności nawet nie zwróciłem uwagi na szmery i chrząkanie za plecami.
Wtedy stara żarówka nagle zgasła i piwniczkę spowiła ciemność.
– Szlag by to – zakląłem pod nosem. Sam nie wiem, jak udało mi się odstawić ciężki gąsior na ziemię tak, żeby nie wywalić ani jego, ani flaszki po winie. Instynkt nakazywał mi rzucić się pędem w stronę drzwiczek, których obrys odcinał się od atramentowej czerni dzięki słabej poświacie księżyca. Zmusiłem się jednak, by iść powoli, z każdym krokiem szurając butem przed sobą, aby nie wpaść na żaden z regałów i nie potknąć się o porozrzucane na ziemi szpargały.
Z zewnątrz wciąż dobiegało sapanie i mlaskanie, jakby ktoś albo coś chciało mnie wystraszyć i mimo wszystko zmusić do panicznego biegu. I prawie mu się to udało.
Sarna, to tylko sarna – powtarzałem w myślach, zaciskając zęby. Starałem się nie zastanawiać nad tym, skąd zwierz mógłby się wziąć na ogrodzonym siatką podwórku.
– Ty już do reszty zdurniałaś? – wysyczałem, podchodząc do Klaudii. – Po co takie żarty? Przecież gdybym potłukł te gąsiory, to twój ojciec pourywałby nam łby!
– O czym mówisz, Misiek? Jakie żarty?
– Nie wygłupiaj się. Światło mi zgasiłaś.
Patrząc mi w oczy, powoli postukała się palcem w czoło.
– Kochanie, czy ja mam pięć lat, żeby się w takie rzeczy bawić? Tam jest stary pstryczek, pewnie nie wcisnąłeś do końca i odbił. Będziesz miał nauczkę, żeby patrzeć, co robisz, zamiast nasłuchiwać, co łazi za płotem.
Nie przekonała mnie, ale nie chciałem się z nią kłócić. Na uspokojenie pociągnąłem solidny łyk swojaka, po czym podałem jej butelkę.
***
Nie żałowaliśmy sobie tego wieczora ani alkoholu, ani siebie nawzajem. Otumaniony jednym i drugim nie od razu zdałem sobie sprawę, co obudziło mnie w środku nocy. Leżałem z zamkniętymi oczami i obolałą głową, starając się po prostu wrócić do snu. Dopiero po kilku chwilach zorientowałem się, że dobiega mnie stłumiony szept Klaudii.
Myślałem, że będzie się domagać jeszcze jednej rundy miłości – tak to bywało z tą moją dziewczyną. Zwłaszcza gdy popiła. Czułem jej ciepły oddech na twarzy i czekałem podekscytowany, spodziewając się, że za chwilę poczuję drobne paluszki i lekkie pocałunki, gdy dotarło do mnie, że Klaudia nie szepcze nic konkretnego, a bełkocze bez ładu i składu.
Uniosłem nieco głowę, wytężając słuch, ale nie mogłem rozpoznać nawet jednego słowa. Sylaby dobiegające z ust dziewczyny zdawały się układać w wyrazy i zdania, ale nie po polsku, a w jakimś wymyślonym na poczekaniu, osobliwym języku. Czyżby po prostu gadała przez sen? Do tej pory się to nie zdarzało, ale być może unikalne wyroby pana Tomasza tak zadziałały na organizm młodej kobiety.
I wtedy poczułem te słodkie, drobne paluszki i delikatny pocałunek.
Na karku.
– Misiu, nie wierć się tak, próbuję spać… – Usłyszałem za sobą.
Zmroziło mnie, jakby arktyczny wiatr nagle wdarł się pod puchową kołdrę. Uchyliłem powieki. Nic nie dostrzegłem – ciężkie kotary skutecznie powstrzymywały wątłą poświatę księżyca przed wdarciem się do sypialni, ale ktokolwiek szeptał w ciemnościach i sapał mi na twarz, musiał zobaczyć, że się obudziłem, bo natychmiast przerwał swoją bezbożną litanię.
Wyskoczyłem z łóżka jak oparzony i dopadłem włącznika. Rozejrzałem się panicznie. W pomieszczeniu nie było niczego ani nikogo – tylko wściekła jak osa Klaudia, która podniosła się do siadu i przymrużonymi oczami wbijała we mnie mordercze spojrzenie.
– Co robisz, zwariowałeś? Zgaś to! Chcesz, żebym oślepła? – wykrzyczała, zasłaniając twarz.
– Ktoś tu był – odpowiedziałem, ostrożnie zaglądając za kotarę. Tam też nic, tylko kurz, ale moją uwagę zwróciło uchylone okno.
– Znowu coś słyszałeś? Misiek mówiłam ci, tutaj tak już jest. Kładź się spać.
Jednak ja miałem dość i nie zamierzałem się jej słuchać. Czym innym jest człapanie za siatką, a czym innym wtargnięcie do sypialni. Pospiesznie wciągnąłem na zadek pomięte bokserki.
– Nie, kochanie. Muszę sprawdzić.
– A rób, co chcesz. Tylko zgaś to pieprzone światło! – krzyknęła, wciskając twarz w poduszkę.
Wyleciałem przed dom, boso i w samych gatkach. Po drodze chwyciłem leżący na kaflowym piecu pogrzebacz. Ciężar solidnego pręta w dłoni dodał mi animuszu. Biegnąc na tył chatki, na próbę kilka razy ze świstem przeciąłem powietrze swoim orężem. Wyskoczyłem zza rogu, dzierżąc pogrzebacz jak szpadę.
Pod oknem sypialni, rzecz jasna, nikogo nie było.
Ale za siatką ogrodzenia, na tle chabazi i atramentowej nocy dostrzegłem ruch. Dwie postacie.
– Stać! – wrzasnąłem i puściłem się pędem w stronę płotu, podjudzany resztkami alkoholu szumiącymi mi w głowie. Intruzi nie uciekali, jakby sparaliżowani moją komendą. Błyskawicznie się do nich zbliżałem i w nikłym świetle gwiazd widziałem ich sylwetki coraz wyraźniej.
A mój bojowy nastrój równie szybko ustępował miejsca pierwotnemu lękowi.
Opisać tego, co zobaczyłem – nie sposób. Widziałem puste oczodoły i jamy w miejscu ust. Ręce – nie, łapska! – dłuższe od samych zmor, wleczone po ziemi, powyginane nienaturalnie i w zbyt wielu miejscach. Straszydła pulsowały ciemnymi barwami jak plamy, które zostają przed oczami od patrzenia w słońce. Gdyby to upiorne widowisko potrwało dłużej, z pewnością rzuciłbym się do ucieczki, ale wtedy, niesiony adrenaliną i własnym krzykiem pędziłem wprost na spotkanie bestii.
Nagle – akurat, gdy dobiegłem do ogrodzenia – wizja rozwiała się kompletnie. W jednym momencie widziałem gotowe mnie pochłonąć otchłanie paszcz, w drugim – tylko siatkę, pustą przestrzeń i chabazie.
Stanąłem jak wryty, w szoku. Rozglądałem się panicznie w obawie, że mary obiegły mnie i zaraz pochwycą z niespodziewanej strony. Atak nie nadszedł. Stworów nie było – ani przede mną, ani z tyłu, ani nigdzie indziej.
Trzęsąc się z przerażenia – a także z zimna, bo miałem na sobie tylko cieniutkie bokserki – wróciłem do środka i zaryglowałem drzwi. Starałem się przekonać sam siebie, że widziadła były tylko wytworem mojej pobudzonej emocjami i „specjałem” pana Tomasza wyobraźni. Nie wróciłem do sypialni – nie mógłbym zasnąć, a poza tym Klaudia, zapewne wkurzona jak nigdy, i tak zamknęła drzwi od środka.
Drżącą ręką chwyciłem szkicownik i zacząłem gorączkowo kreślić wizerunki nocnych dziwadeł. Rozpamiętywanie upiornego spotkania nie przyniosło mi ulgi, ale i tak nie potrafiłem wyrzucić obrazu zmor z głowy, a zajęcie przynajmniej pomagało mi odsunąć od siebie paraliżującą myśl, że bez wyraźnej przyczyny, nagle straciłem rozum.
***
Obudziłem się z nosem w szkicowniku, z twarzą i dłońmi umorusanymi węglem. Od razu pobiegłem się umyć do studni – nie chciałem nawet myśleć, co by było, gdyby po wczorajszym zamieszaniu Klaudia zobaczyła mnie w tym stanie. Po wyjściu z sypialni moja dziewczyna wcale się nie odzywała, przywitała mnie tylko chłodnym spojrzeniem. Humor wrócił jej, gdy zobaczyła, że rozpaliwszy stary piec kaflowy (ten sam, z którego poprzedniego wieczora wziąłem pogrzebacz) przygotowałem dla niej śniadanie i ciepłą wodę do balii.
– Długo ci zejdzie w tym kościółku? – zapytała, pałaszując omlet.
– Hmm? – Nie od razu skojarzyłem, o co jej chodzi.
– Te twoje szkice na studia. Pomyślałam, że jeśli rysunki zajmą ci więcej niż godzinę, to cię tam zaprowadzę, a zamiast na ciebie czekać, odwiedzę starą znajomą. Po południu możemy iść nad rzekę.
Całkiem zapomniałem, że mieliśmy jakieś plany. Zgodziłem się entuzjastycznie – w tamtej chwili wszystko bym zrobił, by tylko oddalić się od miejsca, w którym naszły mnie widziadła.
Kościółek był niewielki, ale zbudowany w układzie bazyliki – do głównej bryły po obu stronach ściśle przylegały dwie mniejsze, zawierające boczne nawy. Zarówno ściany, jak i spadzisty dach kryte były omszałą klepką. W oczy rzucił mi się lewy przedsionek, postawiony z jaśniejszego drewna – zgadywałem, że dobudowano go w późniejszych czasach. Całość sprawiała posępne wrażenie.
Ksiądz wyszedł do nas, gdy zbliżaliśmy się do budynku. Stare, wychudzone oblicze wyraźnie rozjaśniło się, gdy rozpoznał Klaudię.
– A niechby mnie święci anieli do Nieba nie puścili, jeśli to nie nasza Pieszanka. Ileż to ciebie dziecko w Głuchowej nie było, od samego bierzmowania pewnie! – powiedział, zaciągając dziwną gwarą. Natychmiast zaczął wypytywać dawną parafiankę o wszystko: a gdzie to teraz mieszka, a czy rodzice zdrowi, a kawaler to skąd i czy nauki przedślubne już były.
Ksiądz Marek – tak przedstawiła mi go Klaudia – aż klasnął w dłonie z zachwytu, gdy dowiedział się o moim pomyśle naszkicowania kościółka.
– A rysujcie, kawalerze. Niech zobaczą tę moją świątynię w szerokim świecie. Nie jest może wielka, ale za to całkiem leciwa. Kajzera pamięta na pewno, a stara Kuraśka upiera się, że nawet królów, choć ja w to nie bardzo wierzę.
Zacząłem od szybkiego nakreślenia kilku szkiców całości budynku, szczególną uwagę zwracając na konstrukcję dachu. Potem weszliśmy do środka i ksiądz Marek pokazywał mi kolejno ołtarz, starodawny żyrandol (z żarówkami imitującymi świece, żeby ograniczyć niebezpieczeństwo pożaru) i wystrugane Bóg wie przez kogo figury Maryi i świętego Krzysztofa. Gdy skończyłem cieniować wyrzezane w buku fałdy rzymskiej togi męczennika, proboszcz wziął ode mnie szkicownik i zaczął komentować moje dzieła.
– Ho, ho, patron nasz jak żywy. Macie kawalerze, prawda, oko do rysunku, to nie ma co. Święta Panienka wam wcale nie gorzej wyszła – powiedział, cofając się o jedną stronę.
– Żyrandol – proszę, ze wszystkimi szczegółami. Dach – no, akurat dach jak dach. Tutaj ręka artysty wiele nie pomoże.
Ksiądz Marek przewrócił jeszcze kilka kartek. Nagle opadł na ławę, jakby siły go znienacka opuściły i wbił we mnie przenikliwe spojrzenie.
– A powiedzcie kawalerze, długo już bawicie w Głuchowej? – zapytał zmienionym głosem.
– Wczoraj po południu przyjechaliśmy. Klaudia chciała się wyrwać z miasta na weekend.
Dłuższą chwilę pocierał w milczeniu skroń jak człowiek dręczony migreną. Myślałem wtedy, że staruszek po prostu się zmęczył – zaabsorbowany pracą zapomniałem, jakie upiorne wizerunki znajdują się w moim szkicowniku.
– Chrystusie najmilszy… pierwszej nocy. Dawniej oni przyjezdnych nie ruszali, nie. Ale ludzi we wsi coraz mniej, wszyscy co młodsi do miasta powyjeżdżali – może przez to jacyś rozjuszeni, psiajuchy.
Skoczyłem na równe nogi. Podeszwy aż zadudniły o drewnianą podłogę.
– Ksiądz widział te zmory? One są prawdziwe?
Czoło proboszcza zmarszczyło się jeszcze bardziej, gdy szukał odpowiednich słów, by odpowiedzieć.
– A co kawaler rozumie przez „prawdziwe”? Tego tu – Wskazał dłonią figurę świętego Krzysztofa – też nigdy nie było, to przecież olbrzym z legendy. A ile cudów dokonało się za jego wstawiennictwem? W Głuchowej po nocy jawią się takie dziwadła, a czy one są, czy ich nie ma – szukajże mądrego! Zeżreć, to one nigdy nikogo nie zeżarły. Łażą tylko, psiajuchy, i straszą miejscowych.
Z szoku kręciło mi się w głowie. Tęskniłem do pięknego świata sprzed kilku godzin, kiedy myślałem, że po prostu tracę rozum.
– Ale nikt z tym nic nie robi? Tak tu żyjecie, jak gdyby nigdy nic?
Ksiądz Marek pokręcił głową.
– A co? Przecież ludzie mieszkają i na zboczach wulkanów, i w dżungli pełnej dzikich węży. Tutaj tak już jest – i tyle. Nie myślcie nad tym za długo, kawalerze. Im mniej się na nich zwraca uwagę, tym mniej się człowieka chwytają. Najlepiej to udawać, że wszystko jest w porządku.
Chciałem jeszcze wypytywać i protestować, ale przerwała nam Klaudia, która właśnie wróciła. Szła pod pachę z nieznaną mi blondynką w jej wieku. Jak się okazało, była to Ola – dawna koleżanka, wspomniana przez nią rano. Obie dziewczyny niosły koszyczki z jedzeniem. Moje kochanie podziękowało proboszczowi za uprzejmość i zapewniło, że jeszcze się kiedyś w Głuchowej pojawi i owszem, ksiądz Marek tego dnia dożyje. O nocnych marach żadne z nich słowem nie wspomniało. Wreszcie Klaudia oznajmiła, że wybieramy się nad rzekę we troje, bo Ola postanowiła się dołączyć.
Z wycieczki niewiele pamiętam – zieleń, przyjemny zapach, moczenie nóg w rzeczce i dwie dziewczyny, po których widać było, że mają do mnie pretensje o to, jak mało poświęcałem im uwagi – choć, oczywiście, żadna z nich nie zaprotestowała przeciw temu na głos.
Nasłuchiwałem i wypatrywałem – szeptów, kroków, charczenia, ruchu na krawędzi wzroku. Ksiądz Marek powiedział, że trzeba o nich myśleć jak najmniej – ja poza nocnymi dziwadłami nie miałem w głowie nic innego. Musiałem działać na te „psiajuchy” jak cholerny magnes. Byłem pewien, że zaraz wypełzną spod krzaczorów chmarami i próbowałem przekonać Klaudię, żeby zakończyć wycieczkę i pojechać jeszcze dzisiaj do domu. Dziewczyny jednak długo się nie widziały i ani myślały się zbierać, dopóki wszystkie kanapki nie zostaną zjedzone, a całe winko wypite.
Gdy wreszcie pożegnaliśmy Olę i wracaliśmy drogą przez wieś, zaczynało się ściemniać. Ledwie krąg słońca dotknął horyzontu, a na krawędzi świadomości dotarł do mnie szept, układający się w upiorną litanię z poprzedniej nocy. Próbowałem pospieszać moją dziewczynę, bo cichy głos narastał z każdą minutą, ale ona wydęła policzki i jeszcze złośliwie zwolniła.
Choć Klaudia nie dała po sobie poznać, że cokolwiek słyszy, bezbożna tyrada w mojej głowie zdawała się coraz głośniejsza i bliższa. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w oazie bezpieczeństwa, które – taką przynajmniej miałem nadzieję! – mógł mi dać blask elektrycznego światła, więc wyrwałem Klaudii klucze i ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonałem biegiem. Odetchnąłem, witając znajomą sień wiejskiej chatki i kaflowy piec w kuchni.
– Nie wiedziałam, że mam za faceta takiego zniewieściałego mieszczucha! – wrzasnęła moja dziewczyna, gdy również znalazła się wewnątrz.
– Nawet się do mnie nie zbliżaj, śpisz dzisiaj tu. Wczoraj ci nie przeszkadzało! – Wskazała zydelek przy stole, na którym spędziłem noc w gorączce, szkicując głuchowskie zmory. Potem usłyszałem trzask drzwi od sypialni i szczęk zasuwy.
I nic więcej – upiorny szept ucichł, przynajmniej na jakiś czas, za co w myślach żarliwie dziękowałem wszechświatowi.
Przycupnąłem na stołku z rękami na kolanach i siedziałem tak, drżąc i gapiąc się na ściany. Nie wiem, jak długo trwałem w takim otępieniu, ale w końcu popełniłem błąd – spojrzałem w okno. Na tle nocy zobaczyłem znajome pulsujące plamy, układające się w kształty postaci o pustych oczodołach i pajęczych odnóżach. Tym razem było ich dużo więcej i podlazły pod sam dom. Zimny pot zrosił moje czoło.
„Im mniej się na nich zwraca uwagę, tym mniej się człowieka chwytają” – przypomniałem sobie słowa księdza Marka. Ale jak mógłbym, siedząc w klitce dwa na dwa, ignorować monstra, od których oddzielała mnie jedynie cienka tafla szkła?
Drżącymi rękami wydarłem ze szkicownika kilka arkuszy papieru i zacząłem zasłaniać nimi okno, żebym przynajmniej nie musiał patrzeć na straszydła. Nie było ono duże, więc choć nie miałem pod ręką taśmy klejącej ani niczego podobnego, liczyłem, że uda mi się zbudować coś na kształt zamku z kart. Największa ze zjaw chlastała długim jęzorem po szybie, zostawiając na niej smugi czarnej mazi, ale nie udało się jej odwieść mnie od mojego zamiaru. Wstrzymując oddech, aby nie zdmuchnąć mojego origami, z uporem stawiałem wątłą zaporę mającą uchronić mnie od szaleństwa.
Na tej czynności zdybała mnie Klaudia, która wyszła z sypialni w seledynowej piżamce. Nic nie powiedziała, tylko mijając mnie, postukała się w czoło.
– Co robisz? – zapytałem, chwytając ją za rękę. Wyrwała ją.
– Puść mnie, świrze. Idę na siku po prostu.
Zszokowany patrzyłem, jak Klaudia wychodzi z chatki. Jedna ze zmor próbowała wykorzystać okazję i wcisnąć do środka powyginaną łapę, ale cofnęła ją jak oparzona, gdy moja dziewczyna zamknęła za sobą drzwi.
Nie odważyłbym się iść za nią, ale musiałem przynajmniej wiedzieć, że wszystko z nią w porządku. Przesunąłem jeden z kartoników o centymetr i przystawiłem twarz do szyby. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem nic równie groteskowego.
Kilkanaście wielkich zjaw uważnie śledziło marsz Klaudii, ale wszystkie trzymały się na dystans. Setki mniejszych pełzało po trawniku jak pleń albo rój mrówek, ustępując przed jej bosymi stopami. Jedna mała zmora, pewnie odważniejsza od reszty, wyskoczyła i wczepiła się pajęczymi odnóżami w jej włosy. Dziewczyna strąciła ją niedbałym ruchem dłoni, tak jak robi się to z ćmą czy innym owadem: nie zaszczycając nawet spojrzeniem.
Moja Klaudia, brodząca w morzu pulsujących widziadeł jak Śnieżka wśród przyjaznych, leśnych stworzonek. Upiorna księżniczka Disneya w seledynowej piżamce. Będąc wychowaną na zboczu paranormalnego wulkanu instynktownie wiedziała, jak się zachować. Nie przyjmowała istnienia zmor do wiadomości, więc nie miały nad nią żadnej władzy. Spokojnie zamknęła za sobą drzwi sławojki ozdobione wyciętym serduszkiem.
Gdy wracała do łóżka, na widok mojej pobladłej ze strachu twarzy pokręciła głową z niesmakiem i jeszcze raz popukała się w czoło.
Witaj “pierwszaku”. Początek obiecujący – zupełnie jak nie debiut…
Musisz znaleźć pstryczek, chyba po lewej.
Uchyliłem drewniane drzwiczki i zacząłem obmacywać zimną ścianę. Skrzywiłem się, bo moje palce oblepiła cienka pajęczyna, ale udało mi się nadusić włącznik.
Teraz już wiem, że ‘pstryczek’ wywodzi się z podkarpacia. Tyle, że pstryczka się nie nadusza,
pstryczkiem się pstryka – czyli przekręca. I wtedy wydaje charakterystyczny “pstryk” (albo klik).
Przynajmniej te pstryczki, których kiedyś używałem.
ani jego, ani flaszki po winie > moim zdaniem zbędne dookreślenie
to pan Tomasz pourywałby nam łby!
Nie mówi się do bliskiej osoby o jej ojcu “pan Tomasz”… Raczej – twój tata…twój ojciec…
Nie żałowaliśmy sobie tego wieczora ani alkoholu, ani siebie nawzajem.
Nośny mit powielany w literaturze i filmach. Po solidnej popijawie (bimberek to nie cienkie
winko) seks jest raczej czysto teoretyczny…
Wysokoprocentowe napoje osłabiają odczuwanie bodźców zewnętrznych, które są niezbędne do uruchomienia mechanizmu erekcji. Ponadto, alkohol oddziałuje na układ krwionośny oraz wpływa na rozregulowanie ciśnienia tętniczego krwi, które jest potrzebne do osiągnięcia i utrzymania wzwodu.
Niby wszyscy to wiedzą, a…
Intruzi nie uciekali, jakby sparaliżowani moją komendą. Błyskawicznie się do nich zbliżałem i w miarę pościgu, w nikłym świetle gwiazd widziałem ich sylwetki coraz wyraźniej.
Skoro nie uciekali, to pościgu nie było!…
Długo ci zejdzie w tym kościółku? – zapytała, pałaszując omleta.
Omlet, tu nie dominuje język potoczny, więc trzymajmy się zasad.
Nie od razy skojarzyłem, > literówka.
Tego tu – Wskazał dłonią figurę świętego Krzysztofa – też nigdy nie było, to przecież olbrzym z legendy
Podobno jednak postać historyczna. Pochodził z Azji Mniejszej, ścięty w roku 250 za Trajana
Decjusza.
i w dżungli ze stadami węży.
Niefortunne… Stada mogą być bydła – a węży np. kłębowisko?
Nie przepadam za horrorami, ale tu czytało się…
“Chybzia” też mi się podobają…heh.
Pozdrawiam.
dum spiro spero
Witaj Fascynator,
dziękuję za przeczytanie, miłe słowa i wskazane błędy.
Początek obiecujący – zupełnie jak nie debiut…
Dzięki. Pisałem już co nieco, ale do tej pory wszystko kończyło jako wirtualne śmieci w równie wirtualnym koszu
Nie mówi się do bliskiej osoby o jej ojcu “pan Tomasz”… Raczej – twój tata…twój ojciec…
Bardzo słuszna uwaga, ma sens gdy narrator nazywa ojca dziewczyny “panem Tomaszem” w swojej głowie, ale kiedy zwraca się do niej, to już mniej.
Podobno jednak postać historyczna. Pochodził z Azji Mniejszej, ścięty w roku 250 za Trajana
Decjusza.
Muszę chyba liczyć, że większość odbiorców o tym nie wie, bo nie znajdę świętego, który byłby niezaprzeczalnie ahistoryczny a jednocześnie szerzej znany
Niefortunne… Stada mogą być bydła – a węży np. kłębowisko?
Zdecydowanie. Nie wpadłem na to słowo, dzięki.
Pozdrawiam serdecznie
Witaj,
Fajny pomysł, klimacik jest, usterek nie wypisuję, bo Fascynator to już zrobił, a nie dostrzegłam poważniejszych.
Gratuluję debiutu, pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia. :)
Pecunia non olet
Bruce, dzięki za miłe słowa, pozdrawiam również
Wzajemnie, dzięki. :)
Przypomniałeś mi tytułem niezły kawałek muzyczny. :)
Pecunia non olet
Na początek odniosę się do tego, co napisałeś w komentarzu:
Muszę chyba liczyć, że większość odbiorców o tym nie wie, bo nie znajdę świętego, który byłby niezaprzeczalnie ahistoryczny a jednocześnie szerzej znany
Zakładanie, że Twoi czytelnicy czegoś nie wiedzą, więc się nie przyczepią, wydaje się być zgubną strategią, szczególnie na portalu, którego bywalcy są raczej oczytani ;) Wydaje mi się, że większość świętych, jesli nie wszyscy, są raczej postaciami historycznymi… Ich czyny natomiast niekoniecznie. Może święty Jerzy, który zabił smoka?
Trochę łapanki:
rodzina przeprowadziła się na mieszkanie do Przemyśla.
…do mieszkania w Przemyślu.
Do czasu, bo wtedy
To znaczy kiedy? Nie brzmi dobrze to “wtedy” tutaj. Może lepiej “nagle”?
za ogrodzeniem rosły wyłącznie chabazie
Te chabazie dla mnie zbyt potoczne (a może regionalne? wpadają Ci tu czasem regionalizmy gdzieniegdzie).
– Naprawdę cię to nie rusza? A skąd wiesz, że to nie złodziej? – Byłem szczerze zdziwiony tym, jak olała tajemnicze odgłosy.
No mnie też nie, szczerze powiedziawszy. Rozumiem, że chłopak mógł podskoczyć nagle usłyszawszy niespodziewany dźwięk. Ale czemu nagle wpadać w panikę z tego powodu?
ale udało mi się nadusić włącznik.
Nacisnąć?
Na ustawionych pod ścianą regałach stały dawno zapomniane słoiki; starałem się nie przyglądać pływającym w nich, niewyraźnym kształtom.
Zmieniłabym ten średnik na kropkę po prostu.
Instynkt nakazywał mi rzucić się pędem w stronę drzwiczek,
Tylko dlatego, że światło zgasło? Co on taki strachliwy?
Z zewnątrz wciąż dobiegało mnie sapanie i mlaskanie, jakby ktoś albo coś chciało mnie wystraszyć i mimo wszystko zmusić do panicznego biegu.
Zdanie czy dwa wcześniej piszesz, że nawet nie zwrócił uwagi na dźwięki, bo taki był zajęty, a teraz “wciąż” je słyszy.
ale nie udało się jej odwieść mnie od mojego zamiaru. Wstrzymując oddech, aby nie zdmuchnąć mojego origami,
Strasznie dużo tych zaimków. I budzi moje wątpliwości słowo origami tutaj. Może się czepiam, ale orignami to składanie papieru w ładne kształty, a nie zasłanianie nim okien.
Jedna mała zmora, pewnie odważniejsza od reszty, wyskoczyła i wczepiła się pajęczymi odnóżami w jej włosy. Strąciła ją niedbałym ruchem dłoni,
Brzmi jakby to mała zmora coś strąciła ruchem dłoni.
Całe opowiadanie niestety nie zachwyca. Podobał mi się dialog z księdzem (wyszedł naturalnie i zgrabnie) i zakończenie – Klaudia nie widzi potworów, bo po prostu nie dopuszcza możliwości, że istnieją.
Cała reszta taka trochę nijaka. Próbujesz zbudować nastrój grozy czy tajemnicy, ale nieszczególnie Ci to wychodzi. Opisujesz jakieś tajemnicze kroki i szmery, potem gasnące nagle światło, ale reakcja bohatera wydaje się tak przesadzona, że opowiadanie śmieszy zamiast straszyć. W efekcie, kiedy w końcu pojawiają się jakieś zmory, nie robi to większego wrażenia. W dodatku Twoi bohaterowie sprawiają wrażenie przejaskrawionych – Klaudia jest wredną, humorzastą jędzą, a główny bohater boi się właśnego cienia. Nie wiem, czy to było zamierzone, czy tak Ci wyszło mimochodem, ale nie pomaga.
Kosmos to bazgranina byle jakich wielokropków!
Hej mindenmifaj,
dzięki za pomocną i co najważniejsze szczegółową krytykę. Moim zamierzeniem było trafić w miejsce gdzieś między grozą a groteską, ale czytając twój komentarz i patrząc wstecz na pewno mogę się zgodzić, że nie do końca to wyszło i zwłaszcza główny bohater popada raczej w śmieszność.
Łapankę jeszcze przemyślę, niektóre uwagi są w punkt ale "chabazie" i "origami" na pewno chciałbym mimo wszystko zostawić tak, jak są.
Zakładanie, że Twoi czytelnicy czegoś nie wiedzą, więc się nie przyczepią, wydaje się być zgubną strategią, szczególnie na portalu, którego bywalcy są raczej oczytani ;) Wydaje mi się, że większość świętych, jesli nie wszyscy, są raczej postaciami historycznymi… Ich czyny natomiast niekoniecznie. Może święty Jerzy, który zabił smoka?
Oczywiście masz rację i zauważyłem ten zgrzyt już przy pisaniu, ale fragment o świętym, którego nigdy nie było a mimo to dokonywały się za jego wstawiennictwem cuda zbyt mi się podobał, żeby z niego rezygnować…
Pozdrawiam serdecznie i dzięki raz jeszcze
Gratuluję debiutu, drogi GalicyjskiZakapiorze! W mojej ocenie najlepiej w tym opowiadaniu zagrał klimat, a że nie jestem specem od warsztatu literackiego, to nie będę go oceniał.
Horrory to nie moja działka, będąc uczciwym i szczerym, ale raz na jakiś czas warto jakieś pochwycić w swoje czytelnicze trzewia ;)
Pozdrawiam i liczę, że to nie koniec
Jeśli Bóg z nami - któż przeciwko nam?
…”od kiedy rodzina przeprowadziła się na mieszkanie do Przemyśla”.
Dziwny zwrot, po prostu – “przeprowadziła się do Przemyśla”. Albo – “zakupiła nowe mieszkanie w Przemyślu”, czy coś takiego.
To mogłoby być fajne opowiadanie na styku grozy/realizmu magicznego, ale nie jest. Czegoś brakuje, jakby paru komponentów. Przede wszystkim, skoro maszkary nie są groźne, to nie straszą. Nie ma horroru. i nie musi być, ale też nie ma w tym elementu tajemnicy. Maszkary jedynie są, niektórzy je widzą, inni nie, i tyle. A powinno to się wiązać z jakąś historią, skąd się wzięły itp…
Potem jest stary kościół, i aż się prosi, by miał jakąś tajemniczą historię. I znowu nic. Ksiądz nawet nie wie, jaki jest stary, a chyba powinien wiedzieć. Kwestia patrona czy świętego jest moim zdaniem akurat zupełnie nieistotna. Irytująca jest też relacja miedzy dwojgiem bohaterów.
Cezar, dzięki za miłe słowa. Nie zamierzałem i nie zamierzam kontynować tego opowiadania jeśli o to ci chodzi, wydaje mi się, że mimo wad stanowi zamkniętą całość i kończy się tam, gdzie powinno.
Agroeling, dzięki za poświęcony czas i za krytykę. Widzę, o co ci chodzi i szczerze mówiąc to korciło mnie rozwiąć tematu ale uznałem, że lepiej nie przedłużać i skończyć na puencie. Możliwe, że nie miałem racji.
Pozdrawiam serdecznie obu panów
GalicyjskiZakapiorze, bardziej liczę na to, że będziesz dzielił się większą ilością swojej twórczości ;)
Pozdrawiam serdecznie.
Jeśli Bóg z nami - któż przeciwko nam?
No cóż, bywają miejsca, w których mają miejsce niewytłumaczalne zjawiska, jednak nierobiące na miejscowych większego wrażenia, ale przyjezdni mogą dostać od nich pomieszania zmysłów, a Ty, Zakapiorze nieźle to opisałeś.
Wykonanie pozostawia nieco do życzenia, ale mam nadzieję, że z czasem będzie coraz lepiej.
…rodzina przeprowadziła się na mieszkanie do Przemyśla. → …rodzina przeprowadziła się do mieszkania w Przemyślu.
Słabe, żółte światło zalało podziemną jamę. → Skoro światło było słabe, to raczej nie zalało pomieszczenia.
Proponuję: Słabe, żółte światło rozjaśniło podziemną jamę.
Nalewanie szło mi topornie. Gąsior sporo ważył, a musiałem działać powoli, żeby nie przewrócić stojącej na ziemi flaszki. → Proponuję w pierwszym zdaniu: Nalewanie szło mi nie najlepiej.
Za SJP PWN: toporny 1. «niezgrabny, nieforemny» 2. «prostacki lub mało zdolny»
Dlaczego bohater nie przelewał trunku za pomocą lewarka, który, jestem tego pewna, najpewniej tam był, bo musiał go używać ojciec dziewczyny do przelewania samogonu z gąsiora do butelek? Wielkiego gąsiora, a o takim piszesz, nikt nie będzie przechylał, aby z niego utoczyć.
…nie zwróciłem uwagi na szmery i chrząkanie za moimi plecami. → Zbędny zaimek – tam nie było innych pleców, poza plecami bohatera.
Wtedy stara żarówka nagle zgasła i spowiła mnie ciemność. → Czy ciemność spowiła tylko bohatera?
Proponuję: Wtedy stara żarówka nagle zgasła i piwnicę/ pomieszczenie spowiła ciemność.
Z zewnątrz wciąż dobiegało mnie sapanie i mlaskanie, jakby ktoś albo coś chciało mnie wystraszyć… → Czy oba zaimki są konieczne?
– Sarna, to tylko sarna – powtarzałem w myślach, zaciskając zęby. -> Myślenia nie poprzedza się półpauzą.
Proponuję: Sarna, to tylko sarna – powtarzałem w myślach, zaciskając zęby.
Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.
Nagle – akurat… → jedna spacja przed półpauzą wystarczy.
Ileż to ciebie dziecko w Głuchowy nie było… → Ileż to ciebie, dziecko, w Głuchowej nie było…
Taki zapis pojawia się w opowiadaniu jeszcze dwukrotnie.
Na początku opowiadania pisałeś: …bo jedyną godną uwagi atrakcją w Głuchowej był wiekowy, drewniany kościółek.
Ksiądz Marek przekręcił jeszcze kilka kartek. → Kartek się nie przekręca.
Proponuję: Ksiądz Marek przewrócił/ przełożył jeszcze kilka kartek.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Wtrącę jeszcze swój grosik…
Dlaczego bohater nie przelewał trunku za pomocą lewarka, który, jestem tego pewna, najpewniej tam był, bo musiał go używać ojciec dziewczyny do przelewania samogonu z gąsiora do butelek?
Od dawna używa się w tym celu wygodniejszego systemu naczyń połączonych:
butelka niżej – wężyk – cmok – poszło…heh. No, ale to autor decyduje…
dum spiro spero
Fascynatorze, ależ o tym mówię. A czy to będzie wężyk, czy odpowiednio ukształtowana rurka, tak czy siak, będzie to lewarek.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Heh, znów ten język potoczny. Poza Wikisłownikiem i wąskim gronem laborantów lewarek kojarzy się
wszystkim z np. podnoszeniem samochodu, etc.
Jednak wężyk (może być kombinacja), rurką nie da się zassać…
dum spiro spero
Fascynatorze, jak się dobrze cmoknie, to zassie. ;)
Dodam też, że nigdy nie byłam laborantką, a przelewałam hektolitry wina z gąsiorów do butelek i zawsze używałam lewarka. Było to tak dawno, że nie miałam pojęcia ani o Wikisłowniku, ani o internecie. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
regulatorzy,
dzięki za przeczytanie, miłe słowa i cenne uwagi.
Co do zapisu “Głuchowy”, jest to stylizacja wypowiedzi księdza na gwarę, dlatego też w innych miejscach jest poprawny zapis. Przemyślę jeszcze czy to poprawić bo może faktycznie to nieoczywiste dla odbiorców
A rozwiązaniem tajemnicy znikającego lewarka jest, że jestem złośliwy i chciałem, żeby bohater miał jak najtrudniej wyjść z piwniczki gdy zgasły światła :P
Pozdrawiam serdecznie
Bardzo proszę, Zakapiorze. Miło mi, że mogłam się przydać. :)
Co do zapisu “Głuchowy”, jest to stylizacja wypowiedzi księdza na gwarę…
To dlaczego tylko nazwę miejscowości ksiądz wymawia „po swojemu”, podczas gdy reszta wypowiedzi brzmi całkiem poprawnie?
A rozwiązaniem tajemnicy znikającego lewarka jest, że jestem złośliwy i chciałem, żeby bohater miał jak najtrudniej wyjść z piwniczki gdy zgasły światła :P
A jaki związek ma lewarek z wychodzeniem z piwnicy?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
A jaki związek ma lewarek z wychodzeniem z piwnicy?
Dzięki brakowi lewarka bohater musi dźwigać ciężki gąsior i przed wyjściem go z trudem odstawić :)
To dlaczego tylko nazwę miejscowości ksiądz wymawia „po swojemu”, podczas gdy reszta wypowiedzi brzmi całkiem poprawnie?
Tak naprawdę nie mam na swoje usprawiedliwienie nic oprócz “wydawało mi się, że tak będzie dobrze”. Nie chciałem z tą stylizacją przesadzać żeby nie utrudniać czytania, tylko delikatnie ją zaznaczyć.
Mam wrażenie, że na większy wysiłek trzeba się zdobyć, aby dźwignąć gąsior, niż go potem odstawić, nawet po ciemku. Zważ też, że ukrywając lewarek naraziłeś chłopaka na potłuczenie gąsiora, pokaleczenie się i stratę masy samogonu.
Dobrze mówisz, Zakapiorze, że wydawało Ci się, że tak będzie dobrze, bo dobrze nie jest, a szczególnie wymawiana nazwa miasteczka wygląda jak błąd.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Oj tam. W końcu to horror i grafomania, więc trochę krwi by nie zaszkodziło. Może i był narażony,
ale ostatecznie jednak popił sobie i zaszalał – jak prawdziwy dżygit…
dum spiro spero
Skoro tak twierdzisz, Fascynatorze… ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej Galicyjski Zakapiorze!
Zawsze podziwiałem ludzi, którzy osadzają akcję w istniejących miejscach. Wszak pisząc fantastykę, możemy wymyślić sobie dowolne uniwersum, w którym ludzie nie mogą narzekać, że rzeczywistość działa inaczej, niż ją zapamiętali ;) Tutaj widać, że faktycznie orientujesz się w przedstawionym rejonie i liczę to jako duży plus.
Sama historia za to nie zachwyca. Tekst jest dość długi, a istotne dla fabuły wydarzenia można streścić w kilku punktach, tak że całość się dłuży. Przez cały czas otrzymujemy coraz więcej informacji o dziwnych zjawach, ale jest to jedyny postęp, który da się zaobserwować w opowiadaniu. Bohater nie dąży do żadnego konkretnego celu (może poza powrotem, ale na termin powrotu nie ma wpływu). Gdy próbuje realizować drobne, chwilowe cele (ucieczka z ziemianki, atak na zjawy) nie napotyka żadnego oporu, nie dzieje mu się żadna krzywda, tylko zaczyna się coraz bardziej bać.
Jedynym wątkiem, w którym zaburzyłeś status quo, jest relacja głównego bohatera z dziewczyną, chociaż tam też mamy tylko jeden kryzys, który jest w dodatku szybko zażegnany przygotowanym śniadaniem.
W ten sposób tekst zmienia się w całkiem zgrabny, ale raczej niezbyt ciekawy opis weekendowego wyjazdu na wieś, którego jedyną funkcją fabularną jest przygotowanie końcówki. Sama końcówka wypadła dobrze – jest przemyślana, dobrze dobrana i fajnie napisana – tylko po tak długim wprowadzeniu, oczekiwałbym czegoś “większego” :)
Poza tym jest to kawał sensownie napisanego tekstu, także nie widzę problemu żeby spod twojego pióra wyszły jeszcze ciekawsze, bardziej angażujące historie :)
Tak jeszcze na koniec, bo nie zwróciłem uwagi podczas czytania, a teraz na szybko nie umiem znaleźć – czy poznajemy imię głównego bohatera? Wiadomo, że jest to pierwsza osoba i taka niewiedza za bardzo nie przeszkadza, ale jeśli problemem nie jest moja ślepota i imię faktycznie się nie pojawia, to może warto je tam gdzieś przemycić :P
Niżej uwagi nazbierane na bieżąco podczas czytania:
Nie przekonała mnie, ale nie chciałem się z nią kłócić. Na uspokojenie pociągnąłem solidny łyk swojaka, po czym podałem jej butelkę.
Jak do tej pory opowiadanie opisywało drobiazgowo wszystkie czynności głównego bohatera, jednak podczas wychodzenia z ziemianki nie wspomniałeś, że – mimo paniki – zdążył wziąć butelkę. Dowiadujemy się o tym dopiero z tego zdania.
Myślałem, że też się obudziła i będzie się domagać jeszcze jednej rundy miłości
Trochę niezręczny sposób powiedzenia, że jednak się nie obudziła. Nie trzeba tego robić zaraz na starcie. Może lepiej coś w stylu “Myślałem, że będzie domagać się jeszcze jednej rundy miłości – tak to bywało z tą moją dziewczyną”, a dopiero potem dalszy opis bełkotu przez sen?
Sylaby dobiegające z ust mojej dziewczyny zdawały się układać w wyrazy i zdania
Nie ma potrzeby, żeby zawsze podkreślać, że dziewczyna jest “moja”. Wyżej przy opisie pieszczot miało to uzasadnienie, że właśnie moja dziewczyna tak robi, ale tutaj dookreślenie jest raczej zbędne.
Ręce – nie, łapska! – dłuższe od samych zmor, wleczone po ziemi, powyginane w nienaturalne strony i w zbyt wielu miejscach.
Nie wiem, czy strony mogą być nienaturalne, ale łapska na pewno mogą być powyginane “nienaturalnie i w zbyt wielu miejscach” ;)
Straszydła pulsowały ciemnymi barwami jak plamy, które zostają przed oczami od patrzenia w słońce.
A to powidoki pulsują ciemnymi barwami?
Gdyby to upiorne widowisko potrwało dłużej, z pewnością rzuciłbym się do ucieczki, ale wtedy, niesiony adrenaliną i własnym krzykiem pędziłem wprost na spotkanie bestii.
Znowu spojlerujesz, co się stanie za chwilę.
Stworów nie było – ani przede mną, ani z tyłu, ani nigdzie.
ani nigdzie → ani nigdzie indziej
a zajęcie dla palców i oczu przynajmniej pomagało mi odsunąć od siebie paraliżującą myśl
Wiemy, że rysowanie jest zajęciem dla palców i oczu, prawdopodobnie nie trzeba tego dookreślać. Może to być celowy zabieg stylistyczny, ale w mojej ocenie nie wychodzi za bardzo na plus.
Ksiądz Marek powiedział, że trzeba o nich myśleć jak najmniej – ja poza nocnymi dziwadłami nie miałem w głowie nic innego.
Może lepiej połączyć zdania spójnikiem wskazującym przeciwieństwo, np. “ale”?
Zimny pot zrosił moje czoło.
moje → mi
Ale jak mógłbym, siedząc w klitce dwa na dwa[,+] ignorować monstra
Prawdopodobnie brakujący przecinek, wtrącone imiesłowy wydzielamy z obu stron.
Pozdrawiam :)
It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead
Hej ostam,
dzięki za poświęcony czas.
W ten sposób tekst zmienia się w całkiem zgrabny, ale raczej niezbyt ciekawy opis weekendowego wyjazdu na wieś, którego jedyną funkcją fabularną jest przygotowanie końcówki
Cóż, chciałbym się nie zgodzić, bo chyba każdy wolałby o swoim tekscie myślec, że jest może mało zgrabny a za to ciekawy. Niestety raczej masz rację
Poza tym jest to kawał sensownie napisanego tekstu, także nie widzę problemu żeby spod twojego pióra wyszły jeszcze ciekawsze, bardziej angażujące historie :)
Postaram się
Tak jeszcze na koniec, bo nie zwróciłem uwagi podczas czytania, a teraz na szybko nie umiem znaleźć – czy poznajemy imię głównego bohatera? Wiadomo, że jest to pierwsza osoba i taka niewiedza za bardzo nie przeszkadza, ale jeśli problemem nie jest moja ślepota i imię faktycznie się nie pojawia, to może warto je tam gdzieś przemycić :P
Nie poznajemy. Osobiście lubię opowiadania z “minimalistycznymi” bohaterami, ale już druga osoba mi zwraca uwagę, że jednak imiona albo ksywki oni powinni mieć. Hmm….
Dzięki za łapankę, na pewno uwzględnię większość uwag, jeśli nie wszystkie.
Pozdrawiam również
Witaj, Zakapiorze.
Bardzo dobry debiut. Można znaleźć tu drobne głupotki, ale czytało się bardzo szybko i przyjemnie. Jednak opowieść należy trzymać w żelaznych szponach, a tobie czasem wymykała się spod kontroli w postaci zbędnych scen, w miejscu których można było bardziej zbudować klimat i nadać bohaterom charakteru czy zażyłości (przemykałam wzrokiem w momencie opisów natury czy architektury), jak już ci wspomniano. Ale ponieważ nie jestem fanką horroru, uważam twoje opowiadanie za całkiem smaczne i wciągające. Paradoksalnie, bo przez to, że nie jestem fanką, nie mam obycia w tym podgatunku, więc łatwo mnie zainteresować. Nie mam wysokich wymagań. Pisz więcej, może będę wpadać :) Ja się żegnam i pozdrawiam.
Nie można gadać o gadających gitarach. Można o nich pisać. Napisz więc piosenkę o gadających gitarach i bądź szczęśliwy.
Wiedżma Lore, dzięki za miły komentarz i słowa zachęty.
Na pewno masz rację, że miejscami wkradły się zbędne sceny. Chciałbym powiedzieć, że nie zauważyłem tego pisząc. Ale prawda jest niestety taka, że nie wiedziałem, jak się ich pozbyć tak, żeby opowieść nie straciła na tym w moich oczach :/
Pozdrawiam serdecznie
Przyjemna lektura. Z jednej strony obiecywałem sobie czegoś więcej po końcówce, ale taki finał też ma sens – brak fajerwerków przystający do codziennego życia mieszkańców wsi, które pędzą pod okiem demonicznych stworów nierobiących im krzywdy. No właśnie – zabrakło mi tak naprawdę słowa czy dwóch na temat ich pochodzenia. Jakieś przekleństwo? Kara za dawne grzechy? Jeśli tak, to czemu nie krzywdzą mieszkańców? Może to robią, ale sporadycznie, z jakiegoś powodu? Trochę szkoda, że z rozmowy z księdzem nie wynikło nic więcej. Tak czy siak, czytało się miło. Klikam.
Pozdrawiam!
Jak na horror, to straszydła są delikatne. Jeśli cokolwiek bohaterowi zrobiły, to zgasiły światło. Jest więc mało strasznie, ale czytało się przyjemnie.
Kościółek nadał klimatu, a ksiądz okazał się dla bezimiennego bohatera bardziej ludzki niż dziewczyna. Ech, to chyba zła kobieta była.
Babska logika rządzi!