Janusz szedł chwiejnym krokiem przez pogrążoną w mroku wioskę. Jak okiem sięgnął, ani jednego zapalonego światła. Wszyscy spali. No, pewnie poza jego żoną.
Bliski pełni księżyc toczył walkę z zasłaniającymi go co chwilę chmurami. Właśnie ponownie rozświetlił okolicę, więc Januszowi łatwiej było omijać pokrywające drogę kałuże. Przy wyjątkowo dużej zatoczył się niebezpiecznie i omal nie przewrócił. Dziwne. Chyba nie był aż tak pijany? Nieraz wypili z Kazikiem więcej. Gorzej, że wracał bez pieniędzy.
Tego wieczoru nie miał szczęścia w pokera. Szulernia, którą odwiedzili z Kazikiem, znajdowała się w piwnicy domu milicjanta. Mężczyzna przywiózł ich radiowozem, cały czas był miły i gościnny, lecz kiedy zasiedli do stołu, oskubał obu bez mrugnięcia okiem. Po wszystkim dał im na pocieszenie po flaszce wódki i odwiózł do wioski. Janusz wiedział, że to nie koniec tej znajomości. Będzie musiał się odegrać.
Zszedł z głównej drogi na boczną, zabłoconą i nierówną. W oddali widział swój dom oraz rozciągające się za nim pole. Od kiedy w zeszłym roku przyłapał złodziei kapusty, czasem wybierał się na nocne spacery, by rzucić okiem na swe włości.
Minął budynek i wszedł na pole. Niemal osiem hektarów. W porównaniu do pobliskiego PGR-u niewiele, ale ta ziemia była jego, nie państwa. Uprawiał głównie marchew, ale też trochę selera, kapusty i ziemniaków. Nie miał ręki do zwierząt, więc żywy inwentarz ograniczył jedynie do gromadki kur. Z krowami było mnóstwo roboty, a hodowla świń budziła w nim odrazę. Nieraz widział, jak kwiczały, gdy Kazik prowadził je na rzeź. Jakby wiedziały, co się stanie.
Oprócz ludzi jego pole odwiedzały też inne szkodniki, najczęściej myszy. Ostatnio pojawiły się również króliki. Hasały z marchewkami w pyskach niczym w kreskówkach, co było dziwne, bo przecież wbrew powszechnej opinii nie powinny zajadać się tymi warzywami aż tak chętnie.
Wszedł między grzędy marchwi. Zawsze ubóstwiał to warzywo, uważał je za najsmaczniejsze ze wszystkich. Jeszcze trzy, może cztery tygodnie i zacznie zbiór.
Nagle z ciemności wyłowił wysoką sylwetkę, bardzo jasną, odcinającą się na tle nocy. Dziwne, przed chwilą nikogo tam nie było. Złodziej?
Ruszył w stronę nieznajomego. Ten stał nieruchomo. Janusz miał dziwne wrażenie, że z tą postacią jest coś nie tak, nie do końca wyglądała na ludzką.
W pewnej chwili poruszyła się, pochyliła i zniknęła mu z oczu.
Zaskoczony mężczyzna jeszcze przez chwilę obserwował puste pole. Uznał, że ma pijackie omamy, po czym ruszył do domu.
Jadzia nie spała. Kiedy tylko przekroczył próg, wyłoniła się z ciemności jak duch, po czym zmierzyła go groźnym spojrzeniem.
– Nie jest tak źle – uspokoił ją natychmiast, po czym podjął próbę zdjęcia zabłoconych butów w taki sposób, by nie upaść na podłogę.
Koszula nocna Jadzi zafalowała, gdy kobieta podeszła bliżej.
– Ile zabrałeś?
– Niedużo. Cztery tysiące.
A tak naprawdę prawie pięć. I jeszcze kartki na mydło, proszek do prania i papierosy. O tym nie musiała wiedzieć.
– To jest dużo. Wszystko przegrałeś?
Nigdy w niego nie wierzyła.
– Tak, ale poznałem miłego milicjanta. Warto znać kogoś z milicji. To może się przydać.
– Jesteś beznadziejny – uznała Jadzia. – Jutro pogadamy. Nie chce mi się po nocy.
– Któregoś dnia będziesz dzięki mnie bogata! – rzucił, gdy ruszyła do łóżka.
Janusz, któremu już od dłuższego czasu burczało w brzuchu, udał się do kuchni.
Posmarował smalcem dwie kromki i nalał mleka – najpierw sobie do szklanki, a potem do miski Alojzego. Kot, jak miał w zwyczaju, wylegiwał się niedaleko pieca. Obserwował właściciela bez specjalnego zainteresowania.
– Choć ty uśmiechnąłbyś się na mój widok – rzucił do zwierzęcia.
Włączył stojące na lodówce radio, zmniejszył głośność i zaczął szukać stacji, która nadaje coś miłego dla ucha. Roześmiał się, kiedy natrafił na Marchewkowe Pole Lady Pank.
Lubił tę piosenkę, choć była strasznie głupkowata. Wszystko się może zdarzyć, to fakt, ale co miało to wspólnego z marchewką? Pewnie umykał mu ukryty sens.
Utwór ucichł i z radia popłynęły dziwne odgłosy. Wycie wilka i pohukiwanie sowy. Szum drzew. Był też jeszcze jeden dźwięk, jakby coś kręciło się i stukało, coraz wolniej i wolniej. Januszowi od razu przyszła na myśl kulka tocząca się po kole ruletki.
– O cholera, Nocne Radio – jęknął Janusz i wstał, by wyłączyć odbiornik.
Słuchał tego dziadostwa kilka razy w życiu. Dziwak, który to emitował, lubił robić ludziom wodę z mózgu.
– W dalszym ciągu audycji Królicza nora – odezwał się prowadzący niskim, odrażającym głosem – opowiem wam o mojej wizycie w Monte Carlo. Miałem przyjemność odbyć ją tuż przed wojną.
Janusz zatrzymał się przed odbiornikiem, wyciągnął rękę, lecz ogarnęły go nagłe wątpliwości. Widział, z czego słynęło to miejsce. Chciał usłyszeć więcej.
– Zawsze uważałem Monte Carlo za prawdziwą stolicę światowego hazardu. Amerykanie pewnie powiedzieliby, że nie mam racji, i wskazali Las Vegas. Nic bardziej mylnego. Kiedy w Monte Carlo przegrywano majątki życia, amerykańskie miasto grzechu wciąż było kawałkiem łąki pośród pustyni.
Janusz nigdy nie był w żadnych z tych miejsc. Westchnął tęsknie.
– Udało mi się przekroczyć granicę Monako tuż przed wojną – kontynuował prezenter. – W tym niewielkim kraju zachwyciło mnie wiele rzeczy, od pięknej zabudowy po połączenie górskiego i morskiego krajobrazu. Oczywiście również kasyna, tętniące historią, pełne klasy i dostojności, w przeciwieństwie do tych zza oceanu, wzniesionych przez kryminalistów. Najbardziej jednak interesowało mnie Podziemne Kasyno, miejsce, którego nie dało się znaleźć na żadnej mapie i o którym niewielu słyszało. Dziś już nie istnieje.
Janusz słuchał z coraz większą uwagą. Nigdy nie był w kasynie. Ponoć kilka nielegalnych działało w stolicy, lecz znał je tylko z opowieści. Chciałby odwiedzić takie prawdziwe, bez obaw, że ktoś go oszuka czy okradnie.
– Do Podziemnego Kasyna – kontynuował prowadzący – wpuszczali tylko zaproszonych, na szczęście miałem odpowiednie znajomości. Wejście znajdowało się w podziemiach budynku opery i prowadziło przez długi tunel. Pomieszczenie okazało się niewielkie, skąpane w blasku lamp naftowych. Ludzie grali przy marmurowych stołach, a ponieważ było to miejsce ukryte i zakazane, stawki okazały się bardzo wysokie.
Z zaciekawieniem oglądałem młode kobiety rzucające kości, przywitałem się z nieszczęśnikiem wiszącym w metalowej klatce i pokibicowałem kilku starcom grającym w pokera. Najbardziej jednak zaciekawiła mnie ruletka, a właściwie antyruletka, gdyż obstawiało się tam liczby i wygrywało, kiedy te nie zostały wylosowane.
Młody mężczyzna w białym garniturze położył stufrankowy banknot na polu z liczbą osiemnaście. Zdziwiło mnie, że nie używa się tu żetonów, lecz szybko pojąłem, że to kasyno było zbyt uczciwe na tę praktykę. Po obstawieniu gracz podszedł do stojącej obok koła gilotyny i umieścił głowę w drewnianym wydrążeniu. Krupier zakręcił ruletką, kulka zaczęła przeskakiwać po numerach, aż znieruchomiała na cyfrze siedem. Prowadzący grę, który cały czas trzymał rękę na linie, obwieścił wynik, a młody mężczyzna poniósł się i otrzymał nagrodę. Podwoił postawioną kwotę.
Obserwowałem kolejnych grających, mając nadzieję, że któryś straci głowę, lecz obstawiali bezpiecznie. Typowali pojedyncze numery, czasem trzy w rzędzie. Wygrywali. Znudziło mnie to, więc wyjąłem monetę o nominale jednego franka i postawiłem na czarne.
Gracze spojrzeli na mnie jak na szaleńca. Nie chodziło nawet o ryzyko, lecz o śmiesznie małą kwotę zakładu. Po co tak ryzykować dla niewielkiej wygranej?
Krupier zachował profesjonalizm, nie dostrzegłem na jego twarzy zdziwienia. Zakręcił ruletką, kiedy położyłem głowę pod ostrzem.
Kulka toczyła się bardzo długo, aż w końcu znieruchomiała na polu czerwonym. Wypłacono mi trzydzieści sześć franków nagrody.
Jakiś dżentelmen, któremu moje odwaga zaimponowała, lub po prostu poczuł zapach pieniędzy, położył na czerwonym polu tysiąc franków. Chwilę potem gilotyna obcięła mu głowę, a jego żona wybiegła z krzykiem.
W taki więc miły sposób spędziłem ten wieczór, niemal pięćdziesiąt lat temu. Wówczas to zakiełkowała we mnie myśl o otworzeniu własnego kasyna. I w końcu mi się udało. Może nie jest tak wytworne, lecz uczciwe i można wygrać fortunę. Dlaczego o tym wspominam i czemu ta audycja porusza tak wiele tematów? Czego tu nie było – omówienie słynnej powieści Lewisa Carrolla, piosenka Lady Punk, moja historia z Monako. Jaki jest wspólny mianownik tego wszystkiego? Już zdradzam – tej nocy zaproszę kogoś do zagrania w moim kasynie. Wystarczy, że wybraniec pójdzie za białym królikiem. A teraz już kończę. Niech wam sprzyja fortuna i do usłyszenia.
Z radia popłynął szum.
Janusz przebrał się w pidżamę i położył na łóżku. Jadzia leżała plecami do niego, nie spała, lecz ani drgnęła, gdy życzył jej dobrej nocy.
Słowa prowadzącego wciąż wybrzmiewały w głowie mężczyzny.
Nocne Radio było zagadką. Nadawało nieregularnie, tylko nocą, dodatkowo nikt nie wiedział, kim jest prowadzący. Nawet milicja nie zdołała go namierzyć. Janusz nie przepadał za taką podszytą grozą rozrywką. Tym bardziej, że słyszał kilka dość paskudnych opowieści związanych z audycjami. Był gotów uwierzyć, że z tą stacją jest coś nie tak.
Niebawem Nocne Radio miało zaproponować komuś grę hazardową. Nawet ktoś tak uwielbiający ryzyko jak Janusz czuł, że jest w tym jakaś pułapka. Z drugiej strony, czy każdy zakład nie był pułapką? Jeśli padnie na niego, czy powinien zasiąść do stołu? Co jeśli odmówi, a do gry przystąpi któryś z sąsiadów i zgarnie fortunę? Może nawet Kazik?
Bił się z myślami, aż zasnął.
Zbudził się nagle i dostrzegł, że ktoś stoi nad jego łóżkiem. Strach przygniótł Janusza niczym ciężki kamień. Próbował krzyknąć, lecz nic nie wydobyło się z jego ust.
Postać była wielka i uwłaczająca zdrowemu rozsądkowi.
Przyjrzał się twarzy tego czegoś, a kiedy zrozumiał, czym jest nieznajomy, znów próbował krzyknąć.
Ponad dwumetrowy królik wpatrywał się w niego z ciemności. Miał białe futro, dwoje długich uszu i brzydki pysk przypominający nieudaną maskę. Nie, pomyślał Janusz, to tylko człowiek przebrany w kostium. Prawda?
– Idziesz czy nie? – zapytał królik niezbyt przyjemnym głosem. – Bo mam dziesięciu innych chętnych na twoje miejsce.
Janusz powoli wstał z łóżka. Sięgał królikowi jedynie do ramion, zadarł jednak głowę i skinął nią ochoczo.
– Mam coś zabrać? – szepnął.
– Tylko dobry nastrój – odpowiedział zwierz.
Nie było czasu się przebierać. Przy drzwiach wzuł buty, a na pidżamę zarzucił cienką kurtkę. Potem wyszli na podwórko.
Królik nie okazał się rozmownym towarzyszem, więc i Janusz milczał. Przeskoczyli przez płot i ruszyli w głąb pola marchwi. Niebo całkowicie przysłoniły chmury, lecz nieznajomy poruszał się sprawnie. Po jakichś stu metrach wędrówki zatrzymał się między grzędami i skiną głową na ziejącą w ziemi jamę.
Choć Janusz uprawiał to pole niemal czterdzieści lat, nigdy nie widział w nim tak wielkiej dziury. Wyglądała jak wejście do nory, w której rezyduje coś wielkości niedźwiedzia.
– Za mną – warknął zwierz i zniknął w czeluściach.
A może to tylko mi się śni? – pomyślał Janusz. Czuł, że wszystko jest zbyt nierealne, by być przerażające.
– Złaźże – dobiegło spod ziemi.
Wszedł w ciemność i niemal wpadł na królika, który zatrzymał się, by odpalić starą lampę karbidową. Ruszyli tunelem wydrążonym w zaglinionym piasku. Strop przytrzymywała drewniana obudowa, a spąg wyłożono polnymi kamieniami.
Janusz nie potrafił ukryć oburzenia.
– Kto wykopał ten pieprzony tunel?! Jakim prawem na moim polu?
– Twoim marchewkom nic nie będzie – uspokoił go królik. – Zresztą, ile jeszcze będziesz uprawiał tę ziemię?
Janusz aż się zapowietrzył.
– Do śmierci! – warknął. – A poza tym mam syna, który to wszystko odziedziczy.
– Ach tak, syna – powiedział królik.
Janusz usłyszał drwinę w jego głosie. Czy to coś wiedziało, że młody wyjechał do miasta i nie zamierza wracać, bo robi karierę jako taksówkarz? Niemożliwe. Skąd niby?
Tunel zaprowadził ich do rozległej komory, oświetlonej przez dziesiątki zawieszonych pod stropem lamp. W powietrzu unosił się pył i zapach nafty. Na środku stało kilka kamiennych stołów, pozostałe kryły się w zagłębieniach przypominających alkowy. W wielu miejscach widać było prowadzące dokądś tunele. Janusz zauważył drewniany balkon wiszący nad najbardziej wystawną częścią pomieszczenia, pod nim stał kontuar i kilka krzeseł, a obok najprawdziwsze pianino. Naliczył w sumie cztery postacie. Mężczyzna i kobieta stali przy sąsiednich stołach, a naprzeciwko nich dostrzegł króliki ubrane w brązowe kamizelki.
– Dobrej zabawy – powiedział z dziwnym uśmiechem przewodnik Janusza i zostawił go samego.
Mężczyzna przez chwilę stał oszołomiony, po czym ruszył do najbliższego stołu.
– Hej, hej, zapraszam tutaj! – zawołał jakiś wysoki, kobiecy głos.
W jednej z ciemnych alków pojawiła się postać królika, a właściwie królicy. Brązowa kamizelka krupierki zlewała się z brunatnym futrem. Z pyska była równie brzydka jak męski osobnik. Oprócz wyższego głosu jej płeć zdradzała czerwona kokarda na uchu.
– Dobry wieczór – wydukał Janusz, podchodząc ostrożnie do stolika.
Nie było krzesła, więc stanął naprzeciwko wielkiego stworzenia i nie miał pojęcia, co robić.
– Zagrajmy! – zaproponowała podekscytowana.
– A w co? I o co?
– W dwadzieścia pytań. Zna pan tę grę?
– Nie – odparł mężczyzna.
– Jest bardzo prosta. – Królica wyciągnęła drewnianą tabliczkę i kawałek kredy. Zamyśliła się teatralnie i pogładziła wibrysy, po czym naskrobała coś na niewidocznej dla Janusza stronie tabliczki. – Musi pan zgadnąć osobę, którą zapisałam. Do dyspozycji ma pan dwadzieścia pytań, na które będę odpowiadać „tak” lub „nie”. Ewentualnie „nie wiem”. Proponuję stopniowo zawężać zakres możliwych odpowiedzi, na przykład pytając, czy to kobieta, czy mężczyzna, osoba prawdziwa czy fikcyjna, i tak dalej.
– A jak nie znam tego kogoś?
– Och, zna pan! – Krupierka uśmiechnęła się szeroko, ukazując długie siekacze.
Janusz był gotów spróbować. Liczył na to, że pierwsza gra nie będzie trudna. Kasyno zwykle dawało fory świeżakom.
– Co do wygrania? – zapytał.
Królica położyła na blacie monety.
– Dwie uncje złota. Krugerrand.
Czyli ponad sześćdziesiąt gramów. Janusz oblizał wargi.
– Nie mam nic, żeby postawić.
– Och, ma pan. Cały tegoroczny zbiór selera.
Janusz parsknął. Ależ absurd. Szybko zaczął liczyć. Selera uprawiał niewiele, zasiewał około ćwierci hektara. Rzadko zbierał więcej niż dziesięć ton. Ile to będzie w skupie? Po ile chodziło złoto? Nie umiał tego policzyć w pamięci.
– Dobra, grajmy – zdecydował.
Królica uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– Proszę o pierwsze pytanie.
– Czy to… mężczyzna?
– Tak. Zostało dziewiętnaście pytań.
– Żyjący?
– Tak. Zostało osiemnaście pytań.
– Z Polski?
Królica podrapała się po twarzy.
– Proszę doprecyzować.
– Mieszka w Polsce?
– Tak. Zostało siedemnaście pytań.
Zastanowił się. Polski mężczyzna. Pewnie znany.
– Polityk?
– Nie. Zostało szesnaście pytań.
Nie mógł wymieniać każdej profesji po kolei, bo zabraknie mu strzałów. Musiał to zrobić sprytnie.
– Czy to osoba znana z telewizji albo radia?
– Tak. Zostało piętnaście pytań.
– Aktor albo muzyk?
– Nie. Zostało czternaście pytań.
– Prezenter?
– Tak. Zostało trzynaście pytań.
To bardzo zawęziło liczbę odpowiedzi.
– Jan Suzin?
– Nie. Zostało dwanaście pytań.
– Adama Słodowy?
– Nie. Zostało jedenaście pytań.
Cholera, był tak blisko, ale strzelanie w ciemno nie wydawało się dobrym pomysłem.
– Czy to osoba z telewizora?
– Nie. Zostało dziesięć pytać.
A więc radio.
– Z Radiowej Trójki?
– Nie. Zostało dziewięć pytań.
Próbował przypomnieć sobie radiowych prezenterów, by zadać jakieś mądre pytanie, ale miał pustkę w głowie. Królica powiedziała, że Janusz na pewno go zna. Może musiał spojrzeć z innej strony?
– Czy to prowadzący Nocne Radio? – zapytał.
– Tak!
Krupierka zaklaskała łapkami, po czym przesunęła dwie monety w stronę Janusza. Ten podniósł je ostrożnie, ugryzł jedną i uśmiechnął się szeroko.
– Zapraszam teraz do kolejnego stołu – powiedziała krupierka. – Ktoś na pewno pana zaprosi. Można też skorzystać z baru.
Wycofała się w głąb alkowy i zniknęła w ciemności.
Zauważył, że przy kontuarze pojawił się królik-barman. Ubrany był w białą kamizelkę, a jego szyję przyozdabiała czarna muszka. Janusz usiadł na jednym z krzeseł i zapytał o cenę piwa.
– Mamy tylko drinki, proszę pana – poinformował królik. – Wszystkie za darmo dla graczy.
Zamówił whiskey z colą, po czym zaczął obserwować to przedziwne kasyno. Kobieta wciąż grała, drugi z graczy, mężczyzna, gdzieś zniknął. Pojawił się natomiast ktoś nowy – wysoki i chudy jegomość o bladej twarzy. Kiedy podszedł bliżej, dało się zauważyć, że mężczyzna ma dziwne sine usta, poprzecinane czymś, co wyglądało jak bardzo gruba, czarna nić. Przerażający człowiek stanął przy jednym ze stolików. Krupierka skinęła głową, lecz nie odezwała się ani słowem.
– Przy nim lepiej zachować ciszę – powiedział czarnowłosy mężczyzna, którego Janusz widział wcześniej. Usiadł na krześle obok i zamówił drinka.
– Kto to? – zapytał, obserwując grę toczącą się w całkowitym milczeniu.
– Jeden z menażerii prowadzącego Nocne Radio – wyjaśnił brunet. – Kolekcjonuje te indywidua jak znaczki. Ten akurat ma zaszyte usta i nie lubi hałasu. Dziwny stwór, a i tak nie jest z nich najgorszy.
– A pan? – zainteresował się Janusz. – Też słuchał radia i poszedł za królikiem? Nie znam pana z wioski.
– Znasz mnie, tylko nie pamiętasz. Byłeś chłopcem, kiedy umarłem.
– Co? – Janusza przeszedł dreszcz. W pierwszej chwili zapragnął uciec, lecz jego rozmówca uśmiechnął się życzliwie.
– Jestem duchem. Zwykłym duchem. On – wskazał okaleczonego mężczyznę – jest czym więcej. Ani żywy, ani martwy. Nie umiem tego wytłumaczyć.
Barman podał im drinki. Janusz szybko upił kilka łyków, próbując nie myśleć o dziwacznym towarzystwie, po czym z ulgą zauważył, że macha do niego kolejny zwierz.
Ten królik był jeszcze większy. Napinał potężne, pokryte futrem bicepsy, a kamizelka na jego ciele wyglądała, jakby za chwilę miała zacząć strzelać guzikami. Na stole stała szachownica. Janusz podszedł do niej i się skrzywił. Nigdy nie lubił grać w szachy. Kazik, posiadacz pięknych figur z wiśniowego drewna, czasem namówił go na partię i zawsze spuszczał mu potężny łomot.
– Zapraszam do gry w pstryczki – powiedział krupier.
– O co w niej chodzi?
– Zasady są proste. Każdy z nas umieści na planszy dziesięć pionków. – Położył je na stole. Były płaskie i okrągłe, podobnych używano do gry w warcaby. – Można wybierać każde pole w trzech pierwszych rzędach od strony gracza. Później będziemy pstrykać palcami, na przemian uderzając swoje pionki tak, by wyrzucić z szachownicy te przeciwnika.
– Jakie mam szanse, skoro to mój pierwszy raz, a pan gra od…
– Niedawna. Poza tym zagra pan białymi, a one mają przewagę pierwszego ruchu. Jest jeszcze kostka. – Pokazał ją. Sześciościenna z dziwnymi symbolami. – To modyfikator rundy. Często będzie się działo coś niespodziewanego.
– Jaka stawka?
Królik położył na stole małą sztabkę.
– Jeśli pan wygra, otrzyma kilogram złota. Jeśli przegra, zabierzemy cały tegoroczny zbiór marchwi.
Duże ryzyko, ale i sporo do wygrania. Nawet nie próbował policzyć, czy ten zakład był sprawiedliwy.
– Zaczynamy – postanowił.
– Proszę umieścić pierwszy pionek.
Układali je na zmianę. Janusz wybrał dwa pola w pierwszym rzędzie, trzy w drugim i pięć w trzecim. Starał się, by bierki stały daleko od siebie, choć nie wiedział, czy to dobry pomysł. Królik ustawił czarne w sposób, który wydał się zupełnie przypadkowy, niektóre bardzo blisko krawędzi.
– Pierwsza runda – powiedział krupier. – Proszę pstryknąć.
Janusz uderzył swoim pionkiem z trzeciego rzędu, celując w miejsce, gdzie bierek przeciwnika było najwięcej. Włożył w to dużo siły i wybił jedną czarną z szachownicy.
– Dziesięć do dziewięciu – podliczył krupier.
On również wybrał trzeci rząd, strzelił i wybił pionek Janusza.
– Dziewięć do dziewięciu – podał. – Czas na rzut kością.
Poturlał ją po blacie i odczytał:
– W tej rundzie uderzamy drugą ręką.
Janusz niepewnie przyłożył lewą dłoń do tego samego pionka, którego użył wcześniej i uderzył w kierunku rogu szachownicy. Palec nieco mu się omsknął, mimo to wyrzucił dwa czarne. A także biały.
– Osiem do siedmiu.
Królik, leworęczny, tym razem użył prawej łapy, by rozbić pionki Janusza. Dwa wypadły z pola gry. Mężczyzna zaklął pod nosem.
– Sześć do siedmiu.
Kolejny rzut kością wprowadził zasadę, że uderzają pionek przeciwnika.
Janusz wykorzystał to, by odsunąć od swoich krążek futrzaka i przy okazji wypchnął za pole kolejny czarny. Królik uderzył w zgrupowane w rogu planszy białe bierki i dwie z nich wypadły za szachownicę.
– Cztery do sześciu.
Wyglądało to źle. Królik miał więcej bierek, w dodatku korzystniej ułożonych. Janusz nie potrafił wymyślić sposobu na odwrócenie wyniku. Zaczął się pocić i cicho przeklinał pod nosem.
Kolejny rzut kością. Wypadło pstrykanie z zamkniętymi oczami. Obaj mieli położyć dłoń centymetr przed wybraną bierką, zamknąć oczy, przesunąć palec i strzelić.
Janusz zrobił to, wkładając w uderzenie sporo siły. Otworzył oczy i z ulgą zauważył, że królik stracił dwie bierki, a biała, która je wyrzuciła, zatrzymała się nad krawędzią, tylko w połowie dotykając szachownicy.
Królikowi poszło gorzej. Wyrzucił tylko jedną bierkę Janusza, ale jego własna poszła w jej ślady.
– Trzy do trzech.
Tym razem mieli uderzać jednocześnie. Dostrzegł swoją szansę. Królik wybrał bierkę pierwszy, Janusz drugi. Obie znajdowały się w przeciwnych rogach szachownicy.
– Na trzy – powiedział krupier. – Raz, dwa, trzy.
Krążki zderzyły się blisko środka pola gry i poleciały w zupełnie losowych kierunkach. Biały Janusza tak nieszczęśliwie, że wyrzucił za szachownicę ten, który w poprzedniej rundzie znalazł się nad krawędzią.
– Dwa do trzech.
W kolejnej rundzie wylosowali brak modyfikatora. Januszowi udało się wyrzucić czarny pionek, lecz w kolejnym ruchu krupier wypchnął biały.
– Jeden do dwóch.
Chyba nie miał szans tego wygrać. Dwa czarne znajdowały się zbyt daleko, by strącić je jednym strzałem. Choć może gdyby uderzył pod kątem…
Kostka zatrzymała się i Janusz głośno wypuścił powietrze. Znał ten symbol. Ponownie zamiana kolorów.
Miał szansę. Przyłożył palec do czarnej bierki i wycelował w drugą. Jeśli wyrzuci obie, wygra. Włożył w ten strzał dużą siłę. Bierka, której dotknął, uderzyła drugą i wywaliła ją za planszę, lecz sama zatrzymała się blisko krawędzi.
Królik przyłożył łapę do jego ostatniego, białego krążka i pstryknął, wysyłając go za szachownicę.
– Zero do jednego. Przykro mi. – Zrobił smutną minę. – Przegrał pan. Kiedy marchew będzie gotowa do zbioru, zgłosimy się po spłatę długu.
Janusz trzasnął pięścią stół.
– Chcę się odegrać. Mam jeszcze kapustę, ziemniaki i – wyjął z kieszeni monety – dwie uncje złota.
– To już nie przy moim stoliku. – Królik ukłonił się i odszedł. Zniknął w jednej z dziur, które znajdowały się w zakamarkach pieczary.
Janusz poczłapał w kierunki baru niczym zbity pies. Po drodze rzucił okiem na mężczyznę z zaszytymi ustami ciekaw, jak mu idzie, lecz trudno było stwierdzić. Nagle usłyszał muzykę. Spojrzał w kierunku kontuaru. Na stojącym obok pianinie ktoś właśnie wygrywał wesołą melodię. Był to chudy chłopczyk, ubrany w dziecięcy garnitur. Janusz nie widział jego twarzy. Co dziwne, na instrumencie leżała papierowa torba z wyciętymi dziurami.
– Młody jest dobry – powiedział czarnowłosy mężczyzna, gdy Janusz usiał przed barem, by dopić drinka.
Rzeczywiście, stukał w klawisze jak młody Chopin albo inny Mozart.
– Nie poszło? – zapytał brunet.
– Nie poszło. Przegrałem bardzo dużo. Ta gra była idiotyczna. Jestem dobry w karty, a nie takie pstrykania.
Janusz zamówił drugiego drinka i obserwował chłopca. Kiedy ten skończył utwór, nałożył na głowę papierową torbę i dopiero wtedy wstał, obrócił się i pokłonił.
– To też jego zwierzątko? – zapytał Janusz. Jakoś przestało mu przeszkadzać, że rozmawia z duchem. – Tego gościa z radia?
– Nie wiem, ten chłopiec to zagadka. Nigdy nie widziałem jego twarzy. Ciekawe, co jest z nią nie tak.
Młody zaczął kolejny utwór, nieco wolniejszy, melancholijny.
Kobieta, grająca wcześniej niedaleko wyjścia, podeszła do kolejnego stołu, tuż przy barze. Kiedy na blacie pojawiły się karty, Janusz dopił drinka i podszedł zaciekawiony. Wreszcie jakaś gra dla dorosłych. Coś, w czym czuł się dobry.
– Algebraiczne implikacje liczenia prawdopodobieństwa – mówił do kobiety krupier-królik – wymagają innego spojrzenia na dwumian Newtona i potęgują nieodwracalne…
– Chcę w to zagrać – wtrącił Janusz.
Kobieta obrzuciła go oburzonym spojrzeniem.
– Przykro mi – odparł krupier – stół jest zajęty. Jeśli jednak lubi pan karty, zapraszam na stanowisko obok, gdzie kolega przygotowuje rozgrywkę w wojnę.
– Wojnę? Ja nie mam pięciu lat. Ogarnę te dwuminy Pascala i liczenie…
Królik wskazał łapą stół obok i Janusz odszedł, upokorzony. Wojna. Gra dla dzieci. W dodatku całkowicie losowa.
Stanął naprzeciwko królika w okularach. Ten futrzak wyglądał na typowego mądralę. Jego przednie zęby były wyjątkowo długie, co prezentował, uśmiechają się szeroko.
– Chcę zaproponować partyjkę w wojnę, ale na nieco innych zasadach – powiedział do Janusza. – Proszę wybrać kolor.
– Trefl – rzucił szybko, po czym otrzymał karty.
– Ja wezmę karo. Dobrze. Każdy z nas ma trzynaście kart, od dwójki po dziesiątkę, waleta, damę, króla i asa. W każdej rundzie będziemy wykładać po jednej karcie. Ten, kto wybierze lepszą, wygra rundę. Użyte kart odkładamy. Żeby zwyciężyć, należy zdobyć więcej punktów od przeciwnika.
– Czyli taka wojna, ale sami wybieramy, co zagrać?
– Dokładnie. W przypadku remisu gramy o trzy punkty, dokładając kartę zakrytą i na niej kolejną odkrytą. I najważniejsze, oto jak wygląda starszeństwo. Wyższy numer pokonuje niższy, więc na przykład ósemka pokonuje piątkę. Walet pokonuje wszystkie numery, dama numery i waleta, a król damę, waleta i numery. Jedynie as jest nietypowy, albowiem pokonuje waleta, damę i króla, jeśli jednak trafi na kartę z liczbą, traktowany jest jako jedynka i przegrywa nawet z dwójką. To tyle zasad. Wszystko jasne?
– Tak – odparł Janusz, rozkładając na ręce trzynaście potasowanych kart.
– Do wygrania jest ta oto sztabka złota – powiedział królik, kładąc kruszec na stole.
– Ile?
– Pięć kilogramów.
Janusz podniósł nagrodę, by się upewnić, że krupier nie kłamie. Choć nieduża, była naprawdę ciężka.
– Co muszę postawić? – zapytał, spodziewając się, że odpowiedź mu się nie spodoba.
– Pole.
– Moje pole?! Całe?
– I tak stracił pan już tegoroczną marchew. A karty to pana specjalność.
Sztabka złota spoglądała na niego z blatu. Pięć kilogramów złota. Majątek. Mógłby zbudować nowy dom.
Nie, pole było dla niego wszystkim. Nigdy go nie straci. Umrze na nim, siejąc, jak ten chłop z filmu.
Z drugiej strony… pięć kilogramów. Może się uda, a jeśli nie i tak nie odda pola. Jak mieliby je zabrać?
– Spróbujmy – powiedział niepewnym głosem.
– Dobrze. Wybieramy pierwszą kartę.
Królik zrobił to od razu, Janusz się zamyślił. Od czego powinien zacząć? Zagrać słabą kartę czy silną? Może którąś ze środka stawki? Na co postawił krupier?
Mężczyzna zdecydował się na siódemkę. Obaj położyli swe wybory na stole i odwrócili.
Krupier miał ósemkę.
– Zero do jednego – podsumował i odrzucił karty.
No dobrze. A właściwie niedobrze. Co teraz? Musiał wygrać kolejną rundę. Jeśli królik odskoczy na kilka punktów, będzie po ptakach.
Położył damę. A krupier trójkę.
– Jeden do jednego.
Szlag. Wygrał, ale jakim kosztem? Strzelił do wróbla z armaty. Pozbył się siódemki i damy, a królik trójki i ósemki. Mimo remisu Janusz przegrywał.
W kolejnej rundzie zagrał bezpiecznie i wybrał szóstkę. Krupier również.
A więc wojna.
Janusz jako zakrytą kartę położył dwójkę, najmniej wartą z całej ręki. Podejrzewał, że przeciwnik zrobił to samo.
Z kolejną kartą było trudniej.
– Przypominam, że gra toczy się o trzy punkty – stresował Janusza krupier.
Musiał wygrać, więc położył króla.
Królik zagrał asa.
– Jeden do czterech – podsumował.
Janusz zaklął tak głośno, że stojący kilka stołów dalej mężczyzna z zaszytymi ustami spojrzał na niego i długo nie odrywał wzroku.
Wyglądało to źle. Stracił wiele dobrych kart i wysoko przegrywał. Wciąż miał asa, lecz musiał zapolować nim na jakąś figurę, a w dodatku łatwo mógł go stracić. Co robić? Próbował coś wyczytać z pyska zwierzęcia, lecz ten tylko uśmiechał się obrzydliwie i co jakiś czas poprawiał okulary.
Janusz wybrał dziewiątkę i wygrał, pokonując piątkę futrzaka.
– Dwa do czterech.
Następnie jego trójka przegrała z dziewiątką krupiera.
– Dwa do pięciu.
Nad kolejnym ruchem myślał długo, lecz w końcu zagrał jedną z dwóch pozostałych mu silnych kart. Waleta. Spodziewał się, że przeciwnik zgniecie go damą lub królem, lecz gdy ten odwrócił kartę, okazało się, że to również walet.
Kolejna wojna.
Janusz położył odwróconą czwórkę i długo zastanawiał się, co rzucić na wierzch. Miał asa. Jeśli go zagra, a królik położy króla lub damę, będzie fantastycznie. A jeśli krupier da na przykład dziesiątkę? Z pewnością spodziewa się, co Janusz planuje. A może spodziewa się, że Janusz się spodziewa i zamiast dziesiątki zagra damę? Mózg Janusza był bliski wypłynięcia przez ucho.
W końcu mężczyzna zacisnął zęby i wyłożył kartę.
Ósemkę. Krupier zagrał siódemkę.
– Pięć do pięciu.
Janusz wypuścił powietrze. Zostały mu trzy karty. Piątka, dziesiątka i as. Podejrzewał, że krupier trzymał w ręce dziesiątkę, damę i króla. Wciąż nie wyglądało to korzystnie. Czy dać dziesiątkę i próbować doprowadzić do wojny? Wtedy zdoła pozbyć się piątki. Chyba że krupier domyśli się jego planu.
Zacisnął zęby i rzucił piątkę, polegając na zupełnie niezrozumiałym przeczuciu. Oczywiście przegrał, ale na szczęście krupier dał damę.
– Pięć do sześciu.
Została mu dziesiątka i as. Krupierowi pewnie dziesiątka i król. Co wybrać? Nie miał pojęcia, to przypominało rzut kością.
Postawił na dziesiątkę.
Kurier również odwrócił dziesiątkę.
– Wojna – stwierdził królik. Położył zakrytą ostatnią kartę, a Janusz zrobił to samo.
– Co teraz? Nie mamy już żadnych kart. Remis?
– Nie, proszę wziąć nową talię. Musimy położyć ostatnią kartę wybraną spośród wszystkich trzynastu.
Janusz chwycił w dłoń trzynaście kart, tym razem kiery. Patrzył na nie długo. To była typowa sytuacja z gry papier, kamień, nożyce. Numer bije asa, as bije figurę, figura bije numer. Wybrał kartę i położył drżącą dłonią na stole. Królik zrobił to samo.
Wstrzymał oddech, obserwując, jak krupier odwraca swoją kartę. As.
Janusz odwrócił swoją. Dziesiątka.
– Osiem do sześciu – podsumował zwierz. – Wygrał pan. Gratulacje.
Janusz podniósł sztabkę, ucałował ją i ugryzł tak mocno, że aż zabolały go zęby. Później zdjął kurtkę i użył jej jako torby, by wygodnie nieść złoto. Zadowolony powrócił do kontuaru, gdzie pochwalił się wygraną przed czarnowłosym mężczyzną, zupełnie nie przejmując się już, że ten jest duchem.
– Pięć kilo i dwie uncje złota – podsumował. – Moja żona będzie zbierać szczękę z podłogi przez tydzień.
– Czyli los się uśmiecha – uznała zjawa. – Będzie grane dalej? Noc jeszcze młoda, kasyno dopiero się zapełnia.
Rzeczywiście w środku pojawili się dwaj mężczyźni, wysocy, chudzi i zupełnie nadzy. Dźwigali lektykę, brzydką drewnianą skrzynię z otworami zasłoniętymi czarnym materiałem. Postawili ją przed jednym ze stołów w odległej części komory. Natychmiast pojawił się tam królik. Miał beżowe futro i wystraszone spojrzenie. Zaczął rozmawiać ściszonym głosem z kimś, kto krył się w lektyce.
– Przynieśli prowadzącego Nocne Radio? – zapytał Janusz czarnowłosego ducha.
– Nie. To w lektyce… Nie wiem dokładnie, co to jest, ale podobno najstarszy okaz w menażerii prowadzącego. A na pewno najstraszniejszy.
Jakby na potwierdzenie tych słów coś chwyciło krupiera za muszkę, obaliło na stół i przyciągnęło do okna lektyki.
– Spokój – powiedział czyjś stanowczy głos. Dobiegł z góry. Janusz spojrzał na balkon wiszący ponad kontuarem i dostrzegł ciemną sylwetkę mężczyzny w kapturze. – Nie chcę oglądać przemocy w moim domu gry.
Po tych słowach istota w lektyce puściła krupiera, który podziękował mężczyźnie skinieniem głowy.
– To prowadzący – oznajmił czarnowłosy, wskazując balkon.
Twarz nieznajomego była niewidoczna. Rozsiadł się na krześle, skąd miał doskonały widok na całe kasyno. Janusz obserwował go z niepokojem.
– On też jest duchem? – zapytał cicho.
– Nie sądzę – odparł brunet. – Ale co ja tam wiem. Spójrz, zapraszają cię do kolejnego stolika.
Rzeczywiście, gryzący marchewkę królik machał zachęcająco. Janusz ruszył niepewnie, czując na sobie wzrok prowadzącego Nocne Radio. Stanął przed niewielkim stołem pośrodku pomieszczenia, ciekawy, na czym ma polegać kolejna gra.
– Serdecznie witam – odezwał się krupier, odejmując warzywo od ust. – Widzę, że szczęście dopisuje, dlatego chciałbym zagrać o kolejną sztabkę. – Pochylił się, podniósł coś z trudem i położył na stole. – Dwadzieścia pięć kilo złota.
Pod Januszem ugięły się kolana.
– Jak to wygrać? – wydukał.
– Proponuję konkurs wiedzy. Zadam siedem pytań. Jeśli odpowie pan na co najmniej cztery, złoto trafi do pana.
No cóż, to był chyba ten moment, kiedy należało odejść od stołu.
– A jak przegram?
– Zostanie pan z nami. Pomoże prowadzić kasyno.
– Co? – Janusz szeroko otwarł usta. – Na ile?
– Na zawsze.
– Jak jakiś niewolnik?
– Pracownik. Jest tu wiele do robienia.
– Nie będę częścią menażerii cudaków tego gościa! – Wskazał balkon. – Może jeszcze zamienicie mnie w królika?
– Cóż, schlebia pan sobie, sądząc, że prowadzący zechce dołączyć pańską osobę do grupy wybranków. My nie jesteśmy w menażerii, tak samo jak konie czy inne zwierzęta. Byłby pan nam równy. I nie, nikt pana nie zamieni. My krupierzy nie jesteśmy ludźmi i nigdy nie byliśmy. Jesteśmy królikami.
– Nie chcę grać.
– Rozumiem, ale nadmienię, iż będą przysługiwać panu dwie podpowiedzi. Takie, nazwijmy to, koła ratunkowe.
– Nic z tego.
– Wyjawię jeszcze, że wszystkie pytania będą związane z bliskim panu tematem. To będzie konkurs wiedzy na temat marchwi.
Janusz zamarł. Zdawał sobie sprawę, że nie wie tyle o świecie co ci zarozumialcy z telewizji, ale temat marchwi znał doskonale. Hodował ją całe życie.
– Kto poradziłby sobie lepiej niż taki marchewkowy omnibus jak pan? – zachęcał królik.
Choć Janusz nie wiedział, czemu został nazwany konnym pojazdem, był bliski zaakceptowania propozycji. Szybko jednak przyszło opamiętanie. Zdał sobie sprawę, że tańczy, jak mu zagra Nocne Radio. Sympatyczne króliki mogły być zmyłką, pułapką, w którą miał wpaść i stracić wszystko. Z drugiej strony, jeśli odmówi, upiór i tak może mu zabrać duszę, czy coś w tym rodzaju. Może więc lepiej było udowodnić swoją wiedzę i zakończyć ten dziwny sen?
– Czy jeśli wygram, będę mógł wyjść z kasyna? – zapytał.
– Oczywiście.
– Nikt nie będzie mnie ścigał?
– Ależ skąd.
– Dobrze. Gramy. Ostatni raz.
Krupier ugryzł marchewkę, przeżuł, podniósł drewnianą tabliczkę i zadał pierwsze z siedmiu pytań:
– Obecnie najczęściej uprawia się marchew o barwie pomarańczowej. Ta odmiana została jednak wyhodowana dopiero w siedemnastym wieku. Jaki kolor dominował wcześniej?
Janusz uśmiechnął się z ulgą. Wiedział.
– Fioletowy – odparł zdecydowanie, choć i tak głos lekko mu zadrżał.
– Doskonale. Dobra odpowiedź. Uznałbym również kolor biały. Widzę, że pogłoski, iż jest pan marchewkowym królem, nie są przesadzone. A teraz drugie pytanie. Który kraj jest największym eksporterem marchwi? Podpowiem, że eksport to sprzedaż za granicę.
Zaczął się zastanawiać. Pomyślał o Związku Radzieckim i Stanach Zjednoczonych. Polska też dużo produkowała. Nie miał pewności.
– Czy mogę wziąć podpowiedź? – zapytał.
– Oczywiście. Podam panu cztery możliwe kraje. Wśród nich jest lider eksportu marchwi.
– Dobrze.
– A więc tak: Holandia, Stany Zjednoczone, Polska, Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Janusz zaklął. Zastanawiał się jeszcze chwilę, po czym doszedł do wniosku, że nie ma pojęcia.
– Polska – wydukał w końcu i z przerażeniem wlepił spojrzenie w królika.
– Niestety. Największym eksporterem są Stany Zjednoczone.
Janusz uderzył pięścią w stół. To było oczywiste! Dlaczego zawsze musiał zgrywać patriotę?
– Trzecie pytanie z pewnością się panu spodoba – powiedział krupier. – Gdyby uporządkować warzywa z pana pola, kapustę, marchew i ziemniaki, od najbardziej do najmniej kalorycznych, które miejsce zajęłaby na tej liście marchew?
– Surowe czy ugotowane? – dopytał.
– Nie ma to znaczenia. Czy marchew jest z tej trójki najbardziej kaloryczna, najmniej, a może plasuje się w środku?
– Wydaje mi się, że ziemniaki mają najwięcej kalorii – głośno myślał. – Ale kapusta i marchew? – Uświadomił sobie, że drżą mu ręce. Musiał strzelać. Ostatnio chybił, może więc teraz dopisze mu szczęście? – W środku stawki.
– Doskonale! Druga dobra odpowiedź. Ziemniaki, jak słusznie pan zauważył, dostarczają najwięcej kilokalorii, natomiast kapusta najmniej. Gotów na czwarte pytanie?
– Tak – odparł, choć zupełnie nie był gotowy.
– Tym razem chciałbym zapytać o β-karoten. Prawitaminą której witaminy jest ten związek chemiczny?
Januszowi opadła szczęka.
– Czy ja wyglądam na jakiegoś naukowca? – warknął. – To miało być o marchwi!
– β-karoten został po raz pierwszy wyizolowany właśnie z tego warzywa.
Zaczął nerwowo myśleć. Nieraz słyszał, że marchew jest zdrowa, bo ma dużo witamin. Sam czasem tak mówił. Jednak które to były witaminy, nie miał pojęcia. Nie chciał brać podpowiedzi, wolał zostawić ją na pytanie na tyle trudne, że nie będzie umiał strzelić. Teraz mógł.
– Witamina E – zdecydował w końcu.
Miał wrażenie, że królik uśmiechnął się kpiąco.
– Niestety, chodziło o witaminę A. Dwie dobre odpowiedzi po czterech pytaniach.
Janusz spojrzał na balkon, gdzie ciemna sylwetka prowadzącego opierała się o balustradę. Drań obserwował go cały czas. Ciekawe, o czym myślał. A może spoglądał na skrzynię z tym dziwnym czymś? Właśnie golasy przenosili ją do innego stolika. To całe kasyno było zdrowo popieprzone.
– Kolejne pytanie z pewnością nie sprawi problemu wielbicielowi pomarańczowego warzywa – powiedział krupier. – Do której rodziny, zgodnie z systematyką organizmów, należy marchew zwyczajna?
– Do rodziny? – wystękał. Nie miał pojęcia. Na pewno była spokrewniona z selerem. Czuł, że tym razem cztery warianty mogą mu pomóc. – Chcę wykorzystać drugą podpowiedź.
– Oto możliwości: marchew, selerowate, selerowce, rośliny nasienne.
– Przecież to jakaś kpina – wysyczał zdenerwowany. – Wszystkie odpowiedzi są dobre!
– Zapewniam, że rodzina to kategoria systematyczna ściśle określona w nomenklaturze biologicznej. Tylko jedna z odpowiedzi jest poprawna.
Coś podpowiadało mu, że selerowate. Czy jednak nie było to za proste? Więc może marchew? A to nie był gatunek? Gatunkiem mogła być też marchew zwyczajna.
– Rośliny nasienne – zdecydował w końcu.
– Marchew to rodzaj – wyjaśnił królik. – Selerowce to rząd. Rośliny nasienne to podgromada. Natomiast rodzina to selerowate. Dwie dobre odpowiedzi i trzy złe. Jest pan gotów na pytanie szóste?
– Nie, ta gra jest nieuczciwa – odburknął.
– I tak je zadam. Ile marchwi znajduje się na obrazie Juana Sáncheza Cotána z roku tysiąc sześćset drugiego zatytułowanym Martwa natura z kardem i marchewkami?
– Czy to żart? – zapytał z grobową miną Janusz.
– Jeśli pan nie wie, zawsze może strzelić.
– Strzelić to cię mogę w pysk, gnojku. Kpisz ze mnie od samego początku.
– Jeśli nie jest pan zadowolony z moich usług, proszę to zgłosić właścicielowi kasyna. Zapewniam jednak, że jeśli nie usłyszę odpowiedzi, uznam, że pan przegrał. Co byłby upokarzające dla tak znamiennego marchewkowego potentata.
No cóż, spróbuje strzelić. Liczba mnoga w tytule sugerowała co najmniej dwie. Jednak równie dobrze mogło być ich dwadzieścia. Spojrzał na balkon, gdzie jeszcze przed chwilą stał prowadzący Nocne Radio. Zniknął. To tyle ze skargi. Czy nieznajomy się znudził? A może schodzi tu dopilnować, by Janusz nie dał nogi?
Wciąż miał szansę wygrać. Spojrzał w oczy krupiera.
– Pięć – strzelił.
Królik wciągnął powietrze przez wielkie zęby.
– Ajajaj. Gdybym pytał o Martwą naturę z warzywami i owocami tego samego autora, odpowiedź byłaby poprawna. Zapewne pomylił pan obrazy. Chodziło o cztery marchewki. – Westchnął. – Podsumujmy naszą grę. Dwie dobre odpowiedzi. Cztery niepoprawne…
Janusz nie czekał, aż krupier skończy bredzić. Rzucił się do ucieczki.
Rozpoczął szalony slalom między stolikami. Minął kobietę grającą w karty i wielkiego mężczyznę z zaszytymi ustami. Oboje odprowadzili go zaciekawionymi spojrzeniami. Kątem oka zauważył, że firanka skrzyni, w której siedziała tajemnicza istota, odchyla się gwałtownie, lecz nie miał czasu na przyglądanie się.
Trzech króliczych krupierów pochwyciło go jednocześnie przed wyjściem z komory. Jednym z nich był siłacz od gry w pstryczki. Mężczyzna próbował się wyrwać z uścisku zaskakująco miękkich łap, lecz nie dał rady.
– Cóż za rozczarowanie. – Prowadzący Nocne Radio stanął przed Januszem. Twarz wciąż miała skrytą pod kapturem, a głos nieco niższy i bardziej dźwięczny niż podczas audycji. – Liczyłem, że jest pan uczciwym człowiekiem.
– Te pytania były za trudne!
– Rozumiem frustrację – powiedział spokojnie prowadzący – ale podłoga sama się nie umyje.
– Proszę mnie wypuścić – wyjęczał. – Mogę się odegrać, wciąż mam pięć kilo…
Nagle urwał. Z tunelu łączącego kasyno z powierzchnią wyszedł biały królik. Nie był sam. Obok dreptała Jadzia.
– Co tu się dzieje? – zapytała zdezorientowana, obserwując pomieszczenie. Ubrana była w koszulę nocną, na którą zarzuciła czerwone, niezapięte palto. – W coś ty się znów wpakował?
– W kłopoty, Jadzia – rzucił żałośnie. – Przegrałem.
– Ile tym razem?
– Samego siebie przegrałem!
– Aha, czyli nie tak dużo.
– To nie są żarty. Zostanę tu na zawsze!
– Z tymi przebierańcami? – Obrzuciła króliki pogardliwym spojrzeniem. – Po co wam mój mąż?
– Szanowna pani – odezwał się prowadzący – witam w moim kasynie. Niestety, pan Janusz niefortunnie postawił swoją przyszłość i przegrał. Planuję uczynić z niego pracownika kasyna.
– Mogę się odegrać – nie ustępował mężczyzna.
– Czym? Skoro należy pan do mnie, złoto również.
– Może Jadzia… – rzucił w kierunku żony. – Czy ona mogłaby zagrać o mnie?
– Nie nadążam – powiedziała kobieta.
Prowadzący westchnął i milczał przez chwilę, wyraźnie się zastanawiając.
– Dobrze – zdecydował w końcu. – Jedna, ostatnia gra. Jeśli żona zwycięży, wypuszczę pana osobę. Jeśli nie, zabiorę wasz dom.
– Dom? – powtórzyła kobieta. – Czy wy jesteście nienormalni?
– Mam ponad pięć kilo złota – zwrócił się do niej Janusz. Kobieta szeroko otworzyła oczy, gdy pokazał sztabkę. – Mówiłem, że będziesz dzięki mnie bogata. Co to za gra? – zapytał prowadzącego.
– Poker – odpowiedział.
– Nie umiem grać w pokera – powiedziała. – Nie zagram o dom.
– Oferuję przewagę. Pani i krupier dostaniecie po pięć kart. Królik będzie mógł wymienić je raz, a pani aż trzykrotnie.
Janusz wciągnął powietrze.
– Tego nie da się przegrać – ocenił.
– Pan nie będzie mógł pomagać – ostrzegł prowadzący i wręczył mu talię. – Daję trzy minuty na wyjaśnienie zasad.
Króliki pozwoliły odejść Januszowi. Pociągnął Jadzię do stolika i rozłożył karty na blacie.
– Dobrze. Dostaniesz pięć kart i trzy razy będziesz mogła wymienić, ile chcesz. Chodzi o to, żeby mieć jak najlepszy układ. – Karty wypadały mu z trzęsących się rąk.
– To wszystko jest porypane! Nie chcę przegrać domu!
– Nie przegrasz. Poza tym co jest ważniejsze? Dom czy ja? – Nie czekał na odpowiedź. – A więc układy. Najmniej warta jest para.
– Para, czyli król i dama? – zapytała cicho.
Janusz zaczął godzić się z myślą, że zostanie tu na zawsze.
– Nie, para to na przykład dwa asy. Potem są dwie pary. Dalej trójka…
– Za szybko. Dwie pary, czyli cztery takie same?
– Nie! – warknął ze złością. – Dlaczego wtedy byłyby niżej od trójki?
– Nie drzyj się, nie gram całe wieczory jak ty.
– Dwie pary to na przykład dwa asy i dwa króle.
Błyskawicznie wytłumaczył resztę zasad. Jadzia kiwała głową, lecz jej mina sugerowała, że jednak niewiele rozumie.
– Miej jak najwięcej kart tego samego koloru lub tych samych numerów – rzucił na koniec i odszedł dwa kroki, odciągnięty przez jednego z krupierów.
Królik, który stanął naprzeciwko Jadzi, pysk miał parszywy i odpychający. Tak mógłby wyglądać stały bywalec najgorszej speluny, gdyby chodziły do nich zwierzęta. Janusz miał przeczucie, że to indywiduum zgrało niejedną talię.
– No dobrze – powiedziała Jadzia, kiedy prowadzący potasował karty i wręczył po pięć jej i królikowi. Wyglądała, jakby nie do końca wierzyła w to, co się dzieje.
Spoglądała na rękę, zachowując pokerową twarz. Albo, co bardziej prawdopodobnie, nie potrafiła ocenić, czy rozdanie jest dobre, czy złe.
– Wymieniam trzy – powiedział jej przeciwnik.
Jadzia długo milczała.
– Pani ile wymienia? – zapytał prowadzący.
– A wszystkie. – Cisnęła pięć. – Słabizna.
– Proszę je rzucać zakryte – poradził jej prowadzący.
Janusz złapał się za głowę i odwrócił, gdyż nie mógł na to patrzeć.
Spojrzał na stół, dopiero gdy żona zdecydowała się na drugą zamianę.
– Teraz trzy – powiedziała.
Brzydki królik wyglądał na zadowolonego z tego, co miał na ręce. Patrzył na swoją przeciwniczkę z kpiącym uśmiechem.
Nad trzecim wyborem Jadzia zastanawiała się bardzo długo.
– Dobra, jedna – powiedziała w końcu i wyrzuciła kartę.
Janusz patrzył na stolik, dygocąc z nerwów.
– No dobrze, pokażcie, co macie – poprosił prowadzący.
Królik położył swoje karty na stole. Miał fula z trzech dziesiątek i dwóch siódemek.
Jadzia jęknęła i pokazała, co zgromadziła na ręce. Damę i cztery dwójki.
– Wygrała pani – oznajmił prowadzący.
– Naprawdę? – zdziwiła się. – Samymi dwójkami?
Janusz krzyknął, podbiegł i objął wyraźnie zszokowaną żonę.
– Mówiłem, mówiłem, że będziesz dzięki mnie bogata!
– Pozwolę się nie zgodzić – wtrącił prowadzący. – Gra była o pani męża, nie złoto. Ono zostaje w kasynie. Niech się pan cieszy, że nie puszczamy go nago.
– Co? – zapytali jednocześnie.
– No chyba że… – prowadzący się zawahał – aż głupio mi pytać, bo pewnie się pani nie zgodzi, ale chciałbym wykupić pana Janusza. Daję pięć kilogramów i dwie uncje złota za pani męża.
Janusz spojrzał na zaskoczoną żonę.
– Chyba się nie zastanawiasz? – wydukał.
Zastanawiała się.
A później spojrzała na prowadzącego i siknęła głową.
Janusz pamiętał szok, który go ogarnął na widok żony odchodzącej z białym królikiem. I ciszę, która zapadła w kasynie. I nagły strach. Przed mężczyzną z zaszytymi ustami, istotą w skrzyni, nawet przed duchem, z którym jeszcze przed chwilą pił przy barze. Króliki nagle wydały mu się szkaradne, przerażające i nienaturalne.
Dwa z nich podeszły do Janusza i położył łapy na jego ramieniu. Próbował się wyrwać, lecz chwyciły go i powlokły w dół ciemnego tunelu.
EPILOG
Chrapanie Kazika wciąż się zmieniało. Raz było charczące, kiedy indziej irytująco wilgotne, a czasem dziwnie urywane. W tej chwili przypominało dźwięk ciągnika rolniczego. Jednak nie dlatego Jadzia nie mogła spać. Jak to bywało głęboką nocą, do głosu doszły wyrzuty sumienia. Rano znikną. Zawsze znikały.
Spojrzała w ciemny kąt, gdzie za szafą ukryła pięć kilogramów złota. Dwie uncje spieniężyła już dawno, reszta majątku czekała na właściwy czas. Na taki, kiedy zaginięcie jej męża przestanie być najważniejszym tematem w wiosce. Jadzia zapewne będzie musiała się wyprowadzić, majątek nie może zbudzić ciekawości sąsiadów. Kazika nie miała zamiaru zabierać ze sobą. Pod wieloma względami był kopią jej męża – pijak i hazardzista. Może trochę lepszy w łóżku, za to chrapiący. Janusz nigdy nie chrapał.
Trochę za nim tęskniła i czuła się winna. Jak radzi sobie tam pod ziemią? Zawsze miał dużo sprytu, pewnie jakoś się przystosował.
Ktoś cicho zapukał w szybę.
Wzdrygnęła się, odruchowo przykryła Kazika kołdrą i podeszła do okna. Czy to Janusz? Wypuścili go? Może uciekł?
Z ulgą przyjęła widok dwumetrowego białego królika. To chyba był ten sam, który zaprowadził ją pod ziemię. Otworzyła szerzej okno.
– O co chodzi? – wyszeptała.
– Chciałem tylko poinformować, że przyszliśmy po marchew, którą przegrał pani mąż. – Wskazał pole, po którym krążyły jasne, wielkie sylwetki.
– W porządku. – Nie miała pojęcia, jak wytłumaczy sąsiadom zniknięcie zbiorów. – Co u Janusza? – zapytała. – Daje sobie radę?
– Robimy, co możemy. Z czasem się przyzwyczai. Może nawet zostanie krupierem? Marchew na śniadanie na pewno poprawi mu humor. Mam go od pani pozdrowić?
– Nie, chyba nie.
– Dziś w nocy kasyno otwarte – wyszeptał królik. – Nie chce pani zagrać?
– Podziękuję – odpowiedziała. – Dość się naoglądałam, jak kończą hazardziści.
Królik skłonił się i odszedł w kierunku pola marchwi. Nidy więcej go nie widziała.