Tatry nigdy nie były dla mnie tylko górami. To miejsce, gdzie jesienny wiatr niesie szept tak stary, że nie ma już dla niego słów. Gdzie mgła nie opada tak po prostu – wylewa się z dolin i wżera w skórę jak zimny pot; jest żywa.
Rok temu, w połowie października, poszedłem pod Czarną Grań. Szlak mało kto zna. Stroma ścieżka, brak schronisk, brak ludzi; parę naprawdę morderczych podejść. Właśnie tego chciałem. Samotności. Plecak, latarka, stara busola po dziadku, bo lubię to, co stare. Mapa obiecywała pięć, sześć godzin.
Pierwsza godzina była spokojna. Za spokojna. Liście rozmiękały pod butami, pachniały gnijącą ziemią. Daleko pohukiwała sowa – raz, drugi – echo mnożyło jej głos, jakby ktoś chciał, żebym słyszał dokładniej.
Potem zaczęły się kroki. Nie moje. Lżejsze. Zawsze kilka metrów z boku, za pniami. Zatrzymywałem się – cisza. Ruszałem – wracały. Wiatr nie chodzi.
Na drugim kilometrze zobaczyłem kamień. Mały, wielkości dłoni, wbity w ziemię tuż przy ścieżce. Twarz. Poorana zmarszczkami, z oczodołami wyżłobionymi za głęboko. Ziemia wokół czarna, jakby wypalona. Dotknąłem – zimny. Sfotografowałem. Zdjęcie wyszło zamazane, jakby coś nie chciało się pokazać.
Mgła gęstniała, choć rano niebo było lazurowe. Teraz wisiała nisko, mleczna, pachniała pleśnią i mokrą korą. Szlak skręcił w wąwóz. Skały po bokach ociekały wodą jak ściany starej studni albo opuszczonej katedry. Albo zawilgoconej krypty pełnej kości. Tam po raz pierwszy usłyszałem śpiew. Cichy, niski, pozbawiony słów. Kołysanka wydobywająca się z zamarzniętej gardzieli.
Odwróciłem się. Nikogo.
Wąwóz otworzył się na polanę. Ujrzałem martwą, pożółkłą trawę. Pośrodku stała spróchniała kapliczka, taka, jakie lubię. Na desce było wyryte: „Dla tych, co nie wrócili”. W środku leżał drugi kamień. Identyczny z pierwszym. Z plamą rdzawego koloru na policzku.
Dotknąłem go. Był ciepły. Pulsował. Żył.
Śpiew wrócił – głośniejszy i z każdej strony. Telefon zamigotał i zgasł. Typowe. Szedłem dalej. Szlak wydłużał się, jakby las nie chciał mnie wypuścić. Liście szeptały coraz głośniej. Kroki za mną przyspieszyły. Śpiew przeszedł w charkot. Tak, charkot.
Potknąłem się o coś miękkiego. Dłoń. Szara, wychudzona, zaciśnięta na kolejnym kamieniu. Latarka zamigotała. W trawie było ich więcej. Dziesiątki. Setki. Wszystkie z twarzami. Wszystkie patrzyły. Patrzyły na mnie!
Mgła rozstąpiła się na moment.
Stało tam coś, co kiedyś mogło być kobietą. Łachmany przesiąknięte wodą, twarz jak kamienie – bez oczu. W dłoniach trzymała własny kamień, pulsujący czerwienią przejrzałych jagód. Śpiewała, choć usta się nie poruszały. Ziemia pod jej stopami pękała. Słyszałem te pęknięcia! Ze szczelin wychylały się dłonie – dziesiątki, setki – chwytały mnie za kostki, ciągnęły w dół, w zimną, gnijącą, czarną ziemię.
Krzyknąłem. Wyrwałem się. Biegłem.
Potem wszystko zalała ciemność.
Obudziłem się dziesięć kilometrów dalej, na innym szlaku. Ratownicy znaleźli mnie nieprzytomnego, z rękami pełnymi wilgotnej ziemi. Telefon był rozładowany. Gdy go podłączyłem, znalazłem jedno zdjęcie.
Nie robiłem go.
Na zdjęciu leżałem ja. Nade mną pochylona była ona – szponiasta dłoń przy moim gardle. W rogu kadru głaz. Z moją twarzą. Już bez oczu.
Wróciłem do miasta, do cywilizacji, ale co z tego! Co noc słyszę ten upiorny śpiew – cichy, jakby dochodził spod powierzchni. Czuję, jak ziemia pod podłogą, na której stoi łóżko, robi się miękka, jak drży i się poci. Czeka.
Którejś nocy się otworzy i włączy mnie w krwiobieg fermentujących swych soków, wchłonie mnie.
Hej! Bardzo poetyckie opisy! "Prawdę powiedziawszy, pomyślałem o zawilgoconej katedrze, gdy go tak znienacka ujrzałem, gdy go spostrzegłem." – nie pasuje mi tu powtórzenie, że narrator coś zobaczył. Nie no, telefon zgasł? Mam wrażenie, że to typowy szczegół, który przecież i tak nie wpływa na fabułę. Można by to jedno zdanie usunąć. "hm, mogłem wrócić, ale nie" hahahaha, uwielbiam to! Narrator nierozsądny, ale przynajmniej świadomy hahaha. "nie dość na jedno skromne opowiadanie" podoba mi się, że narrator sam mówi, że to opowiadanie. Pozdrawiam!
Maćku, Twój luźny, gawędziarski styl prozy w połączeniu z plastycznymi opisami jest absolutną inspiracją. Nawet we fragmentach, gdzie niby niewiele się dzieje, wciąga to niemożebnie.
Pozdrawiam i klik
Dlaczemu nasz język jest taki ciężki
Jest fantastyka, jest okejka.
Nie znałam Tatr od tej strony. Opisy kamieni sugestywne, ładnie stopniujesz napięcie.
Babska logika rządzi!
Ładny szort – chyba dlatego, że jest tak obrazowo napisany. Podobają mi się porównania: liryczne, nastrojowe. Jedynie odbiór trochę psuło mi nagminnie powtarzające się słowo „jakby” – pojawia się aż 16 razy. To celowy zabieg czy przypadkowe powtórzenia?
Jakkolwiek by nie było, tekst ma klimat, więc daję klika.
Pozdrawiam, rr.
Cóż mogę dodać do klika? Fabrykę tekstów prowadzisz, a co jeden to lepszy. Klimat rewelka. Nastrój taki jak z Kinga nieco. Uwaga konkretna: w kilku miejscach ostatnie zdania akapit ów niepotrzebne, bo wygaszają suspens (np.:"upiorny widok", "bez owijania w bawełnę mówiąc","zakładając jego personifikację oczywiście") .Po co te wyjaśnienia, skoro w horrorze najbardziej straszne jest to, co nie wyrażone, to, co dopowiada nie autor, a wyobraźniaa czytelnika? Przemyślisz to? Wyjdzie opku na lepsze, naprawdę.
Już tylko spokój może nas uratować
Hej!
Świetny klimat, ciekawe, nastrojowe opisy. Krótka historia a zdążyła wciągnąć!
Klikam i pozdrawiam!
You cannot petition the Lord with prayer!
Dziękuję bardzo, bardzo za komentarze i kliknięcia. Na pewno będę tekst dopieszczał. Rybaku, to cenne, co napisałeś. Przemyślę i poprawię to i owo.
Cóż, mogę tylko to samo powtórzyć za przedpiścami, klimat rewelka. Ciekawy tylko jestem, jak by Ci wyszedł utwór bardziej rozbudowany, z wieloma bohaterami itp.
Dzięki, Agroeling. Już Ci odpowiadam…
Ciekawy tylko jestem, jak by Ci wyszedł utwór bardziej rozbudowany, z wieloma bohaterami…
Nie wyszedł by. Celuję, podobnie jak Koala i Fanthomas, w szorty. Taka prawda.
Hej,
bardzo ładnie napisany szort. Może fabularnie nie dzieje się zbyt wiele, ale powoli budujesz napięcie. Zwykły spacer w górach stopniowo zamienia się w koszmar, którego tajemnicy ostatecznie nie odkrywamy. I chyba to właśnie niewyjaśnione zakończenie nadaje tekstowi niepokojący klimat.
Kliknęłabym, ale chyba już nie potrzebujesz. :)
bry,
Pośrodku stała spróchniała kapliczka, taka jakie lubię.
→ Pośrodku stała spróchniała kapliczka, taka, jakie lubię.
W środku leżał drugi kamień. Identyczny. Z plamą rdzawego koloru na policzku.
Identyczny z czym? Domyślam się, że chodzi raczej o pierwszy kamień, a nie o deskę, ale im mniej domyślania się, tym lepiej.
Śpiew przeszedł w charkot, tak, charkot.
Skoro to takie istotne, spowolniłabym:
→ Śpiew przeszedł w charkot. Tak, charkot.
Potem urwał mi się film.
Hm, jakoś to brzmi zbyt trywialnie i nie pasuje stylem do reszty. Może:
→ Potem wszystko zalała czerń.
→ Potem wszystko zalała ciemność.
→ Potem straciłem przytomność.
?
Niby nic się nie dzieje, a jednak tak wiele. Szanuję.
Nie pozostaje mi nic innego, jak dobić do Biblioteki.
Pozdrawiam serdecznie i czekam na kolejne Twoje opowiadania. Aż miło patrzeć, jak stają się coraz lepsze :)
Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć
No to jest konkretne opowiadanie. W sensie, nie ma tu chyba niepotrzebnych zdań i zbędnych opisów – wielu opowiadaniom taka szczupłość wyszłaby na dobre. Jest konsekwentna narracja, dobre tempo, sensoryczne szczegóły (zapach gnijącej ziemi, ociekające skały, echo sowy. Na koniec trochę jednak klisza, ale fajnie że nie trzeba było się do niej przedzierać przez zwały tekstu
bogjelen
Mam jeszcze II wersję tego opowiadanka i nie wiem, którą ostatecznie wybrać? Buu…
Czwarty kamień
Rok temu, dokładnie w rocznicę, przeszedłem się szlakiem pod Czarną Granią. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni wcześniej zostawiłem tam jej plecak – pod tą samą granią, na tej samej trasie, której nikt nie lubi. Zostawiłem, bo nie byłem w stanie go nieść dalej. Jestem tylko człowiekiem, mój Boże!
Wyszedłem o świcie. Mgła wisiała jeszcze w dolinach, ale nad granią niebo było czyste, ostre. W moim plecaku – termos, nóż, stara busola po dziadku i nic więcej. Telefon zostawiłem w samochodzie. Nie chciałem, by cokolwiek mnie rozpraszało, a już zwłaszcza telefon.
Pierwsze dwie godziny – cisza. Tylko moje kroki i szelest liści. Potem coś się zmieniło. Nie potrafię powiedzieć, kiedy dokładnie. Po prostu przestałem słyszeć własne myśli.
Zatrzymałem się, żeby napić się herbaty. Gdy odstawiałem termos, usłyszałem drugi dźwięk. Cichy. Jakby ktoś postawił but obok mojego, o pół sekundy później. Odwróciłem się – nikogo. Ruszyłem – znowu dźwięk. Zawsze w tym samym odstępie. Ani bliżej, ani dalej.
Szlak wszedł w las świerkowy. Igły tłumiły kroki, powietrze zrobiło się ciężkie, pachniało żywicą i czymś pradawnym, rzekłbym prasłowiańskim. Zobaczyłem kamień. Mały, wielkości pięści, wbity w ziemię tuż przy ścieżce. Miał twarz. Nie wyrzeźbioną – po prostu był twarzą. Oczodoły puste, usta rozchylone, jakby chciał coś powiedzieć. Ziemia wokół była czarna, spalona. Dotknąłem go. Zimny.
Poszedłem dalej. Po godzinie znalazłem drugi. Leżał na mchu, jakby ktoś go dopiero co położył. Ten sam grymas. Tylko na czole miał smugę rdzy. Albo krwi. Nie sprawdzałem.
Wąwóz był już blisko. Ściany skalne ociekały wodą, echo odbijało każdy oddech, jak w opuszczonej katedrze. Usłyszałem śpiew. Nie głośny. Raczej szept. Kołysanka bez słów dla kogoś, kto nigdy nie zasnął.
Zatrzymałem się. Dźwięk nie ustał. Płynął z góry, z dołu, z wnętrza skał. Jakby wąwóz sam sobie nucił. Albo las.
Wyszedłem na polanę. Trawa pożółkła, martwa. Pośrodku – spróchniała kapliczka bez dachu. Lubię spróchniałe, z historią. Na belce ktoś wyrył: „Dla tych, co nie wrócili”. W środku leżał trzeci kamień. Ciepły. Pulsował lekko, jakby pod „skórą” miał serce.
Nie dotknąłem go. Cofnąłem się. Instynkt zadziałał.
Śpiew urwał się nagle. Zrobiło się tak cicho, że usłyszałem własne tętno.
Wtedy je zobaczyłem.
Stały między drzewami. Nie jedna. Kilka. Może więcej. Wszystkie w tych samych łachmanach, przesiąkniętych wodą i błotem. Twarze jak kamienie, puste oczodoły. Nie ruszały się. Patrzyły.
Zacząłem się wycofywać. Powoli. Nie odwracałem się plecami, nie okazywałem strachu. One też się nie ruszały. Tylko ich liczba rosła. Z każdym krokiem pojawiała się nowa. Jakby bór je rodził.
W końcu pobiegłem.
Biegłem długo. Ile – nie wiem. Mgła wróciła, gęsta, lepka. Szlak zniknął. Biegłem po omacku, po głazach, korzeniach. W pewnej chwili upadłem. Coś złapało mnie za kostkę – zimne, wilgotne. Szarpnąłem się. Puściło.
Kiedy mgła się przerzedziła, byłem już na dole, na czerwonym szlaku do Kuźnic. Siedziałem na skale, dyszałem. Ręce miałem czarne od ziemi. W prawej dłoni ściskałem kamień. Czwarty. Z moją twarzą. Oczodoły jeszcze nie wyżłobione – tylko zarys. Jakby ktoś dopiero zaczął rzeźbić.
Wyrzuciłem go najdalej jak potrafiłem. Usłyszałem, jak upadł w liście. Głuchy, miękki szelest. Pach!
Od tamtej pory nie chodzę w góry sam. Czasami w nocy budzę się z mocnym przekonaniem, że pod łóżkiem w suterenie coś leży. Ciężkie i ciepłe. Czeka, aż skończy swą rzeźbiarską robotę, a wtedy… wtedy rozstąpi się ziemia i mnie pochłonie. Czarna, fermentująca, czekająca cierpliwie, by włączyć mą cielesną powłokę w krwiobieg podpowierzchniowych swych soków.
Bardzo dziękuję wszystkim za cenne uwagi i komentarze. To dla mnie woda… – Boże, ale to wyświechtane – to dla mnie woda na młyn. Jestem Twoim dłużnikiem, HH91; poprawki naniesione.
Poetycko, jak zawsze, dobrze stopniujesz klimat, natomiast zakończenie jakoś pozostawia niedosyt. Demon zostawia ślad, ale co poza tym? Trudno mi wywnioskować jaka jest jego logika postępowania. Bohater ma poczucie, że zostanie pochłonięty, natomiast to jego odczucia, nie musi się wydarzyć.
Dzięki za danie szansy szortowi (tak, dostał się do biblioteki) i komentarze wszystkich. Sagitt, HH91, Bóg Jeleń, Marszawa, cieszę się, że tu wpadliście i pozostawiliście swój ślad, który dla mnie oznacza motywację, a motywacja to – chyba nie muszę mówić – rzecz święta.
Nie ma za co, maciekzolnowski, takie ładne opowiadania wrzucać do Biblioteki to przyjemność :)
Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć
Maćku, Twój bohater odbył osobliwą wędrówkę szlakiem, który wyznaczyły dziwne kamienie z twarzami bez oczu. Jeśli do tego dodać tajemnicze głosy i zjawy, nie ma się co dziwić, że wędrowiec przeczuwa swoją przyszłość, oględnie mówiąc, dość szczególną.
Historia krótka, a ile w niej treści! :)
…poszedłem pod Czarną Granię. → …poszedłem pod Czarną Grań.
Z szczelin wychylały się dłonie… → Ze szczelin wychylały się dłonie…
Czuję, jak ziemia pod łóżkiem robi się miękka, jak drży i się poci. → Czy w miejskim mieszkaniu jest klepisko i łóżko na pewno stoi na ziemi, nie na podłodze?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dzięki, Droga Reg, to się da poprawić (mam na myśli błędy), zwłaszcza ostatnie, wskazane przez Ciebie, zdanie. Do roboty zatem! :)
Bardzo proszę, Maćku. Cieszę się, że zbytnio nie namieszałam. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.