- Opowiadanie: Marszawa - Miłość pachnąca wrotyczem

Miłość pachnąca wrotyczem

Dobry wieczór,

podrzucam opowiadanie, którego romantyczny tytuł jest dość zwodniczy. To historia o wiejskiej gromadzie, która ma problem z pewnym stworem. Miłej lektury :)

 

Ambush, GalicyjskiZakapior i HollyHell91, bardzo dziękuję za cenne uwagi w trakcie Bety. <3

 

Uwaga: Opowiadanie zawiera wulgaryzmy i dosadny język.

 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Miłość pachnąca wrotyczem

Zmierzchało. Migoczące światło świecy padało na nierówny blat dębowego stołu, noszący ślady po kornikach i starych nacięć po nożu. W kamiennym piecu trzaskały płomyki, dając ciepło, które leniwie sączyło się w głąb izby i otulało pochylonego nad stołem Gustawa. Mężczyzna wytężał wzrok i dłubał myśliwskim nożem w drewnie, choć nie miał do tego ani ręki, ani cierpliwości. Wreszcie wyprostował się i westchnął, obracając w dłoni koślawą figurkę. Nie wiedział, co właściwie miała przedstawiać. Cisnął ją w ogień i zastygł, wpatrując się, jak płomienie chciwie pożerały drewnianą poczwarę.

Gdy rozległo się pukanie, odruchowo sięgnął po opartą o ścianę strzelbę.

– Kto idzie? – wychrypiał, podchodząc do drzwi z naładowaną dubeltówką.

– To ja – zabrzmiał kobiecy głos.

– Marylka? – zapytał zdziwiony.

– Ano! Otwórz, bo ziąb taki, że mi już uszy obmarzły!

Odstawił strzelbę, zdjął poprzeczną belkę i uchylił drzwi, pozwalając zimnemu powietrzu wślizgnąć się do wnętrza skromnej chaty. Marylka weszła pospiesznie do środka, tupnęła kilka razy w miejscu i rozpięła płaszcz z króliczych futerek. Pachniała świeżym chlebem i czymś ostrym, jakby zielem wrotyczu. Rozwiązała chustkę, uwalniając długi warkocz w kolorze pszenicy, który z lubością kiedyś ciągnął. Dysząc, a potem stygnąc na świeżym sianie w stodole. Ale to było kiedyś. Dziś mógł jedynie popatrzeć, a i ta mała pociecha nie zdarzała się często.

– Samaś przyszła? – zapytał i ponownie zaryglował drzwi.

– Sama, sama… – przytaknęła, siadając na prostym, drewnianym krześle, i rozejrzała się po wnętrzu chaty.

Na belce pod sufitem suszyło się kilka wiązek ledwo pachnących ziół. Były tak stare, że kruszyły się od samych spojrzeń. Dawniej, gdy mieszkała tu zielarka, znająca tajemnice roślin i lekarstwa na wszelkie dolegliwości, suszek było o wiele więcej. A i Marylka częściej tu bywała. Teraz zioła zostały zastąpione przez martwe trofea – skóry dzikich zwierząt, pióra bazyliszka, zaschnięte skrzydła mantykory i kości dziwnych potworów, o których istnieniu nawet nie śniła.

– Myśliwy nam we wsi potrzebny – powiedziała, spoglądając na czaszkę południcy ozdobioną wieńcem uplecionym z poczerniałych polnych kwiatów.

Gustaw milczał. Wstawił garnek z wodą na piecyk i wyciągnął dwa gliniane kubki. Jeden był wyszczerbiony, a drugi miał ułamane ucho. Lepszych nie znalazł.

– Nic nie powiesz? – zapytała, odrywając wzrok od potworów i spoglądając na szerokie plecy Gustawa.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Najpierw mnie wygnaliście, a teraz mam wracać? – burknął, wpatrując się w garnek z wodą, niecierpliwie czekając, aż zacznie bulgotać.

– Ja cię nie wygnałam.

– Ty nie… – przyznał. – Cała reszta. A twój ojciec to na samym przodzie widłami wywijał. – Skrzywił się na wspomnienie ostatniego dnia w gromadzie.

Choć minęły już dwie zimy, czuł, jakby to było wczoraj, gdy naprędce pakował tobołek, nie wiedząc, dokąd się udać. Nie odszedł daleko, jakby coś nadal ciągnęło go do wsi.

– A po coś starego Wyzdrę ubił, co!? – warknęła Marylka.

– Miałem patrzeć, jak syna tłucze? Najstarszego tak zlał, że na jedno oko do dziś nie widzi! – Wskazał ręką okno, jakby chciał pokazać chłopaka, który gdzieś tam, daleko we wsi, zasiadał teraz pewnie do wieczerzy.

– Lał, nie lał. Po coś się w ojcowskie sprawy mieszał!? 

– Przecież nie chciałem go ubić! Postraszyć tylko, żeby jego baba i dzieciaki takie poobijane po wsi nie łaziły…

– Ładnie żeś postraszył… – prychnęła, przypominając sobie krwawą jatkę pod Wyzdrową chałupą.

Wiedziała, że Gustaw miał równie dobre serce, co porywczy charakter. Jednak dopiero kiedy zobaczyła ukochanego z obłędem w oczach i krwią na rękach, przekonała się, do czego gniew mógł go doprowadzić.

Zamilkli.

Gustaw wrzucił do glinianych kubków kilka liści suszonej mięty i zalał je gorącą wodą. Postawił parującą herbatę na stole i usiadł obok Marylki. 

– A po co wam zabijaka potrzebny? – zapytał wreszcie.

– Licho nam się w lesie zalęgło – odpowiedziała i pospiesznie oplotła kubek skostniałymi palcami.

– Jakie licho? – Zmarszczył brwi.

– A bo ja wiem? Potwór jaki. Gawryłowa po chrust do lasu poszła i nie wróciła. Syn karczmarza dziewkę między brzózki zaciągnął i ani dziewuchy, ani chłopaka. Oboje jak kamień w wodę. – Upiła łyk herbaty i wzdrygnęła się, gdy poparzyła sobie język. – Ale to, że ludzie giną, to jedno… Od paru nocy wycie słychać, jakby straszydło bliżej wioski podeszło. Chłopy się brygadą zebrali i na polowanie poszli. Wyszło dziesięciu, wróciło ośmiu. No… ośmiu i pół, bo rankiem połowę Walusia na rozstajach znaleźli. – Dmuchnęła w kubek, wpatrując się w Gustawa.

– Czyli nie był głodny… – Zaczął się głośno zastanawiać. – Zabił, bo chłopy na jego teren wleźli, albo…

– Albo co?

– Albo bo lubi.

Marylka przeżegnała się.

– Pomożesz? – zapytała cicho, zaciskając palce na jego dłoni. – Ludzie się boją na dwór wyłazić. Baby, jak te kwoki, dzieciaki duszą, co by jakie do lasu niespostrzeżenie nie pobiegło… Cała wieś by ci dziękowała. – Wpatrywała się w niego błagalnie, jakby bała się, że odmówi.

– I ciebie do mnie wysłali – prychnął i cofnął rękę.

– Bo ja to jedyna, co do rozumu przemówić ci może! – fuknęła.

– Do rozumu… – powtórzył, spoglądając na jej warkocz.

– A no.

– A mąż się martwić nie będzie, że tak długo do domu nie wracasz? – dopytywał Gustaw.

– Nie. On wie, że ja tu przyszłam, żeby… – zawahała się. – Dla dobra gromady – poprawiła się, powoli wstając z krzesła i podchodząc do Gustawa.

Zdmuchnęła świecę i usiadła mu na kolanach.

– Dla gromady… – powtórzył, zaciskając palce na jej warkoczu.

 

*

 

Słońce dopiero zaczynało wyłaniać się zza drzew, a jego promienie były zdecydowanie bardziej nieśmiałe niż Marylka zeszłej nocy. Mgła wciąż spowijała podwórze, a ciszę poranka przerywały tylko ciche stuknięcia końskich kopyt.

– Zelek jest jeszcze we wsi? – zapytał Gustaw, wyprowadzając gniadą Baźkę ze stodoły.

– Nie, jego ciotka na wycug poszła i mu gospodarkę w Zarzeczu przepisała – Marylka wyjaśniła, wiążąc chustę pod brodą.

Gustaw kiwnął smętnie. Dawny przyjaciel byłby świetnym kompanem do polowania, zwłaszcza że znał te lasy równie dobrze jak on.

– A może Jacka weźmiesz? – zapytała, jakby czytała mu w myślach.

– Może… – mruknął i pomógł jej wsiąść na konia, trzymając rękę na plecach dziewczyny nieco dłużej niż było to konieczne.

Przywiązał do siodła niewielki tobołek i owiniętą w krowią skórę dubeltówkę, po czym sprawnie wskoczył na grzbiet Baźki. Cmoknął, a klacz ruszyła pokornie ku wsi.

– Kiedy się zaczęło? – zapytał w połowie drogi.

– A będzie z jakiś miesiąc, może dwa…

– Długoście się ubijać dali – mruknął.

– Ja to od razu mówiłam, że trzeba po Gustawa…

Po godzinie drogi Zielona Wieś, która kolor nadziei miała tylko w nazwie, wyłoniła się przed nimi z porannej mgły. Minęli bramę, na której zwisały mokre i postrzępione przez wiatr czerwone wstęgi. Miały dbać, by wichry nie wniosły do wsi chorób ani demonów, a mieszkańców strzec przed złym urokiem przejezdnych.

Chyba im się popsuły, skoro po mnie posłali – pomyślał złośliwie Gustaw, rozglądając się po wsi.

Kiedy dotarli do pierwszych domostw, powitało ich kilka burych, szczekających psów, przechylony płot starej Jędrasiowej i chuderlawy prosiak, który pewnie znów uciekł Maćkowskim z obórki. Kopyta Baźki brodziły w wiosennych roztopach zmieszanych z krowim łajnem i Bóg wie czym jeszcze. Innymi słowy, nic się nie zmieniło.

Mieszkańcy, zaalarmowani ujadaniem psów, zaczęli nieśmiało wyglądać z krytych strzechą chat. Dzieciaki rozpłaszczały nosy na zaparowanych szybach, a matki odciągały je pospiesznie, by móc same wyjrzeć przez okno. Chłopy stawali w obejściach i ze zmarszczonymi czołami rzucali pełne nieufności spojrzenia. Gustaw uśmiechnął się, widząc znajome, wystraszone gęby. Gdyby wieś była zamożniejsza, zapewne wynajęliby innego myśliwego. Tymczasem czekali na Gustawa jak na deszcz po długiej suszy, bojąc się, czy znów nie przyniesie im burzy.

– Witajcie! – Na drodze stanął im mężczyzna w koszuli, która ledwo opinała spory brzuch.

Gustaw ściągnął wodze, skinął głową i zmierzył wzrokiem dawnego sąsiada. Zawsze się zastanawiał, jakim cudem Borusza zdołał w tej biednej wsi obrosnąć w tyle sadła.

– Radzi jesteśmy, żeś przyjął wyzwanie! To już niemało wody upłynęło, odkąd się ostatnio…

– Nie strzęp gęby, sołtys – uciął Gustaw. – Lepiej mówcie, co wiecie o tym potworze – dodał, zsiadając z konia, po czym wyciągnął rękę, by pomóc Marylce.

– Ciekawe, czy żeśmy przypadkiem właśnie sami potwora do wsi nie wprowadzili… –Rozległ się szorstki głos za plecami Gustawa.

– Ojcze… – syknęła Marylka, zeskakując z konia. – Przecież Gustaw chce pomóc. Za to, że wrócił, powinniście go po stopach całować!

Mężczyzna rzucił córce surowe spojrzenie.

– Własnemu ojcu pyskujesz? – warknął i uniósł rękę.

Marylka odruchowo skuliła się i zamknęła oczy, ale cios nie padł. Kiedy uniosła wzrok, zobaczyła, jak Gustaw trzyma ojcowską rękę w stalowym uścisku nad jej głową.

– Chłopy, chłopy… – zaczął sołtys uspokajającym tonem. – Toż to stwora mamy ubić, a nie siebie nawzajem! Proponuję Staśkowego bimbru na zgodę wypić i plan polowania ustalić! – zarządził, przyglądając się mężczyznom, którzy sapiąc wymieniali zawistne spojrzenia.

Gustaw puścił rękę niedoszłego teścia i uśmiechnął się nieznacznie, widząc, jak stary rozmasowuje nadgarstek. Chwycił mocniej uzdę i pociągnął konia w kierunku swojej dawnej chaty, stojącej na krańcu wsi.

– A ty dokąd? Karczma w drugą stronę. – Zatrzymał go Borusza.

– Do domu – odpowiedział, marszcząc brwi.

– Jakiego domu? – wtrącił się ojciec Marylki. – Po twoim mordzie gromada konfiskatę zasądziła!

– Tam teraz mieszkają Szeligowie – wyjaśnił sołtys. – Ale Jędrasiowa zaoferowała ci nocleg. Możesz spać u niej w stodole – dodał, spoglądając na niego z wyczekiwaniem.

Gustaw prychnął, obrzucając spojrzeniem mieszkańców, którzy odważyli się podejść bliżej. Nie spodziewał się witania chlebem i solą, ale liczył na odrobinę więcej gościnności.

Zerknął przez ramię na chatę Marylki i stojącego w progu Jacka, którego spojrzenie od dłuższej chwili wwiercało mu się w plecy.

– Zatrzymam się u Ziębów – powiedział wreszcie Gustaw.

– Marylka? Przyjmiesz gościa? – odezwał się sołtys.

Dziewczyna drgnęła. Na jej twarzy malowało się speszenie, ale szybko zastąpiła je złość.

– Marylka i Marylka! Mało wam, że go do wsi sprowadziłam?! Jeszcze mam gościć? Zresztą, męża pytajcie, on tu panem! – krzyknęła.

Przemknęła obok Jacka i zniknęła we wnętrzu chaty. 

– To po matce taka porywista… – burknął jej ojciec.

– Ta, boś ty, Jędrek, to sam anioł! – parsknął sołtys. – Uważaj, żebyś tych swoich skrzydeł w gnoju nie utaplał  – skwitował, wiodąc wzrokiem za Gustawem, który wprowadził konia do Ziębowej zagrody i przywitał się z dawnym przyjacielem.

 

*

 

– Durny! Przecież ludzie będą gadać! Panicz się znalazł! Stodoła mu nie odpowiada! Pierzyn się zachciało! – beształa go przyciszonym głosem.

Gustaw milczał, a na jego twarzy majaczył uśmiech. Wsłuchiwał się w dźwięki starej podłogi, która trzeszczała przy każdym jej kroku, i obserwował, jak krząta się po niewielkiej izbie, trzepie prześcieradła oraz w złości ścieli dla niego łóżko. Kiedy skończyła, ruszyła żwawo do drzwi, ale jej ręka zastygła na klamce, jakby czuła jego spojrzenie.

– Przyjdziesz do mnie w nocy? – zapytał, podchodząc bliżej i dotykając jej warkocza.

Pachniała miodem i czymś ostrym, jakby zielem wrotyczu.

– Przyjdę – szepnęła i zgrabnie wywinęła się z jego objęć.

 

*

 

Gustaw nachylał się nad każdym napotkanym krzewem borówek i zrywał pierwsze w tym roku owoce. Nie mógł im się oprzeć, choć były jeszcze twarde i kwaśne.

– Na jagody żeś przylazł czy na polowanie? – burknął Jacek, łypiąc spode łba i mocno ściskając kuszę.

Gustaw wyprostował się i wrzucił borówkę do ust.

– Potwór sam nas znajdzie – odpowiedział, podchodząc do innego krzewu. – Jeśli będzie miał ochotę… – dodał, szukając kolejnych owoców.

Jacek przełknął ślinę i zaczął się nerwowo rozglądać, wymachując przy tym kuszą.

– Daj to, bo jeszcze sobie bebechy pokaleczysz. – Gustaw wyrwał mu broń. – Albo, co gorzej, mnie – mruknął. Wsunął bełt do skórzanej pochwy u pasa Jacka, po czym przewiesił mu kuszę przez ramię.

– I przestań machać tą kuszą jak cepem, bo się zmęczysz. Wilszy tylko na to czeka – poinstruował go po chwili i wrócił do przeczesywania kolejnego krzewu jagód. Zaklął cicho, gdy wsadził rękę prosto w lepką pajęczynę.

– Wilszy? Pierwsze słyszę… – rzucił Jacek z zadumaną miną, jakby wertował w myślach każde ludowe podanie o potworach. – A może to po prostu… niedźwiedź jaki?

– O, znawca się znalazł! – prychnął Gustaw, wycierając pajęczynę o spodnie. – Słyszałeś ty kiedyś niedźwiedzia, co wyje?

Jacek zacisnął usta i zmełł w nich kilka kąśliwych uwag o zarozumialcach i o diabłach, które mają na takich specjalne kociołki. Nie wypowiedział ich jednak głośno. Wolał nie ryzykować, że Gustaw się obrazi i zostawi go w lesie z potworem, którego nawet ludowe podania bały się opisać.

– Co to ten… wilszy? – zapytał po chwili.

– Szkaradne bydlę. Widziałem kiedyś jednego na rynku, jak próbowałem nałapane wąpierze sprzedać. Żyje raczej na północy, gdzie zimniej i człowieka mniej. Ten zawędrował dalej, niż powinien – powiedział Gustaw i wskazał obdartą korę jednego z drzew, jakby coś ostrzyło na nim pazury.

Jacek przetarł w zdumieniu twarz i podszedł do drzewa. Polował już na jelenie, dziki, nawet przytrafił się niedźwiedź, ale na to, na co teraz się zasadzał, potrzebował chyba większej kuszy.

– To stary ślad, ale pokręćmy się tu, może znajdziemy leże – odezwał się Gustaw i ruszył śmiało do przodu, a miękkie runo chłonęło odgłos jego ciężkich kroków.

Las gęstniał. Splecione konary nad ich głowami przepuszczały coraz mniej światła. Powietrze było wilgotne, przesycone zapachem mchu, mokrych liści i igliwia. Co jakiś czas drogę przecinały im spłoszone wiewiórki i skrzaty. Natknęli się nawet na błędnika, który chciał zmylić im drogę. Każde takie spotkanie Jacek kwitował mocnym przekleństwem, w którym mieszała się złość z odrobiną strachu. Gustaw z kolei uśmiechał się pod nosem, zastanawiając się, kiedy z Jacka zrobiła się taka piszcząca baba.

Przed zmierzchem wrócili do wioski.

– Znaleźliście coś? – zagaił sołtys.

– Jagody – burknął Jacek, nie zwalniając kroku.

– Kudłate jakie? Z ostrymi zębiskami? Co to może ludzi porywają? – dopytywał Borusza, a w jego głosie dało się słyszeć drwinę.

– Co też, sołtys…? Normalne jagody. Mi za kwaśne, ale Gustawowi smakowały. – Skinął na milczącego towarzysza.

– Gustawowi smakowały… – powtórzył wolno i podejrzliwie Borusza. – Gustawowi to tu wiele smakuje. Marylkowe jadło, życie w gromadzie… A przecie przybył tu, aby zapolować. Tygodnie mijają… Ba! To już ze trzy miesiące będzie! A potwora nie ma! – dokończył, udając zdziwienie i łapiąc się pod boki.

Gustaw westchnął ciężko i przystanął.

– Nie ma potwora, to i zabijaka niepotrzebny… – powiedział bardziej do siebie niż do nich.

– O, to to! – ucieszył się sołtys. – Bestia jest szczwana. Słyszała, że wioska fachowca sprowadziła, więc poszła inne osady straszyć. Nie będziemy dłużej zabijaki fatygować i trza się… pożegnać. – Rozłożył ręce.

– A nie mógłbym już… zostać? – zapytał Gustaw po chwili namysłu.

Jacek uniósł brew, a sołtys spojrzał na niego, jakby się przesłyszał, po czym prychnął nieprzyjemnym śmiechem.

– Żebyś wdowie po Wyzdrze dalej przypominał, jak żeś jej męża na tamten świat posłał? – Splunął w bok.

– Ale ksiądz z ambony o przebaczeniu mówi.

– Ty mi tu księdzem gęby nie wycieraj! – warknął Borusza i wycelował w niego palcem. – I tak do kościoła nie chodzisz. A my znamy takich jak ty. Gdzie się pojawią, tam śmierć i nieszczęście! Wyzdra ubity. Zielarka też coś prędko na tamten świat się przeniosła, jak cię pod strzechę przyjęła. Nawet matka twoich chrzcin nie dożyła! – wygarnął, wpatrując się z pogardą w oczy Gustawa. Jedno niebieskie jak chabrowy wianek, drugie czarne jak drwa z ogniska. Ludzie szeptali, że Bóg nie daje takich oczu. Podpowiadali, by ocalił duszę i jedno wyłupił, ale ku utrapieniu gromady nie chciał ich słuchać.

Gustaw milczał i spuścił wzrok, spoglądając na swoje odbicie w kałuży. Potępiony. Obcy. Zaczynał im wierzyć, że to on był największą zmorą dla gromady i najstraszniejszym potworem.

– Rankiem opuścisz osadę – dodał twardo sołtys. – Sam, albo ci chłopy pokażą drogę.

 

*

 

Gustaw leżał nieruchomo, czekając na sen, który nie nadchodził. Marylka również tym razem nie przyszła, choć wiedziała, że to ich ostatnia noc. Znienacka zmógł go sen tak twardy, że nawet krzyk nie wyrwałby go z objęć nocnej zmory.

O świcie szybko spakował tobołek, a potem, starając się nie obudzić gospodarzy, cicho poszedł do stodoły, by osiodłać Baźkę. Klacz była niespokojna i nerwowo poruszała łbem, jakby czuła, że jej pobyt we wsi dobiega końca. Gustaw spojrzał w jej poczciwe ślepia i po chwili odwiesił uzdę na hak.

– Zostań – powiedział cicho i poklepał ją po szyi. – Zostań, skoro ci tu owies lepiej smakuje…

Ruszył przez wieś, która spała jeszcze głębokim snem, co jakiś czas zerkając w niebo. Droga bez konia miała się ciągnąć jak przędza, ale liczył, że chociaż zdąży przed deszczem. Gdy mijał stare wierzby przy zakręcie, kątem oka dostrzegł biegnącego sołtysa. Wyglądało na to, że się spieszył, bo nie założył paska, a portki przytrzymywał ręką.

– Czekaj! – ryknął Borusza, potykając się o własne nogi.

Gustaw z początku zignorował wołanie, ale po chwili przystanął. Sołtys dobiegł do niego, zadyszany i czerwony na twarzy.

– Wy… wy… Wyje! Potwór znowu wyje! – wydyszał i uwiesił się Gustawowi na ramieniu.

– Nic nie słyszałem – odparł, wyrywając się z uścisku. – Może wilki zgłodniały i podeszły bliżej wsi. Wypuśćcie psy na noc – skwitował.

– Nie! – ryknął z paniką Borusza. – Od tego wycia aż włosy dęba stawały! To nie były wilki. To ten twój wilszy! Trzeba chłopów zebrać! Na polowanie wyruszyć!

Gustaw westchnął.

– Nie… – zaczął, po czym spojrzał na majaczącą w oddali Marylkową chatę. Nie mógł jej zostawić na pastwę potwora. – Chłopy narobią hałasu i go spłoszą. Wezmę Jacka i się rozejrzymy…

 

*

 

Jednak zdążyłbym przed deszczem, pomyślał, ocierając pierwsze krople z czoła. Burzowe chmury zamalowały niebo na granatowo, a wiatr szarpał koronami drzew, wyjąc między konarami. Jednak to nie pogoda niepokoiła go najbardziej. Czuł, że jeszcze większa nawałnica rozpęta się we wsi, jeśli wrócą bez potwora, a już od kilku godzin błąkali się po zagajniku bez żadnego tropu.

Niebo nad ich głowami przecięła kolejna błyskawica, ale tym razem grzmot, który po niej nastąpił, zabrzmiał, jakby wydobywał się z głębi puszczy, a nie z burzowej chmury.

Gustaw zatrzymał się, nasłuchując. Jacek, zderzywszy się z nim, warknął pod nosem. Znów zagrzmiało, a po nim rozległ się zwierzęcy pomruk.

Myśliwi spojrzeli na siebie. Skinęli niepewnie głowami i przygotowali broń. Pochyleni przemykali przez leśny zagajnik, chowając się za drzewami. Z oddali usłyszeli warczenie. Potem ryk. Głośny i rozszalały. A zaraz za nim trzask łamanych gałęzi, jakby coś ogromnego z impetem uderzało o drzewa. Chwilę później do ich uszu dotarło pełne bólu skomlenie, a potem zapadła cisza. Las zamarł, jakby nasłuchiwał razem z myśliwymi.

Gustaw, kurczowo trzymając dubeltówkę, torował sobie drogę przez chaszcze. Zastygł, gdy wyrosło przed nim cielsko niedźwiedzia. Poruszało się, szarpane przez kły wilszego. Stwór, zajęty wyżeraniem ciepłych wnętrzności, nie zważał na wpatrujących się w niego ludzi. Spieszył się, bryzgając krwią spływającą mu po pysku, a coś metalicznego zgrzytało przy każdym jego ruchu. Pochylony stwór przypominał wilka, ale był znacznie większy i szkaradniejszy. Łapy miał długie jak zimowa noc, a łukowate plecy tak wychudzone, że można było policzyć każdy wyrzynający się kręg. Poszarpana, brudna sierść przypominała splątany mech, a wyrastające z grzbietu gałęzie sprawiały, że wyglądał, jakby był częścią lasu. 

Jacek drżącymi rękoma założył bełt na kuszę.

– Czekaj – powiedział cicho Gustaw, ale towarzysz już celował w potwora. – Mówiłem, czekaj – powtórzył, wpatrując się w wilszego, który powoli uniósł łeb, a z jego paszczy wypadł kawał niedźwiedziego mięsa.

Jacek nie słuchał i przesunął palec na spust. Gustaw uderzył w kuszę. Bełt świsnął w bok, odbił się od pnia i zniknął w krzakach. Jacek spojrzał na niego osłupiały.

– Co ty robisz?! To przecież…!

– Wiem, co to… – mruknął. – Ale samo się łańcuchem do drzewa nie przywiązało – dodał i wskazał podbródkiem stalową obręcz wokół szyi potwora. Zwierzę poruszyło się niespokojnie i szarpnęło za łańcuch, jakby chciało strzec upolowanego mięsa.

– Biegnij do wsi. Zbierz tylu chłopów, ile się da. Zrobimy zasadzkę i zobaczymy, kto po niego przyjdzie – zarządził Gustaw.

– Sam biegnij – warknął Jacek. – Ja go popilnuję – dodał, wlepiając nienawistne spojrzenie w potwora, ale cofnął się o krok, gdy bestia znów szarpnęła łańcuchem.

– Nie – odparł Gustaw, przewidując, co się stanie, jeśli zostawi Jacka samego.

– Od wiosny mnie po lasach ciągasz, a teraz, jak cię chłopy wygonić chciały, to dziwnym trafem na stwora trafiamy! Może sam żeś go podstawił? A teraz jeszcze mam ich zebrać, co byś nas do reszty powyrzynał!? – krzyknął Jacek, mrużąc podejrzliwie oczy.

Gustaw roześmiał się w odpowiedzi.

– Co ty myślisz, że ja głupi? Że nie widzę, jak na Marylkę patrzysz? – dodał Jacek.

– Czyli o to ci chodzi… – odparł Gustaw, poważniejąc.

– Ano i o to! We wsi już od dawna gadają, że rogi to mam takie, o – wrzasnął, rozstawiając rękę nad głową, prezentując rozmiar doprawionego poroża. – Pewnie ta latawica nie tylko przed tobą nogi rozkłada – dodał i ścisnął ze złością mocniej kuszę.

W Gustawie zawrzało. Złapał Jacka za koszulę i przygwoździł do najbliższej sosny.

– Idź do wsi, zbierz chłopów. Rozprawimy się z potworem, i jak dożyjemy, to porozmawiamy o Marylce – wycedził, po czym rozluźnił uścisk i niedbałym ruchem wygładził jego koszulę. – Idź, albo nie ręczę za siebie… – Obrócił się do Jacka plecami.

 

*

 

Kiedy Gustaw wracał do wioski, słońce już kryło się za strzechami chat. Szedł powoli, przyciskając dłoń do zranionego ramienia i klął pod nosem, czując, jak prowizoryczny opatrunek z kawałka koszuli znów wilgotnieje i zaczyna przeciekać.

Marylka krążyła niecierpliwie po zagrodzie, a wschodni wiatr plątał jej włosy. Gdy w oddali dostrzegła, że ktoś nadchodzi, wstrzymała oddech. Dopiero gdy rozpoznała w przybyszu Gustawa, rzuciła się biegiem w jego stronę.

– Znaleźliście potwora? – wyszeptała i spojrzała na jego ramię. Natychmiast zacisnęła palce na ranie, tamując krew, która sączyła się spod brudnego płótna. Gustaw syknął z bólu.

– Ta… – odburknął.

– A gdzie Jacek? – zapytała po chwili.

– Jak to gdzie? Wysłałem go przecież do wsi. Miał chłopów zebrać i wrócić. Jak ten jeleń siedziałem w krzakach i czekałem. Potem za bardzo się zbliżyłem do potwora i… – urwał, wskazując głową ramię. – Ot, co.

– Jacek jeszcze nie wrócił – wtrąciła się cienkim, skrzeczącym głosem stara Jędrasiowa, siedząca jak zwykle na swojej ławce pod przekrzywionym płotem. – Cały dzień tu siedzę, to bym widziała – dodała.

Marylka odsunęła się od Gustawa i spojrzała na zakrwawione dłonie. Zrobiło jej się słabo, załkała cicho. Gustaw natychmiast przyciągnął ją do siebie.

– A ta czego beczy? – dobiegł głos Józka, sąsiada Jędrasiowej, który właśnie wracał z obory.

– Mąż do domu nie wrócił, to beczy – rzuciła Jędrasiowa, poprawiając chustkę na głowie. – Ja bym też ryczała. Ale aby za drugim. Pierwszy to był łachudra i moczymorda, co ino dupskiem ławę u karczmarza szlifował! – dodała, spluwając z pogardą na ziemię, nie okazując szacunku dla nieboszczyka.

Jednak sąsiad już jej nie słuchał. Biegł przez wieś, wołając sołtysa.

W gromadzie zawrzało. Jedni biegli do kościoła, inni z latarniami rozlali się po lesie, nawołując Jacka wśród ciemności, a migoczące światła poruszały się chaotycznie między drzewami, jak stado świetlików.

Gustaw odprowadził drżącą Marylkę do domu. Ledwo ułożył dziewczynę do łóżka, a usłyszał ciężkie kroki i poczuł czyjeś ręce, które wyciągnęły go na zewnątrz. Nie walczył. Dał się prowadzić do kościoła, a potem główną nawą przed ołtarz, zostawiając za sobą krople krwi na podłodze.

Wyglądał znajomej twarzy człowieka, który kiedyś tak ochoczo oblewał go święconą wodą. Gdzie ksiądz? Gdzie jego Bóg, gdy strwożone owieczki pożerał wilk?

Posadzili go w pierwszej ławce, a po chwili matka Marylki, bez słowa, zajęła się opatrywaniem jego rany. Gustaw opowiadał, co wydarzyło się w lesie, o walce niedźwiedzia z wilszym i o tym, kiedy ostatni raz widział Jacka. Opowieść co jakiś czas przerywał syknięciem, gdy gruba igła przebijała jego skórę, a potem jałowa szmata zaciskała się wokół rany.

– Musisz tak ciasno wiązać? – mruknął przez zaciśnięte zęby.

– Nie muszę wcale – odpowiedziała chłodno matka Marylki. – Ale kapiesz panu Bogu na posadzkę – dodała i ponownie szarpnęła za opatrunek.

– A niby jaki mamy dowód, że tak było? Może sam Jacka ukatrupiłeś, a teraz na jakiegoś potwora zganiasz? – odezwał się ktoś z ławek.

Gustaw westchnął.

– Ano nie macie… – burknął.

– Rana jest głęboka… – zaczęła matka Marylki, wycierając zakrwawione dłonie w fartuch. – Brudna, postrzępiona, jakby od zwierza jakiegoś. Nie powiem wam, co się wydarzyło w tym lesie, ale to mi wygląda na robotę potwora.

Rozległ się szmer i nerwowe szepty.

Nagle drzwi kościoła się otworzyły. Do środka wbiegł Witek, najstarszy syn Wyzdry.

– Znaleźliśmy!

– Jacka?! – Kilka osób poderwało się z ławek.

– Nie…

– Potwora?

– Niedźwiedzia!

W kościele znów zapanował szmer, a ciekawskie spojrzenia skupiły się na Gustawie. Może tym razem diabeł mówił prawdę.

 

*

 

Mijały dni. Nawałnice przesuwały się nad lasem i wsią, zrywając strzechy, łamiąc drzewa, utrudniając zarówno szukanie Jacka jak i potwora. Tylko naiwni wierzyli, że nie było za późno na ratunek. Gustaw przeczuwał, że przyjaciel albo leży martwy w jakimś dole, albo w trzewiach potwora. A może… i tu, i tu.

Myśliwy wpatrywał się w gruby konar, który spadł na chatę zielarki. Widok połamanych krokwi ściskał mu serce. Spędził w tym domu wiele czasu. Najpierw u boku zielarki, a potem, po jej śmierci, sam, odnajdując tu ciszę i spokój.

Chętnie by wrócił na skraj lasu. Uciekł od podejrzliwych spojrzeń gromady i szeptów za plecami. Ale Marylka była uparta. Ledwie wspomniał, że mogłaby kiedyś odejść wraz z nim, obraziła się niesłychanie i przez kilka dni nie dała się tknąć. 

– W tej dziczy mam mieszkać? Jak jaki wygnaniec! Jak zwierz?! We wsi nasze miejsce! – krzyczała.

Ustąpił.

– To od czego zaczynamy? – wyrwał go z zamyślenia Witek, który jako jedyny zgodził się mu pomóc w naprawach.

Gustaw podrapał się po głowie, po czym przyniósł drabinę i oparł ją o ścianę chaty. Drewno zaskrzypiało ostrzegawczo, gdy wspiął się na dach. Przez chwilę wpatrywał się w konar, jakby próbował ocenić, czy da radę go przesunąć. Potem splunął w dłonie i chwycił pień oburącz. Szarpnął raz, drugi – ani drgnął.

– Witek! – zawołał i wychylił się w dół. – Piła potrzebna! Idź do drewutni i przynieś. Ale paluchów nie obetnij! – rzucił za nim.

Kilka razy spróbował jeszcze zepchnąć konar, lecz za każdym razem kończyło się tylko dodatkowymi kroplami potu na czole. Słońce przebiło się przez chmury i prażyło nieznośnie, jakby chciało wykorzystać tę krótką chwilę, zanim znów lunie deszcz. Gustaw wyprostował się, ocierając czoło rękawem, i dopiero wtedy uświadomił sobie, że Witek już dawno powinien wrócić.

– Utrapienie z tym chacharem… – mamrotał pod nosem, schodząc po drabinie. Ruszył do drewutni, którą sam rozbudował. Drzewa miał pod dostatkiem, więc z małej szopy zrobił porządną przybudówkę, niemal stodołę: dorobił drzwi, wzmocnił dach i ustawił klatki na wszelkiego rodzaju szachrajstwa. Zeszłej zimy trzymał tu kilka upolowanych wąpierzy, a jeszcze wcześniej małą kikimorę.

– Witek! – zawołał, wchodząc do drewutni.

Zatrzymał się, gdy z jednej z klatek spojrzały na niego żółte ślepia. Po szramie na pysku od razu poznał wilszego – tego samego, którego niegdyś widział w klatce u handlarza z północy. Tego samego, którego później znalazł przywiązanego do drzewa w lesie. Ale to wciąż nie tłumaczyło, co, do diabła, robił teraz w jego stodółce. Gustaw zamrugał z niedowierzaniem.

Wilszy nadal wpatrywał się w niego nieco zamroczonym wzrokiem. Jego ciało pokryte było świeżymi bliznami, zapewne po walce z niedźwiedziem, ale i o wiele starszymi szramami i śladami po oparzeniach, zupełnie jakby ktoś wiele razy przycisnął do niego pochodnie. Wyglądał na otumanionego. Dopiero wtedy Gustaw pociągnął nosem i poczuł, oprócz zapachu drewna, coś jeszcze. Coś gorzkiego, jakby…

– Ziele wrotyczu… – wycedził przez zęby i zacisnął szczękę.

Przypomniał sobie, jak zielarka opowiadała mu o jego leczniczych właściwościach, ostrzegając jednocześnie, że w niepowołanych rękach może stać się trucizną.

Zadarł głowę. Nad nim, do belki pod sufitem, przywiązano dziesiątki pęków suszonego wrotyczu, oplecionych kolorowymi wstążkami. Omiótł wzrokiem klatkę. Walaly się po niej kości, głównie królików, trochę gnoju i siana. W misce była woda. Wyglądała na świeżą.

Gustaw oderwał wzrok od poczwary i dostrzegł stojącego nieopodal Witka. Chłopak ściskał w dłoniach piłę i wpatrywał się w potwora. Chciał coś powiedzieć, ale jedynie zadrgała mu dolna warga.

– To nie tak, jak wygląda… – zaczął Gustaw, powoli wyciągając rękę w stronę Witka.

Chłopak cofnął się o krok.

– Proszę… – dodał błagalnym tonem. – Niech to będzie nasza taj…

Urwał, gdy Witek cofnął się o kolejny krok, wpadł na ścianę i wypuścił z rąk piłę. Brzdęk metalu rozjuszył zaspanego potwora, który kłapnął zębiskami. Gustaw spojrzał z niepokojem na klatkę, a Witek wykorzystał moment nieuwagi i uciekł z drewutni.

– Kurwa – syknął Gustaw podchodząc do ściany. Zerwał z niej kuszę i naciągnął bełt. Wybiegł na podwórze i wycelował w stronę chłopca. Jedna strzała, by wiadomość nigdy nie dotarła. Jedna strzała, by ochronić siebie i Marylkę.

Westchnął, opuszczając broń, i obserwował, jak sylwetka Witka staje się coraz mniejsza. Wrócił do stodółki i z przekleństwem na ustach kopnął w drzwi zaśniedziałej klatki. Metal zazgrzytał. Wilszy zaskomlał. 

Gustaw przesunął stopą pieniek do rąbania drew i ociężale na nim usiadł, opierając kuszę o kolana. Przetarł powoli twarz dłońmi i spojrzał na poranione zwierzę, tak samo otumanione wrotyczem jak on. Z ran wilszego wydobywała się dziwna, lepka maź. Wyglądała jak ropa zmieszana z krwią. Ale nie cuchnęła. Przeciwnie. W powietrzu unosił się przyjemny zapach żywicy.

– Ładnie cię ten niedźwiedź urządził… – odezwał się wreszcie. – Widzisz, teraz to będzie tak… Ciebie zadźgają w tej zapchlonej klatce widłami, a mnie powieszą. Może nawet tu, na połamanym dębie. Marylka, durna, skoro dla mnie pół gromady wyrżnęła, to i pewnie ratować będzie chciała. Przyzna się, żeś ty jej sprawką i zawiśnie obok mnie. – Spuścił głowę i pokręcił nią. Przez chwilę zastanawiał się, czy gromada by jej uwierzyła, ale obawiał się, że dziewczyna miała niejednego trupa w lesie na potwierdzenie swoich słów.  

– Rozum podpowiada, że taka powinna być kara, ale serce każe ją ratować… – dodał ciszej.

Wilszy prychnął i poruszył się niecierpliwie w klatce.

– Uciekać? Nawet bym cię wypuścił, chociaż nadal jestem na ciebie obrażony, za to jak żeś mi ramię poharatał. Dosyć się w niewoli nasiedziałeś, ale z tymi ranami i tak długo w dziczy nie pozipiesz, bo niedźwiedzi u nas dostatek. A ja…? Co się będę po świecie błąkał bez… – urwał i łypnął w górę – …wrotyczu.

Westchnął, po czym powoli naciągnął bełt na kuszy.

 

*

 

Znów lunął deszcz.

– Szybciej! Szybciej! – nawoływał Witek, biegnąc na skróty przez pola.

Marylka biegła za nim, z trudem łapiąc oddech. Trzewiczki grzęzły jej w błocie, a mokre włosy chłostały policzki, bo nie zdążyła zapleść warkocza.

Nie rozumiała, co bełkotał Witek, kiedy wpadł roztrzęsiony do jej chaty. Krzyczał coś o Gustawie i szaleństwie, a w jego oczach czaił się taki strach, jakby naprawdę ujrzał diabła. I Marylka mu wierzyła. Sama tego diabła tam ukryła.

Przeklinała w myślach szalejące wichury. Gdyby chłopi nie wpadli na pomysł rozebrania starej leśniczówki w zagajniku i użycia drewna do odbudowy powalonych przez wiatr chat, nie musiałaby przenosić potwora do drewutni zielarki! Myślała, że skoro Gustaw mieszka z nią we wsi, nikt tam nie zajrzy. Przynajmniej przez jakiś czas – dopóki nie wymyśli lepszej kryjówki.

Wybrnęli z pola, minęli sosny na zakręcie i wbiegli na podwórze zielarki. Witek stanął jak wryty, wpatrując się w dąb.

Marylka ominęła go i uśmiechnęła się, widząc Gustawa stojącego w strugach deszczu. Czekał na nią, choć w jego oczach widziała gniew. Chciała mu wszystko wyjaśnić, opowiedzieć o swoim planie, o potworze, dzięki któremu mógł wrócić do wioski i znów być blisko niej. Słowa ugrzęzły jej w gardle, gdy zobaczyła białe dłonie oplatające tors Gustawa.

Zza jego pleców powoli wyłoniła się zielarka. Usta poruszały się bezgłośnie, lecz zamiast słów wydobyła się z nich tylko piana, jakby trucizna podana jej przez Marylkę nawet po śmierci wypełniała swoje mroczne przeznaczenie.

– Zostaw go! – syknęła Marylka, znów czując zazdrość. – Odejdź od niego! – zagroziła drżącym głosem, który nie przestraszyłby nawet myszy.

Nagle poczuła zimny dotyk na policzku. Odskoczyła, widząc Jacka i strużkę krwi spływającą z jego skroni – dokładnie w tym samym miejscu, w które uderzyła kamieniem. A potem zaczęli przychodzić inni: syn karczmarza z dziewką, stara Gawryłowa, Waluś… Wszyscy, na których nasłała potwora.

Strwożona Marylka spojrzała na Witka, lecz on zdawał się nie dostrzegać zjaw. Utkwił wzrok w starym dębie. Też tam spojrzała.

– Nie! – krzyknęła żałośnie, dostrzegając bezwładne ciało Gustawa, kołyszące się na gałęzi.

Łzy spływały jej po policzkach, a serce ściskał ból, taki sam, jak wtedy, gdy ojciec bił ją pasem do krwi, a matka tylko odwracała wzrok.

Jak wtedy, gdy wypędzili ze wsi Gustawa, a ją wydali za Ziębę.

Jak wtedy, gdy mąż każdej nocy brał, co mu się należało.

Jak wtedy, gdy dwóch kupców też brało, bo zabrakło jej pieniędzy, by zapłacić za potwora.

Gdzieś w tyle zgrzytnęła metalowa klatka, a potem drzwi drewutni otworzyły się z powolnym skrzypnięciem. Z jej wnętrza wyszedł wilszy. Słaniał się na nogach, trochę zamroczony, a ułamany bełt, z którego wyrastały młode listki, sterczał mu nad okiem. Zwierzę prychnęło, jakby otumaniająca woń wrotyczu wciąż go drażniła, ale deszcz spływający po porośniętym mchem futrze trochę go otrzeźwił.

Spojrzenie jego żółtych ślepi zatrzymało się na Marylce. Jego pani. Odsłonił kły i napiął się, przygotowując do skoku.

– W… Witek, idź do wsi – wyszeptała drżącym głosem, cofając się o krok. – Czas kończyć… – szepnęła do samej siebie, zamykając oczy.

Poczuła zapach żywicy, wrotyczu i krwi. Oczu już nie otworzyła.

Wilszy starł posokę z pyska i podążył na północ, gdzie człowieka, wrotyczu i choroby duszy, co to ją miłością zwą, mniej.

Koniec

Komentarze

Cześć

Pomysł nienowy, ale wplecione różne wątki nadają opowiadaniu kolorów. Jest miłość, zdrada, dramat, śmierć, konspiracja, i spoko twist z potworem na końcu. Warsztat bardzo dobry. Podobało mi się, choć to nie moje klimaty. 

Klik ode mnie. 

Pozdrawiam

Hejcia!

Komentarz pobetowy.

Jak już wspomniałam wcześniej, oddaję dwa kliki: Biblioteczny i Piórkowy. Argumentacja powyżej.

 

Gratuluję świetnego tekstu!

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Hej, chyba się muszę zgodzić z Hesketem, że to chyba nie moje klimaty. Mam tu na myśli, ten chłopski klimat, gdzie jak zawsze ludzie są głupi i podli. No i mówią, jak ci z wiedźmina;). No dobra jak już jestem przy marudzeni to czemu Marylka została zjedzona. Wcześniej jakoś chyba musiała bestie wypuszczać. Skoro nasłała ją na ludzi ze wsi, a potem schowała, to chyba miała jakąś kontrolę nad zwierzakiem? Ok, to teraz plusy – na pewno intryga, bo Marylka sprytnie to sobie wymyśliła, choć jak zawsze w takich przypadkach nie mogło się to dobrze skończyć :). Choć szkoda też trochę Marylki, bo miała trudno w życiu. A nie prościej było zamieszkać z Gustawem w lesie albo wyjechać. No trudno zdecydował się na opcję z potworem. Dzięki temu mamy historię, która wodzi nas za nos. Bo spodziewamy się konfrontacji z bestią, co chwilę jest jakieś polowanie, groza wisi w powietrzu, a tu nic i właśnie to trzyma przy opowiadaniu. Umiejętnie jest poprowadzona tajemnica, aż do finału :). A całość jest ubarwiona naprawdę ciekawymi opisami, tak, że można poczuć deszcz i chłód, chłopskie chaty i gęstwinę lasu :) . Podsumowując dobre opowiadanie, choć ocierające się o stereotypy, klikam i pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj Hesket,

bardzo się cieszę, że mimo że to nie do końca Twoje klimaty, znalazłeś w tym opowiadaniu tyle plusów. :) I dzięki za klika!

 

Hej Holly,

dziękuję <3

 

Witaj Bardzie,

Wcześniej jakoś musiała chyba tę bestię wypuszczać. Skoro nasłała ją na ludzi ze wsi, a potem schowała, to pewnie miała jakąś kontrolę nad zwierzakiem?

 

Tak, otumaniała go wrotyczem, straszyła ogniem i przypalała pochodniami, a co? xD

Hmm, może powinnam to jakoś bardziej zaznaczyć, ale tak, miała wiele sztuczek, by „zapanować” nad potworem. Na koniec jednak wszystko działo się tak szybko…

 

Choć szkoda też trochę Marylki, bo miała trudno w życiu. A nie prościej było zamieszkać z Gustawem w lesie albo wyjechać?

O, fajnie, że to widzisz. Nie chciałam z niej robić całkowicie bezdusznej morderczyni. Miała być, że tak to sobie patetycznie nazwę, postacią tragiczną.

Mimo swojego sprytnego planu nadal była zwykłą dziewczyną ze wsi. To jedyne miejsce, jakie znała. Jej dom. Sama powiedziała, że to „we wsi jest ich miejsce”. Stąd też ta cała tragedia, bo chciała jednocześnie „mieć ciastko i zjeść ciastko”, czyli zostać częścią gromady ale i być z Gustawem. 

Cieszę się, że ogólnie uważasz opowiadanie za dobre. Bardzo mi miło i ślicznie dziękuję!

 

Heskecie, Bardzie,

szkoda, że nie trafiłam w kwestii klimatu. Osobiście akurat uwielbiam takie ponure historie z fantasy i folklorem w tle. Generalnie całe to opowiadanie to moje „słowiańskie” wyobrażenie Romea i Julii –bardziej surowe i paskudne. Zamiast dwóch zwaśnionych rodzin jest Gromada, która z jednej strony daje poczucie przynależności, a z drugiej potrafi być okrutna. Marylka nawet kończy słowami, które znamy z finału Romea i Julii. :) I tak sam pomysł nie jest nowy, ale starałam się to opisać „po swojemu”, a wszystko zaczęło się od pytania: co by było gdyby Julia miała potwora. :D 

Witaj. :)

 

Ze spraw technicznych mam następujące wątpliwości i sugestie (zawsze – tylko do przemyślenia):

– Albo (myślnik?) bo lubi.

– Jakiego domu? – wtrącił się ojciec Marylki. – Po Twoim mordzie gromada konfiskatę zasądziła! – małą literą?

Nie spodziewał się witania chlebem i solą, ale liczył na odrobinę więcej gościnności. – nieco mi to zgrzyta (?)

Co to może, ludzi porywają? – albo dać przecinek także przed „może”, albo ten usunąć?

Stwór (przecinek?) zajęty wyżeraniem ciepłych wnętrzności, nie zważał na wpatrujących się w niego ludzi.

Spieszył się, bryzgając krwią spływającą mu po pysku, a coś metalicznego zgrzytało, (zbędny przecinek?) przy każdym jego ruchu. 

Łapy miał długie jak zimowa noc, a łukowate plecy, (i ten?) tak wychudzone, że można było policzyć każdy wyrzynający się kręg.

 

Czyli, jak rozumiem, obie te następujące po sobie wypowiedzi są Gustawa?:

– Idź do wsi, zbierz chłopów. Rozprawimy się z potworem, i jak dożyjemy, to porozmawiamy o Marylce – wycedził, po czym rozluźnił uścisk i niedbałym ruchem wygładził jego koszulę.

– Idź, albo nie ręczę za siebie… – Obrócił się do Jacka plecami.

Zeszłej zimy trzymał tu kilka upolowanych wąpierzy, a jeszcze wcześniej małą kikimorę. – tu chciałabym dopytać – kto trzymał w chacie zielarki? Gustaw? To on tu wtedy był?

 

 

Bardzo dziękuję za uprzedzenie o wulgaryzmach. :)

Przeklinała w myślach te przeklęte wichury. – czy celowo taki zabieg stylistyczny?

 

Przepiękna, klimatyczna opowieść. Jestem nią naprawdę zauroczona. :) Świetne opisy zasad i makabrycznych praw, panujących na wsi w tamtych czasach. Do tego zaskakujące zakończenie, w sumie bardzo żal Marylki i Gustawa. :)

Pozdrawiam serdecznie, podwójny klik, powodzenia. ;)

Pecunia non olet

Komentarz pobetniczy:

 

Bardzo ładne i sugestywne opisy, jak zwykle u Ciebie. Fabuła wciąga, bohaterowie są przekonujący i budzą sympatię czytelnika, żeby ten mógł przejąć się ich losami, a nastrój mocno trzyma. Finalny twist zaskakuje, ale ma sporo sensu, nie jest diabłem z pudełka (czyli tak, jak powinno być). 

 

Bardzo podobała mi się ta opowieść, oby więcej takich.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Hej Bruce

dziękuję Ci za wizytę i łapankę! Już biorę się za poprawki. 

 

Zeszłej zimy trzymał tu kilka upolowanych wąpierzy, a jeszcze wcześniej małą kikimorę. – tu chciałabym dopytać – kto trzymał w chacie zielarki? Gustaw? To on tu wtedy był?

Tak, Gustaw mieszkał w domu Zielarki od dwóch lat. Rzeczywiście nie napisałam tego wprost. Chciałam, żeby wynikało to z tej części: 

– Ty nie… – przyznał. – Cała reszta. A twój ojciec to na samym przodzie widłami wywijał. – Skrzywił się na wspomnienie ostatniego dnia w gromadzie.

Choć minęły już dwie zimy, czuł, jakby to było wczoraj, gdy naprędce pakował tobołek, nie wiedząc, dokąd się udać. Nie odszedł daleko, jakby coś nadal ciągnęło go do wsi.

 

I później z wypowiedzi sołtysa: Zielarka też coś prędko na tamten świat się przeniosła, jak cię pod strzechę przyjęła.

 

Trochę za bardzo to ukryłam? 

 

Przeklinała w myślach te przeklęte wichury. – czy celowo taki zabieg stylistyczny?

Tutaj się zaplątałam. Dzięki za wskazanie :D 

 

 

Bardzo mi miło, że to opowiadanie Cię zauroczyło i ślicznie dziękuję za podwójny klik! Myślę jednak, że jeszcze sporo pracy przede mną, zanim zasłużę na piórko. :D 

 

Pozdrawiam serdecznie! 

 

GalicyjskiZakapiorze, bardzo Ci dziękuję i pozdrawiam :) 

 

I ja bardzo dziękuję i życzę serdecznie Piórka. ;)

Pierwotnie zrozumiałam, że Gustawa na dwa lata wypędzono ze wsi, a Zielarka mieszkała w niej nadal. :)

Wszystko jasne, pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

Dobrze się czytało. Symboliczny klik bo opko jest już w bibliotece.

Czołem!

Migoczące światło świecy padało na nierówny blat dębowego stołu, noszący ślady po kornikach i starych nacięć po nożu.

Normalnie na takie rzeczy nie zwracam uwagi, ale to drugie zdanie – aliteracja celowa?

Myśliwi spojrzeli na siebie. Skinęli niepewnie głowami i przygotowali bronie

Jednak intuicyjniej i ładniej brzmi dla mnie “przygotowali broń”. To również odnosi się do liczby mnogiej, a bronie, to jakby Bronisławę przygotowali. Wiem, że tak też poprawnie, dla mnie gorzej brzmi, stąd sugestia.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/bron-czy-bronie;11154.html

 

Momentami gubiłem się w przeskokach czasowych. Nie wszystko pojąłem za pierwszym razem, ale to cecha dobrych tekstów. A ten takim niewątpliwie jest.

Po pierwsze, świetny warsztat. Nie chodzi nawet o bezbłędność, ale o słowa, ich brzmienie i przysługiwanie się budowanemu klimatowi, a także stylizację. Dobre, dobre.

Po drugie, fabuła jest spójna, a świat wiarygodny. Ala wiejski wiedźmin z nutą intrygi rodem z Gry o Tron, wszystko pasuje i wciąga.

Po trzecie, bohaterowie – udanie ich przedstawiłaś, ich motywacje są wiarygodne. Jednak ostatecznie przykry jest wizerunek tego gromadzkiego życia i nie dziwne w sumie, że pchnęło to Marylkę do działania, którego konsekwencji nawet może nie do końca rozumiała. Gustaw też wypadł bardzo wiarygodnie, jego frustracja na niesprawiedliwą ocenę momentami aż kipi. Jego mi chyba najbardziej żal, bo musiał umrzeć bardzo zgorzkniały.

Jedyny mój problem to lekkie zagubienie. Może trzeba jeszcze w dwóch, trzech miejscach coś kawa na ławę, bardziej wyłożyć? Nie wiem, bo to też może mój nielotny umysł nie pozwala zrozumieć. Na przykład podkreślić, że wypraw na potwora było parę i tym razem tak jak ostatnie kilkanaście razy… itp. W finalnej scenie dzieje się bardzo dużo na raz. Musiałem to ze trzy razy przeczytać, by odpowiednio (chyba) pojąć. A może wcześniej także jeszcze jakaś wskazówka co do ostatecznej intrygi? To tylko do rozważenia zostawiam do rozważenia, nawet nie wiem, czy z sensem.

 

Podsumowując, uważam, że tekst warty jest oddania pod głosowanie piórkowe i swój głos pod tym zamieszczę.

 

Pozdrawiam!

Cezść,

“Klika” mogę już dać tylko honorowego, ale jest on w pełni zasłużony.

Napisałaś barwną opowieść, z własnym klimatem, który utrzymujesz od początku do końca.

Trochę mnie zaskoczyło to, że Maryla poradziła sobie sama z wilszym, ale kupuję pomysł z wrotyczowym ogłupiaczem. To mogło zadziałać.

Gratuluję świetnego tekstu.

Podobało mi się, wiarygodni bohaterowie, klimat, przeczytałam z przyjemnością.

Niezłe ziółko z tej Marylki.

Nova, dziękuję za symbolicznego klika! :) 

 

Czołem beeeecki!

Normalnie na takie rzeczy nie zwracam uwagi, ale to drugie zdanie – aliteracja celowa?

Właściwie to nie… ale jest na tyle subtelna, że chyba zostawię. Przynajmniej fajnie szeleści. :D

 

Jednak intuicyjniej i ładniej brzmi dla mnie “przygotowali broń”.

Racja, poprawię!

 

Bardzo mi miło, że znalazłeś w tekście tyle mocnych stron.

Co do Twojego lekkiego zagubienia – to chyba już moja przypadłość, że nie chcę po drodze zbyt wiele tłumaczyć i liczę, że zakończenie odpowie na wszystkie nagromadzone pytania. Nie zawarłam zbyt wielu wskazówek, tylko drobne sugestie: Marylka nie przyszła do Gustawa ostatniej nocy, on dziwnym trafem zapadł w mocny sen, a kolejnego ranka osada już drżała przed potworem, albo gdy Gustaw stwierdził, że gromada już długo „dała się ubijać”, Marylka przyznała: „Ja to od razu mówiłam, że trzeba po Gustawa…”, trochę tak jakby to ona zasiała tę myśl w gromadzie, aby sprowadzić akurat Gustawa. Skoro jednak te tropy nie zadziałały, to pewnie były zbyt subtelne. :D

Przeskok czasowy jest właściwie tylko jeden i chciałam, żeby był on zaskoczeniem, dlatego dopiero z wypowiedzi sołtysa dowiadujemy się, że minęły już 3 miesiące.

Tak, w finale sporo się dzieje, bo jest splotem tragicznych losów wielu bohaterów. Miałam też nadzieję, że zakończenie wyjaśnia całe to zamieszanie i pokaże, jaką rolę pełniła w nim Marylka.

Rozważę Twoje rozważenia i ślicznie dziękuję za Twój głos! :O

 

Hej Czeke,

dziękuję za wizytę i miłe słowa. Cieszę się, że Ci się spodobało! :)

 

Witaj pusiu,

Dziękuję! Świetnie podsumowałaś Marylkę :D

 

Pozdrawiam Was serdecznie!

Marszawo, 

 

trochę wywołany do tablicy, odpowiadam.

Cieszę się, że moje losowe przemyślenia uznałaś za jakkolwiek przydatne. 

Przynajmniej fajnie szeleści. :D

W pełni się z tym zgadzam, butuje śliski klimat. Aż mi się skojarzyło z “Piosenką księżyca” Baczyńskiego, zwłaszcza zaprzężone przez Grzeogrza Turnua w “Hymnie Wieczorów Miejskich”. Tam połączenie aliteracji z dykcją i szybkością jest kapitalne, polecam. “Szybę szorstką łuską wybić” choćby. Szeleści :).

Zresztą aliteracja jako błąd jest tylko kwestią świadomości korzystania z niej oraz interpretacji przez odbiorcę. Także jak najbardziej, zgadzam się z Tobą.

Skoro jednak te tropy nie zadziałały, to pewnie były zbyt subtelne. :D

Albo jestem zbyt niewrażliwy na subtelności. Ale tekst czytałem w PKP, to nie jest nazbyt subtelne środowisko ;). To, co napisałaś, ma sens, a podpowiedzi pochodzą z tekstu, zatem nie tłumaczysz tego na nowo w komentarzu, ergo broni się. Tym bardziej słuszna moja nominacja. 

Tak, w finale sporo się dzieje, bo jest splotem tragicznych losów wielu bohaterów. Miałam też nadzieję, że zakończenie wyjaśnia całe to zamieszanie i pokaże, jaką rolę pełniła w nim Marylka.

To prawda. I tu do rozważenia, czy choć troszkę tego nie spowolnić. Dałaś nam 35 tys. solidnych znaków, w których opowiedziałaś sporą historię, która rozlicza także przeszłość bohaterów. Ja na dodatkowe pięćset się nie obrażę, jeśli wyklaruje ono wszystko. 

 

Pozdrawiam :)

To jest opowiadanie piórkowe. Ja nie mam co do tego wątpliwości. Ale za to “pała” należy się autorce za wymyślanie nazw miejscowości. Że co? Wieś Zielona? W naszej Polsce mamy o wiele więcej o wiele piękniejszych nazw, jak np.: Kobyla Głowa, Jaworek, Piotrówek, Kuropatnik, Stolec… Ok, cofam Stolec… Milówka, Żabnica, Rajcza, Rycerka etc. Pozdrawiam i dziękuję za koncert fajerwerków! MZ :)

maciekzolnowski, dziękuję za miłe słowa! Jeśli chodzi o nazwę miejscowości, muszę przyznać, że czasem przemycam w opowiadaniach coś osobistego. Zielona Wieś to rodzinne strony mojej mamy. :D 

A rozumiem. W takim razie wszystko jasne, przepraszam. Zielona Wieś – o takiej jeszcze nie słyszałem. ;)

maciekzolnowski, nie masz za co przepraszać! :D Zdziwiłabym się gdybyś o niej słyszał! Pozdrawiam :) 

Nie wiem, czy zapach wrotyczu nadaje się dla miłości (w końcu różne stworzonka odstrasza), ale że ta miłość okazuje się bardzo dziwna, to może i określenie odpowiednie.

Bohaterowie prości. Mnie skojarzyli się z “Chłopami” – po wiejsku bezpośredni, powierzchownie przywiązani do starych zasad, a pod spodem różnie bywa. Marylka jak Jagna. Żal Gustawa.

Fabuła skomplikowana raczej w warstwie obyczajowej niż fantastycznej. Tego biednego wilszego nawet Ty wykorzystujesz, żeby mieć obowiązkowy element. Ale twist ze sterowanym potworem na uwięzi fajny. I po co było dziewczynę zmuszać do ślubu? Czasami lepiej kobiet nie wku…

Scena, w której Marylka spotyka się z ofiarami, też fajna.

Nastrój w porządku.

To niezupełnie moja bajka, ale widzę sporo zalet, będę na TAK, czyli.

Babska logika rządzi!

Finkla, ślicznie dziękuję! 

Fabuła skomplikowana raczej w warstwie obyczajowej niż fantastycznej. Tego biednego wilszego nawet Ty wykorzystujesz, żeby mieć obowiązkowy element.

Nie no, bez potwora nie byłoby całej tej historii. Chyba że wytresowałaby sobie jakiegoś niedźwiedzia… Ale, że jestem wychowana na Power Rangers i Xenie – wojowniczej księżniczce, lubię wplatać w opowieści różne fikuśne, fantastyczne stworzenia. :D 

Czasami lepiej kobiet nie wku…

O! To to! 

Jeszcze raz dzięki i pozdrawiam :) 

Przyznaję, że kiedy w liceum czytałem ,,Chłopów”, kibicowałem Jagnie, bo banda pozostałych hipokrytów odrzucała mnie dużo bardziej. blush Mówię o tym dlatego, że tu klimat jest podobny. Właściwie najbardziej podobało mi się oddanie charakteru takiej małej, zamkniętej wspólnoty – z wierzchu ziejąca ostracyzmem hydra o stu głowach na jednym ciele, a pod spodem lokalne piekiełko, gdzie każdy ma coś na sumieniu. Może dlatego tekst nie przypadł mi do gustu, bo zwyczajnie nie polubiłem żadnej z postaci… Operowanie gwarą też wyszło, na ile jestem w stanie ocenić, nieźle, chociaż tej Słowiańszczyzny to mam już po kokardę… Ech…

Z kolei warstwa fabularna niestety zainteresowała mnie średnio. Sporo obyczajówki, rozbudowana sieć zależności międzyludzkich i jeszcze wątek miłosny w centrum – w pewnym momencie, przykro mi to mówić, znużyło mnie to wszystko. No, ale to już kwestia osobistych preferencji. 

Dobra, i trochę się też krzywiłem na dobór imion – jest Marylka, Jacek, Jędrek… i Gustaw. Nawet sobie pomyślałem, że to może celowy zabieg, żeby podkreślić jego izolację, ale to nie zmienia faktu, że Gustaw kojarzy mi się raczej z jakowymś młodym poetą, co za milijony kocha i cierpi katusze, aniżeli z ,,wiejskim wiedźminem”. No nie pasuje do reszty po prostu.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Hej SNDWLKR, dzięki za wizytę i podzielenie się wrażeniami. Szkoda, że Cię znużyło. Coraz częściej słyszę, że słowiańskie klimaty trochę się już wszystkim przejadły… Może następnym razem lepiej trafię z tematyką :) 

Serdecznie pozdrawiam! 

Mocno zagmatwana historia, ale opowiedziana w intrygujący sposób, więc szczerze wyznam, że ciekawość losów bohaterów nie opuszczała mnie nawet na chwilę. Choć początkowa przejrzystość opowieści z czasem zaczęła się wikłać, to nieźle doprowadziłaś rzecz do nieoczekiwanego, choć nie mogę powiedzieć, że zaskakującego, końca.

 

Ci­snął nią w ogień i za­stygł… → Ci­snął w ogień i za­stygł

 

rzu­cił Jacek, ro­biąc za­my­ślo­ną minę, jakby wer­to­wał w my­ślach każde… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …rzu­cił Jacek z zadumaną miną, jakby wer­to­wał w my­ślach każde

 

Jacek za­ci­snął usta, mem­ląc w nich kilka ką­śli­wych uwag… → A może: Jacek za­ci­snął usta i zmełł w nich kilka ką­śli­wych uwag

 

i o dia­błach, któ­rzy mają na ta­kich spe­cjal­ne ko­cioł­ki. → …i o dia­błach, któ­re mają na ta­kich spe­cjal­ne ko­cioł­ki.

 

Nor­mal­ne ja­go­dy. Mi za kwa­śne… → Nor­mal­ne ja­go­dy. Dla mnie za kwa­śne

Choć rozumiem, że Jacek nie musiał wyrażać się poprawnie.

 

i wska­zał pod­bród­kiem na sta­lo­wą ob­ręcz wokół szyi po­two­ra. → …i wska­zał pod­bród­kiem sta­lo­wą ob­ręcz wokół szyi po­two­ra.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

– Ano i oto! → – Ano i o to!

 

urwał, wska­zu­jąc głową na ramię. → …urwał, wska­zu­jąc głową ramię.

 

Brzdęk me­ta­lu roz­ju­szu­szył za­spa­ne­go po­two­ra… → Brzdęk me­ta­lu roz­ju­­szył za­spa­ne­go po­two­ra…

 

przesunął stopą pie­ńek do rą­ba­nia drwa… → …prze­su­nął stopą pie­niek do rą­ba­nia drew

 

Jego wzrok utkwił w sta­rym dębie. → Utkwił wrok w sta­rym dębie. Lub: Jego wzrok utkwiony był w sta­rym dębie.

 

uła­ma­ny bełt, z któ­re­go wy­ra­sta­ły młode list­ki, ster­czał mu znad oka. → …uła­ma­ny bełt, z któ­re­go wy­ra­sta­ły młode list­ki, ster­czał mu nad okiem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj, Reg! Twoje wizyty zawsze pomagają doszlifować tekst. Bardzo dziękuje! <3

Szkoda, że nie udało mi się Cię na koniec zaskoczyć… ale może następnym razem! Zabieram się za poprawki i pozdrawiam :)

Bardzo proszę, Marszawo. Cieszę się, że pomogłam w doszlifowaniu. 

Jestem pewna, że zaskoczysz mnie jeszcze wiele razy. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, świetny język i dialogi. Historia całkiem spoko. Klisza fajnie ograna. Jeśli lubisz wiejskie klimaty to zapraszam do opowiadania Sidła Kruka.

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/33831

ciekaw jestem Twojej opinii. 

 

A tak w ogóle, to opisy w stylu “Dysząc, a potem stygnąc na świeżym sianie w stodole.” są super. Wiadomo o co chodzi, a nie pachnie podglądactwem. Tokarczuk kiedyś napisała “Nie będę opisywać co było dalej, bo nie jestem czułostkowa” ;)

Na początek powiem, że opowieść się czyta. Miałam powiedzieć snuje, ale to byłoby krzywdzące, bo tempo dla mnie jest idealne. Nie szybko, nie za wolno. Podoba mi się wielowymiarowość postaci i to nawet zanim odsłonią się nowe wymiary, które nie od razu są jawne. 

Ładnie malujesz słowem zarówno przyrodę, wieś, jak i relacje między bohaterami.

Zwroty akcji sa super, okruszków ile trzeba, ale nie za dużo, więc nie ma tak, że od początku wiadomo, o co common. 

I dodatkowy plus za wyciągnięcie dziesiątki klisz i ułożenie z nich całkiem nowego obrazka. 

Piórkowo będę na TAK.

 

delulu managment

pzarzycki, dziękuję za wizytę i miły komentarz. Cieszę się, że Ci się spodobało :)

A tak w ogóle, to opisy w stylu “Dysząc, a potem stygnąc na świeżym sianie w stodole.” są super. Wiadomo o co chodzi, a nie pachnie podglądactwem.

Fajnie, że zwróciłeś uwagę na ten szczegół. Lubię czasem tak zapakować te sceny. Wydają mi się wtedy bardziej romantyczne i zostawiają przestrzeń dla wyobraźni. Stąd właśnie „dotykanie warkocza” i to „siano”, które jedynie sugerują bliskość kochanków. :) 

 

Na pewno zajrzę do Sideł Kruka. 

Serdecznie pozdrawiam! 

 

Ambush, bardzo dziękuję! Super, że okruszków, jest w sam raz. Zawsze się boję, że jest ich za mało. Cieszę się, że bohaterowie i ich świat dali się polubić! :) 

Serdecznie podrawiam heart

Hej Marszawa!

Ależ ja się cieszę, że napisałaś tak świetne opowiadanie, dobrze wiesz, że kibicuję mocno już od czasów Twojego tekstu na konkurs o nawiedzonych miejscach.

Świetnie napisani bohaterowie, których da się lubić lub nie, ale nie można im odebrać tego, ze są żywi. Ciekawie poprowadzona historia z lekką nutką Wiedźmina. Ja tam dalej lubię ten klimat. Interesujący plot twist na koniec, chociaż przyznam, że wyobrażałem sobie wilszego w walce z niedźwiedziem jako coś olbrzymiego, co później wyobraźnia musiała skorygowac XD

Podsumowując naprawdę świetny tekst, szkoda, że nie załapałem się ani na klika ani na nominację, bo widzę, że opowiadanie zostało bardzo docenione przez ludzi, co mnie cieszy. Moim zdaniem ewidentnie piórkowe opowiadanie i tego Ci serdecznie życzę! Pozdrawiam!

You cannot petition the Lord with prayer!

Michael, bardzo dziękuję za tyle ciepłych słów! 

 

Ślimak wślizguje się i rozgląda po Zielonej Wsi…

Po pierwszej lekturze nie byłem przekonany do tego tekstu, ponieważ zawierał stosunkowo mniej fantastyki, niż na to zwykle tutaj liczę, a za to rozbudowany wątek obyczajowy, w którym trudno było mi się zorientować i wczuć w potrzeby postaci. Przyznam jednak, że po jakimś czasie główne wątki zostały mi w głowie dużo dokładniej, niż się tego spodziewałem, a takie zapadanie w pamięć stanowi ważne kryterium oceny tekstu. Nie wiem, na ile umiem to ocenić, ale wydaje mi się, że dosyć wiarygodnie oddałaś prowadzące do tragedii namiętności targające tymi mieszkańcami wsi, którzy nie mają ani życia sielskiego, ani wyjątkowo uciśnionego, tylko po prostu starają się przeżyć najlepiej, jak potrafią w warunkach prymitywnej gospodarki rolnej. Pod tym kątem skojarzenie z Chłopami było dla mnie oczywiste, z Romeem i Julią pewnie mniej, chociaż kiedy już padł ten tytuł, to widać wyraźne analogie fabularne (magiczno-ziołowe mikstury i samobójcze pomyłki).

Tekst wydaje mi się napisany w dużej mierze tak, żeby czytelnik współczuł Marylce, co wydaje mi się niefortunne: mogła ułożyć sobie życie z gromadą albo odejść z Gustawem, ale z zimną krwią zdecydowała się na gambit, który musiał doprowadzić do śmierci niewinnych ludzi. Oczywiście w szerszej skali społecznej prawdą jest, że w środowisku nieumożliwiającym kobietom godnego rozwoju osobistego od czasu do czasu pojawią się takie tragiczne Marylki – i to opowiadanie pokazuje bardzo dobrze – ale chyba dałoby się te akcenty lepiej wyważyć. Mam także wątpliwości co do wilszego: nie wierzę, żeby była w stanie tak długo ukrywać przed wszystkimi potężnego potwora zdolnego poradzić sobie w walce z niedźwiedziem, wymagałby ogromnych ilości jedzenia, którego nie miałaby skąd wziąć.

Pod względem językowym Twoje opowiadanie wydaje mi się wyraźnie lepsze niż tamto poprzednie, które przeglądałem. Na pewno zwróciłem uwagę na taki detal:

– Szkaradne bydle.

Zdarza się, że ktoś pisze tak świadomie, żeby zaznaczyć gwarową wymowę, ale zasadniczo to błąd ortograficzny, pisze się “bydlę”.

Dobra, i trochę się też krzywiłem na dobór imion – jest Marylka, Jacek, Jędrek… i Gustaw. Nawet sobie pomyślałem, że to może celowy zabieg, żeby podkreślić jego izolację

Zdarzało się też dawniej, że księża wiejscy nadawali na chrzcie nietypowe imiona dzieciom nieślubnym, żeby się zawsze wyróżniały ze społeczności, pomyślałem więc tutaj, że takie podkreślenie izolacji mogłoby mieć umocowanie w tym paskudnym zwyczaju.

 

Podsumowując: piórkowo raczej na NIE, ale dam sobie jeszcze chwilę na namysł. To jedno z tych opowiadań, gdzie nie czuję się do końca swobodnie w danej konwencji i tak naprawdę wolałbym, żeby oceniał je kto inny.

Pozdrawiam serdecznie,

Ślimak Zagłady

Witaj Ślimaku!

Jasne, rozumiem, dlaczego uważasz, że temu opowiadaniu trochę brakuje do piórka. Sama nominacja jest dla mnie już ogromnym zaszczytem! :) 

 

zawierał stosunkowo mniej fantastyki, niż na to zwykle tutaj liczę

Masz rację, fantastyka w tym opowiadaniu jest raczej w tle. Jednak bez polowania na potwora, magicznych ziół i mrocznego lasu, w którym nie wiadomo, co naprawdę się kryje, trudno byłoby osiągnąć ponury, tajemniczy klimat, który chciałam stworzyć. 

 

Przyznam jednak, że po jakimś czasie główne wątki zostały mi w głowie dużo dokładniej, niż się tego spodziewałem, a takie zapadanie w pamięć stanowi ważne kryterium oceny tekstu.

O! Ogromnie się cieszę! Tym razem zależało mi, by nie przesadzić z ilością wątków. Chciałam stworzyć prostą historię z tragicznym zakończeniem, która pokazuje, do czego ktoś może być zdolny z miłości.

 

Pod tym kątem skojarzenie z Chłopami było dla mnie oczywiste, z Romeem i Julią pewnie mniej

Bałam się, że jeśli zbyt wyraźnie ukażę nawiązania do Romea i Julii, łatwo będzie się domyślić, że zaplanowałam dla kochanków tragiczne zakończenie. :D

 

Tekst wydaje mi się napisany w dużej mierze tak, żeby czytelnik współczuł Marylce.

I tak i nie. Niezależnie od tego, jak wiele złego ją spotkało, była morderczynią. Pokazując jej przeszłość w końcówce, nie chciałam wybielać Marylki, lecz raczej sprowokować czytelnika do własnego osądu – czy jej trudna przeszłość wystarczy, by ją zrozumieć i jej współczuć?

 

Mam także wątpliwości co do wilszego: nie wierzę, żeby była w stanie tak długo ukrywać przed wszystkimi potężnego potwora zdolnego poradzić sobie w walce z niedźwiedziem, wymagałby ogromnych ilości jedzenia, którego nie miałaby skąd wziąć.

Tak, pewnie wyobraziłam sobie to przetrzymywanie potwora nieco łatwiej, niż wyglądałoby to w rzeczywistości. :D Wspomniałam, że w klatce znajdowały się kości różnych zwierząt, głównie królików, więc Marylka trochę go dokarmiała, choć faktycznie mogło to być zbyt mało.

Zdarza się, że ktoś pisze tak świadomie, żeby zaznaczyć gwarową wymowę, ale zasadniczo to błąd ortograficzny, pisze się “bydlę”.

O, poprawię!

 

Zdarzało się też dawniej, że księża wiejscy nadawali na chrzcie nietypowe imiona dzieciom nieślubnym, żeby się zawsze wyróżniały ze społeczności, pomyślałem więc tutaj, że takie podkreślenie izolacji mogłoby mieć umocowanie w tym paskudnym zwyczaju.

Również o tym czytałam. Patrząc na fantazję ówczesnych księży, którzy potrafili nadawać imiona w stylu Judasza czy Patapiusza, Gustaw wypada całkiem normalnie. Chciałam, by imię głównego bohatera nieco się wyróżniało na tle Jędrków i Jacków, ale też po prostu mi się spodobało i pasowało do tragicznie zakochanego myśliwego. :D 

 

Dziękuję ślicznie za Twój czas i komentarz.

Pozdrawiam! :)

Bardzo przyjemnie płynie się przez tę opowieść, nie potknąłem się ani razu językowo, historia właściwie od razu wciąga, a bohaterowie są jacyś i ładnie przedstawiasz ich motywacje i wzajemne relacje. Rozwiązanie zagadki również w porządku, przy ograniczonej liczbie podejrzanych trudno o jakieś większe zaskoczenie. Przede wszystkim jednak podobał mi się klimat.

W głosowaniu piórkowym będę na tak. Zobaczymy, jak pozostali :)

Zygfryd, bardzo dziękuję. Cieszę się, że opowiadanie Ci się spodobało! :)

 

Ave, Marszawo!

 

Opowiadanie od strony językowej zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Tworzysz ładne opisy, które pozwalają wyobrazić sobie Zieloną Wieś i okoliczne lasy. W ogóle udanie udało Ci się zobrazować lokalną wiejską społeczność (gromadę). Mieszkańcy wsi mają swoje nawyki, historie, zaszłości między nimi dostrzegalne są gołym okiem. Na plus zaliczę też wypowiedzi bohaterów. Są wiarygodne w treści i do tego przyjemnie stylizowane. 

 

Pod względem światotwórstwa wyszedł taki Wiedźmin bez magii, ale z ziołami. Rozumiem, że dla nazwy “wilszy” inspiracją był “leszy” ;] Chociaż na tym podobieństwa między potworami się kończą. Generalnie w tej sferze nie jest zbyt oryginalnie, ale za to spójnie, a to ważniejsze.

 

Do momentu ucieczki Witka z drewutni bardzo wysoko oceniałem też fabułę całości. Niestety samo zakończenie mnie dość rozczarowało, bo ostatecznie zagrywka Marylki wydała mi się niezbyt logiczna. Oczywiście można dyskutować, czy miłość i logika nie wykluczają się wzajemnie, jednak tutaj owa “miłość” sprawia wrażenie (nie obraź się!) lekko patologicznej. Skoro Marylka kochała Gustawa (na marginesie – również bardziej pasuje mi to imię do poety, niż zabójcy potworów, który nie jest Wiedźminem), to mogła zwyczajnie z nim uciec. Życie zawsze można ułożyć od nowa w innym miejscu na mapie i jest to chyba prostsze rozwiązanie niż masowe mordowanie mieszkańców wioski za pomocą potwora i trucizny. A skoro Marylce udało się trafić do miasta, gdzie kupiła wilszego, to podróże nie stanowiły dla niej problemu.

 

W ostatecznym rozrachunku, parafrazując Gombrowicza, wyszedł taki Wiedźmin Chłopami podszyty, z nieco zbyt dużym naciskiem na kwestie obyczajowe. I z tego właśnie względu zagłosuję piórkowo na NIE, chociaż opowiadanie i tak oceniam wysoko. Patrząc jednak po pozostałych Lożaninach i ich odczuciach z lektury, myślę, że piórko i tak dostaniesz, czego Ci jak najbardziej życzę ;]

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Witaj, Marszawo!

 

Cały tekst oceniam bardzo wysoko, naprawdę świetnie napisane, wciągające. Ja akurat lubię takie klimaty, więc czytałam z przyjemnością i nie mogłam się oderwać :).

 

Niestety zakończenie mnie trochę rozczarowało. Już po pierwszej wzmiance o tym, że Marylka pachniała wrotyczem, pomyślałam sobie, że pewnie to będzie istotne i Marylka będzie w jakiś sposób powiązana z potworem. Ani trochę nie przeszkodziło mi to w odbiorze tekstu i wręcz czekałam z niecierpliwością, co się okaże. Spodziewałam się, że albo Marylka będzie tym potworem albo, że zdobyła jakąś tajemną wiedzę jak władać potworami, albo może coś jeszcze innego, o czym w ogóle nie pomyślałam. Wyjaśnienie, że otumaniała go wrotyczem, straszyła ogniem i przypalała pochodniami tłumaczy może jak go trzymała, ale nie potrafię sobie w żaden sposób wyobrazić jakby nim w ten sposób sterowała albo łapała go w lesie. Gdyby potwór był na tyle oszołomiony wrotyczem, że dziewczyna byłaby w stanie go złapać, to przecież każdy byłby. Tych dziesięciu chłopa, co go szukało w lesie i Gustaw, kiedy go znalazł. A tymczasem wygłodzony i otumaniony wilszy był w stanie zabić niedźwiedzia, Gustawa poważnie podrapał, jak ten podszedł za blisko, a dziewczyna, która się nad nim znęcała i której powinien nienawidzić, jakoś go łapała i zaciągała do leśniczówki? Przecież tak źle traktowane zwierzę przy pierwszej okazji by uciekło, a na pewno byłoby szybsze niż kobieta. Może brakuje mi wyobraźni, ale nie widzę żadnego scenariusza, w którym tylko Marylka byłaby w stanie złapać wilszego, a nikt inny nie, tylko dlatego, że go otumaniała wrotyczem i przypalała. Może gdyby dysponowała jakimś sekretnym ziołem, które wabi takie zwierzęta? Coś jak kocimiętka, tylko dla wilszych? Wtedy mogłaby wypuszczać takiego otumanionego, a potem wabiłaby go do klatki z powrotem.

 

Cały ten fragment z naprawą dachu u zielarki jakoś do mnie nie przemawia. Gustaw poszedł naprawić chatkę zielarki, która była spory kawałek od wioski, szukał pomocników i Marylka (z którą mieszkał) nie dowiedziała się, że idzie to zrobić? Dalej Gustaw bierze się za naprawę i przynosi drabinę. A skąd przynosi tę drabinę? Przecież drabiny, która sięga do dachu nie trzyma w domu ani na zewnątrz, bo by zamokła i się zepsuła. Nie ma znowu tak dużo miejsc, gdzie mógłby coś takiego trzymać. Pewnie musiałby ją trzymać w tej drewutni, którą sam rozbudował w niemal stodołę, a w której był potwór, którego przy tej okazji by zauważył. No i co zrobił Witek jak zobaczył wilszego? Poleciał do wioski. Czy, jak rozsądek podpowiada, poleciał poinformować sołtysa? A może zebrać chłopów i ruszyć na potwora i Gustawa, który sprawia wrażenie jakby był tam najsprytniejszy i najsilniejszy w wiosce? Nie, on poleciał po dziewczynę i z dziewczyną wrócił do chatki zielarki, chyba, żeby ich tam potwór pożarł. Można tłumaczyć, że Witek był głupi, ale jak głupi musiałby być, żeby lecieć po pomoc do dziewczyny, o której we wsi plotkowali, że sypia z Gustawem?

 

Podsumowując, byłam zachwycona, gdy czytałam ten tekst, ale ze smutkiem muszę przyznać, że zakończenie było dla mnie niezbyt wiarygodne :(.

 

Pozdrawiam serdecznie!

 

Ave, Cezarze!

owa “miłość” sprawia wrażenie (nie obraź się!) lekko patologicznej.

Heh :D Trochę się obawiałam, że tak to wyjdzie. Sama opisałam tę miłość jako chorobę (Wilszy starł posokę z pyska i podążył na północ, gdzie człowieka, wrotyczu i choroby duszy, co to ją miłością zwą, mniej.). Pozwolę sobie powtórzyć to co napisałam kilka komentarzy wyżej:

Mimo swojego sprytnego planu nadal była zwykłą dziewczyną ze wsi. To jedyne miejsce, jakie znała. Jej dom. Sama powiedziała, że to „we wsi jest ich miejsce”. Stąd też ta cała tragedia, bo chciała jednocześnie „mieć ciastko i zjeść ciastko”, czyli zostać częścią gromady ale i być z Gustawem.

I ja wiem, że najłatwiej byłoby rzucić te wieś w diabły. :D Ale dla niektórych iść z nieznane wydaje się bardziej przerażające niż jakiś potwor.

Cieszę się jednak, że ogólnie opowiadanie zrobiło dobre wrażenie! Dziękuję za Twój komentarz :)

 

Powinieneś używać gifów w głosowaniach! :D

 

 

Witaj lyumi,

Ech, chyba nie umiem pisać zakończeń… :D Może faktycznie zbyt łatwo wyobraziłam sobie magiczną moc ziółek i potwora, którego można było prowadzać na łańcuchu jak potulnego pieska.

Zależało mi na pokazaniu, że czasem prawdziwym zagrożeniem nie jest potwór, lecz człowiek. Wilszy też miał być bohaterem tego opowiadania. Poraniony, otumaniony, więziony, tyle razy skrzywdzony… Stracił już wolę walki, a nawet może sam bał się Marylki? Dopiero widząc ją płaczącą w deszczu i bez magicznego wrotyczu, odważył się ruszyć do ataku.

Chyba słabo to pokazałam, stąd może zakończenie traci na wiarygodności.

 

W kwestii drabiny – nie wyobrażałam jej sobie jako bardzo długiej. Kiedyś chatki były dość niskie, więc zakładałam, że drabina leżała gdzieś przy chacie. A o chatkę dbał, bo miał nadzieję, że kiedyś do niej wróci. Faktycznie, mogłam to pokazać bardziej szczegółowo, żeby czytelnik lepiej to sobie wyobraził.

Co do Witka – tu celowo chciałam trochę zmylić czytelnika. Sam Gustaw uwierzył, że chłopak pobiegł pewnie do sołtysa, tymczasem on zwrócił się do Marylki. Myślałam, że wyjaśni to ta część:

Nie rozumiała, co bełkotał Witek, kiedy wpadł roztrzęsiony do jej chaty. Krzyczał coś o Gustawie i szaleństwie

Witek naprawdę myślał, że to Gustaw zwariował i trzyma tam potwora. A że Marylka od dawna uchodziła w wiosce za osobę, która potrafi Gustawowi „przemówić do rozumu”, zwrócił się właśnie do niej o pomoc.

Nie, on poleciał po dziewczynę i z dziewczyną wrócił do chatki zielarki, chyba, żeby ich tam potwór pożarł.

Potwór był w klatce, więc teoretycznie nie stanowił zagrożenia. Ale wiadomo, jak to się skończyło. :D

 

Ale cieszę się, że ogólnie Cię wciągnęło! :) Może następnym razem wyjdzie mi lepsza koncówka. 

Dziękuję za wizytę i pozdrawiam! 

Powinieneś używać gifów w głosowaniach! :D

Są jeszcze emotki. yes

Babska logika rządzi!

Finkla, ach racja. Trochę o nich zapominam, bo nie wyświetlają mi się emotki na portalu. Widzę tylko napisy :D 

 

 

 

 

Hmmm. No tak. Bardziej uprzywilejowani widzą zamiast “yes” kciuk w górę.

Babska logika rządzi!

Cześć!

Od razu zacznę, że w głosowaniu piórkowym będę na NIE, choć jest to tekst na naprawdę wysokim poziomie, zarówno pod kątem fabularnym, jak i językowym. Masz to co trzeba: zbudowany prosty, ale ciekawy świat, złożonych bohaterów, którym miejscami się kibicuje, a w innych się ich nienawidzi, tajemnicę, klimat i styl.

To, co w tekście zgrzyta, to końcówka. Nie wiem, czy to chęć szybkiego zamknięcia całości, czy po prostu niedociągnięcie fabularne, ale tak jak do etapu odkrycia potwora przez Witka ujawniasz wszystkie tajemnice stopniowo, tak potem odkrywasz wszystkie karty na raz. Zabrakło tu wyważenia, które dobrze rozplątałoby fajną intrygę, zabrakło większego foreshadowingu roli Marylki w całej sprawie. To nagłe zwiększenie tempa nie wyszło tekstowi na dobre. 

Dodatkowy plus za samą postać Gustawa. Już myślałam, że to będzie tylko zgnuśniały typ, nieszczęśliwy i okropny, a dodałeś mu więcej charakteru, trochę dobra w sercu, trochę zachowanej wiary w ludzkość. To sprawnie przełamało stereotyp i uczyniło go postacią znacznie przyjemniejszą i ciekawszą. No i jego kontrast do Marylki, którą również uważam za dobrze zbudowaną postać, też wypada świetnie. 

Ode mnie tyle, trzymam kciuki za dalsze pisanie, bo takie właśnie opowiadania chciałabym widzieć w nominacjach. A i jestem pewna, że załapiesz się na piórko prędzej niż później. :D

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Witaj Verus, 

chociaż jesteś na „nie”, to napisałaś bardzo motywujący komentarz, za który bardzo dziękuję. :) Przyznam, że pisanie zakończeń jest dla mnie najtrudniejsze. Będę nad tym pracować.

Jeszcze raz dziękuję za konstruktywne uwagi i trzymanie kciuków za kolejne opowiadania. Pozdrawiam serdecznie! :)

 

Marszawo, przeczytałam i bardzo mi się spodobało. Masz dar tworzenia klimatu i kreowania opowieści, który mnie bardzo chwyta za serce. Może dlatego, że ja też idę często w podobne historie, tylko u mnie zakończenia są zwykle z happy endem.

Jeśli masz czas i chęci do napisania opowiadanka, odezwij się do mnie na priv. Miałabym dla Ciebie propozycję. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

bemik, ślicznie dziękuję za miłe słowa heart

Nie moje klimaty, ale czytało się dobrze. Bardzo dobre opisy. Tworzysz wciągający klimat oraz złożonych bohaterów. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka