- Opowiadanie: bruce - Pakt berdyczowski

Pakt berdyczowski

Za­pra­szam na ko­lej­ną skrom­ną od­sło­nę opo­wie­ści, opar­tej na au­ten­tycz­nych wy­da­rze­niach. Mam na­dzie­ję, że Was ona za­in­te­re­su­je. :)

Dzię­ku­ję za po­świę­co­ny czas i po­zdra­wiam. :)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Pakt berdyczowski

– Sta­łem bez­rad­ny i pa­trzy­łem, jak moje mia­sto pło­nie. Hi­tle­row­cy wy­gna­li nas z getta i usta­wi­li cia­sno jed­ne­go przy dru­gim na dro­dze. A potem padły strza­ły… – szep­ta­łem, jak­bym opo­wia­dał komuś nie­wi­dzial­ne­mu ostat­ni za­pa­mię­ta­ny mo­ment ze swo­je­go życia.

Gdzie je­stem? – słowa tło­czy­ły się w gło­wie, gdy bez­rad­nie pró­bo­wa­łem do­ciec, co się ze mną dzie­je. Dla­cze­go myślę i spo­glą­dam wokół, skoro wła­śnie zo­sta­łem za­mor­do­wa­ny, a ma­ka­brycz­ny ból ro­ze­rwał trze­wia, od­bie­ra­jąc na mo­ment świa­do­mość?

Umie­rasz przy dro­dze, pro­wa­dzą­cej do two­je­go ro­dzin­ne­go, daw­niej pol­skiego, a obec­nie so­wiec­kiego Ber­dyczowa. Je­steś jedną z ofiar eks­ter­mi­na­cji Żydów, Borisie – od­po­wie­dział cicho jakiś głos w mojej gło­wie.

Zna­łem go, lecz nie mo­głem przy­po­mnieć sobie, skąd.

Który to rok? – py­ta­łem dalej w my­ślach nie­wi­dzial­ne­go roz­mów­cę.

Jest czer­wiec ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­ste­go dru­gie­go.

Czter­dzie­ste­go dru­gie­go? I ja cią­gle żyję? Hi­tle­row­cy? Kim oni są? Czy trwa jakaś wojna? – za­py­ta­łem znowu w my­ślach.

Ow­szem. Zo­sta­nie na­zwa­na drugą świa­to­wą.

Czemu jesz­cze wciąż sły­szę moje myśli? Nie po­wi­nie­nem umrzeć? Prze­cież wła­śnie mnie za­mor­do­wa­no.

Wszyst­ko w swoim cza­sie, Bo­ri­sie Sidis.

Potem nagle znów ból prze­jął kon­tro­lę nad moim cia­łem. Zo­ba­czy­łem wszech­obec­ną ciem­ność. Świa­do­mość umknę­ła i od­pły­ną­łem.

Umar­łem.

 

Ock­ną­łem się w dziw­nym po­miesz­cze­niu. Wszę­dzie roz­no­sił się du­szą­cy za­pach krwi i wszel­kie­go ro­dza­ju me­dy­ka­men­tów.

Ze zdu­mie­niem stwier­dzi­łem nie­ty­po­we cechy wy­glą­du:

– Je­stem… ko­bie­tą. – Mu­sną­łem z nie­do­wie­rza­niem cha­rak­te­ry­stycz­ne krą­gło­ści w oko­li­cach serca, skry­te szczel­nie pod długą suk­nią i sztyw­nym far­tu­chem. – Na do­da­tek pie­lę­gniar­ką! – Przyj­rza­łem się sta­ran­nie ele­ganc­kie­mu, choć nieco po­krwa­wio­ne­mu ubra­niu.

– Sio­stro! – roz­le­gło się nagle wo­ła­nie z sali.

A za nim ko­lej­ne.

Dzie­siąt­ki gło­sów!

Po­bie­głem tam wraz z ko­le­żan­ka­mi. Na sali le­ża­ło wielu ran­nych. Za­czę­ły­śmy tro­skli­wie ich opa­try­wać.

To ber­dy­czow­ski szpi­tal. Czemu je­stem w ciele ko­bie­ty? – roz­my­śla­łem zde­ner­wo­wa­ny, ta­mu­jąc krwo­tok z roz­le­głej rany na pier­si cier­pią­ce­go żoł­nie­rza.

Nie pa­mię­tasz? – wmie­szał się do moich myśli ten sam, co wcze­śniej, znany już, dzi­wacz­ny głos. – Twoja dusza błąka się po wielu cia­łach, zgod­nie z za­sa­da­mi. Jest rok ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­sty. Trwa wojna pol­sko-bol­sze­wic­ka, a wy zaj­mu­je­cie się nie­do­bit­ka­mi wojsk Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go.

Co? Cof­ną­łem się w cza­sie o ponad dwa­dzie­ścia lat?!

Nie ina­czej.

To prze­cież nie­moż­li­we…

Dla mnie nie ma rze­czy nie­moż­li­wych, Borisie. – Usły­sza­łem wy­raź­nie po­błaż­li­wość w gło­sie ta­jem­ni­cze­go roz­mów­cy.

Kim je­steś? – za­py­ta­łem go w my­ślach.

Nie przy­po­mi­nasz sobie? Pod­pi­sa­łeś umowę.

Umowę? – Jak przez mgłę uj­rza­łem sie­bie z prze­szło­ści, po­da­ją­ce­go dłoń ja­kie­muś czar­ne­mu, ko­sma­te­mu stwo­rze­niu z ro­ga­mi i wiel­kim ogo­nem.

Tak. A ja je­stem Dia­błem. To ze mną za­war­łeś ten pakt. Masz prze­mie­rzać w roz­ma­itych cia­łach ludz­kich i zwie­rzę­cych dzie­je świa­ta. I to teraz wła­śnie za­cho­dzi, Bo­ri­sie.

A co w za­mian? – pró­bo­wa­łem sobie przy­po­mnieć.

Nie zdą­ży­łem.

Nie­ocze­ki­wa­nie z ulicy do­bie­gły od­gło­sy za­cię­tej walki. Jacyś uzbro­je­ni in­tru­zi wtar­gnę­li całą chma­rą do na­sze­go szpi­ta­la. Armia ro­syj­skie­go do­wód­cy, Sie­mio­na Bu­dion­ne­go, rzu­ci­ła się na nas, w be­stial­ski spo­sób wy­mor­do­wa­ła ran­nych Po­la­ków i wszyst­kie opie­ku­ją­ce się nimi pie­lę­gniar­ki.

Do mnie także pod­biegł żoł­dak i z sza­tań­skim uśmie­chem wbił ba­gnet pro­sto w serce.

Ko­lej­ny raz zo­ba­czy­łem, jak przy śmier­ci za­my­ka się nade mną świat i prze­pa­dam w ciem­no­ści.

Umar­łem.

 

– Gdzie je­stem? – za­py­ta­łem, roz­glą­da­jąc się do­oko­ła.

W skrom­nej izbie pa­no­wa­ła cisza. Pod­sze­dłem do okna i przej­rza­łem się w szy­bie. To ja. Na­resz­cie ja. Byłem młody!

– Teraz prze­by­wasz w swoim domu, Bo­ri­sie Sidis. – Po raz pierw­szy Czart uka­zał mi się w całej oka­za­ło­ści.

Czer­wo­ne śle­pia i wiel­kie rogi wy­glą­da­ły prze­ra­ża­ją­co. Ogrom­nym ję­zo­rem, wy­sta­ją­cym z sze­ro­kich ust, wy­wi­jał ob­le­śnie, jakby chciał mnie po­łknąć żyw­cem. Od­ru­cho­wo cof­ną­łem się nieco, na co Bies par­sk­nął tu­bal­nym śmie­chem i kon­ty­nu­ował:

– W obec­nym, ty­siąc osiem­set osiem­dzie­sią­tym siód­mym roku, je­steś am­bit­nym, dwu­dzie­sto­let­nim męż­czy­zną, wie­rzą­cym w świe­tla­ną przy­szłość. Je­że­li bę­dziesz mi po­słusz­ny, zisz­czę twoje ma­rze­nia.

– Znowu prze­skok z cza­sie? W co ty ze mną po­gry­wasz, Dia­ble?! – Zmarsz­czy­łem gniew­nie brwi.

– Wo­lał­byś po­wrót? – uśmiech­nął się szy­der­czo i mach­nął znowu dłu­ga­śnym ję­zo­rem. – Znowu chcesz przejść roz­strze­la­nie przez Niem­ców? A może rzeź Armii Kon­nej Bu­dion­ne­go?

– Nie, nie! – krzyk­ną­łem i prze­ra­żo­ny za­kry­łem dłoń­mi twarz.

Tym­cza­sem za okna­mi roz­le­gły się po­dej­rza­ne wrza­ski.

– Co to? – Na­słu­chi­wa­łem za­nie­po­ko­jo­ny, roz­glą­da­jąc się.

– Mu­sisz jesz­cze nieco wy­cier­pieć, Bo­ri­sie Sidis – od­parł spo­koj­nie Dia­beł. – Ina­czej nie zdo­łam cię prze­ko­nać do mo­je­go ge­nial­ne­go planu.

– Nie poj­mu­ję. O co ci cho­dzi? I co to za umowę rze­ko­mo za­war­li­śmy wspól­nie tu, w Ber­dy­czo­wie?

Gło­śne krzy­ki były coraz wy­raź­niej­sze. Sta­ną­łem przy oknie. Wiel­ka ciżba ludu zbli­ża­ła się do mojej ży­dow­skiej dziel­ni­cy. Na­słu­chi­wa­łem prze­ra­żo­ny, trzę­sąc się i roz­glą­da­jąc pa­nicz­nie do­oko­ła.

– Już nie ma uciecz­ki, Bo­ri­sie – rzekł z gorz­kim uśmie­chem Czart, jakby znał moje roz­ter­ki. – Ro­sja­nie, roz­wście­cze­ni na­ra­sta­ją­cym w kraju kry­zy­sem i wszech­obec­nym gło­dem, wy­bra­li już kozła ofiar­ne­go, ob­wi­nia­jąc go za swoją nędzę. Je­ste­ście nim wy, Żydzi. Za­ata­ko­wa­li Ber­dy­czów, splą­dro­wa­li skle­py, pod­pa­li­li domy ży­dow­skie, a za mo­ment do­pro­wa­dzą do śmier­ci twoją ro­dzi­nę, są­sia­dów oraz cie­bie.

Nim zdo­ła­łem za­re­ago­wać, do­strze­głem za oknem łunę po­ża­ru, a wy­strzał z ka­ra­bi­nu prze­szył mi głowę.

Umar­łem po raz ko­lej­ny.

 

Ock­ną­łem się znów w ty­siąc osiem­set osiem­dzie­sią­tym siód­mym roku, lecz tym razem prze­by­wa­jąc w wię­zie­niu car­skim, gdzie sko­na­łem po kilku mi­nu­tach wsku­tek be­stial­skich tor­tur…

Potem było jesz­cze po­wie­sze­nie mojej osoby, tkwią­cej w ciele Ka­zi­mie­rza Pu­ła­skie­go, przy­wód­cy kon­fe­de­ra­tów bar­skich, w osiem­na­stym stu­le­ciu i na­bi­cie mnie na pal jako wo­je­wo­dy ki­jow­skie­go, Ja­nu­sza Tysz­kie­wi­cza, przez Ta­ta­rów w wieku sie­dem­na­stym…

Zdez­o­rien­to­wa­ny i za­gu­bio­ny, prze­cho­dząc przez ko­lej­ne wcie­le­nia daw­nych miesz­kań­ców Ber­dy­czo­wa, nie­wie­le ro­zu­mie­jąc i po­now­nie umie­ra­jąc w mę­czar­niach, wy­krzy­cza­łem wresz­cie gło­śno, wy­da­jąc ostat­nie tchnie­nie:

– Wzy­wam moce pie­kiel­ne, aby mnie ura­to­wa­ły przed nad­cho­dzą­cą zgubą, a oddam im wszyst­ko, czego za­pra­gną! Dia­ble, pomóż! Chcę za­wrzeć ten pakt! Bła­gam!

 

– I tak oto, Bo­ri­sie, zmie­nia­jąc nieco bieg hi­sto­rii, sta­łem się twoim przy­wód­cą oraz nie­od­łącz­nym to­wa­rzy­szem w ko­lej­nych eta­pach życia – po­wie­dział ze zło­wiesz­czym uśmie­chem Czart, który nagle wy­rósł obok mnie, gdy po­now­nie jako dwu­dzie­sto­la­tek prze­bu­dzi­łem się w ro­dzin­nym domu w Ber­dy­czo­wie.

Spoj­rza­łem na niego, otrzą­sną­łem się z ostat­nich, ma­ka­brycz­nych wspo­mnień, a na­stęp­nie upew­ni­łem:

– Nie bę­dzie wię­cej mor­do­wa­nia?

– Nie!

– Da­jesz mi słowo, Dia­ble? Już nigdy, prze­nig­dy, nikt nie pod­nie­sie na mnie ręki?

– Daję! Ocalę cię przed eks­ter­mi­na­cją, przed każ­dym po­gro­mem i mor­dem, który do­tknie wielu two­ich współ­bra­ci. Pa­mię­taj jed­nak, że i ty mu­sisz do­trzy­mać wa­run­ków na­szej umowy. Bo ina­czej po­grą­żysz sam sie­bie i trau­ma po­wró­ci.

– Nie za­znam wię­cej cier­pie­nia ani tor­tur?

– Nie, jeśli nie zła­miesz ukła­du.

– Czy to moż­li­we?

– Dla mnie nie ma rze­czy nie­moż­li­wych – stwier­dził z wyż­szo­ścią Czart.

– Carat mnie nie­na­wi­dzi.

– To praw­da. By­naj­mniej nie darzy cię mi­ło­ścią. Za­la­złeś mu za skórę, przez całe lata z upo­rem ma­nia­ka ucząc chło­pów czy­ta­nia, li­cze­nia i pi­sa­nia.

– Nauka to pod­sta­wa.

– Ha, ha, ha! Takie dyr­dy­ma­ły mo­żesz wci­skać wie­śnia­kom! Car lubi ciem­nych i głu­pich chło­pów. Ma ich wten­czas w gar­ści i są mu ślepo po­słusz­ni. Jemu nie po­trze­ba mą­dra­li.

– Czyli wyrok już za­padł, tak? Mam zgnić w car­skim wię­zie­niu jako znie­na­wi­dzo­ny bun­tow­nik?

– Ow­szem, Bo­ri­sie.

– Cóż mi wy­pa­da czy­nić, Czar­cie?

– Do­ra­dzę jedno: ucie­kaj, gdzie pieprz ro­śnie!

– Jakże to? Mam zo­sta­wić cały ma­ją­tek?

– Ty­po­we my­śle­nie głu­pich ludzi – ro­ze­śmiał się z szy­der­stwem. – Tak, Bo­ri­sie! Zo­staw wszyst­ko, jeśli ci życie miłe. Nie masz wy­bo­ru.

Za­my­śli­łem się. Jako upar­ty sa­mo­uk, bun­tow­nik i re­for­ma­tor, mu­sia­łem przy­znać rację Bie­so­wi. Cóż mi po skle­pie, ma­jąt­ku czy ro­dzin­nym domu, co po zgłę­bia­nych tu la­ta­mi na­ukach, skoro stra­cę rzecz naj­cen­niej­szą – życie?

A tra­ci­łem je już tyle razy, że nie za­mie­rza­łem prze­cho­dzić tego po­now­nie!

– Niech tak bę­dzie. Czego chcesz w za­mian? – Wy­cią­gną­łem do Czar­ta pra­wi­cę.

– Od­dasz mi swego syna.

– Co? – Prze­ra­żo­ny cof­ną­łem rękę, spo­glą­da­jąc nie­pew­nie w dia­bel­skie oczy. – Nie mam prze­cież nawet żony.

– Ale bę­dziesz mieć. I syna. Od­dasz go wtedy mnie!

– Nigdy! Chcę go kształ­cić! Po­ka­zać, że nauka to pod­sta­wa w dą­że­niu do każ­de­go celu, a im wcze­śniej roz­pocz­nie się taką edu­ka­cję, tym le­piej! Chcę stwo­rzyć z mo­je­go przy­szłe­go syna praw­dzi­we­go ge­niu­sza! Dać mu to, czego sam nie mia­łem. Za­wsze o tym ma­rzy­łem.

– Wiem. I ja chcę mieć ta­kie­go syna. Na­resz­cie po­ko­nam Boga, chlu­bią­ce­go się od wie­ków, że Jego Syn był naj­mą­drzej­szym czło­wie­kiem, jaki kie­dy­kol­wiek stą­pał po ziemi. Dasz mi ge­niu­sza, Bo­ri­sie. Wy­jąt­ko­we­go i nie­po­wta­rzal­ne­go. Wy­tre­su­jesz go, ni­czym cyr­ko­wą małp­kę. Tylko ty jeden mo­żesz tego do­ko­nać. Pa­mię­taj jed­nak, że zła­ma­nie za­war­tej ze mną umowy po­grą­ży cię na wieki i kaź­nie po­wró­cą – dodał, groź­nie mru­żąc czer­wo­ne śle­pia.

Za­my­śli­łem się. Wspar­cie wy­słan­ni­ka Pie­kieł, kiedy pod okna­mi cze­ka­li żądni mordu Ro­sja­nie i car­ska po­li­cja, wcale nie było takie głu­pie. Wy­jazd wroga ca­ra­tu z głębi nie­spo­koj­nej Rosji wy­da­wał się nie­moż­li­wy i za­kra­wał na praw­dzi­we sza­leń­stwo, lecz – przy wspar­ciu Biesa? Wszak sam twier­dził po wie­lo­kroć, że nie ma dlań rze­czy nie­moż­li­wych.

Zgo­dzę się, a potem zo­ba­czy­my. Prze­cież mój ro­dzo­ny syn nie może słu­żyć Czar­to­wi, tylko mnie – po­my­śla­łem, uspo­ka­ja­jąc nie­pew­ne su­mie­nie, po czym po­da­łem dłoń ko­sma­te­mu stwo­ro­wi.

– A zatem: po­sta­no­wio­ne, Bo­ri­sie Sidis! – Czart za­tarł łap­ska w ge­ście trium­fu. – Za kilka dni przy­bę­dziesz do Ame­ry­ki!

 

W nowym, wol­nym świe­cie mo­głem na­resz­cie roz­wi­nąć skrzy­dła. Chło­ną­łem wie­dzę, ni­czym gąbka. Czer­pa­łem peł­ny­mi gar­ścia­mi bez obawy o jutro. Tego mi dotąd bra­ko­wa­ło! Na Ha­rvar­dzie zdo­by­łem czte­ry stop­nie na­uko­we, a potem zo­sta­łem tam wy­kła­dow­cą, za­ło­ży­łem też In­sty­tut Psy­chia­trycz­ny oraz spe­cja­li­stycz­ne pismo na­uko­we, a przy­jaźń z wy­bit­nym psy­cho­lo­giem, Wil­lia­mem Ja­me­sem, za­owo­co­wa­ła naszą długą współ­pra­cą. Zy­ska­łem sławę i pie­nią­dze.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych po­zna­łem wkrót­ce ży­dow­ską emi­grant­kę, także ucie­ki­nier­kę z za­bo­ru ro­syj­skie­go, Sarę Ma­del­baum, obec­nie ab­sol­went­kę Bo­stoń­skiej Szko­ły Me­dycz­nej. Po szyb­kich oświad­czy­nach wzię­li­śmy ślub. Ja­kież było moje szczę­ście, gdy oka­za­ło się, że Sara jest w ciąży!

– To bliź­nia­ki – oświad­czył mi po­nu­rym tonem Dia­beł.

– Bliź­nię­ta? Na­praw­dę?

Sza­la­łem z ra­do­ści!

Wy­słan­nik Pie­kieł nie po­dzie­lał jed­nak mo­je­go en­tu­zja­zmu.

– Sara nie może ich uro­dzić! – stwier­dził sta­now­czo.

– Co? Co ty ple­ciesz, Dia­ble?!

– Mia­łeś mi dać tylko syna, taka była umowa!

– Nie ro­zu­miem…

– Dziew­czyn­ka uro­dzi się póź­niej – rzekł z prze­ko­na­niem.

– Jak to?

– Macie się teraz po­świę­cić cał­ko­wi­cie tylko i wy­łącz­nie wy­cho­wa­niu i wy­kształ­ce­niu ge­niu­sza! Żad­nych in­nych dzie­ci! Nic ani nikt nie może was roz­pra­szać.

– Sara już zre­zy­gno­wa­ła z ka­rie­ry le­kar­skiej, choć zo­sta­ła jedną z nie­licz­nych ab­sol­wen­tek tak pre­sti­żo­wej uczel­ni i wy­bit­ną spe­cja­list­ką. Ja je­stem zna­ko­mi­cie przy­go­to­wa­ny do na­ucza­nia syna. Czego jesz­cze od nas chcesz, Czar­cie?! – krzyk­ną­łem z pre­ten­sją.

– Sara ma teraz uro­dzić tylko chłop­ca.

– Tak można?

– Ja tak mogę – pod­kre­ślił pierw­sze słowo.

– Nie zga­dzam się!

– Mało mnie to in­te­re­su­je. Już po­sta­no­wi­łem. Dziew­czyn­ka uro­dzi się za kilka lat, kiedy chło­pak bę­dzie już ge­niu­szem. I le­piej mnie nie de­ner­wuj, Bo­ri­sie Sidis, bo do­pro­wa­dzę waszą córkę do śmier­ci.

– Nie! – rzu­ci­łem, pa­trząc na niego z od­ra­zą. – I zry­wam naszą umowę! Nie do­sta­niesz mo­je­go syna, bo widzę teraz, że chcesz wy­łącz­nie jego zguby, a nie szczę­ścia!

– To twoje ostat­nie słowo? – Dia­beł zbli­żył twarz i znowu wy­su­nął wiel­ki jęzor, omia­ta­jąc mi nim oczy.

Po­czu­łem jego wstręt­ny, cuch­ną­cy siar­ką od­dech.

– Ostat­nie! – po­twier­dzi­łem.

Cią­gle wie­rzy­łem w moc ro­dzin­nej mi­ło­ści i szczę­śli­wą przy­szłość, jaka jest mi pi­sa­na. Skoro on grał nie fair, i ja tak mo­głem.

Jakże się my­li­łem!

Nagle zo­ba­czy­łem do­oko­ła twa­rzy dzi­wacz­ne, złote ob­ra­mo­wa­nie. Zanim się spo­strze­głem, Dia­beł za­mknął mój wi­ze­ru­nek w for­mie zdję­cia por­tre­to­we­go w ma­leń­kim, otwie­ra­nym me­da­lio­nie, za­wie­szo­nym na szyi Sary i dotąd jesz­cze pu­stym. Dobrze, że choć koperta medalionu była dla mych oczu przeźroczysta i dzięki temu miałem możliwość śledzenia, co dzieje się dookoła.

Natomiast sam Bies przy­brał moją po­stać, od tej pory po­dej­mu­jąc za mnie wszel­kie de­cy­zje. Tłu­ma­czył, że je­stem za słaby do tak waż­nych przed­się­wzięć i że to dla dobra nas wszyst­kich, o czym wkrót­ce się prze­ko­nam. Nie ufa­łem mu już, bo wię­ził mnie, ni­czym bez­dusz­ną ma­rio­net­kę, lecz nie mia­łem wyj­ścia. I tak byłem wdzięcz­ny, że oca­lił mnie i moich bli­skich. 

Teraz mo­głem tylko z me­da­lio­nu bez­czyn­nie przy­glą­dać się lub też na­słu­chi­wać, co dzie­je się w mojej ro­dzi­nie, wie­lo­krot­nie czu­jąc wzbie­ra­ją­cą złość i nie­opi­sa­ny smu­tek. Jakże ża­ło­wa­łem paktu, zwar­te­go z tym ło­trem!

 

Nasz upra­gnio­ny synek przy­szedł na świat pierw­sze­go kwiet­nia ty­siąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­te­go ósme­go roku. Otrzy­mał imio­na przy­ja­cie­la i pro­tek­to­ra: Wil­liam James.

Dia­beł w mym ciele wmó­wił Sarze, że dzię­ki od­po­wied­nie­mu tre­nin­go­wi każdy czło­wiek jest w sta­nie osią­gnąć do­wol­ny, wy­ty­czo­ny sobie cel. Syn miał być nie­zbi­tym do­wo­dem na tę tezę w pod­ję­tym przez nich, nie­zwy­kle de­li­kat­nym eks­pe­ry­men­cie.

Kiedy no­ca­mi otwie­rał le­żą­cy na ko­mo­dzie me­da­lion i mówił o tym, czu­łem po­waż­ne wąt­pli­wo­ści, lecz Sza­tan szyb­ko je roz­wie­wał, nie­ustan­nie po­wta­rza­jąc:

– Za­pi­szę twe imię w hi­sto­rii zło­ty­mi zgło­ska­mi dzię­ki temu brzdą­co­wi, Bo­ri­sie!

I za­czy­na­łem mu au­ten­tycz­nie wie­rzyć.

Do­praw­dy nie wiem, kiedy Czart wpadł w praw­dzi­wą ob­se­sję. Jego me­to­dy wy­cho­waw­cze i wy­trwa­łość w edu­ko­wa­niu malca już wkrót­ce przy­nio­sły pio­ru­nu­ją­ce wprost efek­ty.

Od uro­dze­nia po­ka­zy­wał ju­nio­ro­wi li­te­ry, cier­pli­wie ucząc ich wy­mo­wy. Osiem­na­sto­mie­sięcz­ny Wil­liam czy­tał już sa­mo­dziel­nie ga­ze­ty. Jako czte­ro­la­tek na­pi­sał na ma­szy­nie swoją pierw­szą książ­kę. I to po an­giel­sku i fran­cu­sku! W wieku sze­ściu lat tra­fił do szko­ły śred­niej. Jako ośmio­la­tek wła­dał: an­giel­skim, ła­ci­ną, greką, ro­syj­skim, fran­cu­skim, he­braj­skim, tu­rec­kim, nie­miec­kim i or­miań­skim. W tym cza­sie opra­co­wał też wła­sny język „ven­der­go­od”, do któ­re­go sam stwo­rzył całą gra­ma­ty­kę i or­to­gra­fię.

 

 

 

(kil­ku­let­ni Wil­liam Sidis, przezwieki.pl)

 

 

 

Nic dziw­ne­go, że okrzyk­nię­to go naj­mą­drzej­szym dziec­kiem świa­ta. Wy­ma­rzo­ny cel zo­stał osią­gnię­ty. Eks­pe­ry­ment się po­wiódł.

Dia­beł sza­lał z ra­do­ści, mnie roz­pie­ra­ła duma, lecz dziw­ne uczu­cie po­ja­wia­ło się coraz czę­ściej w sercu, gdy spo­glą­da­łem na twarz mo­je­go uko­cha­ne­go Wil­lia­ma.

Ze ślicz­ne­go, bez­tro­skie­go chłop­czy­ka sta­wał się za­mknię­tym w sobie, zbun­to­wa­nym dziec­kiem. Pa­trzył na mnie po­nu­ro, jakby z pre­ten­sją i nie­chę­cią.

– Prze­sa­dzasz! Ja ni­cze­go ta­kie­go nie za­uwa­ży­łem. – Ma­chał ręką Czart, gdy mu wspo­mi­na­łem o swo­ich oba­wach. – Ba­chor po pro­stu nie prze­szedł ty­po­we­go dzie­ciń­stwa i miewa hu­mo­ry – do­da­wał lek­ce­wa­żą­co.

– No wła­śnie. Za­czy­nam mieć wąt­pli­wo­ści, czy po­win­ni­śmy dalej…

– Prze­stań, Bo­ri­sie! – prze­ry­wał mi cham­sko i bez­czel­nie Bies. – Nie ustą­pię! Będę kształ­cić go dalej!

No i kształ­cił.

Jed­nak, mimo wy­bit­nych wy­ni­ków na eg­za­mi­nach wstęp­nych, mo­je­mu dzie­wię­cio­lat­ko­wi od­mó­wio­no przy­ję­cia na Ha­rvard.

– Trze­ba ich zmu­sić! – wrzesz­czał do mnie roz­sier­dzo­ny Sza­tan, kiedy usły­szał tę wia­do­mość.

– Sły­sza­łem roz­mo­wę pro­fe­so­rów z Sarą. Tłu­ma­czą, że Wil­liam emo­cjo­nal­nie jest jesz­cze za młody, by stu­dio­wać. – Schy­li­łem ze smut­kiem głowę. – Uwa­żam, że mają rację.

– Bred­nie! – Się­gnął do le­żą­ce­go na ko­mo­dzie me­da­lio­nu, wy­wlókł mnie bez­ce­re­mo­nial­nie ze zdję­cia, po czym chwy­cił pod brodę i uniósł do góry, jak szma­cia­ną lalkę. Ostre pa­zu­ry wbiły mi się w pod­gar­dle.

– Boli! – za­char­cza­łem, wierz­ga­jąc nie­po­rad­nie w po­wie­trzu.

– Ma boleć! – syk­nął, roz­dzia­wiw­szy przy­bli­żo­ną do mojej twa­rzy gębę, a wiel­ki jęzor omiótł mi po­licz­ka.

W końcu wy­czu­łem sto­pa­mi pod­ło­że. Dy­sza­łem cięż­ko, ocie­ra­jąc drżą­cą dło­nią pot i ka­pią­cą na ko­szu­lę krew.

Pu­ścił mnie wresz­cie, rzu­ca­jąc na pod­ło­gę, a potem ryk­nął tonem, nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu:

– Ja im roz­ka­żę przy­jąć Wil­lia­ma na Ha­rvard!

– A jeśli ci od­mó­wią? – spoj­rza­łem na Czar­ta, leżąc u stóp.

Jakże ża­ło­śnie i bez­na­dziej­nie mu­sia­łem wów­czas wy­glą­dać!

– Co?!

– Mają takie prawo. Mogą nie zmie­nić zda­nia.

– Wtedy gorz­ko po­ża­łu­ją! – Skrzy­wił się, wsa­dził mnie znowu w ramki i znik­nął.

 

Pra­co­wa­łem tam i zna­łem każ­de­go z wy­kła­dow­ców. Ro­zu­mia­łem ich sta­no­wi­sko i ar­gu­men­ta­cję. Sam też nie po­sy­łał­bym dzie­wię­cio­lat­ka na stu­dia. Czu­łem pod­świa­do­mie, że to nie była dobra de­cy­zja, że w całym tym eks­pe­ry­men­cie coś bez­pow­rot­nie za­gi­nę­ło, wy­my­ka­jąc się spod kon­tro­li…

W mię­dzy­cza­sie Sara na­resz­cie po­wi­ła tak długo prze­ze mnie ocze­ki­wa­ną có­recz­kę, He­le­nę, młod­szą od brata o dzie­sięć lat. Na całe szczę­ście, do jej wy­cho­wa­nia Dia­beł nie za­mie­rzał się wtrą­cać, za­ję­ty teraz cią­głym wmu­sza­niem wie­dzy w umysł synka oraz bez­dusz­nym ata­ko­wa­niem nie­prze­jed­na­nego uniwersytetu.

W końcu roz­złosz­czo­ny Sza­tan, sobie tylko zna­ny­mi spo­so­ba­mi, roz­pę­tał kam­pa­nię me­dial­ną prze­ciw­ko uczel­ni. Trwa­ła ona dwa lata. Za­czę­to szka­lo­wać rek­to­ra i po­zo­sta­łych pro­fe­so­rów, za­ka­zu­ją­cych sy­no­wi przy­ję­cia w po­czet stu­den­tów. Sku­tek był łatwy do prze­wi­dze­nia. W ty­siąc dzie­więć­set dzie­wią­tym roku je­de­na­sto­let­nie­go Wil­lia­ma przy­ję­to na Ha­rvard.

Po­ucza­jąc tam­tej­szych na­uczy­cie­li i stu­den­tów, chłopak stał się przedmiotem kpin, był coraz czę­ściej kry­ty­ko­wa­ny, pięt­no­wa­ny i izo­lo­wa­ny. Mimo to z ma­te­ria­łem, do­świad­cze­nia­mi i ba­da­nia­mi ra­dził sobie zna­ko­mi­cie. Jego wy­kład o czte­rech wy­mia­rach w geo­me­trii, wy­gło­szo­ny w wieku dwu­na­stu lat, udo­wod­nił, że nasz Wil­liam to praw­dzi­wy ge­niusz.

Dia­beł znowu trium­fo­wał, lecz ja mia­łem coraz więk­sze wąt­pli­wo­ści. Syn nie­wie­le z nami roz­ma­wiał, spo­glą­dał obco i bez wy­ra­zu, nie cie­szył się z suk­ce­sów ani po­chleb­nych opi­nii. Był roz­go­ry­czo­ny tym, co o sobie czy­tał oraz sły­szał.

Mając szes­na­ście lat skończył studia, uzy­skał tytuł li­cen­cja­ta, po czym objął po­sa­dę wy­kła­dow­cy uczel­nia­ne­go w Ho­uston, lecz po­rzu­cił ją nie­ocze­ki­wa­nie, tłu­ma­cząc to kłam­li­wie złym sta­nem zdro­wia.

Po­dob­nie było, gdy ode­brał dy­plom ma­gi­stra prawa na Ha­rvar­dzie w ty­siąc dzie­więć­set dzie­więt­na­stym. Po­rzu­cił bły­sko­tli­wą ka­rie­rę na­uko­wą na rzecz po­li­ty­ki.

Za­ła­ma­nia stanu psy­chicz­ne­go przy­cho­dzi­ły coraz czę­ściej, były coraz dłuż­sze… Pa­trzy­łem bez­rad­nie z me­da­lio­nu na mo­je­go uko­cha­ne­go syna i serce pę­ka­ło mi z bólu. Z wolna ro­zu­mia­łem pu­łap­kę, w którą wszy­scy wpa­dli­śmy. Co ja naj­lep­sze­go zro­bi­łem?

Wil­liam za­czął wsz­czy­nać w domu awan­tu­ry, ata­ko­wać mnie i Sarę, za­rzu­cać nam okru­cień­stwo i prze­moc, oka­zy­wa­ną w cza­sie na­ucza­nia wobec niego od naj­młod­szych lat. Pa­trzy­li­śmy prze­ra­że­ni, jak bar­dzo zmie­nił się nasz mały, uko­cha­ny synek…

A Bies, py­ta­ny o to, po­wta­rzał je­dy­nie w kółko, spo­glą­da­jąc groź­nie ża­rzą­cy­mi się oczy­ma:

– To tylko i wy­łącz­nie twoja wina, Bo­ri­sie! Nie prze­ko­na­łeś wcze­śniej władz Ha­rvar­du do swych metod na­ucza­nia. Ja jed­nak nie zmar­nu­ję ta­len­tu i wie­dzy Wil­lia­ma! Nie po­zwo­lę na to! Pa­mię­taj o na­szej umo­wie! Ona nadal jest w mocy!

 

Kiedy sąd za­rzą­dził uwię­zie­nie Wil­lia­ma za udział w an­ty­rzą­do­wym mar­szu so­cja­li­stów, uzna­łem, że miar­ka się prze­bra­ła. Za­czą­łem na­ci­skać na Dia­bla, aby za­po­biegł wy­ko­na­niu wy­ro­ku. Udało się to po wpłaceniu wy­so­kiej kau­cji i zobowiązaniu się do krót­ko­trwa­łe­go za­mknię­cia Wil­lia­ma w sa­na­to­rium, choć Bies przy­znał otwar­cie zbun­to­wa­ne­mu chło­pa­ko­wi, że roz­wa­ża umiesz­cze­nie go w za­kła­dzie psy­chia­trycz­nym.

– Nigdy ci tego nie wy­ba­czę! – rzu­cił mi pod­czas zwol­nie­nia, plu­jąc w twarz, po czym wy­je­chał, przybierając inne dane i zry­wa­jąc z nami wszel­kie kon­tak­ty. Kiedy to usły­sza­łem i zo­ba­czy­łem z me­da­lio­nu, byłem za­ła­ma­ny.

Szu­ka­li­śmy go la­ta­mi, lecz na próż­no.

 

 

 

(Wil­liam Sidis, 1898 – 1944; Wi­ki­pe­dia)

 

 

– Masz za swoje, Bo­ri­sie! – wołał gniew­nie Dia­beł, wy­wle­ka­jąc mnie z ma­leń­kie­go por­tre­tu i obar­cza­jąc cał­ko­wi­tą winą za zmia­nę cha­rak­te­ru Wil­lia­ma.

– Ja? Ty je­steś za to od­po­wie­dzial­ny, Sza­ta­nie! – od­po­wia­da­łem z roz­pacz­ą.

– Bacz, kogo oskar­żasz! Pa­mię­taj, co mogę zro­bić z tobą i two­imi bli­ski­mi! – gro­ził wtedy, a ja ry­cza­łem z wszech­ogar­nia­ją­cej bez­rad­no­ści.

– Czy on aby żyje? Jest cały i zdro­wy? – py­ta­łem z nie­po­ko­jem.

– Ow­szem. Żyje, pra­cu­je jako skrom­ny ser­wi­sant ma­szyn, a bywa, że też jako urzęd­nik. Od czasu do czasu pisze książ­ki, a także pu­bli­ku­je wy­ni­ki swo­ich badań na­uko­wych.

– Z ja­kich dzie­dzin? – zdu­mia­łem się.

– Róż­no­rod­nych. Tak, jak róż­no­rod­ne były jego za­in­te­re­so­wa­nia. Pa­sjo­nu­je się nadal ma­te­ma­ty­ką, pra­wem, hi­sto­rią, ba­da­niem czasu i ka­len­da­rzem, a nawet dzie­ja­mi In­dian. Wiele prac au­tor­stwa twego syna prze­wyż­sza do­tych­cza­so­we osią­gnię­cia nauki, wy­kra­cza­jąc da­le­ko poza obecną epokę i świad­cząc o wy­bit­nym umy­śle Wil­lia­ma. A zatem swój ge­nial­ny eks­pe­ry­ment nadal uwa­żam za stu­pro­cen­to­wo udany!

– Bre­dzisz! O żad­nej ze wspo­mnia­nych przez cie­bie pu­bli­ka­cji nie sły­sza­łem. Sara je­dy­nie pła­cze, że już go pew­nie nigdy nie zo­ba­czy. Ni­cze­go wię­cej o Wil­lia­mie nie mówi.

– Bo wasz syn wszyst­ko pisze i wy­da­je pod pseu­do­ni­ma­mi. Nie chce mieć z tobą nic wspól­ne­go! Ani z wa­szy­mi pol­ski­mi ko­rze­nia­mi i za­bo­rem ro­syj­skim, z Ber­dy­czo­wem i jego hi­sto­rią!

– Wcale mnie nie zdzi­wi fakt, że czuje prze­syt tym całym na­ucza­niem i sztucz­nym wtła­cza­niem mu na siłę od uro­dze­nia wszech­stron­nej wie­dzy z każ­dej moż­li­wej dzie­dzi­ny! – na­sko­czy­łem gniew­nie na Biesa.

– Czuje prze­syt, owszem – przy­znał – ale to minie.

– Ma cho­ciaż ro­dzi­nę? Żonę? Dzie­ci?

– Nie jest mu to pi­sa­ne, Bo­ri­sie. Żyje w osa­mot­nie­niu. Do­ko­nał wy­bo­ru. Chce tak żyć.

– Bez mi­ło­ści i bli­skich? To strasz­ne…

– Nie­ko­niecz­nie. Jezus też nie miał ro­dzi­ny.

– Ale miał ko­cha­ją­cych ro­dzi­ców. I sam też ich ko­chał. Miał wielu przyjaciół. A Wil­liam nagle od­wró­cił się od nas! I żyje, jak odludek!

– Wi­docz­nie tak jest mu le­piej.

– Gdzie po­peł­ni­łem błąd? – spoj­rza­łem ze smut­kiem na śmie­ją­ce­go się bez­czel­nie Dia­bła.

– Ni­g­dzie. Wszyst­ko idzie zgod­nie z pla­nem. Dałeś mi naj­mą­drzej­sze dziec­ko świa­ta! Jest wy­jąt­ko­we i sław­ne. Prze­wyż­sza in­te­li­gen­cją naj­słyn­niej­sze umy­sły! Do tego prze­kli­na Boga i wiarę! Bluź­ni pu­blicz­nie i za to ko­cham go naj­moc­niej! Górą ja! – cheł­pił się z szy­der­czym uśmie­chem.

Tego było za wiele.

– Łżesz, Sza­ta­nie! – wy­buch­ną­łem nagle z wście­kło­ścią. – Przez twoje na­mo­wy i kłam­stwa skrzyw­dzi­łem wła­sne dziec­ko! Po­zba­wi­łem Wil­lia­ma praw­dzi­we­go dzie­ciń­stwa! Nie mógł roz­wi­jać się w swoim tem­pie, do­sta­wać za­ba­wek, spo­ty­kać z ró­wie­śni­ka­mi. Nie za­znał pro­stej, zwy­czaj­nej edu­ka­cji, do­sto­so­wa­nej do jego wieku i roz­wo­ju emo­cjo­nal­ne­go. Nie wie, co to mi­łość! Znienawidził ludzi! Moje prace na­uko­we o wy­cho­wa­niu dzie­ci to jedna wiel­ka po­mył­ka… Znisz­czy­łem mu życie…

– Prze­sa­dzasz, jak zwy­kle. – Nie­dba­le cmok­nął, do­pro­wa­dza­jąc mnie tym do praw­dzi­wej furii.

Rzu­ci­łem się na łotra z pię­ścia­mi. Oczy­wi­ście ni­cze­go mu nie uczy­ni­łem, upa­dłem je­dy­nie na pod­ło­gę, obi­ja­jąc się do­tkli­wie.

– Ha, ha, ha! – za­ry­czał roz­ba­wio­ny Bies.

– Chcę po­wró­cić do prze­szło­ści! Unie­waż­nić naszą umowę! Nie do­sta­niesz mo­je­go Wil­lia­ma! Zamierzam dać mu zwy­czaj­ne życie, z jego zwy­czaj­ny­mi eta­pa­mi. Każde dziec­ko na nie za­słu­gu­je.

– Za późno, Bo­ri­sie Sidis, nie cof­niesz tego, co już się stało – rzekł spo­koj­nie Bies, mru­żąc zło­wro­go oczy. – Tłu­ma­czy­łem ci już: jeśli ze­rwiesz nasz pakt, stra­cisz na tym tylko i wy­łącz­nie ty, bo ja swe wa­run­ki speł­ni­łem. I za karę bę­dziesz, jak dotąd, cią­gle od­ra­dzać się w no­wych wcie­le­niach, cier­piąc w Ber­dy­czo­wie okrut­ne męki i tra­cąc nie­ustan­nie życie. Sta­nie się to z two­jej winy, nie mojej, za twym przy­zwo­le­niem, nie moim. A ja nie ustą­pię!

– Mam za nic czar­cie groź­by, prze­klę­ty Dia­ble! Naj­waż­niej­sze, że po po­wro­cie do prze­szło­ści zro­bię wszyst­ko, abyś nie do­stał drugi raz Wil­lia­ma!

– Ech, ci lu­dzie – wes­tchnął, krę­cąc ro­ga­tym łbem. – Ni­cze­go nie ro­zu­mie­ją. Nie­po­trzeb­nie cią­gle się im tłu­ma­czy. Są tacy naiwni i głupi…

Za­mie­rza­łem z całej siły wal­nąć go w ten roz­ba­wio­ny, czar­ny pysk, lecz nagle moja unie­sio­na ręka za­wi­sła w po­wie­trzu. Po Bie­sie nie było śladu.

Sta­łem w cia­snej gru­pie wy­pro­wa­dza­nych przez Niem­ców z getta ży­dow­skich jeń­ców. Znowu był rok ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­sty drugi i trwa­ła druga wojna świa­to­wa.

Obej­rza­łem się. Mój ro­dzin­ny Ber­dy­czów pło­nął.

Po­usta­wia­no nas przy dro­dze.

Zaraz potem padły strza­ły.

 

 

 

(Boris Sidis, 1867 – 1923; joemonster.org)

 

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka