Zapraszam na kolejną skromną odsłonę opowieści, opartej na autentycznych wydarzeniach. Mam nadzieję, że Was ona zainteresuje. :)
Dziękuję za poświęcony czas i pozdrawiam. :)
          
Zapraszam na kolejną skromną odsłonę opowieści, opartej na autentycznych wydarzeniach. Mam nadzieję, że Was ona zainteresuje. :)
Dziękuję za poświęcony czas i pozdrawiam. :)
– Stałem bezradny i patrzyłem, jak moje miasto płonie. Hitlerowcy wygnali nas z getta i ustawili ciasno jednego przy drugim na drodze. A potem padły strzały… – szeptałem, jakbym opowiadał komuś niewidzialnemu ostatni zapamiętany moment ze swojego życia.
Gdzie jestem? – słowa tłoczyły się w głowie, gdy bezradnie próbowałem dociec, co się ze mną dzieje. Dlaczego myślę i spoglądam wokół, skoro właśnie zostałem zamordowany, a makabryczny ból rozerwał trzewia, odbierając na moment świadomość?
Umierasz przy drodze, prowadzącej do twojego rodzinnego, dawniej polskiego, a obecnie sowieckiego Berdyczowa. Jesteś jedną z ofiar eksterminacji Żydów, Borisie – odpowiedział cicho jakiś głos w mojej głowie.
Znałem go, lecz nie mogłem przypomnieć sobie, skąd.
Który to rok? – pytałem dalej w myślach niewidzialnego rozmówcę.
Jest czerwiec tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego.
Czterdziestego drugiego? I ja ciągle żyję? Hitlerowcy? Kim oni są? Czy trwa jakaś wojna? – zapytałem znowu w myślach.
Owszem. Zostanie nazwana drugą światową.
Czemu jeszcze wciąż słyszę moje myśli? Nie powinienem umrzeć? Przecież właśnie mnie zamordowano.
Wszystko w swoim czasie, Borisie Sidis.
Potem nagle znów ból przejął kontrolę nad moim ciałem. Zobaczyłem wszechobecną ciemność. Świadomość umknęła i odpłynąłem.
Umarłem.
Ocknąłem się w dziwnym pomieszczeniu. Wszędzie roznosił się duszący zapach krwi i wszelkiego rodzaju medykamentów.
Ze zdumieniem stwierdziłem nietypowe cechy wyglądu:
– Jestem… kobietą. – Musnąłem z niedowierzaniem charakterystyczne krągłości w okolicach serca, skryte szczelnie pod długą suknią i sztywnym fartuchem. – Na dodatek pielęgniarką! – Przyjrzałem się starannie eleganckiemu, choć nieco pokrwawionemu ubraniu.
– Siostro! – rozległo się nagle wołanie z sali.
A za nim kolejne.
Dziesiątki głosów!
Pobiegłem tam wraz z koleżankami. Na sali leżało wielu rannych. Zaczęłyśmy troskliwie ich opatrywać.
To berdyczowski szpital. Czemu jestem w ciele kobiety? – rozmyślałem zdenerwowany, tamując krwotok z rozległej rany na piersi cierpiącego żołnierza.
Nie pamiętasz? – wmieszał się do moich myśli ten sam, co wcześniej, znany już, dziwaczny głos. – Twoja dusza błąka się po wielu ciałach, zgodnie z zasadami. Jest rok tysiąc dziewięćset dwudziesty. Trwa wojna polsko-bolszewicka, a wy zajmujecie się niedobitkami wojsk Józefa Piłsudskiego.
Co? Cofnąłem się w czasie o ponad dwadzieścia lat?!
Nie inaczej.
To przecież niemożliwe…
Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych, Borisie. – Usłyszałem wyraźnie pobłażliwość w głosie tajemniczego rozmówcy.
Kim jesteś? – zapytałem go w myślach.
Nie przypominasz sobie? Podpisałeś umowę.
Umowę? – Jak przez mgłę ujrzałem siebie z przeszłości, podającego dłoń jakiemuś czarnemu, kosmatemu stworzeniu z rogami i wielkim ogonem.
Tak. A ja jestem Diabłem. To ze mną zawarłeś ten pakt. Masz przemierzać w rozmaitych ciałach ludzkich i zwierzęcych dzieje świata. I to teraz właśnie zachodzi, Borisie.
A co w zamian? – próbowałem sobie przypomnieć.
Nie zdążyłem.
Nieoczekiwanie z ulicy dobiegły odgłosy zaciętej walki. Jacyś uzbrojeni intruzi wtargnęli całą chmarą do naszego szpitala. Armia rosyjskiego dowódcy, Siemiona Budionnego, rzuciła się na nas, w bestialski sposób wymordowała rannych Polaków i wszystkie opiekujące się nimi pielęgniarki.
Do mnie także podbiegł żołdak i z szatańskim uśmiechem wbił bagnet prosto w serce.
Kolejny raz zobaczyłem, jak przy śmierci zamyka się nade mną świat i przepadam w ciemności.
Umarłem.
– Gdzie jestem? – zapytałem, rozglądając się dookoła.
W skromnej izbie panowała cisza. Podszedłem do okna i przejrzałem się w szybie. To ja. Nareszcie ja. Byłem młody!
– Teraz przebywasz w swoim domu, Borisie Sidis. – Po raz pierwszy Czart ukazał mi się w całej okazałości.
Czerwone ślepia i wielkie rogi wyglądały przerażająco. Ogromnym jęzorem, wystającym z szerokich ust, wywijał obleśnie, jakby chciał mnie połknąć żywcem. Odruchowo cofnąłem się nieco, na co Bies parsknął tubalnym śmiechem i kontynuował:
– W obecnym, tysiąc osiemset osiemdziesiątym siódmym roku, jesteś ambitnym, dwudziestoletnim mężczyzną, wierzącym w świetlaną przyszłość. Jeżeli będziesz mi posłuszny, ziszczę twoje marzenia.
– Znowu przeskok z czasie? W co ty ze mną pogrywasz, Diable?! – Zmarszczyłem gniewnie brwi.
– Wolałbyś powrót? – uśmiechnął się szyderczo i machnął znowu długaśnym jęzorem. – Znowu chcesz przejść rozstrzelanie przez Niemców? A może rzeź Armii Konnej Budionnego?
– Nie, nie! – krzyknąłem i przerażony zakryłem dłońmi twarz.
Tymczasem za oknami rozległy się podejrzane wrzaski.
– Co to? – Nasłuchiwałem zaniepokojony, rozglądając się.
– Musisz jeszcze nieco wycierpieć, Borisie Sidis – odparł spokojnie Diabeł. – Inaczej nie zdołam cię przekonać do mojego genialnego planu.
– Nie pojmuję. O co ci chodzi? I co to za umowę rzekomo zawarliśmy wspólnie tu, w Berdyczowie?
Głośne krzyki były coraz wyraźniejsze. Stanąłem przy oknie. Wielka ciżba ludu zbliżała się do mojej żydowskiej dzielnicy. Nasłuchiwałem przerażony, trzęsąc się i rozglądając panicznie dookoła.
– Już nie ma ucieczki, Borisie – rzekł z gorzkim uśmiechem Czart, jakby znał moje rozterki. – Rosjanie, rozwścieczeni narastającym w kraju kryzysem i wszechobecnym głodem, wybrali już kozła ofiarnego, obwiniając go za swoją nędzę. Jesteście nim wy, Żydzi. Zaatakowali Berdyczów, splądrowali sklepy, podpalili domy żydowskie, a za moment doprowadzą do śmierci twoją rodzinę, sąsiadów oraz ciebie.
Nim zdołałem zareagować, dostrzegłem za oknem łunę pożaru, a wystrzał z karabinu przeszył mi głowę.
Umarłem po raz kolejny.
Ocknąłem się znów w tysiąc osiemset osiemdziesiątym siódmym roku, lecz tym razem przebywając w więzieniu carskim, gdzie skonałem po kilku minutach wskutek bestialskich tortur…
Potem było jeszcze powieszenie mojej osoby, tkwiącej w ciele Kazimierza Pułaskiego, przywódcy konfederatów barskich, w osiemnastym stuleciu i nabicie mnie na pal jako wojewody kijowskiego, Janusza Tyszkiewicza, przez Tatarów w wieku siedemnastym…
Zdezorientowany i zagubiony, przechodząc przez kolejne wcielenia dawnych mieszkańców Berdyczowa, niewiele rozumiejąc i ponownie umierając w męczarniach, wykrzyczałem wreszcie głośno, wydając ostatnie tchnienie:
– Wzywam moce piekielne, aby mnie uratowały przed nadchodzącą zgubą, a oddam im wszystko, czego zapragną! Diable, pomóż! Chcę zawrzeć ten pakt! Błagam!
– I tak oto, Borisie, zmieniając nieco bieg historii, stałem się twoim przywódcą oraz nieodłącznym towarzyszem w kolejnych etapach życia – powiedział ze złowieszczym uśmiechem Czart, który nagle wyrósł obok mnie, gdy ponownie jako dwudziestolatek przebudziłem się w rodzinnym domu w Berdyczowie.
Spojrzałem na niego, otrząsnąłem się z ostatnich, makabrycznych wspomnień, a następnie upewniłem:
– Nie będzie więcej mordowania?
– Nie!
– Dajesz mi słowo, Diable? Już nigdy, przenigdy, nikt nie podniesie na mnie ręki?
– Daję! Ocalę cię przed eksterminacją, przed każdym pogromem i mordem, który dotknie wielu twoich współbraci. Pamiętaj jednak, że i ty musisz dotrzymać warunków naszej umowy. Bo inaczej pogrążysz sam siebie i trauma powróci.
– Nie zaznam więcej cierpienia ani tortur?
– Nie, jeśli nie złamiesz układu.
– Czy to możliwe?
– Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych – stwierdził z wyższością Czart.
– Carat mnie nienawidzi.
– To prawda. Bynajmniej nie darzy cię miłością. Zalazłeś mu za skórę, przez całe lata z uporem maniaka ucząc chłopów czytania, liczenia i pisania.
– Nauka to podstawa.
– Ha, ha, ha! Takie dyrdymały możesz wciskać wieśniakom! Car lubi ciemnych i głupich chłopów. Ma ich wtenczas w garści i są mu ślepo posłuszni. Jemu nie potrzeba mądrali.
– Czyli wyrok już zapadł, tak? Mam zgnić w carskim więzieniu jako znienawidzony buntownik?
– Owszem, Borisie.
– Cóż mi wypada czynić, Czarcie?
– Doradzę jedno: uciekaj, gdzie pieprz rośnie!
– Jakże to? Mam zostawić cały majątek?
– Typowe myślenie głupich ludzi – roześmiał się z szyderstwem. – Tak, Borisie! Zostaw wszystko, jeśli ci życie miłe. Nie masz wyboru.
Zamyśliłem się. Jako uparty samouk, buntownik i reformator, musiałem przyznać rację Biesowi. Cóż mi po sklepie, majątku czy rodzinnym domu, co po zgłębianych tu latami naukach, skoro stracę rzecz najcenniejszą – życie?
A traciłem je już tyle razy, że nie zamierzałem przechodzić tego ponownie!
– Niech tak będzie. Czego chcesz w zamian? – Wyciągnąłem do Czarta prawicę.
– Oddasz mi swego syna.
– Co? – Przerażony cofnąłem rękę, spoglądając niepewnie w diabelskie oczy. – Nie mam przecież nawet żony.
– Ale będziesz mieć. I syna. Oddasz go wtedy mnie!
– Nigdy! Chcę go kształcić! Pokazać, że nauka to podstawa w dążeniu do każdego celu, a im wcześniej rozpocznie się taką edukację, tym lepiej! Chcę stworzyć z mojego przyszłego syna prawdziwego geniusza! Dać mu to, czego sam nie miałem. Zawsze o tym marzyłem.
– Wiem. I ja chcę mieć takiego syna. Nareszcie pokonam Boga, chlubiącego się od wieków, że Jego Syn był najmądrzejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. Dasz mi geniusza, Borisie. Wyjątkowego i niepowtarzalnego. Wytresujesz go, niczym cyrkową małpkę. Tylko ty jeden możesz tego dokonać. Pamiętaj jednak, że złamanie zawartej ze mną umowy pogrąży cię na wieki i kaźnie powrócą – dodał, groźnie mrużąc czerwone ślepia.
Zamyśliłem się. Wsparcie wysłannika Piekieł, kiedy pod oknami czekali żądni mordu Rosjanie i carska policja, wcale nie było takie głupie. Wyjazd wroga caratu z głębi niespokojnej Rosji wydawał się niemożliwy i zakrawał na prawdziwe szaleństwo, lecz – przy wsparciu Biesa? Wszak sam twierdził po wielokroć, że nie ma dlań rzeczy niemożliwych.
Zgodzę się, a potem zobaczymy. Przecież mój rodzony syn nie może służyć Czartowi, tylko mnie – pomyślałem, uspokajając niepewne sumienie, po czym podałem dłoń kosmatemu stworowi.
– A zatem: postanowione, Borisie Sidis! – Czart zatarł łapska w geście triumfu. – Za kilka dni przybędziesz do Ameryki!
W nowym, wolnym świecie mogłem nareszcie rozwinąć skrzydła. Chłonąłem wiedzę, niczym gąbka. Czerpałem pełnymi garściami bez obawy o jutro. Tego mi dotąd brakowało! Na Harvardzie zdobyłem cztery stopnie naukowe, a potem zostałem tam wykładowcą, założyłem też Instytut Psychiatryczny oraz specjalistyczne pismo naukowe, a przyjaźń z wybitnym psychologiem, Williamem Jamesem, zaowocowała naszą długą współpracą. Zyskałem sławę i pieniądze.
W Stanach Zjednoczonych poznałem wkrótce żydowską emigrantkę, także uciekinierkę z zaboru rosyjskiego, Sarę Madelbaum, obecnie absolwentkę Bostońskiej Szkoły Medycznej. Po szybkich oświadczynach wzięliśmy ślub. Jakież było moje szczęście, gdy okazało się, że Sara jest w ciąży!
– To bliźniaki – oświadczył mi ponurym tonem Diabeł.
– Bliźnięta? Naprawdę?
Szalałem z radości!
Wysłannik Piekieł nie podzielał jednak mojego entuzjazmu.
– Sara nie może ich urodzić! – stwierdził stanowczo.
– Co? Co ty pleciesz, Diable?!
– Miałeś mi dać tylko syna, taka była umowa!
– Nie rozumiem…
– Dziewczynka urodzi się później – rzekł z przekonaniem.
– Jak to?
– Macie się teraz poświęcić całkowicie tylko i wyłącznie wychowaniu i wykształceniu geniusza! Żadnych innych dzieci! Nic ani nikt nie może was rozpraszać.
– Sara już zrezygnowała z kariery lekarskiej, choć została jedną z nielicznych absolwentek tak prestiżowej uczelni i wybitną specjalistką. Ja jestem znakomicie przygotowany do nauczania syna. Czego jeszcze od nas chcesz, Czarcie?! – krzyknąłem z pretensją.
– Sara ma teraz urodzić tylko chłopca.
– Tak można?
– Ja tak mogę – podkreślił pierwsze słowo.
– Nie zgadzam się!
– Mało mnie to interesuje. Już postanowiłem. Dziewczynka urodzi się za kilka lat, kiedy chłopak będzie już geniuszem. I lepiej mnie nie denerwuj, Borisie Sidis, bo doprowadzę waszą córkę do śmierci.
– Nie! – rzuciłem, patrząc na niego z odrazą. – I zrywam naszą umowę! Nie dostaniesz mojego syna, bo widzę teraz, że chcesz wyłącznie jego zguby, a nie szczęścia!
– To twoje ostatnie słowo? – Diabeł zbliżył twarz i znowu wysunął wielki jęzor, omiatając mi nim oczy.
Poczułem jego wstrętny, cuchnący siarką oddech.
– Ostatnie! – potwierdziłem.
Ciągle wierzyłem w moc rodzinnej miłości i szczęśliwą przyszłość, jaka jest mi pisana. Skoro on grał nie fair, i ja tak mogłem.
Jakże się myliłem!
Nagle zobaczyłem dookoła twarzy dziwaczne, złote obramowanie. Zanim się spostrzegłem, Diabeł zamknął mój wizerunek w formie zdjęcia portretowego w maleńkim, otwieranym medalionie, zawieszonym na szyi Sary i dotąd jeszcze pustym. Dobrze, że choć koperta medalionu była dla mych oczu przeźroczysta i dzięki temu miałem możliwość śledzenia, co dzieje się dookoła.
Natomiast sam Bies przybrał moją postać, od tej pory podejmując za mnie wszelkie decyzje. Tłumaczył, że jestem za słaby do tak ważnych przedsięwzięć i że to dla dobra nas wszystkich, o czym wkrótce się przekonam. Nie ufałem mu już, bo więził mnie, niczym bezduszną marionetkę, lecz nie miałem wyjścia. I tak byłem wdzięczny, że ocalił mnie i moich bliskich.
Teraz mogłem tylko z medalionu bezczynnie przyglądać się lub też nasłuchiwać, co dzieje się w mojej rodzinie, wielokrotnie czując wzbierającą złość i nieopisany smutek. Jakże żałowałem paktu, zwartego z tym łotrem!
Nasz upragniony synek przyszedł na świat pierwszego kwietnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Otrzymał imiona przyjaciela i protektora: William James.
Diabeł w mym ciele wmówił Sarze, że dzięki odpowiedniemu treningowi każdy człowiek jest w stanie osiągnąć dowolny, wytyczony sobie cel. Syn miał być niezbitym dowodem na tę tezę w podjętym przez nich, niezwykle delikatnym eksperymencie.
Kiedy nocami otwierał leżący na komodzie medalion i mówił o tym, czułem poważne wątpliwości, lecz Szatan szybko je rozwiewał, nieustannie powtarzając:
– Zapiszę twe imię w historii złotymi zgłoskami dzięki temu brzdącowi, Borisie!
I zaczynałem mu autentycznie wierzyć.
Doprawdy nie wiem, kiedy Czart wpadł w prawdziwą obsesję. Jego metody wychowawcze i wytrwałość w edukowaniu malca już wkrótce przyniosły piorunujące wprost efekty.
Od urodzenia pokazywał juniorowi litery, cierpliwie ucząc ich wymowy. Osiemnastomiesięczny William czytał już samodzielnie gazety. Jako czterolatek napisał na maszynie swoją pierwszą książkę. I to po angielsku i francusku! W wieku sześciu lat trafił do szkoły średniej. Jako ośmiolatek władał: angielskim, łaciną, greką, rosyjskim, francuskim, hebrajskim, tureckim, niemieckim i ormiańskim. W tym czasie opracował też własny język „vendergood”, do którego sam stworzył całą gramatykę i ortografię.
(kilkuletni William Sidis, przezwieki.pl)
Nic dziwnego, że okrzyknięto go najmądrzejszym dzieckiem świata. Wymarzony cel został osiągnięty. Eksperyment się powiódł.
Diabeł szalał z radości, mnie rozpierała duma, lecz dziwne uczucie pojawiało się coraz częściej w sercu, gdy spoglądałem na twarz mojego ukochanego Williama.
Ze ślicznego, beztroskiego chłopczyka stawał się zamkniętym w sobie, zbuntowanym dzieckiem. Patrzył na mnie ponuro, jakby z pretensją i niechęcią.
– Przesadzasz! Ja niczego takiego nie zauważyłem. – Machał ręką Czart, gdy mu wspominałem o swoich obawach. – Bachor po prostu nie przeszedł typowego dzieciństwa i miewa humory – dodawał lekceważąco.
– No właśnie. Zaczynam mieć wątpliwości, czy powinniśmy dalej…
– Przestań, Borisie! – przerywał mi chamsko i bezczelnie Bies. – Nie ustąpię! Będę kształcić go dalej!
No i kształcił.
Jednak, mimo wybitnych wyników na egzaminach wstępnych, mojemu dziewięciolatkowi odmówiono przyjęcia na Harvard.
– Trzeba ich zmusić! – wrzeszczał do mnie rozsierdzony Szatan, kiedy usłyszał tę wiadomość.
– Słyszałem rozmowę profesorów z Sarą. Tłumaczą, że William emocjonalnie jest jeszcze za młody, by studiować. – Schyliłem ze smutkiem głowę. – Uważam, że mają rację.
– Brednie! – Sięgnął do leżącego na komodzie medalionu, wywlókł mnie bezceremonialnie ze zdjęcia, po czym chwycił pod brodę i uniósł do góry, jak szmacianą lalkę. Ostre pazury wbiły mi się w podgardle.
– Boli! – zacharczałem, wierzgając nieporadnie w powietrzu.
– Ma boleć! – syknął, rozdziawiwszy przybliżoną do mojej twarzy gębę, a wielki jęzor omiótł mi policzka.
W końcu wyczułem stopami podłoże. Dyszałem ciężko, ocierając drżącą dłonią pot i kapiącą na koszulę krew.
Puścił mnie wreszcie, rzucając na podłogę, a potem ryknął tonem, nieznoszącym sprzeciwu:
– Ja im rozkażę przyjąć Williama na Harvard!
– A jeśli ci odmówią? – spojrzałem na Czarta, leżąc u stóp.
Jakże żałośnie i beznadziejnie musiałem wówczas wyglądać!
– Co?!
– Mają takie prawo. Mogą nie zmienić zdania.
– Wtedy gorzko pożałują! – Skrzywił się, wsadził mnie znowu w ramki i zniknął.
Pracowałem tam i znałem każdego z wykładowców. Rozumiałem ich stanowisko i argumentację. Sam też nie posyłałbym dziewięciolatka na studia. Czułem podświadomie, że to nie była dobra decyzja, że w całym tym eksperymencie coś bezpowrotnie zaginęło, wymykając się spod kontroli…
W międzyczasie Sara nareszcie powiła tak długo przeze mnie oczekiwaną córeczkę, Helenę, młodszą od brata o dziesięć lat. Na całe szczęście, do jej wychowania Diabeł nie zamierzał się wtrącać, zajęty teraz ciągłym wmuszaniem wiedzy w umysł synka oraz bezdusznym atakowaniem nieprzejednanego uniwersytetu.
W końcu rozzłoszczony Szatan, sobie tylko znanymi sposobami, rozpętał kampanię medialną przeciwko uczelni. Trwała ona dwa lata. Zaczęto szkalować rektora i pozostałych profesorów, zakazujących synowi przyjęcia w poczet studentów. Skutek był łatwy do przewidzenia. W tysiąc dziewięćset dziewiątym roku jedenastoletniego Williama przyjęto na Harvard.
Pouczając tamtejszych nauczycieli i studentów, chłopak stał się przedmiotem kpin, był coraz częściej krytykowany, piętnowany i izolowany. Mimo to z materiałem, doświadczeniami i badaniami radził sobie znakomicie. Jego wykład o czterech wymiarach w geometrii, wygłoszony w wieku dwunastu lat, udowodnił, że nasz William to prawdziwy geniusz.
Diabeł znowu triumfował, lecz ja miałem coraz większe wątpliwości. Syn niewiele z nami rozmawiał, spoglądał obco i bez wyrazu, nie cieszył się z sukcesów ani pochlebnych opinii. Był rozgoryczony tym, co o sobie czytał oraz słyszał.
Mając szesnaście lat skończył studia, uzyskał tytuł licencjata, po czym objął posadę wykładowcy uczelnianego w Houston, lecz porzucił ją nieoczekiwanie, tłumacząc to kłamliwie złym stanem zdrowia.
Podobnie było, gdy odebrał dyplom magistra prawa na Harvardzie w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym. Porzucił błyskotliwą karierę naukową na rzecz polityki.
Załamania stanu psychicznego przychodziły coraz częściej, były coraz dłuższe… Patrzyłem bezradnie z medalionu na mojego ukochanego syna i serce pękało mi z bólu. Z wolna rozumiałem pułapkę, w którą wszyscy wpadliśmy. Co ja najlepszego zrobiłem?
William zaczął wszczynać w domu awantury, atakować mnie i Sarę, zarzucać nam okrucieństwo i przemoc, okazywaną w czasie nauczania wobec niego od najmłodszych lat. Patrzyliśmy przerażeni, jak bardzo zmienił się nasz mały, ukochany synek…
A Bies, pytany o to, powtarzał jedynie w kółko, spoglądając groźnie żarzącymi się oczyma:
– To tylko i wyłącznie twoja wina, Borisie! Nie przekonałeś wcześniej władz Harvardu do swych metod nauczania. Ja jednak nie zmarnuję talentu i wiedzy Williama! Nie pozwolę na to! Pamiętaj o naszej umowie! Ona nadal jest w mocy!
Kiedy sąd zarządził uwięzienie Williama za udział w antyrządowym marszu socjalistów, uznałem, że miarka się przebrała. Zacząłem naciskać na Diabla, aby zapobiegł wykonaniu wyroku. Udało się to po wpłaceniu wysokiej kaucji i zobowiązaniu się do krótkotrwałego zamknięcia Williama w sanatorium, choć Bies przyznał otwarcie zbuntowanemu chłopakowi, że rozważa umieszczenie go w zakładzie psychiatrycznym.
– Nigdy ci tego nie wybaczę! – rzucił mi podczas zwolnienia, plując w twarz, po czym wyjechał, przybierając inne dane i zrywając z nami wszelkie kontakty. Kiedy to usłyszałem i zobaczyłem z medalionu, byłem załamany.
Szukaliśmy go latami, lecz na próżno.
(William Sidis, 1898 – 1944; Wikipedia)
– Masz za swoje, Borisie! – wołał gniewnie Diabeł, wywlekając mnie z maleńkiego portretu i obarczając całkowitą winą za zmianę charakteru Williama.
– Ja? Ty jesteś za to odpowiedzialny, Szatanie! – odpowiadałem z rozpaczą.
– Bacz, kogo oskarżasz! Pamiętaj, co mogę zrobić z tobą i twoimi bliskimi! – groził wtedy, a ja ryczałem z wszechogarniającej bezradności.
– Czy on aby żyje? Jest cały i zdrowy? – pytałem z niepokojem.
– Owszem. Żyje, pracuje jako skromny serwisant maszyn, a bywa, że też jako urzędnik. Od czasu do czasu pisze książki, a także publikuje wyniki swoich badań naukowych.
– Z jakich dziedzin? – zdumiałem się.
– Różnorodnych. Tak, jak różnorodne były jego zainteresowania. Pasjonuje się nadal matematyką, prawem, historią, badaniem czasu i kalendarzem, a nawet dziejami Indian. Wiele prac autorstwa twego syna przewyższa dotychczasowe osiągnięcia nauki, wykraczając daleko poza obecną epokę i świadcząc o wybitnym umyśle Williama. A zatem swój genialny eksperyment nadal uważam za stuprocentowo udany!
– Bredzisz! O żadnej ze wspomnianych przez ciebie publikacji nie słyszałem. Sara jedynie płacze, że już go pewnie nigdy nie zobaczy. Niczego więcej o Williamie nie mówi.
– Bo wasz syn wszystko pisze i wydaje pod pseudonimami. Nie chce mieć z tobą nic wspólnego! Ani z waszymi polskimi korzeniami i zaborem rosyjskim, z Berdyczowem i jego historią!
– Wcale mnie nie zdziwi fakt, że czuje przesyt tym całym nauczaniem i sztucznym wtłaczaniem mu na siłę od urodzenia wszechstronnej wiedzy z każdej możliwej dziedziny! – naskoczyłem gniewnie na Biesa.
– Czuje przesyt, owszem – przyznał – ale to minie.
– Ma chociaż rodzinę? Żonę? Dzieci?
– Nie jest mu to pisane, Borisie. Żyje w osamotnieniu. Dokonał wyboru. Chce tak żyć.
– Bez miłości i bliskich? To straszne…
– Niekoniecznie. Jezus też nie miał rodziny.
– Ale miał kochających rodziców. I sam też ich kochał. Miał wielu przyjaciół. A William nagle odwrócił się od nas! I żyje, jak odludek!
– Widocznie tak jest mu lepiej.
– Gdzie popełniłem błąd? – spojrzałem ze smutkiem na śmiejącego się bezczelnie Diabła.
– Nigdzie. Wszystko idzie zgodnie z planem. Dałeś mi najmądrzejsze dziecko świata! Jest wyjątkowe i sławne. Przewyższa inteligencją najsłynniejsze umysły! Do tego przeklina Boga i wiarę! Bluźni publicznie i za to kocham go najmocniej! Górą ja! – chełpił się z szyderczym uśmiechem.
Tego było za wiele.
– Łżesz, Szatanie! – wybuchnąłem nagle z wściekłością. – Przez twoje namowy i kłamstwa skrzywdziłem własne dziecko! Pozbawiłem Williama prawdziwego dzieciństwa! Nie mógł rozwijać się w swoim tempie, dostawać zabawek, spotykać z rówieśnikami. Nie zaznał prostej, zwyczajnej edukacji, dostosowanej do jego wieku i rozwoju emocjonalnego. Nie wie, co to miłość! Znienawidził ludzi! Moje prace naukowe o wychowaniu dzieci to jedna wielka pomyłka… Zniszczyłem mu życie…
– Przesadzasz, jak zwykle. – Niedbale cmoknął, doprowadzając mnie tym do prawdziwej furii.
Rzuciłem się na łotra z pięściami. Oczywiście niczego mu nie uczyniłem, upadłem jedynie na podłogę, obijając się dotkliwie.
– Ha, ha, ha! – zaryczał rozbawiony Bies.
– Chcę powrócić do przeszłości! Unieważnić naszą umowę! Nie dostaniesz mojego Williama! Zamierzam dać mu zwyczajne życie, z jego zwyczajnymi etapami. Każde dziecko na nie zasługuje.
– Za późno, Borisie Sidis, nie cofniesz tego, co już się stało – rzekł spokojnie Bies, mrużąc złowrogo oczy. – Tłumaczyłem ci już: jeśli zerwiesz nasz pakt, stracisz na tym tylko i wyłącznie ty, bo ja swe warunki spełniłem. I za karę będziesz, jak dotąd, ciągle odradzać się w nowych wcieleniach, cierpiąc w Berdyczowie okrutne męki i tracąc nieustannie życie. Stanie się to z twojej winy, nie mojej, za twym przyzwoleniem, nie moim. A ja nie ustąpię!
– Mam za nic czarcie groźby, przeklęty Diable! Najważniejsze, że po powrocie do przeszłości zrobię wszystko, abyś nie dostał drugi raz Williama!
– Ech, ci ludzie – westchnął, kręcąc rogatym łbem. – Niczego nie rozumieją. Niepotrzebnie ciągle się im tłumaczy. Są tacy naiwni i głupi…
Zamierzałem z całej siły walnąć go w ten rozbawiony, czarny pysk, lecz nagle moja uniesiona ręka zawisła w powietrzu. Po Biesie nie było śladu.
Stałem w ciasnej grupie wyprowadzanych przez Niemców z getta żydowskich jeńców. Znowu był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty drugi i trwała druga wojna światowa.
Obejrzałem się. Mój rodzinny Berdyczów płonął.
Poustawiano nas przy drodze.
Zaraz potem padły strzały.
(Boris Sidis, 1867 – 1923; joemonster.org)