Słowa posłańca zawisły w powietrzu, a cisza, która po nich nastąpiła, była niemal doskonała. Komnata, w której siedział Ji-ho, pachniała szałwią i woskiem topniejących świec. Za oknem szalał wiatr, który targał jedwabne chorągwie z herbem Haneulbyeol – błękitnym smokiem wspinającym się ku gwieździe.
Posłaniec stał przy drzwiach, nie wiedząc, czy ma się skłonić, czy uciekać. Książę patrzył przed siebie, nie reagując, jakby słowa nie dotarły jeszcze do jego umysłu. Dopiero po chwili, powoli, jak ktoś budzący się ze snu, obrócił głowę.
– Co powiedziałeś? – głos miał cichy, spokojny, aż za bardzo.
– Pani Soo-jung… spadła z konia nad rzeką. Uderzyła głową o kamień. Zmarła w drodze do świątyni. – Posłaniec spuścił wzrok, jakby te słowa paliły język.
– Zmarła… – powtórzył Ji-ho. – Nie. Ona… nie mogła.
Milczenie. Nawet świece zdawały się przestać drgać. Książę powoli wstał. Na jego twarzy nie było ani łzy, ani gniewu. Tylko coś ciężkiego – coś, co wyglądało jak spokój, za którym drży szaleństwo.
Wyszedł z komnaty bez słowa. Korytarze pałacu były długie i puste. Każdy krok odbijał się echem. Szedł tak przed siebie, bez celu, kilka godzin, ignorując słowa każdego, kto próbował do niego dotrzeć. W końcu otworzył drzwi na balkon. Wiatr uderzył go w twarz. Pod nim rozciągała się stolica – Haneulbyeol, królestwo gwiazd. Dachy świątyń lśniły od deszczu, a ludzie w dole wyglądali jak mrówki. Miasto płakało, czarne chmury zalewały je słonymi łzami, jakby sami bogowie żałowali jego pięknej Soo-jung. Z oddali dochodził dźwięk bębnów żałobnych. Książę nie wiedział, czy grają dla niej, czy już dla niego.
W jego wspomnieniach Soo-jung miała oczy jak woda w porze monsunów – ciemne, głębokie, pełne życia. Śpiewała mu cicho stare pieśni, aż zapominał o całym świecie. Wierzył, że bogowie dają człowiekowi drugą duszę – i że jego drugą duszą była ona. Teraz, kiedy jej zabrakło, czuł się jak puste naczynie.
Kiedy książę wrócił do komnaty, strażnicy, służące i kapłani milczeli. Nawet płomień w palenisku zdawał się przygasnąć. Cesarz miał policzki mokre od łez. Kochał Soo-jung jak własną córkę, mógł tylko się domyślać, przez co teraz przechodził jego syn. Położył Ji-ho rękę na ramieniu i lekko zacisnął. Słowa ugrzęzły gdzieś głęboko w gardle, nie był w stanie powiedzieć nic, co wydawało się mieć sens w obecnej chwili.
Ji-ho ukłonił się i podszedł do trumny Soo-jung. Leżała na niej chusta, ta, którą zgubiła w ogrodzie kilka dni temu. Ta, której szukali razem, ale zupełnie o tym zapomnieli, kiedy przytuleni patrzyli na panoramę Haneulbyeol. Soo-jung kochała to miasto i wierzyła, że jej ukochany będzie dbał o dobro mieszkańców, sama chcąc pomóc mu w tym, jak tylko była w stanie. Ji-ho uklęknął, dotknął chusty palcami. Pachniała maekhwą. Znał ten zapach aż za dobrze.
Wtedy coś w nim pękło. Nie krzyczał, nie płakał. Zamiast tego ścisnął materiał w dłoni tak mocno, że aż krew spłynęła z jego palców. To był jedyny dowód, że jeszcze żyje.
Minęły godziny – a może dni, nikt nie potrafił powiedzieć. Książę przestał jeść, spać, rozmawiać. Zamknął się w komnacie, gdzie palił tylko jedno kadzidło – to, którego zapach przypominał maekhwę. Na zewnątrz mówiło się już szeptem, że młody następca tronu stracił rozum.
Jedynie Seung-min miał odwagę wejść. Był najmłodszym ze służby, chłopcem o bystrych, niewinnych oczach i wiecznym zdziwieniu wypisanym na twarzy. Miał zaledwie dwanaście lat, a już przewyższał wielu dorosłych dojrzałością. Od zawsze zapatrzony w księcia, widział w nim nie tylko władcę, ale i bohatera z legend. Ji-ho uwielbiał młodzieńca, spędzali razem wiele czasu.
Gdy chłopiec wszedł, trzymał w dłoniach misę.
– Woda, książę. Z gór – powiedział cicho. – Ojciec, jak jeszcze żył, mawiał, że górska woda potrafi zabrać smutek, jeśli spojrzy się w jej krystaliczną taflę.
Ji-ho nie odpowiedział. Chłopiec postawił misę na stole i usiadł na ziemi, czekając, aż książę się odezwie. To nie nastało, więc w końcu zebrał się na odwagę.
– Nie powinni jej byli pozwolić samej jechać. Koń zrzuca każdego, gdy czuje duchy. – Przegryzł wargę. – Ludzie mówią, że w górach na północy mieszkają tacy, co potrafią te duchy odpędzać, a nawet wskrzeszać.
Ji-ho podniósł wzrok, pierwszy raz od godzin.
– Wskrzeszać?
– Tak. – Seung-min spuścił głowę. – Plemię z krwi i cienia. Każdy się ich boi. Mówią, że tatuują się kurzą krwią i że te tatuaże żyją razem z nimi. Że kiedy się rozgrzeją, skóra płonie, a wtedy widzą rzeczy, których inni nie mogą zobaczyć.
W głosie chłopca dało się słyszeć zarówno lęk, jak i fascynację, jakby opowiadał zakazaną bajkę
– Wiesz, w jumaku „Szkarłatny Żuraw” czasem siedzi taki człowiek. Starzy żeglarze mówią, że pochodzi właśnie z tych gór. Ale to pewnie bzdury – dodał szybko. – Oni wszyscy zmyślają, jak uchleją się makgeolli.
Ji-ho nie drgnął, ale coś w jego spojrzeniu się zmieniło.
– Gdzie to miejsce?
Seung-min zamarł.
– Ja… ja tylko powtarzam, co słyszałem. Nie powinienem mówić…
Książę podszedł do niego, kucnął naprzeciwko.
– Powiedz mi, chłopcze.
Chłopiec spojrzał w jego oczy – i w tym spojrzeniu zobaczył coś, czego się przestraszył. Nie gniew, nie szaleństwo – pustkę. Pustkę, która mogła pochłonąć świat.
– Am-hang – wyszeptał. – Port na północnym brzegu.
Ji-ho skinął głową. Wstał, wziął z ołtarzyka nożyk do kadzideł i przeciął sobie dłoń. Krople krwi spadły na chustę Soo-jung.
– Skoro bogowie ją zabrali, to ja pójdę tam, gdzie ich moc nie sięga – powiedział cicho.
Tamtej nocy Seung-min nie spał. Przez uchylone drzwi patrzył, jak książę pakuje mały tobołek, jak chowa chustę w sakwie i jak patrzy na portret Soo-jung, stojący przy oknie. Nie pytał, dokąd się wybiera. Wiedział.
I gdy o świcie książę dosiadł konia, Seung-min już czekał.
– Nie zostawię cię samego, książę. – Jego głos był dziecinny, ale spojrzenie – poważne. – Gdybym był tobą, też bym poszedł.
Ji-ho uśmiechnął się słabo, jak ktoś, kto już dawno zapomniał, co to uśmiech.
– Dobrze więc. Chodź przyjacielu. Jeśli bogowie zamknęli drzwi do życia, znajdziemy sposób, by je wyważyć.
I ruszyli ku północy, w stronę portu Am-hang, w którym kończył się świat, jaki znali.
໑
W mroźnym świetle świtu miasto Haneulbyeol tonęło we mgle. Książę i jego młody towarzysz, przebrani w proste płaszcze, przemknęli konno przez bramę północną, mijając straż, która nawet nie rozpoznała swego władcy.
W porcie odnaleźli jumak o nazwie „Szkarłatny Żuraw” – miejsce, gdzie, jak mówiono, gromadzili się marynarze, złodzieje i ludzie bez przeszłości. To właśnie tam siedział Joon-sik, jak nazwali go wcześniej żeglarze przy wejściu – mężczyzna o twarzy pooranej bliznami i oczach koloru żelaza. Gdy zobaczył, że książę stawia przed nim dzban makgeolli, uśmiechnął się bez słowa.
– Powiedz mi, skąd pochodzisz – odezwał się Ji-ho.
– Z gór, których nie ma na mapach. – Joon-sik pociągnął długi łyk, a alkohol rozgrzał jego krew. Po chwili jego ciało zaczęło pulsować. Na szyi i dłoniach pojawiły się ciemne, czerwone, wijące znaki – jakby krwawy cień przesuwał się pod skórą.
– Geumhyeol – wyszeptał Seung-min. – Ludzie tatuaży z kurzej krwi.
Joon-sik tylko uniósł kącik ust w obrzydliwym, krzywym uśmiechu, wypił kolejny łyk i odstawił ciężki kufel na wiązowy blat.
Tatuaże dosięgnęły już nagiego torsu mężczyzny, układając się w mapę – plątaninę linii, rzek i znaków. Ji-ho pochylił się, zrozumiał, że te symbole mogą prowadzić tam, gdzie jego rozum nie sięga.
– Zaprowadzisz mnie do swojego ludu – rozkazał książę.
Joon-sik zaśmiał się, gardłowo i cicho.
– Zostałem wygnany. Nie witają tam nikogo, kto pachnie światem ludzi. Ale jeśli masz powód, którego nie zdradzasz, możemy ponegocjować, Ji-ho, posiadaczu królewskiej krwi.
Wypowiadając jego imię, oblizał wargi, jak wygłodniały wilk, czający się na swoją ofiarę. Seung-min skulił się lekko na zdecydowanie nieprzystosowanej dla dwunastolatka ławie, zza której teraz ledwo wystawała jego głowa.
– Twoja żona zginęła niedawno, nie wierzę w przypadki – ciągnął Joon-sik. – Wasza obecność tutaj z pewnością ma z tym coś wspólnego, czy mylę się, książę?
Ji-ho zerknął raz jeszcze na tors mężczyzny. Tatuaże wydawały się żyć, pulsowały lekko w rytm bicia serca Joon-sika. Książę nie rozumiał, jak potężna magia musiała za tym stać. Z każdą sekundą wpatrywania się w znaki świat zdawał się coraz bardziej spowalniać. Symbole przyciągały go, jakby wołały niemym śpiewem. Ji-ho poczuł zapach maekhwy, a w plątaninie linii i symboli zaczął widzieć oblicze Soo-jung. Czy to możliwe? Czy już zwariował z żalu nad stratą ukochanej?
Pstryk.
Joon-sik strzelił palcami, wyrywając Ji-ho z rozmyślań.
– One są tym, czego w obecnej chwili najbardziej potrzebujesz, odpowiedzią na wszelkie pytania, mapą do osoby, która odda ci ukochaną – powiedział Joon-sik. – Niestety nie odczytasz ich znaczenia, twój umysł nie jest w stanie objąć naszej magii, książę.
– Ale ty potrafisz zrozumieć, co one mówią. Ty zaprowadzisz mnie do ludu tatuującego się kurzą krwią – odpowiedział Ji-ho i rzucił na stół sakwę, w której zabrzęczało złoto.
– Nie potrzebuję skarbów, a tego, co w tobie najcenniejsze, co płynie w twoim rodzie od pokoleń, książę – rzucił Joon-sik, znowu się oblizując.
Seung-min pisnął i złapał księcia za nadgarstek, próbując pociągnąć go lekko w stronę wyjścia. Ji-ho wyrwał jednak rękę i popatrzył prosto w żelazne oczy rozmówcy.
– Mów – rozkazał spokojnie.
– Jeśli przekażę naszemu władcy twoją królewską krew, z pewnością przyjmie mnie z powrotem. – Joon-sik nachylił się do księcia i dodał – zaprowadzę cię do niego, to jedyna osoba, która jest na tyle potężna, by połączyć cię z twoją ukochaną. Moim warunkiem jest odrobina twojej świeżej krwi.
Tatuaże, sięgające już twarzy mężczyzny, pulsowały wściekle, jakby żądały odpowiedzi od księcia.
– Niech tak będzie – odpowiedział Ji-ho tak stanowczo, że Seung-min na chwilę przestał rozpoznawać swojego przyjaciela.
– Co się z tobą stało, książę, czy twój żal do reszty odebrał ci rozum? – pomyślał chłopiec.

໑
Noc była chłodna i lepka od mgły. Książę Ji-ho, Seung-min i Joon-sik rozbili obóz pod starymi drzewami, których korzenie splatały się jak ramiona umarłych. Ogień trzaskał, rzucając długie cienie po ich twarzach, a wiatr niósł zapach wody z pobliskiego jeziora. Było za nimi sześć długich dni podróży, a szósta noc właśnie miała się zacząć. Konie musieli zostawić już dawno temu, bo nie dawały rady sprostać górskim szlakom. Joon-sik, spoglądając na niezrozumiałe dla księcia i chłopca znaki na ciele, twierdził, że jutro powinni już dotrzeć do celu.
Ji-ho siedział w milczeniu, wpatrując się w płomienie. Myślał o Soo-jung - o jej delikatnych dłoniach, o włosach czarnych jak sadza, o spojrzeniu, które potrafiło rozwiać każdy jego niepokój. Czuł, jak sen zaczyna oplatać jego myśli, wciągać go w powolny trans.
Kiedy zamknął oczy, usłyszał cichy szept.
– Ji-ho… – głos był znajomy, miękki, jakby wypływał z wnętrza jego serca.
Podniósł głowę. Przed nim stała Soon-jung, uśmiechnięta, piękna, w białej sukni, która połyskiwała jak mgła.
– To niemożliwe… – wyszeptał, zrywając się z miejsca.
Jej dłonie, zimne jak poranna rosa, dotknęły jego policzków.
– Nie bój się, to naprawdę ja. Nie musiałeś wędrować tak daleko. Jestem tu… zawsze byłam.
Z tyłu, gdzieś na granicy snu i jawy, ogień obozowy migotał coraz słabiej. Świat dookoła jakby się rozmazał. Ji-ho poczuł, że coś jest nie tak. Zbyt idealnie. Zbyt cicho.
– Soon-jung… – wyszeptał. – Co to za miejsce?
Jej oczy błysnęły złotym światłem. Z ust wydobył się niski pomruk, zbyt głęboki jak na człowieka. W jednej chwili jej skóra zaczęła się falować, rozpływać – z białej sukni wyrastały futrzane pasma, z pleców wystrzeliło dziewięć ogonów, wijących się w powietrzu jak języki ognia.
Ji-ho cofnął się gwałtownie, wyciągając ostry jak brzytwa geom.
– Gumiho… – wysyczał, gdy wizja ukochanej rozpadła się całkowicie.
Potwór roześmiał się głosem, który był jednocześnie jej i nie jej – melodią wypełnioną złem i głodem.
– Szukałeś jej, więc dałam ci ją. Czy to źle, że chciałam, byś był szczęśliwy choć na chwilę?
Książę nie odpowiedział. Oczy mu płonęły. Wiedział, że Gumiho – demon – żywi się sercami mężczyzn, a jej moc pochodzi z kuli życia, ukrytej w ustach lub głęboko pod żebrami.
Potwór poruszał się z nieludzką gracją. Dziewięć ogonów przecięło powietrze, rozrzucając iskry. Ji-ho uskoczył, tnąc ostrzem po łuku – metal zetknął się z powietrzem, ale nie z ciałem bestii. Gumiho poruszała się zbyt szybko, jakby jej ciało było z płomienia.
– Twoje serce pachnie miłością – wyszeptała, zbliżając się. – Chcę je mieć.
Ji-ho przyklęknął, czując krew na ustach. Wiedział, że nie ma szans w bezpośredniej walce. Wtedy przypomniał sobie starą legendę, którą kiedyś opowiadała mu matka:
– Zniszcz jej guseul, a odejdzie jak dym.
Kiedy Gumiho rzuciła się ponownie, Ji-ho zamknął oczy i pozwolił, by pazury przecięły powietrze tuż przy jego twarzy. Poczuł jej oddech – słodki, z nutą żelaza i kwiatów. Wtedy zobaczył błysk – wewnątrz jej ust, w momencie, gdy syknęła. Koralik. Mała, świecąca kula życia.
Zaryzykował. Wolną ręką chwycił z paleniska garść rozżarzonego popiołu i cisnął jej prosto w twarz. Gumiho zawyła. Cofnęła się, a wtedy Ji-ho skoczył, uderzając rękojeścią geomu w jej szczękę.
Koralik wypadł – potoczył się po ziemi jak czarna jagoda, spadająca z krzaka i znikająca między korzeniami. Zanim Gumiho zdążyła odzyskać równowagę, Ji-ho chwycił kulę i z całej siły uderzył nią o klingę. Koralik roztrzaskał się, a z jego wnętrza wydobył się oślepiający blask – czysta energia, która wypaliła powietrze dookoła.
Gumiho zawyła tak, że las zadrżał. Jej ciało zaczęło się rozpadać – futro, ogony, pazury – wszystko zamieniało się w pył. Przez ułamek sekundy Ji-ho znów zobaczył twarz Soon-jung, spokojną, jakby wolną od bólu.
– Dziękuję… – wyszeptała, a potem zniknęła.
Ogień dogasał. Seung-min przybiegł zdyszany, oczy miał szeroko otwarte z przerażenia.
– Książę! Co się stało?
Ji-ho siedział nieruchomo, w dłoni ściskając resztki rozbitego koralika, który powoli przestawał świecić.
– Nic… – powiedział cicho. – To był tylko sen. Wracaj spać, jesteśmy coraz bliżej, mój mały przyjacielu.
Zimny wiatr z gór poruszył popiół, a gdzieś w oddali rozległ się cichy, lisi śmiech.
໑
Wędrowali dalej. Góry, które piętrzyły się przed nimi, były coraz bardziej strome i zimne. Ścieżki zwężały się, a mgła przylegała do skóry, jakby szukała duszy.
Ji-ho milczał, wciąż nawiedzany przez obraz Soon-jung zamieniającej się w potwora. Czuł, że pojawienie się Gumiho było czymś więcej – ostrzeżeniem, może próbą. W głębi serca zaczynał rozumieć, że każdy kolejny krok będzie sprawdzeniem jego woli.
Gdy szli urwiskiem pełnym omszałych głazów, Seung-min zauważył coś błyszczącego w kamieniach. Stara maska należąca do jakiejś mudang, spękana i pokryta warstwą lodu. Miała ludzką twarz, ale oczy lisa.
– To omen – powiedział Joon-sik cicho. – Górskie duchy czuwają, gdy krew ma zostać przelana.
Ji-ho spojrzał na niego z ukosa. Mężczyzna ostatnio coraz częściej mówił o krwi. Zbyt często. Zbyt często dotykał też swojej skóry – jakby wciąż sprawdzał, czy tatuaże jeszcze tam są, ukryte przed chłodem.
Tamtej nocy zatrzymali się nad jeziorem, którego powierzchnia przypominała lustro z czarnego szkła. Woda była tak spokojna, że odbijała księżyc niczym drugie niebo. W oddali słychać było krzyk jakiegoś ptaka – albo ducha.
Rozpalili małe ognisko, by się ogrzać. Płomienie rzucały na ich twarze migotliwe światło, które sprawiało, że każdy z nich wyglądał trochę jak cień samego siebie. Joon-sik siedział naprzeciw Ji-ho, z dłonią opartą na kolanie, a bukłakiem w drugiej.
– Wiesz, książę – zaczął, patrząc w ogień – kiedyś myślałem, że znam sens życia. Że wszystko można zrozumieć, jeśli tylko człowiek ma w sobie dość odwagi, żeby spojrzeć duchom w oczy.
Ji-ho spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– I co zobaczyłeś?
Joon-sik uśmiechnął się blado.
– Siebie. Tylko siebie. I to mnie przeraziło.
Pociągnął łyk alkoholu. Jego policzki lekko poczerwieniały, a spod kołnierza zaczęły wyłaniać się ciemne, wijące tatuaże – żywe, pulsujące wzory.
– Każdy z tych znaków – wskazał na szyję – ma w sobie trochę kurzej krwi. Kiedyś myślałem, że to mnie wzmocni. Że stanę się częścią czegoś większego. Ale… nie da się uciec od tego, kim się jest.
Ji-ho milczał. W tym momencie naprawdę widział w nim człowieka – nie potwora, ale kogoś złamanego przez własną przeszłość.
– Powiedz, książę – odezwał się po chwili Joon-sik. – Czy twoja krew jest inna?
– Inna? – Ji-ho zmarszczył brwi.
– Tak mówią w górach. Że królewska krew potrafi rozświetlić ciemność. Że w niej żyją duchy dawnych przodków, bogowie, których imion nikt już nie pamięta. Że jako jedyna jest potężniejsza niż krew kurzych bogów.
Ji-ho odwrócił wzrok.
– Nigdy o tym nie myślałem. Krew to krew.
– Może – mruknął Joon-sik.
Zamilkli. Ogień trzaskał, a noc gęstniała wokół nich. Wtedy Joon-sik dodał jeszcze cicho, prawie do siebie:
– W mojej wiosce mówili, że gdy człowiek umrze z pustym sercem, duch góry zabiera jego imię. Nie chciałbym odejść bez imienia.
Ji-ho spojrzał na niego z pewnym współczuciem.
– Nikt, kto pomaga drugiemu człowiekowi, nie odchodzi bez imienia.
Joon-sik skinął głową, z lekkim, smutnym uśmiechem.
– Dobrze by było w to wierzyć, książę.
Potem nastała już tylko cisza. W powietrzu unosił się zapach dymu. Na powierzchni jeziora odbijał się księżyc, a w oczach Joon-sika tliło się coś, czego Ji-ho nie umiał jeszcze odczytać – żal, strach… albo pragnienie, które dopiero miało się ujawnić.
໑
Nad ranem jezioro zasnuła mgła. Łódź, którą mieli przeprawić się dalej, odpłynęła nieco od brzegu.
– Seung-min! – zawołał Joon-sik. – Leć, przyciągnij ją do brzegu!
Chłopiec skinął i ruszył.
Zostali sami.
Ji-ho wstał, poprawiając swoją szatę. Pas z geomem leżał wystarczająco daleko, co nie uszło uwadze człowiekowi kurzej krwi. Wtedy Joon-sik odwrócił się do niego powoli. W jego dłoni błysnął nóż.
– Nie mogę pozwolić, żebyś tam dotarł – powiedział ochryple. – Potrzebuję twojej krwi, książę. Tylko twojej. Myślałem o naszej wczorajszej rozmowie. To mój powrót. Moja szansa.
– Przecież dostaniesz krew, mieliśmy układ! – krzyknął Ji-ho.
– Potrzebuję jej więcej! Więcej niż mogłoby mi oddać twoje ciało za życia. Kurza krew jest potężna, ale twoja, królewska, pozwoli mi posiąść moc, jakiej nikt jeszcze nie widział!
Ruszył naprzód z furią człowieka, który już dawno zawierzył duszę demonom. Ji-ho zdołał uniknąć pierwszego ciosu, ale drugi rozciął mu ramię. Krew spłynęła po dłoni, skapując na ziemię i błyszcząc jak rubin.
– Widzisz?! Ona naprawdę jest magiczna! – Joon-sik zachłysnął się widokiem.
Ji-ho wykorzystał moment nieuwagi i wpadł z całej siły w zdrajcę. Szarpali się chwilę po czym upadli w błoto. Joon-sik był silny, zwierzęco zdeterminowany. Miał w oczach ten sam głód, który Ji-ho widział w Gumiho – pragnienie mocy za wszelką cenę. Joon-sikowi udało się przygnieść księcia swoim ciężarem. Podniósł wysoko nóż, gotowy do ataku, ale zanim zdążył zadać ostateczny cios, coś wbiło się w jego pierś. Prowizoryczna włócznia - kij z zaostrzonym końcem, którym posługiwał się Seung-min
Joon-sik zastygł. Spojrzał w dół, potem na chłopca, który wciąż mocno ściskał broń. Seung-min, który nigdy nie zabił nawet ptaka, stał z przerażeniem i łzami w oczach.
– Zostaw go! – krzyknął chłopiec.
Joon-sik osunął się na bok, zwalniając księcia. Krew trysnęła z jego ust.
– Przepraszam… – wychrypiał. – Chciałem tylko wrócić… chciałem być znowu kimś…
Wzrok mężczyzny zmatowiał, a z każdą chwilą uchodziło z niego życie. Ciepło szybko opuszczało jego ciało. Tatuaże zaczynały powoli blednąć. Wzory z kurzej krwi gasły jak wypalane ognisko.
Ji-ho zrozumiał – mapa zaraz zniknie.
– Szybko! – zawołał do Seung-mina.
Rozpalili pochodnię. Ji-ho wyciągnął z tobołka pergamin i węgiel. Wiedział, że mają tylko chwilę, zanim krew Joon-sika ostygnie.
– Przytrzymaj jego rękę! – rozkazał chłopcu.
Seung-min z trudem trzymał bezwładne ramię zdrajcy, a Ji-ho pochylał się nad nim, gorączkowo odrysowując kontury, linie i symbole. Tatuaże gasły z każdą sekundą.
– Książę, tu! Ten znak! – Seung-min wskazał miejsce na barku Joon-sika, gdzie wyłaniał się mały, spiralny wzór.
Ji-ho szybko przeniósł go na pergamin, a gdy ostatnia linia zniknęła, ciało Joon-sika stało się blade i puste jak wypłukane naczynie. Książę odsunął się, ciężko oddychając.
– Udało się – wyszeptał. – Mapa… żyje dalej.
Płomień pochodni tańczył, oświetlając nowy rysunek – poplamiony krwią, niedoskonały, ale prawdziwy. Seung-min patrzył na pergamin, potem na ciało Joon-sika.
– Dlaczego ludzie są tacy głodni mocy? – zapytał cicho.
Ji-ho nie odpowiedział od razu. W jego oczach widać było coś pomiędzy smutkiem a determinacją.
– Bo mylą ją z nadzieją – powiedział w końcu, gasząc pochodnię.
Ji-ho i Seung-min wskoczyli z brzegu do małej, drewnianej łódki, której dno pokrywał szlam i stare liście. Odepchnęli się od lądu, a cichy plusk wioseł odbił się echem po powierzchni wody. Płynęli wśród gęstych skupisk czerwonej roślinności – przypominały one trzcinę, lecz ich łodygi pulsowały, jakby w ich wnętrzu krążyło życie. Kierowali się na północ, nie będąc pewni, jak trafią do celu bez możliwości zrozumienia symboli, które przerysowali.
Za nimi, wśród cieni drzew, ciało kogoś bez imienia zamarzało powoli, a z jego ust wydobyła się smużka pary – może ostatni oddech, a może dusza, która nie znalazła drogi do domu.
໑
– Czujesz to? – zapytał Seung-min. – Ta woda pachnie jak… żelazo.
– Niczym krew ziemi – odrzekł Ji-ho.
Milczeli przez chwilę. Gdzieś w oddali, pośród mgły, rozległ się odgłos dzwonu. Długi, niosący się ton, jak zawodzenie duchów. Sami nie wiedzieli, ile godzin minęło na studiowaniu niezrozumiałych symboli. Dryfowali w jednym miejscu, nie chcąc się zgubić.
Ji-ho rozwinął mapę z nadzieją, że tym razem uda mu się ją rozszyfrować. Znaki, które odrysował, wydawały się nie mieć sensu. Linie przecinały się w przypadkowych miejscach, tworząc chaotyczny układ, jakby ktoś naszkicował swoje koszmary, a nie kierunki.
– Może źle przerysowaliśmy – powiedział Seung-min. – Może coś pomyliliśmy.
– Nie. Każda kreska jest na swoim miejscu. Ale może nie mamy tego, czego trzeba, by ją zrozumieć.
Płomień pochodni zadrżał na wietrze. W tej chwili Ji-ho poczuł pieczenie w dłoni. Rana po walce z Joon-sikiem znów się otworzyła. Kropla krwi spłynęła po jego palcach i upadła na pergamin.
I wtedy mapa ożyła. Czerwień rozlała się po papierze, jakby krew obudziła dawne zaklęcie. Linie zaczęły pulsować, aż nagle ułożyły się w kształt przypominający dolinę i trzy przecinające się kręgi.
– Patrz! – zawołał Seung-min, pochylając się. – To… to reaguje na ciebie!
– Nie na mnie – poprawił Ji-ho. – Na moją krew.
Runy wokół znaków pojaśniały, tworząc drogę, która zdawała się ciągnąć jeszcze dalej na północ. Ji-ho położył dłoń na mapie i uśmiechnął się do chłopca.
– Teraz wiemy, dokąd się udać.
Łódź przecięła wąski przesmyk i wpłynęła w dolinę między ogromnymi, niczym dwa śpiące olbrzymy, górami. Tam rozciągała się wioska – byli pewni, że to Geumhyeol.
Łódź uderzyła cicho o brzeg. Woda w tej części jeziora miała kolor ciemnego wina, zlewając się z czerwonawą roślinnością, która gęstniała wokół jak skrzepła krew. Ji-ho wyszedł na brzeg, a zaraz za nim Seung-min, mocno ściskając tobołek z mapą, jakby w nim zamknięta była ostatnia resztka nadziei.
Nad nimi rosły drzewa – chude, wygięte, o liściach barwy rdzy. Ich korzenie wystawały ponad ziemię, jakby coś je wypchnęło spod spodu. Z daleka widać było zabudowania – wioska Geumhyeol.
Domy były zbudowane z gliny i ciemnego drewna, dachy miały kształt skrzydeł – wąskich i podłużnych, przypominających rozpostarte pióra. W powietrzu unosił się zapach dymu i coś jeszcze, ciężkiego, metalicznego, jak zapach martwej zwierzyny po polowaniu.
Gdy tylko weszli w pierwszą z uliczek, ludzie zamarli. Kobieta z dzbanem w ręku cofnęła się, jakby zobaczyła cień złego ducha. Dziecko, które niosło kosz z jajami, upuściło je na ziemię i uciekło, kryjąc się za plecami matki.
Zewsząd słychać było szepty. Można było w nich odczuć pogardę, ale też cichy lęk.
– Obcy – szepnął ktoś z progu.
– Nie mają znaków.
– Plugawi… Zostawią cień, który nie zniknie.
Mężczyźni w brązowych tunikach stali przy ścianach domów z opuszczonym wzrokiem. Ich ramiona i kark zdobiły czerwone tatuaże – linie wijące się w kształcie skrzydeł i pazurów. Z bliska widać było, że są świeże, nabrzmiałe. Niektórzy mieli ręce owinięte w szmaty, z których sączyła się krew.
Kiedy Ji-ho i jego towarzysz przechodzili, tamci odwracali się plecami – z obrzydzeniem, jakby obcy nie mieli prawa patrzeć na ich ciała. Seung-min próbował zapytać jednego z mężczyzn o drogę. Zanim otworzył usta, nieznajomy odsunął się powoli, z twarzą pełną pogardy, i splunął chłopcu pod nogi.
Po chwili marszu w akompaniamencie obelg i krzywych spojrzeń, dostrzegli, że przy studni siedziała starucha. Miała oczy tak jasne, że prawie białe, a twarz pomarszczoną jak kora pradawnego drzewa. Na kolanach trzymała koguta, którego pióra błyszczały jak miedź. Gdy podeszli, uniosła wzrok i przyjrzała im się z uwagą, marszcząc nos, jakby badała ich zapach, nie twarze.
– Przyszliście z drugiej strony jeziora – powiedziała cicho. – Tam, gdzie nie znają prawdy o kurzych bogach.
– Szukamy… przejścia – odparł Ji-ho.
Kobieta skinęła głową, jakby odpowiedź wcale jej nie interesowała.
– Wszyscy, którzy szukają, zostawiają coś w ziemi. Najczęściej życie.
Podniosła się powoli. Jej suknia była pokryta zaschniętymi plamami, które na słońcu wyglądały jak czarne znaki. Gdy już mieli odejść, rzuciła jeszcze:
– Tatuujemy się, by nie zgubić imienia. Kurza krew prowadzi nas przez sny, aż do przodków. Ale wasza… – tu jej spojrzenie zatrzymało się na Ji-ho. – Wasza pachnie inaczej. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
W tym momencie Seung-min pociągnął księcia lekko za rękaw. Za domami, w cieniu, widać było kilkunastu ludzi zgromadzonych wokół stołu. Na nim, na brzuchu, leżała kobieta, a nad nią mężczyzna z igłą z kości. W ręku trzymał naczynie z krwią – jasną, prawie pomarańczową.
Kiedy ostrze igły dotykało skóry kobiety, ta uniosła błędne oczy ku górze i zaczęła z kimś rozmawiać, ale z nikim, kto stał koło niej. Albo przynajmniej z nikim, kogo człowiek mógł zobaczyć. Na jej plecach powoli wyrastał wzór przypominający kurze skrzydła – prosty, ale wykonany z precyzją.
Po chwili mężczyzna zanurzył palce we krwi, po czym uniósł ręce i wypowiedział coś jak modlitwę.
– Niech skrzydła bogów ochronią ciało. Niech kurza krew połączy duszę z przodkami.
Ludzie zaczęli powoli zauważać przybyszy, odwracając głowy z pogardą. Szmer przeszedł przez zebranych i wtedy z tłumu nagle poleciał w ich stronę kamień.
Książę nie zdążył odskoczyć i pocisk uderzył go w ramię. Ból, który odczuł, był jak przypomnienie, że jest intruzem w miejscu, które uważało się za lepsze od reszty świata.
Pierwszy cios był tylko zachętą dla reszty tłumu. Po chwili salwa kamieni już przecinała powietrze, pędząc w ich stronę. Seung-min zasłonił twarz ręką, ale nie uciekł.
– Książę… oni chcą nas wypędzić…
– Nie możemy zawrócić – odpowiedział Ji-ho. Jego głos był spokojny, choć w środku wrzał gniew.
Każdy kamień, który spadał, był symbolem pogardy mieszkańców, ich wewnętrznej wyższości, ich przekonania, że ludzie z Haneulbyeol są niegodni, by dotknąć ich świata. Tatuaże z kurzej krwi pulsowały na ciałach zebranych coraz bardziej wraz z przypływem gniewu. Każdy obcy był w ich oczach nieczysty, każdy dotyk, każde słowo mogło splamić ich mistyczną moc.
– Nie patrz za długo. Ich wiara nie lubi obcych spojrzeń.
Seung-min skinął głową. W jego oczach książę zobaczył strach. Zakrył chłopca własnym ciałem i pobiegli dalej, aż w końcu głos tatuowanej kobiety był już niesłyszalny. Tłum ich nie gonił, tak jakby zrobili to, czego oczekiwał.
Książę wiedział, że Geumhyeol jest czymś więcej niż tylko wioską, zapomnianą gdzieś w górach. To było miejsce, gdzie duchy przeszłości splatały się z ciałem i krwią. Każdy krok w jej uliczkach był dla nich jak wejście w labirynt determinacji i siły woli.
Chłopiec tymczasem wyjął mapę i rozłożył ją na ziemi, jakby coś sobie przypomniał.
– Książę… tam jest znak – wskazał drżącym palcem na spiralę w rogu pergaminu. – Taki sam, jak ten.
Nad wioską, ponad dachami, wyłaniała się wieża. Wysoka, kamienna, obrośnięta czerwonym bluszczem. Na jej szczycie, tuż pod dachem, wyryty był symbol – spirala, taka sama jak na mapie. Ji-ho poczuł, jak w jego sercu coś drgnęło.
Reszta ludzi w wiosce, jakich spotkali, milczała. Nikt nie zapytał, dokąd idą. Nikt nie próbował ich zatrzymać, czy pomóc. Nikt nawet na nich nie patrzył. Kiedy ruszyli w stronę wieży, kroki odbijały się głucho od glinianych ścian. Zanim zniknęli w cieniu budowli, Ji-ho spojrzał raz jeszcze na Geumhyeol. Dym z ognisk unosił się powoli ku niebu, niosąc ze sobą zapach krwi i popiołu, a ludzie stali nieruchomo, jakby czas przestał ich dotyczyć.
Chłopiec szedł kilka kroków za Ji-ho. Nie mówił od chwili, gdy zaczęli podążać w kierunku wieży. W końcu zatrzymał się, jakby nie miał już siły iść dalej.
– Książę… – jego głos zadrżał. – To ja… to ja go zabiłem.
Ji-ho nie odwrócił się od razu. Dopiero po chwili, spokojnie, spojrzał w stronę chłopca.
– Joon-sik już nie był sobą – powiedział cicho. – Gdyby nie ty, on zabiłby mnie.
– A jeśli nigdy nie przestanę o tym myśleć? Jeśli ta pustka nie minie?
Ji-ho spojrzał przed siebie, na ciemniejący horyzont, gdzie spoglądała na nich złowrogo sylwetka wieży.
– Wtedy naucz się z tym żyć. Niektóre rzeczy nie znikają, ale z czasem stają się lżejsze. Jak kamień, który nosisz w kieszeni. Na początku ciąży, potem po prostu wiesz, że tam jest.
໑
Wieża wyrastała z ziemi niczym berło dawnego boga. Z bliska wyglądała jak zrobiona z czarnego kamienia, w którym płynęła ciemna, prawie czerwona poświata. Na jej szczycie paliło się światło – pulsujące, nienaturalne. Za nią rozciągało się urwisko, głębokie i martwe.
Pod schodami wieży czekała garstka mieszkańców wioski, milczących, ze spuszczonymi głowami, lecz ich oczy płonęły nienawiścią. Kiedy książę przechodził obok, cofali się jak przed zarazą. Jakaś wychudzona kobieta splunęła księciu prosto w twarz. Seung-min drgnął, ale Ji-ho tylko skinął głową – jakby przyjmował to jak należny cios.
Weszli po schodach, które wiły się w górę jak kręgosłup pradawnej bestii. Każdy krok dudnił w kamieniu, a odgłos ich oddechów mieszał się z szeptami ludzi zza wieży. Na ścianach widniały malowidła – postacie z kurzymi głowami, trzymające w dłoniach własne serca. Krew z tych serc spływała w dół i tworzyła rzekę, która na samym dole przeistaczała się w symbol spirali.
Seung-min zatrzymał się na moment.
– To oni… wierzą, że to prowadzi do życia po śmierci?
Ji-ho nie wiedział, co to wszystko ma oznaczać.
Na szczycie schodów, w wielkiej sali, ktoś na nich czekał. Jego ciało było blade jak porcelana, a oczy – zimne, bezbarwne. Na piersi purpurowej szaty widniał znak spirali, ten sam, który widzieli na mapie i malowidłach. Siedział na tronie przypominającym gniazdo zrobione z kurzych piór.
– Witaj, książę z krwi błękitnej, a duszy pękniętej – powiedział głosem, który brzmiał jak echo. – Przyszedłeś po coś, co nie należy do świata żywych.
Ji-ho nie spuścił wzroku.
– Przyszedłem po nią.
– Po kogoś, kto już odszedł? – rozmówca uśmiechnął się blado. – Nawet duchy zapominają imiona zmarłych, jeśli zbyt długo się ich nie woła.
– Kim jesteś? – spytał Ji-ho, starając się ukryć złość, która w nim narastała.
– Nazywają mnie Byeol-hwan. Sześćdziesiąte szóste wcielenie boga Gyesu, czyli tego, który daje moc poprzez krew ptaka.
Książę wyjął z pasa małe zawiniątko. W środku była chusta Soon-jung.
– Słyszałem, że możesz przywrócić życie.
Byeol-hwan wstał z tronu. Miał twarz tak starą, że wydawało się, że sam jest duchem. W jego ruchach było coś nieludzkiego, płynnego.
– Nie przywracam życia. Ja tylko otwieram wrota. Co zrobisz, kiedy po drugiej stronie nie znajdziesz jej, lecz tylko własny cień?
– Wolę cień niż światło bez niej – odpowiedział Ji-ho.
Byeol-hwan spojrzał na niego i na chwilę się zadumał.
– Piękne słowa. Ale słowa nie mają krwi. A tylko krew karmi bogów.
Ji-ho milczał. Wtedy Byeol-hwan wyciągnął z wnętrza tronu mały, przezroczysty kamień. Był to diament, który w środku pulsował czerwonym światłem – jakby ktoś zamknął w nim bijące serce.
– Weź to – powiedział. – To łza pierwszej kury, tej, z której jako pierwszej spuściłem krew dla ludu. Jeśli skoczysz z nią w dłoni w urwisko dusz, odnajdziesz wrota. Tylko wtedy.
Ji-ho kątem oka zerknął w przepaść. Nie było szans na przeżycie takiego upadku, nie bez magii.
– I odnajdę Soon-jung? – spytał Ji-ho cicho, jakby zupełnie niewzruszony.
Byeol-hwan pochylił głowę. Jego oczy błyszczały lekko, jakby widział coś, czego inni nie mogli dostrzec.
– Może – uśmiechnął się. – Może już ją widzisz, tylko nie wiesz, że to ona patrzy teraz twoimi oczami.
Ji-ho zmarszczył brwi.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że granica między śmiercią a miłością jest cieńsza, niż myślisz. A może to tylko gra. Może po prostu chcę twojej królewskiej krwi. – Byeol-hwan uśmiechnął się delikatnie, niemal współczująco. – Prawda i kłamstwo mają tu ten sam kolor, książę. Czerwony.
Seung-min zrobił krok naprzód.
– Nie ufaj mu! – krzyknął, a jego głos odbił się od ścian. – To samo mówił Joon-sik! Oni wszyscy chcą twojej krwi, bo wierzą, że tak będą mogli jeszcze łatwiej połączyć się z przodkami!
Byeol-hwan spojrzał na chłopca z lekkim, niepokojącym uśmiechem.
– Dziecko, o oczach tak mądrych… myślisz, że rozumiesz ofiarę? Ty, który jeszcze drżysz po pierwszej krwi, jaką przelałeś?
Seung-min zacisnął pięści.
– On nie może skoczyć. Jeśli to zrobi, wszystko przepadnie.
Ji-ho odwrócił się do niego. W jego oczach był spokój, jak u kogoś, kto pogodził się z losem.
– Seung-minie – powiedział miękko. – Mówiłeś, że boisz się pustki.
Chłopiec kiwnął głową, łzy błyszczały mu na policzkach.
– Tylko ona mi zostanie – dodał Ji-ho. – Jeśli się poddam.
Podszedł do Byeol-hwana, wziął diament, a następnie odwrócił się do chłopca.
– Wiem, że chciałbyś, żebym wrócił. Ale obiecałem, że ją odnajdę, choćby w innym świecie.
Seung-min potrząsnął głową.
– Nie możesz mi kazać odejść!
– Nie każę. Pozwalam. To coś innego.
Książę wyjął ze swojej kieszeni sygnet – znak królewskiego rodu – i podał go chłopcu.
– To wystarczy, byś bezpiecznie przeszedł przez góry. Pokażesz go strażnikom. Powiedz, że książę Ji-ho poszedł odnaleźć bogów. – Odwrócił się nagle w stronę Byeol-hwana. – Obiecaj mi, że chłopiec wyjdzie stąd bez najmniejszego zadrapania, Gyesu.
Byeol-hwan kiwnął głową z wypisaną na twarzy szczerością. Seung-min drżał.
– A jeśli nie będzie jej tam, gdzie idziesz? – zapytał przez łzy.
Ji-ho uśmiechnął się lekko.
– Wtedy przynajmniej nie będzie mnie tu, gdzie też jej nie ma.
Ruszył ku krawędzi wieży. Wiatr szarpał jego płaszcz, twarz odbijała się w czerwonym świetle diamentu, które rozlewało się po jego dłoniach jak żywa krew.
Zamknął oczy. W jego głowie rozbrzmiał głos Soon-jung – nucąca starą melodię, jak kiedyś – kiedy byli razem. Poczuł zapach maekhwy – tak mu bliski…
Zatrzymał oddech. Spojrzał jeszcze raz na Seung-mina.
– Jeszcze nie czas, żebyś odchodził. Jeszcze nie czas – załkał chłopiec.
Książę chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Uśmiechnął się lekko, a jedna łza, jakby nieśmiała, spłynęła mu po policzku.
Ji-ho odwrócił się i skoczył w urwisko, tonąc w gęstej mgle, we wrotach, które miały być początkiem lub końcem jego misji.
Świat jakby na chwilę przestał oddychać. Wiatr przeciął powietrze jak ostrze, a czerwone światło diamentu ostatni raz zamigotało w przepaści.
Seung-min podbiegł do krawędzi, krzyknął jego imię, ale dźwięk zginął w urwisku. Z dołu dobiegał tylko szum rzeki. W pewnym momencie chłopcu wydawało się, że widzi dwie sylwetki – Ji-ho i Soon-jung – stojące razem w mgle. Ale może to było tylko światło odbijającego się księżyca.
໑
Stał tam długo, aż niebo zbladło. Nawet nie zauważył, kiedy sześćdziesiąte szóste wcielenie Gyesu zniknęło, zostawiając go samego. Potem powoli zszedł ze schodów, ściskając sygnet w dłoni.
Nie obejrzał się ani razu, zalany łzami. Kiedy szedł przez wioskę, Geumhyeol milczało. Ludzie patrzyli z okien, jak cień chłopca jednak znika, mimo tego, co sądzili, między czerwonymi liśćmi. Udało mu się przejść bez szwanku, tak jakby to miejsce nie było nim zainteresowane. Wsiadł bezszelestnie do łódki i odepchnął się od brzegu, płynąc w kierunku Haneulbyeol.
W ciszy chłopiec pomyślał tylko jedno:
– Obyś odnalazł to, czego szukasz. Choćby nie w tym świecie.