Zavla poślizgnęła się na lodzie i wyrżnęła o bruk.
 – Psiakrew! – zaklęła.
 Głowa prawie pękła jej z bólu. Leżąc poobijana, próbowała zorientować się, gdzie jest góra, a gdzie dół.
 – Przeklęte królestwo musi brukować wszystkie ulice – wymamrotała, masując czoło.
 Czyjś wściekły okrzyk uprzejmie przypomniał, że lepiej wziąć nogi za pas. W końcu ścigający mogli zrobić znacznie większą krzywdę niż kamień uliczny.
 Rosły mężczyzna wypadł zza zakrętu. Był bardzo blisko, a Zavla wciąż nie mogła się podnieść. Ścigający sięgnął w jej kierunku i wielka łapa chwyciła kaptur płaszcza dziewczyny, przyduszając ją. Niezgrabny unik niewiele pomógł.
 – Nie wyjdziesz z tego cało, uliczny szczurze! – wycedził oprawca, unosząc pięść.
 W tym momencie drugi zbir wybiegł na ulicę i wpadł w poślizg, tak, jak Zavla wcześniej. Zderzyli się, poprzewracali we trójkę, na tyle szczęśliwie dla dziewczyny, że żaden z łotrów jej nie zgniótł. Tym razem oblodzona kostka brukowa wszystkim dała się we znaki.
 Zavla zamrugała zdezorientowana i zobaczyła, jak z dziurawej kieszeni jej płaszcza wypada złotawy przedmiot, tocząc się po śliskiej ulicy z cichym zgrzytem. W tym momencie zbir chwycił ją za nogę i pociągnął do siebie. Odruchowo kopnęła go w twarz. Nos miał tak twardy, że aż poczuła ból w stopie, ale mężczyzna puścił, warcząc coś wściekle. Wyzwolona z uścisku, przeczołgała się w kierunku swojego skarbu, chwyciła go i, mimo bólu, sprawnie wstała. Mężczyźni dopiero zbierali się z ziemi, gdy pobiegła dalej.
 Gonili ją aż do granicy dzielnic, gdzie zniknęła im z oczu.
 – Wedden cię dorwie, mała zdziro! – usłyszała krzyk.
 Przeszukali okolicę, ale nie odkryli jej schronienia, znajdującego się w pustej i ciemnej piwnicy. Nawet chudy kot nie miałby łatwo wślizgnąć się do środka, a co dopiero człowiek, nawet jeśli był mizernej, jak Zavla, postury. Najwyraźniej skradziony przez nią przedmiot był cenny, bo mężczyźni zrezygnowali z poszukiwań dopiero po dłuższej chwili, nie wiedząc, że ich cel jest tuż pod nosem.
 – Zwiał gdzieś dalej.
 – To była dziewczynka – głos mężczyzny brzmiał ponuro. – Teraz jej nie znajdziemy, takie szczury świetnie się chowają. W nocy chłopaki wrócą z morza i pójdziemy grupą przez wszystkie zaułki.
 – Wedden nas zabije. To jakieś cenne, egzotyczne coś!
 – Dlatego na razie nie musi wiedzieć. Ponoć ma teraz gości, potencjalnych nabywców.
 – I oni kupią coś, czego nie zobaczą?
 – To jakieś świry w kapturach. Zagraniczni. Zbajeruje ich!
 Po tych słowach mężczyźni odeszli.
 Zavla milczała, choć serce waliło jej jak młot. Rozmasowała guza i naciągnęła przedziurawiony kaptur na głowę. Zębami cicho szczękała z zimna, bo płaszczyk miała zdecydowanie zbyt cienki na pogodę, która od kilku dni zapanowała w całym mieście Darmness.
 – Taka awantura o jakieś małe coś – mruknęła, patrząc na skradziony skarb.
 Wyglądał na cenny, nie żeby widziała w życiu wiele drogich rzeczy. Przypominał trochę błyszczącego ziemniaka, tylko że miał jeszcze jakieś przyciski i zawleczki. Zavli cudo wydawało się podobne do zegara na wieży ratusza, ale w kieszonkowej wersji.
 – Normalnie nie okradam takich zbirów jak Wedden, przedmiociku, więc bądź cenny, proszę cię.
 Przez szparę w oknie zawiał mroźny wiatr i Zavla zadrżała, czując, że czas najwyższy się ogrzać.
 – Wielkie dzięki, Ojcze Ludzkości, żeś zesłał tę cholerną zimę – warknęła gramoląc się na ulicę. – Skoro już plujesz na nas śniegiem, to może dałbyś chociaż coś ciepłego do picia, co? – rzuciła w szare niebo, gdy już stanęła na nogi. Baer, Ojciec Ludzkości i opiekun każdego człowieka, nie odpowiedział, ale za to śnieżynka wpadła jej do oka.
 Sapnęła, mrugając.
 – Tja… Szkoda, że nie istniejesz, bo bym ci powiedziała, jakim jesteś kretynem.
 ***
 Starsza Detektyw Królewska, Fryss z Mylthu, była postacią pod wieloma względami tragiczną, jednak nie lubowała się w użalaniu. No może jedynie trudno było jej znieść obecność w tak zapyziałym mieście jak Darmness. Dla elfa ten widok, ale przede wszystkim zapach, były niczym tortura.
 – Klient przemytnika to podła rola – poskarżył się jej podwładny, narzucając elficki, szpiczasty kaptur.
 – Ffolisz stać na mrozie, hę? – mruknęła ponuro, nic nie mogąc poradzić na świst, który wydobywał się przy każdym słowie z luki w miejscu dwóch przednich zębów.
 – To już trzecia rozmowa, nic nam to nie daje! – zaprotestował towarzysz.
 – Toś kiepski rozmóffca – fuknęła Fryss. – Poza tym, daje. Ffidziałyśmy jakąś złodziejkę, która chyba zffinęła naszą zgubę – wyjaśniła, zakładając kosmyk fioletowych włosów za ucho.
 – I nie złapałyście jej? Moglibyśmy już wyjechać…
 – Muszę znać jej zleceniodaffcę. Sama złodziejka to tylko jakiś uliczny szczur.
 Oddział Śledczy Zwalczania Magicznego Przemytu, którym Fryss dowodziła, miał ostatnio ręce pełne roboty, ale to zlecenie przerastało pozostałe. A przede wszystkim dawało Starszej Królewskiej Detektyw szansę, by się zemścić za utratę urody i dumy, tak cennych w mniemaniu estetycznego narodu elfów.
 – Mirith znalazła w porcie kolejny punkt zaczepienia. Jakiś morski przemytnik z renomą. Popatrzymy, czy nasza złodziejka się tam pojawi.
 ***
 Smarki zamarzały w nosie Zavli, gdy brnęła przez grząską drogę.
 – Lepiej już wpaść twarzą w błoto, niż huknąć o kostkę brukową – powtarzała sobie, choć nie bardzo to w czymkolwiek pomagało.
 Co gorsza, robiła się naprawdę głodna.
  – Hej, braciszku! – zawołała, gdy dotarła na miejsce.
 – Czołem, księżniczko! Jeny, kto cię tak przyozdobił?
 Teok ostatnimi czasy stał się jej najbliższym kolegą. Zavla lubiła go przede wszystkim za to, że potrafił sobie radzić i być z tego dumnym. A że dalej pozostawał dzieckiem ulicy i jego los wcale się nie poprawiał… cóż, logika Darmness.
 – Aż tak źle? – mruknęła Zavla, odruchowo masując głowę.
 – Ta, paskudny guz. Pasuje do reszty ciebie – odparł Teok, szczerząc okropnie żółte zęby.
 Zavla zdzieliła go pięścią w patykowatą rękę. Teok był tak chudy, jakby miał się rozlecieć przy lekkim podmuchu wiatru, a przecież był starszy od Zavli i niektórzy chłopcy w jego wieku wyglądali na całkiem silnych, nawet jeśli nie jedli przez kilka dni.
 – Żeś się teraz zrobił pucybutem? – Zavla krytycznie popatrzyła na kilka brudnych szmatek wokół Teoka, którymi nie chciałaby czyścić nawet błota z ulicy.
 – Ano! – wyszczerzył się chłopak. – Na ten mróz ludzie zakładają lepsze buty i wolą ich nie zniszczyć.
 – Jesteś głupi – prychnęła Zavla. – Przecież błoto zamarzło.
 – A ty jesteś jeszcze głupsza, skoro mnie do czegoś potrzebujesz – żachnął się.
 Zavla uśmiechnęła się mimowolnie.
 – Tja, panie pucymrozie. Wiesz może, co to jest? – Włożyła mu w dłoń skradziony przedmiot.
 Teok przyjrzał się uważnie, wyglądając przy tym niczym znawca. Pociągnął kilka zawleczek, nacisnął w paru miejscach, ale przedmiot pozostał, jakim był.
 – Nie mam pojęcia – powiedział wreszcie, wzruszając ramionami.
 – To oddawaj – warknęła rozczarowana Zavla, agresywnie sięgając po swój tajemniczy skarb.
 – Spokojnie, księżniczko. – Teok podniósł rękę, tak, by nie mogła dosięgnąć. – Solidny materiał, ale chyba nie złoto. No i ma jakiś mechanizm, więc do czegoś służy. Czyli niezłe, cenne. Od kogo to masz?
 – Oddawaj, cwaniaku! – zdenerwowała się, skacząc i próbując wyrwać swoją własność, jednak dała radę jedynie podrapać go po koślawo zacerowanym rękawie.
 Teok odepchnął ją na ziemię, wykazując, że nawet w jego mizernej ręce drzemie jakaś siła.
 – Bez takich, Zav. Masz mnie za złodzieja? Wiele razy mówiłem ci, że nie kradnę – powiedział ze szczerą urazą w głosie. – Od kogo to masz?
 – Tja, nie jesteś złodziejem, tylko oszustem, też mi różnica – prychnęła Zavla, wstając z ziemi i otrzepując portki z grudek zamarzniętego błota. Gdy upadła, kaptur zsunął się z jej głowy, zatem na przekór mroźnym powiewom narzuciła go szybko z powrotem.
 – Dla mnie jest różnica. I to udowodnię, bo ci pomogę – odpowiedział Teok, jakoś akceptując, że ignorowała jego pytania.
 – I pewnie mnie oszukasz, hę?
 Teok odpowiedział tylko przyjaznym uśmiechem żółtych zębów.
 ***
 Kanał Posłanniczy stanowił iście elficki wynalazek. Był praktyczny, niepotrzebnie estetyczny, pomagał w dworskich intrygach i wywoływał spory naukowe. Jednak Fryss nie była naukowcem, a detektywem śledczym z uprawnieniami prokuratora oraz prawem do nieograniczonego korzystania z magicznej sieci informacyjnej.
 Próżniowy kwadrat przed jej głową chwilkę syczał, jak gaszony ogień, migając na niebiesko, aż Fryss wchłonęła treść zakodowanej wiadomości, tak jakby wdychała zapachy łąki kwietnej. Potem Kanał zniknął
 – Jakie wieści? – zapytała Mirith, zawsze nieco zbyt troskliwa. – Etheld czeka już dziesięć klepsydr, trzeba go zmienić, bo…
 Fryss uciszyła ją gestem ręki.
 – Niech pomarznie, będzie mniej marudził. Zresztą zna co najmniej piętnaście zaklęć ogrzeffających – mruknęła, nie patrząc na podwładną.
 Językiem przejechała po przednich dziąsłach bez zębów. Wzrok miała wbity w ścianę tymczasowej kwatery oddziału, ale oczami widziała zupełnie co innego. Scenę sprzed kilku lat, w której została pokonana i upokorzona. Ona, wykształcona na magiczną wojowniczkę, przekwalifikowana z litości na detektywa. A przecież wtedy na jej miejscu nikt by nie zwyciężył. Oczywiście, nie mogła tego dowieść empirycznie, co dla elfów było świętością, ale pozostała inna droga. Udowodnić, że zemsta zmazuje porażkę.
 Fryss otrząsnęła się z zamyślenia i poprawiła na sobie płaszcz.
 – Idziemy zmienić tego palanta. Bądź gotoffa, nie tylko my jesteśmy na łoffach.
 ***
 Królestwo Fonoboru mogło sobie robić kamienne ulice i posyłać na nie kolejne patrole policyjne, ale rynsztokowcy, jak Zavla i Teok, zawsze znajdowali dla siebie miejsce. Chłopak poprowadził ją paroma skrótami i przejściami przez sypiące się gruzami budynki, aż znaleźli się w rewirze portowym, pełnym solidnych domów kupieckich, których ściany wybielono wapnem. Zavla nie przepadała za tym miejscem, bowiem szlajało się tu znacznie więcej osób gotowych zrobić krzywdę bez żadnej przyczyny, ot choćby pijani marynarze.
 – Kiedyś spotkałam tu prawdziwego mirtisa. Nie takiego udawanego – szepnęła, jakby ktoś miał ich podsłuchiwać.
 – Ta, a ja Baera z rodziną – odparł Teok.
 – Ale ja naprawdę! – zdenerwowała się, podnosząc głos.
 – „Darmno się starasz”, Zav – zbył ją słowami, za pomocą których im podobni mieszkańcy przerabiali nazwę smutnego miasta Darmness.
 Obrażona Zavla zaszczękała zębami i już nic nie powiedziała.
 W końcu stanęli przed masywnymi drzwiami piętrowego domu kupieckiego, na którego szyldzie namalowano statek z rozwiniętymi żaglami i jakiś napis.
 – Po co wszędzie piszą. Tak, jakby każdy umiał czytać – żachnęła się.
 – To przeklęty Fonobor, księżniczko. Tu każdy umie czytać – odparł Teok, choć ewidentnie myślami był gdzieś indziej niż przy mało odkrywczych refleksjach koleżanki.
 – Ty nie umiesz, ja nie umiem. A jeszcze nawet…
 – Szzzzz! – Teok uciszył ją syknięciem i zapukał do drzwi.
 – Ty tak po prostu… – jęknęła Zavla. – Co to za miejsce?
 – Skąd masz ten przedmiot? – Tym razem Teok brzmiał bardzo poważnie.
 Zavla pokazała mu język, choć na mrozie szybko pożałowała tej decyzji.
 – Chcę ci pomóc. Potraktuj to serio – przestrzegł, kiwając palcem.
 – Oddaj mi to, a może tak zrobię.
 Drzwi otworzyły się, buchając na nich splotem zapachów i ciepłym powietrzem, niczym z wnętrza pieca.
 – Czego, przybłędy?! Pożebrajcie gdzieś indziej, albo dostaniecie w papę! – warknął masywny mężczyzna, który pojawił się w wejściu i uniósł rękę, by spełnić swoją groźbę.
 – Wybaczy pan, ale szczur zna swego admirała – powiedział szybko Teok.
 Mężczyzna zatrzymał się, jakby chłopak rzucił na niego zaklęcie. Nie żeby Zavla wiedziała, jak działają zaklęcia, ale być może tak też mogły. Jeśli w ogóle istniałty.
 – Ciebie to jeszcze chyba widziałem, ale to chuchro? – mruknął, popychając lekko Zavlę, która, prawie chudsza od jego ręki, zatoczyła się w tył.
 – Szczurzyca, a co? – Teok zdążył równocześnie odpowiedzieć, uchronić towarzyszkę przed upadkiem i zatrzymać ją przed wdaniem się w bójkę z odźwiernym, które to starcie byłoby podobne do walki komara z górą.
 – Szczurzyca, hmm… – zastanowił się mężczyzna, przyglądając się Zavli uważnie . – Admirał nie mówił, żeby was wezwać, ale to mu się zdarza. I tak ma teraz przerwę, przed jakimiś gośćmi z zagranicy. Tylko pamiętaj, że szczur szybko opuszcza okręt. Grzać możecie się przy koksownikach!
 – Które znajdują się przy miejskim garnizonie policji, oczywiście – odpowiedział Teok ze złośliwą uprzejmością.
 W środku pełno było wszystkiego. Odór potu, tytoniu i czegoś ostrego niemal zwalił ją z nóg, jednak ciepło buchające z rozpalonego kominka przekonywało dziewczynę, że warto jest znieść te trudności. Ślinka pociekła jej na widok pieczonego nad ogniem udźca.
 – Oczy w podłogę i idź za mną – warknął Teok, ciągnąc ją za rękę. Zavla rzuciła tęskne spojrzenie za obracanym nad płomieniami mięsem.
 Przecisnęli się przez kilka zbitych grupek, od których zalatywał gęsty, dziwnie czerwony, dym fajek. Gości było zaskakująco dużo, jak na dom kupiecki, a większość z nich wcale nie wyglądała na handlarzy. Ktoś za ich plecami krzyknął, słychać było dźwięk odsuwanych krzeseł i przewróconych stosów monet.
 „Oczy w podłogę” powtórzyła w myślach Zavla, znając swoją zgubną ciekawość. Spojrzała tylko ukradkiem i dostrzegła błysk noża w drugiej części izby. Powstałe zamieszanie zniknęło im z oczu, gdy zeszli ciemnymi schodami, wzdłuż których powieszono mroczne portrety dostojnie wyglądających ludzi oraz obrazy ze scenami morskimi. Były one krótko podpisane, co Zavla znów uznała za głupie i parsknęła gniewnie.
 Zatrzymali się w niewielkim przedpokoju, gdzie ledwo dobiegały hałasy z góry. Z ich zmrożonych ubrań skapywała woda, szybko tworząc kałuże wokół obłoconych butów.
 Teok wyciągnął skarb Zavli i zbliżył do nosa, zaciągając się głęboko. Następnie przystawił go do twarzy dziewczyny. Zapach był tak ostry i drażniący, że aż zakaszlała.
 – Przyprawa wulkaniczna – mruknął Teok, zwinnie zabierając rękę, gdy chciała wyrwać mu przedmiot. – Admirał to jeden z handlarzy przyprawą. Może wiedzieć, co to, a nawet dać ci dobrą cenę.
 – Mogłeś się mnie zapytać zanim tu weszliśmy! – zdenerwowała się Zavla, otrzepując wodę z rękawów i kaptura.
 – To mogłaś nie wchodzić. Jesteś tylko dziewczynką, Zav, i musisz się wiele nauczyć.
 – Nie chciałeś mi tego oddać i…
 – Nie zepsuj nic, a może dostaniesz za to taką cenę, że będziesz do końca zimy mieć co jeść. Może nawet wezmą cię na parę zleceń i posiedzisz chwilę w cieple – przerwał, cały czas mówiąc cicho i westchnął. – Wszystko mi jedno, od kogo to masz, ale każdy z odrobiną rozumu raczej by cię okradł niż zapłacił. A admirał może być uczciwy – wyjaśnił wyrozumialej. Czasami zachowywał się jakby naprawdę był jej bratem i co więcej, dość rozsądnym.
 – Admirał? – Słowo brzmiało co najmniej dziwnie dla Zavli. – Zresztą, może być uczciwy, ta? Bo to niby nie złodziej?
 – Nie, to przemytnik – odparł z uśmiechem Teok i zastukał do drzwi.
 – Przerwę mam! – krzyknął chrapliwy głos ze środka, po którym wybrzmiało kilka gniewnych słów w jakimś obcym, szorstkim języku.
 – Jeśli mnie wkopałeś, to pożałujesz – syknęła, przez krótką chwilę mając wątpliwość, co do intencji Teoka.
 – Tu twój szczur, admirale! – odparł głośno chłopak, patrząc poważnie na Zavlę.
 Na chwilę zapanowała cisza.
 – Wejdź na pokład, szczurze.
 W środku panował półmrok, ale światła było dość, by Zavla zobaczyła mnogość półek i szaf, na których poupychano… wszystko. Pergaminy, zwoje, fiolki, torby, pękate worki, broń, różne wichajstry, a nawet rośliny, słoiki z owadami i niewielkie klatki z małymi gryzoniami. W centrum pokoju stał bujany fotel. Siedział w nim odziany w długi płaszcz człowiek, palący fajkę, z której wydobywał się czerwony dym. Znów ten sam zapach wdarł się do nosa Zavli, zmuszając ją do kaszlu.
 – Następnym razem, gdy zameldujesz tylko siebie, a wejdziesz z kimś, to nie wyjdziecie stąd oboje – mruknął gospodarz, dmuchając w fajkę, której żar na okamgnienie oświetlił twarz. Na jej widok Zavla zadrżała.
 – Wiem, admirale. To wyjątek – powiedział spokojnie Teok. Jeśli obawiał się admirała, znakomicie to ukrywał.
 Mężczyzna machnął ręką, pozwalając im podejść bliżej i buchnął czerwonym dymem z ust. W półcieniu jego skóra miała ciemny, niemal brunatny odcień, natomiast żółte oczy zdawały się świecić w słabym żarze fajki.
 – Co to za chłopak? – mruknął chrapliwie gospodarz, pokazując na Zavlę.
 – To moja koleżanka, szczurzyca.
 – I po co mi ona? – Gdy mężczyzna mówił, pokazywał szpiczaście zakończone zęby, jak u drapieżnego zwierzęcia.
 Zavla znów kaszlnęła od dymu.
 – Cherlak nie może nawet znieść mojej przyprawy. Wystarczy odrobina Równiny Wulkanicznej, by fonoborskie gardełko wysiadło – zaśmiał się pogardliwie mężczyzna. Śmiech miał pełny, jak ktoś, kogo nikt nie może przestraszyć. I jak ktoś najedzony.
 – Admirale, moja szczurzyca znalazła coś, co może cię zainteresować. Dla swojego i naszego zysku, prosimy cię o pomoc – powiedział grzecznie, ale zaczepnie Teok.
 Zalva już chciała wtrącić, że nie jest żadną „moją szczurzycą”, ale spojrzenie oczu admirała skutecznie ją zmroziło. Zaczynała wątpić, czy jest to człowiek. Czasami w dzielnicy portowej pojawiali się przybysze z innych ras, ale podobnych do tego tutaj jeszcze nie widziała.
 Teok pokazał przedmiot mężczyźnie, a ten wziął go w dłoń i zbliżył do twarzy. Po krótkiej obserwacji przestał się bujać w fotelu, odłożył fajkę i wstał zdecydowanie. Wtedy okazało się, że był naprawdę wielki. Zavla poczuła, jak ciarki przebiegły jej po plecach.
 – Ma na sobie grawer potrójnego węża! – warknął admirał i zbliżył się do nich, sięgając ręką do pasa, gdzie zatknięty miał ostry toporek. Wepchnął przedmiot z powrotem do dłoni Teoka, a zrobił to tak dynamicznie, że aż odepchnął chłopaka do drzwi.– Masz mnie za głupca, szczurze?!
 Admirał na chwilę odwrócił się, podchodząc do swoich półek i przeszukując je szybko. Zavla pomyślała o ucieczce, ale strach ją sparaliżował, podobnie zresztą Teoka. „Przynajmniej mnie nie wkopał, bo też się boi tego… kogoś” pomyślała. W końcu admirał znalazł fiolkę z burgundowym płynem, odkorkował ją zębami, a zawartość wylał na dłoń, pocierając intensywnie palce, jakby zmywał z siebie truciznę. Gdy skończył, spojrzał na nich dziko.
 – Ktokolwiek was przysłał, jest głupcem. Potrafię sobie radzić z takimi cudami, tępe dzieciaki – warknął, a jego dłoń znów sięgnęła do toporka.
 Zavla, jak zawsze w nieodpowiednim momencie, poczuła przypływ niemal wisielczej odwagi. Uniosła głowę, by patrzeć w dziwne, żółte oczy admirała.
 – Nie jesteśmy głupimi dzieciakami. Ty jesteś głupi, jeśli nie chcesz naszego skarbu. Znajdziemy sobie innego frajera, który to od nas kupi. Chciał go mieć Wedden, będzie chciało wielu innych! – wypaliła bez przerwy, obawiając się, że gdy się zatrzyma, to już nigdy nie odzyska takiej pewności siebie.
 Admirał zamilkł, mierząc ją spojrzeniem i gładząc obuch toporka. Chwilka wystarczyła, by Zavla ponownie się skuliła, gotowa przyjąć wszystko, co najgorsze. A mężczyzna wyglądał, jak zapowiedź złych rzeczy.
 – Okłamałeś mnie, szczurku – powiedział powoli niskim głosem. – To nie szczurzyca, to mała sroczka, która głośno krzyczy i zbiera skarby. Wiesz, co robimy ze sroczkami na Równinie Wulkanicznej? Tresujemy je, by dla nas szpiegowały i kradły błyskotki – mówił, podchodząc bliżej do dziewczyny. – Nie macie pojęcia, co to, hę?
 Gdy pokręcili głowami, kontynuował, nieco spokojniej:
 – Jesteś sprytna i głupia, skoro zwinęłaś to od Weddena. W innych okolicznościach mój szczur miałby rację i dałbym ci szansę… – Uśmiechnął się krzywo. – Macie szczęście, nie zabiję was. Ale zrobi to ktoś inny.
 – Nie rozumiem – powiedzieli prawie jednocześnie Zavla i Teok.
 Admirał skrzyżował ręce na piersi i odetchnął głębiej.
 – To coś ma na sobie trójgłowego węża, piętno Glighoru – odparł admirał, wskazując na przedmiot w dłoni chłopaka.
 – Pięty kogo? – wymsknęło się Zavli.
 – P i ę t n o. Unikatowe zaklęcie, które naznacza każdego, kto dotknie przedmiotu i daje sygnał sekcie orkowskich czarodziejów. To ich przedmiot i będą chcieli go z powrotem, a dzięki temu znajdą was bez problemu – wyjaśnił, niezbyt przejęty admirał.
 – Znajdą nas? – przestraszył się Teok.
 Gospodarz wyszczerzył spiczaste zęby.
 – Mnie nie i dlatego was nie zabiję. Mam kilka znieczulaczy magii, a zaraz spotkam się z czarodziejem, który jakoś to ściągnie. Teraz tylko odsuniecie ode mnie ostatnie podejrzenia.
 – Ale… To nieuczciwe! – To były jedyne słowa, które przyszły Zavli do głowy.
 – Mała sroczko, jesteś całkiem odważna, ale głupiutka – westchnął admirał i zamyślił się. – Byłeś przydatny, szczurze, a twoja sroczka ma jakiś talent. Wedden zaszedł mi za skórę. Może, jak wepchniecie mu to z powrotem, Glighor o was zapomni. Pewnie nie zawsze wykrywają wszystkich, kto to wie. Umówię spotkanie z Weddenem w magazynie Starej Stoczni. Oddacie mu to coś, w zamian, powiedzmy, zapłacę wam kilka miedziaków, a jak się uspokoi, to zobaczymy, co dalej.
 – Trzydzieści miedziaków – odparł od razu Teok, zanim Zavla zdążyła zrozumieć, co do niej powiedziano.
 – Zgoda – mruknął z chytrym uśmiechem admirał.
 – Co? – wtrąciła Zavla, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.
 – Stara Stocznia. Wieczorem – przypomniał admirał, siadając ponownie w fotelu. – Uważajcie na zakapturzone istoty w maskach. To czarodzieje Glighoru, całe życie kryją swoje twarze i nikt nie wie, kim są. A teraz zjeżdżajcie. – Admirał brzmiał na tyle władczo, że mimowolnie go posłuchali.
 ***
 Izba cuchnęła straszliwie, przede wszystkim przyprawą wulkaniczną, która ostatnio robiła niebywałą karierę w całej krainie. Fryss jednak nie miała nastroju ani czasu na substancje o właściwościach narkotyzujących, choć niejeden elf by sobie tego nie odmówił.
 Wraz z Mirith musiały przepchnąć się przez zbity tłum w głównym pomieszczeniu, co uwłaczało ich elfickiej godności, ale porozstawianie wszystkich po kątach paroma zaklęciami mogłoby nie zostać mile przyjęte.
 Gdy schodziły ciemnymi schodami, obok nich przemknęły dwie niepozorne istoty. Akurat wzrok Fryss miała znakomity, co wystarczyło, by rozpoznać złodziejkę z rana.
 – Gospodarz ma towar, to te złodziejaszki – mruknęła krótko, gdy stanęły przed drzwiami.
 Założyły zabezpieczone silnymi zaklęciami neutralizującymi rękawiczki i skinęły sobie głowami, wchodząc do środka.
 – Cieszę się bardzo, że jesteście, szlachetne elfy! – powitał je gospodarz.
 Zdarzali się szarmanccy i eleganccy orkowie, ale to nie był jeden z nich. Fryss zdążyła ocenić go w ułamek chwili i mogła stwierdzić, że uprzejmość nie stanowi jednej z jego zalet. I dlatego nie ona miała mówić.
 – Witaj, panie. Zaproponowałeś nam spotkanie, oto jesteśmy. – Udawanie elokwentnej elfki było łatwe, gdy miało się powab Mirith. – Czy masz okaz, o którym nam wspomniano?
 Admirał uśmiechnął się krzywo. Po jego skroni spływała kropelka potu.
 – Mam – odparł. – Ale nie tutaj.
 Fryss już gotowa była cisnąć zaklęciem, ale powstrzymała w sobie przypływ mocy, przede wszystkim dlatego, że ork mógł kłamać, a też nie miała ochoty toczyć walki z całą szajką zbirów u góry. Król Wszystkich Elfów wysoce cenił dyskretność tej misji i zamierzała spełnić jego wolę.
 – Wybacz nachalność, ale jak możemy kupić coś, czego nie widziałyśmy na oczy? – Mirtih uśmiechnęła się naiwnie.
 – Oddaję artefakt za darmo, ale w zamian wyświadczycie mi drobną przysługę. Potrzebuję silnych eliksirów antymagicznych.
 Następnie opowiedział, co się wydarzyło.
 Fryss już wcześniej wiedziała, w czym rzecz i spodziewała się prośby orkowskiego przemytnika. Wychwyciła zatem każdą desperacką nutę w jego głosie. Ponadto, obwiesiły się z Mirith tanimi artefaktami, by wypaść wiarygodnie jako utalentowane czarodziejki i alchemiczki. Kto widział w elfach tylko piękne i pogrążone w nauce istoty, dostrzegał jedynie mniej istotną część tej monety. Intryganctwo, od małych sztuczek po wielkie spiski, płynęło w żyłach każdego przedstawiciela Narodu Mądrości.
 – Zatem aplikujemy ci eliksir, który zmyje efekt zaklęcia, a ty przekażesz nam lokalizację? Skąd jednak wiemy, że nas nie okłamiesz? – podsumowała Mirtih, która nawet wątpliwości przekazywała w uroczy sposób, mrugając oczami.
 Admirał kiwał głową na każde jej słowo.
 – Nie chcę mieć nic wspólnego z tym czymś. Powiedziałem całą prawdę, przysięgam na moje plemię. – Wykonał gest ręką, który w jego mniemaniu miał zapewne podkreślać przysięgę. – To musi wam wystarczyć.
 „Och, oczywiście, że nam wystarczy” pomyślała Fryss, dając zezwolenie gestem głowy i patrząc, jak Mirith wyciąga z torby eliksir prawdomówności. Po chwili zielony płyn został wpuszczony do krwi admirała przez specjalną strzykawę.
 – Magazyn Starej Stoczni, tak? – zapytała ponownie Mirith, gdy eliksir zaczął działać.
 – Tak, po zmierzchu. Będzie go miała dwójka dzieci. Nie obawiajcie się, usunę je po wszystkim, więc ślad się urwie.
 Admirał zażył wcześniej kilka odtrutek, a zapewne i wierzył w uodparniające działanie przyprawy. Fryss chciało się śmiać, widząc jego brak rozeznania. Docenienie kunsztu alchemicznego i magicznego elfów było jednym, ale zrozumienie, jak ogromną przewagę on daje, drugim. Admirał pozostał przy pierwszym kroku.
 – Jeszcze jeden, dla pewności. Elf nie wybaczy sobie, gdy jego eliksir nie zadziała – Mirtih uśmiechnęła się przesłodko, wyciągając specjalnie przygotowaną truciznę.
 Admirał znów ją wstrzymał, podszedł do swoich półek, by zażyć kolejną bezoarową odtrutkę. Potem wypił eliksir do dna.
 – Na nas już czas. Robienie z tobą interesów, to czysta przyjemność – pożegnała się Mirith i razem opuściły pomieszczenie.
 – Mamy dwie-trzy klepsydry nim zacznie działać – stwierdziła alchemiczka.
 – Jeśli ffszystko dobrze obliczyłaś – mruknęła Fryss.
 – Trzy księżyce pisałam równanie na eliksir. Nie pomyliłam się. – Grzeczność wyparowała z Mirith, gdy zakwestionowano jej umiejętności.
 – Dobrze – uśmiechnęła się przełożona. – Ffszystko się potffierdza. Glighor też szuka.
 Mirith zrobiła skrzywioną minę.
 – To glighorscy czarodzieje zrobili ci… – Nie dokończyła, ale sugestywnie pokazała na swoje zęby.
 Fryss przewróciła oczami, zrażona delikatnością towarzyszki.
 – Tym razem oni połamią zęby.
 ***
 – Wyrzucamy to do morza i zaszywamy się u siebie – postanowił Teok, gdy tylko oddalili się od domu admirała.
 – Tja… – prychnęła Zavla, sądząc, że przyjaciel żartuje.
 Teok popatrzył na nią na tyle groźnie, na ile mógł to zrobić taki cherlawy obdartus.
 – Ty tak serio? Po grzyba kradłam skarb, skoro chcesz go wywalić? Może od razu sami się rzucimy, pewnie w wodzie nie jest się nawet głodnym! – warknęła, bo pusty brzuch czynił ją zdenerwowaną.
 – A weź to sobie – mruknął chłopak, rzucając skarb na ziemię. Następnie potarł nos, owinął się szczelniej przykrótką narzutą i odwrócił.
 Zavla popatrzyła na niego, zbyt zła, by móc wyrazić zdziwienie, ale schyliła się po uczciwie skradzioną własność.
 – Jesteś głupi – burknęła, bo do tego, mniej więcej, sprowadzały się wszystkie jej myśli.
 Wystarczyło, by poruszyć w Teoku tę jego dziwną dumę.
 – Ja głupi? Popatrz na siebie! Wydaje ci się, że z ciebie jakieś wcielenie Baera, czy co?! Myślisz, że Wedden nie zadźga takiego chuchra i jeszcze zapłaci?! Że admirał nas nie wystawił, coby zatrzeć ślady? A nawet jeśli, to, że nie znajdzie nas ten cały Glighor?! – krzyknął.
 Dotychczas nikomu nie udało się przemówić Zavli do rozsądku, zatem nie dziwnym było, że i Teok poległ. W tym momencie dziewczyna uparła się tak bardzo, że jej odporność na logiczne myślenie wzrosła kilkakrotnie.
 – Bredzisz. Bredzisz i tyle! Nie wiem, jak ty, ale ja chcę przetrwać. Może masz lepszy sposób, ale to jest mój. Jedna duża akcja i mam tę cholerną zimę z głowy! – mówiła machając rękami i robiąc krótkie oddechy, by nie zdążył jej przerwać. – Nie obchodzi mnie, kogo okradnę, bo i tego kogoś nie będzie to obchodzić. Jestem zbyt gówno warta, żeby ktokolwiek chciał mnie ścigać!
 – Wedden, admirał, ta sekta…
 – A kij mnie obchodzi jakaś sekta! Błagam cię, wierzysz w takie bujdy?! Jakichś orków i czarodziejów w maskach? Może i sam Baer, co?! A nawet jeśli, to oni wszyscy mają swoje, lepsze ode mnie, sprawy, gdzieś tam! – Pokazała ręką w losową stronę. – A tu i teraz jestem głodna i jest mi cholernie zimno! – wyrzuciła ze złością, pociągając nosem przy co drugim słowie. Mróz zaczął wyciskać z jej oczu drobne łezki i zamrażać smarki w nosie, przez co wyglądała jeszcze żałośniej.
 Teok pokiwał głową, zaciskając posiniałe usta. Ze szronem na rozczochranej czuprynie wyglądał dziwnie poważniej, jakby był siwy i stary.
 – Zav, jesteśmy tylko głodnymi dziećmi. Admirał to przywódca orkowskiej szajki przemytniczej, nie mówiąc już o tych czarodziejkach. Trzeba znać swoje miejsce – zakończył poważnie, jak dorosły, a nie tylko chłopak zdolny do dumy ze swojego ulicznego życia.
 Nie lubiła, gdy przemawiał tak jakby był od niej kilka razy mądrzejszy, głównie dlatego, że był od niej kilka razy mądrzejszy. Po prostu ujmowanie tego tak wprost naruszało jej rynsztokową etykietę.
 – Sam powiedziałeś, że jestem głupia, więc mogę robić głupie rzeczy – odburknęła, znów pociągając nosem. Brakowało jej argumentów, więc postanowiła sięgnąć po najlepszy, jaki znalazła. Podniosła grudę zmarzniętej ziemi i rzuciła w Teoka. Nie trafiła, a pocisk rozprysnął się efektownie na ulicy.
 – Masz rację, dopóki żyjesz, możesz robić głupie rzeczy – mruknął Teok ze złośliwym uśmiechem, po czym włożył ręce do poszarpanych kieszeni, odwrócił się i odszedł.
 – I dobrze. Więcej miedziaków dla mnie!
 Nie obchodziło jej, dokąd poszedł. Na ten moment miała go po dziurki w nosie. Być może i rozumiała ryzyko, o którym mówił, ale Wedden, czy inny, istniejący lub nie (do tego dnia Zavla nie sądziła, by orkowie byli prawdziwi) zbir, nie stał nad nią z nożem. Z kolei mróz i wiatr przenikały ją aż do kości, zaś niekarmiony brzuch coraz bardziej domagał się czegokolwiek do jedzenia. To było prawdziwe zagrożenie.
 Znalezienie magazynu Starej Stoczni nie okazało się łatwe, przede wszystkim dlatego, że w dzielnicy portowej stało pełno magazynów starych stoczni. Jednak t a „Stara Stocznia” była tylko jedna – ogromny i pustawy budynek, w którym śmiało pomieściłyby się duchy wszystkich marynarzy, których zabrało morze. Przynajmniej w ocenie Zavli, która nie do końca rozróżniała „dwadzieścia” od „dwustu” lub „dwudziestu tysięcy”.
 Pokręciła się chwilę wokół ponurego, okrutnie cichego budynku, a gdy zaczęło się ściemniać, wślizgnęła się do środka. Wewnątrz panował już półmrok, przez co od lat kurzące się sterty małych i dużych skrzyń wyglądały niczym dziwne, kanciaste potwory.
 Z nieprzyjemnymi ciarkami Zavla obeszła halę przy akompaniamencie pogłosu własnych kroków. Obejrzała kilka skrzyń, zapamiętała parę miejsc na kryjówkę i wymyśliła drogi ucieczki. Poczuła się przez to bardzo rozsądna, dużo rozsądniejsza niż jakiś tępy Teok, który sobie poszedł. Oj tak.
 Przez zadowolenie z siebie nie zauważyła, że na zewnątrz zapadł już wieczór. Jedynie wąska smuga światła bladego, zimowego księżyca wpadająca przez okno pozwalała cokolwiek zobaczyć w magazynie. Wystarczyło jednak, by Zavla dostrzegła, jak do środka wchodzi pięć ciemnych kształtów.
 Działając po swojemu, powinna przekraść się obok i uciec, tylko wtedy nie dostałaby zapłaty, a wizja ciepłej zupy w ogrzewanej karczmie oddaliłaby się bezpowrotnie. Niestety, musiała być jak Teok, udawać pewną siebie, nawet, jeśli bała się okrutnie.
 Zaciskając coraz mocniej palce na przedmiocie, poszło ku przybyszom, modląc się do Baera, żeby jednak istniał i jej pomógł.
 – Przybyliście! – krzyknęła, bardziej jak herold obwieszczający zjawienie się gościa na królewskie przyjęcie, niż przestępca próbujący zarobić. – Mamy interes do ubicia!
 Ciemne kształty stanęły przed nią, a środkowy z nich parsknął śmiechem.
 – Ubijemy, ubijemy – powiedział, kiwając głową.
 Zavla z przerażeniem zauważyła, że dwa cienie ją okrążają.
 – Ubijemy ciebie, tak jak ktoś ubił admirała.
 ***
 – Chcę mieć chłopaka i dzieffczynę żyffych, przesłuchamy ich.
 Elfy wiedziały, jak kroczyć po cieniach, by w czarnych płaszczach być prawie niewidocznymi. Zresztą w mroźny wieczór i tak nikogo nie było na ulicy.
 – To jakieś szczury rynsztokowe. Nie chcę cię rozczarować, ale nie każdy to cenne źródło informacji – westchnął Etheld.
 – Taki mam kaprys – warknęła Fryss, nie zamierzając się kłócić. Nie teraz, gdy zemsta była blisko.
 Przemknęli kawałek dalej, stając pod ścianą Starej Stoczni. Widzieli, jak przed chwilą do środka weszła grupa zbirów, ale Fryss nakazała się nie śpieszyć. Paru mordobijców nie miało znaczenia wobec perspektywy starcia z glighorskimi czarodziejami, których nikt nigdy nie pokonał, a przynajmniej nie na tyle, by zedrzeć z ich twarzy maski i ujawnić całemu światu, kim są. Starsza Detektyw Królewska zamierzała być pierwszą i wziąć solidny rewanż za potyczkę, w której straciła urodę, reputację i karierę.
 Każdy elf znał co najmniej kilka języków migowych, zatem wślizgując się do środka, bez zbędnych słów wyjaśnili ostatnie kwestie gestami. Mirith wcześniej podała im eliksir, dzięki któremu oczy lepiej widziały w ciemności, bez trudu dostrzegli zatem grupę pięciu zbirów kopiących w coś ze śmiechem.
 Elfy podeszły bliżej, każdy ze swojej strony.
 – Wystarczy. Wyfiletujemy tę złodziejską rybkę – rozległ się sadystyczny głos, a w słabym świetle błysnął nóż.
 Fryss dała sygnał i naraz rozbłysła magia trzech zaklęć. Nóż przywódcy zbirów, wbrew muskularnej ręce, zwrócił się przeciw niemu i wbił głęboko w gardło. Mężczyzna zacharczał krwią, a trzech jego towarzyszy krzyknęło przestraszonych. Czwarty zdążył już wylądować w ścianie, przyszpilony naprowadzanym magicznie bełtem kuszy. Grupa spanikowała, dobywając broni i rozglądając się za wrogiem.
 Fryss z uśmiechem wyszła im na spotkanie, tak by mogli ją zobaczyć i zaatakować. Uniosła dłonie, z których sączyły się mgliste, niebieskie wstęgi mocy. Dwóch zbirów zostało podniesionych i ciśniętych na bok, gdzie Etheld poderżnął ogłuszonym gardła. Ostatni chciał uciekać, ale Fryss spętała mu nogi zaklęciem i przyciągnęła do siebie tak, że nabił się na ostrze jej sztyletu.
 Gdy pozbawione życia ciało osunęło się na ziemię, elficki oddział podszedł do zwiniętej w posiniaczoną kulkę, drżącej dziewczyny. Obok niej leżało zakrwawione cielsko przemytnika Weddena, w którego martwej dłoni spoczywał złotawy przedmiot. Fryss przyciągnęła go do siebie, chwytając w antymagiczną rękawiczkę.
 – Weźmy to i zmywajmy się. Może unikniemy glighorskich agentów – rzucił Etheld, rozglądając się po magazynie.
 – Ffątpię. – Fryss wciąż uśmiechała się pod nosem.
 – Wiesz chociaż, co to jest?
 –To glighorski sprzęt, a tych nikt ich nie zna. Nie słyszałam o jakimkolwiek przypadku, by znaleziono ich przedmiot. To może być pierwszy przypadek w historii – wtrąciła Mirith, głosem jakby czytała elficki podręcznik.
 – Cała ta sekta, to jedna wielka tajemnica. Nikt nie wie, kim są, co robią, jakie mają cele. Po co w ogóle się w to mieszać?! Odejdźmy stąd wreszcie! – Etheld rozglądał się nerwowo.
 – Zapeffne to nazyffają kompasami magicznymi – stwierdziła zadowolona Fryss. – Ponoć tego użyffają do ffykrffania utalentoffanych magicznie dzieci, które potem rekrutują.
 – Skąd to niby wiesz? – prychnął Etheld.
 – Potrafisz to otworzyć? – zaciekawiła się Mirith.
 Fryss odetchnęła, zbierając w sobie magię.
 – Nie teraz. Ffystarczy to trzymać, by ffyczuć, że już tu są.
 ***
 Bała się otworzyć oczy. Słyszała strzępki słów i kroków, ale nie układały się w jeden spójny sens. A może układały, lecz jedynym, co czuła, był ból. Na całym ciele. Wszędzie. Nie potrafiła powstrzymać dreszczy.
 Zbiry Weddena miały twarde buty i kościste pięści. Każdy cios zaznaczył się na ciele, jakby wbito tam nóż. Tak przynajmniej to czuła.
 Ktoś chodził wokół niej, coś się błyszczało, lecz nie próbowała nawet tego zrozumieć. Chciała po prostu umrzeć. Była szansa, że to zakończyłoby ból. Przecież los nie mógł być aż tak bezczelnie brutalny, by także w zaświatach pastwić się nad Zavlą.
 Nic nie mogło wyrwać jej z otępienia. Nic, poza gigantycznym wybuchem pełnym krwistego, karminowego ognia, który rozprysnął się o coś niewidzialnego niedaleko od niej, tworząc płomienną ścianę. Jak się okazało, coś takiego obudziło w niej strach, on zaś przypomniał, aby zawalczyć o przeżycie.
 Otworzyła szerzej oczy, by zobaczyć trzy smukłe postaci, uwijające się wśród błyszczących wstęg i płomieni. Było to całkiem ładne, więc odczołgując się do najbliższej z wcześniej znalezionych kryjówek, wciąż patrzyła jednym okiem na zmagania nieznajomych. Jedna z walczących, z fioletowymi włosami, nawet rzuciła spojrzenie ku Zavli, ale rychło ogień i inne błyski odwróciły jej uwagę.
 Drapieżny płomień nadal próbował pożreć trzy długowłose postaci, jednak niewidzialna blokada pozostawała skuteczną. Oprócz tego powietrze przecinały dziesiątki czarnych i fioletowych pocisków, śmigających wokół głów walczących. Wszystko huczało małymi i dużymi wybuchami.
 Jeden z czarodziejów został podcięty przez coś w rodzaju mglistej, czarnej kosy i upadł boleśnie na ziemię. Ściana krwawego ognia zagięła się bardziej nad pozostałą dwójką, prawie dotykając ich płaszczy. Zavla dostrzegła, jak spomiędzy płomieniami wychodzą trzy zakapturzone i odziane w metaliczne maski postaci.
 Potem wczołgała się między skrzynie i bitwa zniknęła jej sprzed oczu.
 ***
 Ogień zupełnie nie poddawał się kontroli, tak jakby nie miał nic wspólnego zarówno ze światem rzeczywistym, jak i światem magii. To był inny, trzeci świat, obcy i niepowstrzymany, którego nawet elficcy czarodzieje nie potrafili okiełznać.
 Etheld padł pierwszy, a coś ciemnego przebiło mu pierś i wyjąc wyssało z niego życie tak, że została tylko pomarszczona, poszarzała skóra. Mirith nigdy nie była utalentowaną czarodziejką, lecz walczyła dzielnie, choć bezskutecznie. Ogień wypalił twarz pięknej elfki, gdy złamała się jej tarcza. Teraz poczerniałe ciało leżało zaraz obok nogi Fryss.
 Starsza Detektyw Królewska wciąż walczyła, z drżącymi rękami wyciągniętymi przed siebie, by utrzymać barierę blokującą ogień. Była na skraju wytrzymałości i mocy, lecz czerpiąc z nieprzebranych zasobów nienawiści, potrafiła się opierać.
 Wtedy ich zobaczyła. Trzy smukłe, czarne istoty, z ponurymi, metalowymi maskami bez wyrazu zamiast twarzy. Bez żadnych emocji, bez niepotrzebnych ruchów, bez słów, były przeciwieństwem życia.
 Powolnym krokiem przeszli przez rozstępujące się płomienie, obchodząc Fryss, dla której ogień nie był tak przyjazny. Ich obecność za plecami sprawiła, że do jej nienawiści wkradł się strach.
 Machnęła jedną ręką, chcąc rzucić zaklęcie na glighorskich czarodziejów. Błękitna strzała rozprysnęła się o dłoń jednego z nich, a równocześnie ogień przełamał osłabioną barierę elfki, dotykając twarzy.
 I nagle ból ustał.
 ***
 Zavla dyszała ciężko, nie potrafiąc odsunąć się dalej. Motywacyjnego strachu wystarczyło na schowanie się, potem opuściły ją siły. Ból wrócił z podwójną mocą, tak że nie mogła poruszyć żadną kończyną.
 Nagle ktoś chwycił dziewczynę za ramię.
 – Księżniczko. – Ktoś potrząsnął ramieniem Zavli, wyrywając ją na chwilę z otępienia. – Ciii. Nic nie mów, spadamy stąd. – Poznała głos Teoka, choć nie miała pewności, czy to prawdziwy chłopak, czy jakaś magiczna ułuda. Po widokach sprzed chwili byłaby w stanie uwierzyć we wszystko.
 Teok wziął ją pod ramię i dźwignął z trudem.
 – Widzieli cię? – mruknął cichutko.
 Zavla jęknęła coś na kształt „nie” w odpowiedzi. Teok pokiwał głową i przeciągnął ją nieco dalej między labirynt pustych skrzyń.
 – Musimy stąd uciekać. Dasz radę? – szepnął.
 – Dlaczego… Dlaczego wróciłeś?
 – Admirał nie żyje. Reszta chyba jasna – mruknął. – Dasz radę uciekać?
 Zavla powoli zaczynała znów myśleć trzeźwo. Wzrok stał się wyraźniejszy, a do kończyn napłynęło trochę energii. Z pomocą przyjaciela podniosła się, bardziej pchana strachem niż siłą. Magazyn wciąż dudnił wybuchami i sykiem ognia.
 – Chodź, idziemy – westchnął Teok, krzywiąc się na widok poobijanej Zavli.
 Jęknęła w proteście.
 – Nie wygłupiaj się, Zav. Nie teraz.
 – Admirał… powiedział, że to coś… zapamiętuje, kto… trzymał. Musimy… wiedzieć, czy będą nas… szukać – wysapała.
 Teok pokiwał głową z niedowierzaniem i uśmiechnął się krzywo.
 – Jak cię zbić, to nagle robisz się mądra – stwierdził, aż Zavla parsknęła, wbrew bólowi.
 Niezdarnie przekradli się do kryjówki, z której mieli widok na walkę. Ich kroki zagłuszały odgłosy magicznego starcia. Dotarli do ukrycia w sam raz, by zobaczyć, jak bitwa ustaje.
 ***
 Twarz cuchnęła spalenizną, ale wciąż mogła widzieć i słyszeć. Obok niej leżało dużo bardziej zniszczone ciało Mirith.
 Bolało, ale nie tak bardzo, jak kolejna porażka. Jakaś siła wyrwała jej zza paska odzyskany artefakt. Mogła tylko patrzeć, jak ląduje w dłoni zamaskowanego czarnoksiężnika, którego otaczało fioletowawe, magiczne światło.
 – Masz nienawiść i ciekawość, detektyw Fryss z Mylthu – odezwał się. Ich maski ukształtowano w formie twarzy zupełnie pozbawionych wyrazu. Taki sam był ten głos. Kompletnie bez emocji, odarty z czegokolwiek, co pozwalało zidentyfikować mówiącego. – Twoje działania służą woli Glighoru – kontynuował, przejeżdżając palcami po artefakcie, obracając go w dłoni.
 Przedmiot poszybował w górę, wykonując obroty wokół własnej osi. Potem rozdzielił się na kilka elementów, a ze środka wypłynęła niebieska mgła, wypełniając przestrzeń dookoła i rozbłyskując srebrnymi punktami. Jedne z nich świeciły jaśniej, inne były ledwie widoczne, podobnie jak gwiazdy w nocy.
 – Zapewne domyśliłaś się, że to jeden z kompasów magii – powiedział bezosobowy głos. – Piętno Glighoru to tylko zabezpieczenie służące realizacji jego woli. Wszystko, co należy do Glighoru, wraca do Glighoru. Przedmioty… – przerwał czarodziej, przyglądając się srebrzystym punktom. – Ale też twoja nienawiść. Twoje upokorzenie. Wszystko służy nam.
 Słów było dość, by Fryss zmusiła się do rzucenia zaklęcia, byleby czarnoksiężnik przestał mówić. Żaden z zamaskowanych nawet nie ruszył ręką, a świetlisty pocisk i tak rozpłynął się w powietrzu.
 – Winszuję, udało się wam prawie zamaskować przed naszym piętnem. – Czarodziej odsunął palcem trzy świetliste punkty na bok. – Admirała i tego drugiego zabiliście przed nami. Usunęliśmy jeszcze paru ich podwładnych i wcześniejszy kontakt Weddena. Wszystko. – Kolejne punkty usunięto na bok. – Jesteśmy wdzięczni za waszą pomoc – sarkazm wypowiedziany kompletnie nieemocjonalnym głosem brzmiał jeszcze złośliwiej.
 – A te dwa małe punkty? – wtrącił się drugi czarodziej.
 – Zbyt niewyraźne, nawet na ludzi. To jakieś bardziej wrażliwe na magię zwierzęta – odparł przeglądający.
 – Admirał miał sporo zwierząt. Wedden także – zgodził się trzeci.
 Po tych słowach kompas zamknięto i błękitna mgiełka została wciągnięta do środka. Okrutnie neutralne spojrzenia metalowych masek spoczęły na Fryss.
 – Wolą Glighoru jest, byś żyła – stwierdził czarodziej. – Zasługujesz, by wiedzieć, że cokolwiek zrobisz, i tak spełnisz naszą wolę.
 Po tych słowach czarnoksiężnicy odwrócili się i odeszli, a otaczające ich magiczne światło zgasło.
 Fryss leżała na ziemi w ciemności, płacząc i śmiejąc się równocześnie. Jedynym jej zwycięstwem pozostało to, że glighorscy agenci nie rozpoznali dwójki ulicznych dzieci, które trzymały ich kompas. Tylko na taki triumf było stać Starszą Detektyw Królewską.
 ***
 – Już myśl…
 – Wcale nie odeszli tak daleko. I została jeszcze ona – szepnął Teok i dlatego odczekali jeszcze dłuższą chwilę.
 Fioletowowłosa kobieta leżała nieruchomo na środku magazynu, oblana światłem księżyca. Słychać było jej ciężki oddech i mamrotanie pod nosem. Nie wydawała się groźna, ale woleli odczekać, aż odejdzie. W końcu znała magię, a Teok z Zavlą tyle wiedzieli o czarach, że przed chwilą zabiły Weddena i jego ludzi oraz dwójkę towarzyszy fioletowowłosej.
 Wreszcie czarodziejka powoli wstała i niedbale przeniosła spojrzenie dokładnie w miejsce, w którym byli schowani. Schylili się, zamierając w bezruchu. Chwilę trwała cisza, a potem dobiegł ich odgłos oddalających się, nierównych kroków oraz otwieranych wrót magazynu.
 Dopiero wtedy wstali. Teok podszedł jeszcze oglądnąć trupy, a Zavla próbowała rozmasować najbardziej dotkliwe siniaki. Strach minął całkiem i ból wrócił ze zdwojoną siłą.
 Musiała bardzo opierać się na Teoku, by wyjść z magazynu. Kręciło się jej w głowie i miała ochotę zwymiotować, lecz żołądek nie miał nawet czego z siebie wyrzucić. Gdyby Zavla miała łóżko, chętnie przeleżałaby w nim kolejnych kilka dni. Darmness oduczało jednak delikatności.
 – Nie wyglądasz tak źle. To tylko siniaki – zapewnił ją Teok, gdy wyszli na zewnątrz.
 – Następnym razem zastanowię się, zanim kogoś okradnę – powiedziała, słabo się uśmiechając i szczękając zębami z zimna.
 Teok machnął ręką.
 – Coś z tego mamy – mruknął z uśmiechem, wyciągając nabity mieszek. – Trzydzieści miedziaków. Uczciwe oszustwo.
 Zavla parsknęła śmiechem.
 – Chodź, pójdziemy na fasolową z suchą bułką i jakoś się pozbierasz. Kupię ci ziółka – rzucił Teok, otulając ją ramieniem, by nie upadła.
  Cały dzień spędzili na bieganiu, nieudanych negocjacjach, zbieraniu ciosów i oglądaniu pokazów cudzej potęgi, tylko po to, by stać ich było na przesiedzenie nocy w karczmie i ciepły posiłek.
 – Mamy szczęście – mruknęła zadowolona Zavla, myśląc o tym wszystkim.
 – Tja… – odparł Teok i roześmiał się.
 Chichotając cicho, ruszyli pustą ulicą, z myślą, że czasami opłacało się być tak małym, aby buty wielkich nie mogły nawet ich zdeptać.