- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Największe złoże marsjanitu w Układzie Słonecznym

Największe złoże marsjanitu w Układzie Słonecznym

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Największe złoże marsjanitu w Układzie Słonecznym

Steve uciekał, ile sił w nogach. Nie było tych sił wiele, więc goniący go dealer z „Black Wasps” sukcesywnie skracał dystans. Zboczenie w ślepy zaułek pogrzebało wszelkie szanse, ale Steve za największego skręta świata nie przypomniałby sobie rozkładu uliczek. Po chwili leżał w kałuży rzadkiego błocka i obiecywał, że odda dług co do centa. Niestety, żadne przysięgi nie zadziałały.

Nie minęły dwie godziny, a Steve, z sercem wściekle walącym ze strachu i głodu, leżał w jakimś zapomnianym magazynie u stóp Blizny, szefa „Black Wasps”, który perorował:

– Normalnie ujebalibyśmy ci palec albo dwa, żebyś lepiej pamiętał o terminach płatności.

– Oddam wszystko w przyszłym tygodniu, obiecuję!

– Morda, śmieciu! Teraz ja mówię! – Rozkaz został poparty kopniakiem w żebra wymierzonym przez przybocznego Blizny. – Ale dzisiaj mam świetny humor, więc dam ci wybór.

Steve bał się odezwać, ale pokiwał głową tak energicznie, że niemal wyrżnął czołem o beton.

– Możesz albo natychmiast spłacić dług wraz z odsetkami, albo rozstać się z dwoma palcami, albo wyświadczyć nam drobną przysługę…

– Zrobię wszystko, czego będziecie chcieli!

Blizna uśmiechnął się pogardliwie, jakby nie oczekiwał innej reakcji.

– Trzeba dostarczyć pewną mapę do naszych przyjaciół…

– Możecie na mnie liczyć – zapewnił gorliwie Steve.

– …na Marsie – dokończył Blizna tak cicho, że chyba nikt go nie usłyszał. – Wtedy anulujemy ci dług i jeszcze dorzucimy dziesięć koła za fatygę.

Steve nigdy w życiu nie widział takiego szmalu. Aż pogubił się w obliczeniach, ile to by było działek…

 

***

 

Robienie pompek lub podnoszenie ciężarów w marsjańskiej grawitacji mijało się z celem. Agencji Martian Federal Bureau of Investigation, żeby utrzymać się w formie, podczas ćwiczeń obwieszali się obciążnikami niczym fani country skórzanymi dodatkami. Wyrafinowane narzędzia tortur w siłowni bazowały na elastycznych taśmach. W rezultacie można się było nieźle zmachać.

Erika tym bardziej musiała więc docenić lekki, konwersacyjny ton Aleksa, który, nie przerywając wysiłków na wioślarzu, spytał:

– Coś nowego w sprawie złóż marsjanitu?

Teoretycznie Erika nie miała prawa dzielić się posiadanymi informacjami, ale… Po półroczu (marsjańskim!) sypiania z Aleksem doskonale wiedziała, że jest straszliwie cięty na narkobaronów wszelkiej maści, że nigdy w życiu nie daruje im tego, co wyrządzili jego młodszemu bratu, że ma doktorat z m-geologii i świra na punkcie marsjanitu… Ona sama o tym minerale wiedziała tylko najważniejsze rzeczy; po pierwsze, do tej pory znaleziono go wyłącznie na Marsie, po drugie, najpopularniejsza teoria głosiła, że kryształki powstają, kiedy spory meteoryt z grupy pallasytów uderza w skały zawierające metale ziem rzadkich (a konkretnie skand lub itr). Koniecznie w warunkach beztlenowych – w obecności tlenu marsjanit bardzo szybko przekształcał się w niezbyt ciekawą ekonomicznie rudę. Po trzecie, jeśli udało się tego uniknąć, z minerału produkowało się biżuterię, która, po zabezpieczeniu przezroczystą żywicą, na Ziemi osiągała ceny porównywalne z platyną. Alternatywne zastosowanie przynosiło jeszcze większe zyski – wystarczyło zaoszczędzić na kosztach transportu międzyplanetarnego, przeprowadzić kilka stosunkowo prostych reakcji, produkując narkotyk zwany marsylianką, i sprzedawać go na miejscu. Marsylianka dawała w dużym stopniu programowalne tripy, szybko i silnie uzależniała, a potem wykańczała wątrobę. Na ogół przed upływem pięciuset soli.

Na dobrą sprawę to właśnie Alex powinien prowadzić tę sprawę, a Paul nie włączył go tylko dlatego, że sam był republikański i religijny do szpiku kości i nie potrafił zaakceptować ich nieformalnego związku. Erika podejrzewała, że szef wystarał się o pracę na Marsie przede wszystkim z tego powodu, że aborcja została tu obłożona mnóstwem ograniczeń – kolonia potrzebowała ludzi i taniej wychodziło zrobienie ich na miejscu niż sprowadzanie z Ziemi.

Poza tym biuro MFBI w Bradbury City było maleńkie, wszyscy agenci siłą rzeczy musieli polegać na kolegach i ufać im, a sądy i prawnicy chwilowo znajdowali się dalej niż sto pięćdziesiąt milionów mil stąd. Po szybkiej analizie wszystkich argumentów Erika odpowiedziała więc:

– Paul przekazał mi dane na temat niejakiego Stevena Berkera. To ćpun i degenerat, ale nasi podopieczni z Wirginii wykupili dla niego bilet na Marsa. – Agentka zbeształa się w duchu, bo nie udało jej się wypowiedzieć tego zdania bez sapnięcia. Cichutkiego, lecz Alex z pewnością usłyszał. A mama setki razy powtarzała, że kobieta musi być dwukrotnie lepsza od faceta, żeby ten uwierzył, że jest tylko dwukrotnie gorsza. – Podejrzewamy, że spróbuje przemycić mapę tego złoża.

– Chyba że to podpucha, a prawdziwą mapę przewiezie jakiś inżynier górnictwa albo dziennikarz…

– Oczywiście, że bierzemy taką możliwość pod uwagę. Ale bilety są drogie, nawet jak na kieszeń gangstera.

– Co zamierzasz zrobić?

– Przetrzepać go dokładnie w kosmoporcie. To ćpun, na pewno algorytm go wyłapie, czy będzie na haju, czy na głodzie. Gotowy pretekst, żeby rozebrać jego bagaż na czynniki pierwsze i wziąć na osobistą.

 

***

 

– Jak to nic przy nim nie znaleźliście? – wrzeszczała Erika do telefonu.

– Powtarzam – tłumaczył jakiś uparty celnik – przetrzepaliśmy bagaż tego Berkera. – Obejrzeliśmy każdą parę jego gaci, także pod mikroskopem i w ultrafiolecie. Wzięliśmy go na osobistą, grzebaliśmy w uszach, w dupie i w pępku. Nigdzie nie ma ani śladu mapy.

Erika wściekała się w milczeniu. Wszyscy agenci wierzyli, że mapę złóż marsjanitu trzeba przewieźć fizycznie – przesyłanie wiadomości na Ziemię lub z powrotem kosztowało tak wiele, że rzadko kto korzystał z tego kanału, więc władze kolonii miały nad nim lepszą kontrolę niż rodzice nastolatka nad jego mediami społecznościowymi. Steven Berker był najbardziej obiecującym kandydatem na przemytnika, a tu fiasko. Próbowała jeszcze kłócić się z losem i faktami:

– Musi gdzieś być! Oni nikogo innego tu nie przysłali.

– Ja tam nie wiem. Nic nie znaleźliśmy, chociaż szukaliśmy bardzo dokładnie. Może na Ziemi faceta zahipnotyzowali, a teraz, po usłyszeniu jakiejś melodyjki, narysuje mapę z pamięci? Chociaż wątpię, bo to kretyn, jakich mało.

– Takich sztuczek to nawet my nie potrafimy robić – odburknęła Erika. – Protestował przeciwko naruszeniu nietykalności i tak dalej?

– Niespecjalnie. Tak, jak mówiłaś; we krwi miał tyle substancji zakazanych, że na Ziemi można by go zapuszkować za posiadanie, więc wpadł w panikę, gdy tylko ktoś do niego zagadał.

– No, dobrze… – myślała na głos Erika. – Spytajcie go…

– Jakie „spytajcie”? Nie znaleźliśmy żadnego przemytu i musieliśmy puścić gościa wolno. To jest Mars.

Żarciki z waszyngtońskiej kampanii reklamowej „This is Mars” na ogół Erikę śmieszyły, ale nie tym razem.

– Co takiego?! Dopiero teraz mi to mówisz?! Czy ktoś za nim poszedł?

– Zdaje się, że ktoś od was siadł temu Berkerowi na ogonie. Albo przynajmniej posłał minidrona.

– OK. dzięki za informację. Będziemy w kontakcie.

 

***

 

Kiedy tylko poczuł, że może oddalić się od kibla na więcej niż dwadzieścia stóp, Steve wyszedł na powietrze. Piwo od Douga zdecydowanie nie wyszło mu na zdrowie – dostał sraczki gorszej niż po starej rybie. Ale Doug był w porządku. Wypłacił obiecane dziesięć kafli, chociaż Steve nie miał pojęcia, czym zarobił na taką kasę. A oprócz tego dostał pięknego i długiego skręta.

Doug coś tam marudził, żeby nie palić byle gdzie, ale ubicie interesu życia wymagało uczczenia, a poza tym Steve nie miał ochoty na wysłuchiwanie kazań. Rozejrzał się, nie zobaczył żywej duszy. W ogóle ta mieścina wyglądała na wymarłą. Pełno pyłu jak na jakiejś pustyni, ale przynajmniej upał nie doskwierał. Steve wręcz czuł się rześko i dziwnie lekko. Ta chwila wymagała specjalnego akcentu i koniec.

Zaciągnął się głęboko, z przyjemnością. Mary Jane wniknęła do płuc i zaczęła poprawiać świat. Aż nagle wszystko się spieprzyło. Dookoła zaroiło się od wrzeszczących ludzi. Ktoś wyrwał mu skręta i zadeptał. Steve ani się obejrzał, a już miał obrączki na nadgarstkach. Chyba jednak trzeba było uważniej słuchać Douga.

 

***

 

– Bradbury City, dwieście osiemnasty dzień pięćdziesiątego siódmego marsjańskiego roku, godzina dwunasta czterdzieści trzy. Agentka MFBI Erika Mueller i zatrzymany Steven Berker, przesłuchanie pierwsze – Erika przelatywała przez obowiązkowe formułki szybko, ale wyraźnie. – Zatrzymany oświadczył wcześniej, że nie ma adwokata i go nie potrzebuje. Czy rozumiesz, pod jakimi zarzutami zostałeś zatrzymany?

– Nie kumam, o co ci chodzi.

– Paliłeś, a to tutaj absolutnie zakazane.

– Ale aresztować za jednego małego skręta?

– Nawet za papierosa.

– Co?! Fajki też są zabronione? Co to za pojebany stan? Za przeproszeniem – zreflektował się Steve.

– Jesteśmy na Marsie – wyjaśniła Erika ponuro. Jej nadzieje na uzyskanie jakiejkolwiek wartościowej informacji od tego ćpuna parowały szybciej niż woda w kałuży poza kopułą. – Nie wolno marnować tlenu na takie rzeczy. A uszkodzenie kopuły na skutek pożaru to śmiertelne zagrożenie dla nas wszystkich.

– Niemożliwe! Co robią palacze?

– Przyjmują nikotynę w inny sposób; plastry, tabletki, guma do żucia, tabaka… Jeśli ich stać. Nieważne. Skąd wziąłeś jointa?

– Jakiego jointa?

Erika westchnęła.

– Tego, za który cię policja zatrzymała.

– Jesteś z policji?

– Z MFBI. Mówiłam ci to już dwa razy. Kto dał lub sprzedał ci ostatniego skręta?

– Doug.

– Doug. A dalej co?

Zatrzymany myślał przez dłuższą chwilę, po czym ogłosił triumfalnie:

– Douglass.

– Skąd wziąłeś dziesięć tysięcy dolarów, które przy tobie znaleźliśmy? Nie miałeś ich tuż po lądowaniu.

– Ile? Nigdy nie trzymałem w rękach takiej forsy. Ale mogę cię zabrać na drinka. Niezła z ciebie loszka.

 

Erika próbowała stworzyć jakiś spójny raport ze strzępków informacji wydobytych z Berkera. A nie uzbierało się tego wiele. Zdołała ustalić, że gang na Ziemi trzymał go przez kilka dni. Przez ten czas Berker nabawił się rozwolnienia, podawali mu jakieś tabletki (i nie były to dropsy amfetaminowe), chyba antybiotyki. Oczywiście przez cały okres przestępcy karmili, poili i zaopatrywali w narkotyki swojego posłańca. Przesłuchiwany nie przypominał sobie przekazywania mapy, w ogóle żadnego dokumentu papierowego ani nośnika danych elektronicznych.

Drugą biegunkę Berker przeżył już na Marsie, w norze lokalnych bandytów. Sposób dotarcia do nich wbijano zatrzymanemu do pustego łba jeszcze na Ziemi. To tutejszy gang dał Berkerowi dziesięć tysięcy (a więc musieli dostać mapę, przecież nie płaciliby za sam przylot!). To również oni poczęstowali narkomana jointem, który ostatecznie posłał go do aresztu.

 

Po rozmowie z doktorem Graystonem, z którym MFBI zazwyczaj konsultowało się w sprawach medycznych, Erika znowu widziała światełko w tunelu. Lekarz zasugerował, że mapa została przemycona w genomie jakiejś bakterii w organizmie Berkera. Technologie związane z kodowaniem nietypowych treści w DNA rozwijały się jak szalone. Skoro jakiś influencer mógł zapisać swój wiersz (kiepski zresztą, jak twierdzili krytycy) w Escherichia coli wyekstrahowanej z własnych odchodów, tym samym zalewając wszechświat miliardami kopii utworu, to dlaczego przestępcy nie mieliby przemycić w bakteriach mapy?

W wyniku konsultacji z Graystonem Berker trafił do celi z wiadrem zamiast kanalizacji i tam po raz kolejny nieświadomie spożył środek przeczyszczający.

 

***

 

Zespół agentów spotkał się, aby przedyskutować plan działania. Skład został okrojony – informatyk Xian wciąż zmagał się z zapaleniem płuc spowodowanym przez wszechobecny pył. Za to, ze względu na wagę sprawy, dołączył Paul, szef całej marsjańskiej placówki. Chwilowo dokooptowano również techniczkę Becky. To właśnie ona miała najwięcej do powiedzenia:

– W jelitach przeciętnego człowieka żyje około tysiąca gatunków bakterii. Ten cały Berker wydaje się mieć zubożony mikrobiom, albo na skutek ćpania i chlania, albo to skutek uboczny procedury pożarcia mapy. Na sczytanie genomu jednego gatunku potrzebuję niecałych trzech soli. Od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu pięciu godzin, w zależności od długości łańcucha i innych czynników, którymi nie chcę was zanudzać, bo i tak nie zapamiętacie.

Jakoś nikt nie żywił wątpliwości, że Becky, mówiąc „nie zapamiętacie”, miała na myśli „nie zrozumiecie”.

– Ale posłuchaj, te złoża… – zaczęła Erika.

– Tak, wiem, słyszałam to już jakieś pięć tysięcy razy. Wszystkie wiewiórki szczebioczą, że goście z Modern Martian Miners najprawdopodobniej wykryli największe dotychczas znalezione złoża marsjanitu. Jeśli chociaż ćwierć z tych plotek jest prawdą, to marsylianki starczyłoby na uzależnienie i wykończenie wszystkich kolonistów. Tak z dziesięć razy. Ale to nie przyspiesza pracy urządzeń laboratoryjnych.

– Musimy mieć tę mapę. I to szybciej niż w… – Erika zastanawiała się przez chwilę – cztery i pół roku.

– To trzeba było uważniej słuchać, gdy narzekałam, że mam za mało sprzętu i to przestarzałego. Teraz najbliższy statek z Ziemi ląduje za ponad dwa miesiące. O ile mi wiadomo, nie ma w ładowniach ani jednego sekwenatora ani termocyklera. A w locie nikt go nie załaduje.

– Spokojnie, pomyślmy logicznie – łagodził Paul. – Obiecuję, że zamówię schematy do drukarek trzy D. Na trzy urządzenia, które sama wybierzesz. Teraz skoncentrujmy się na tym, co możemy zrobić w tej chwili. Bandyci chyba nie zaryzykowaliby modyfikowania jakiegoś nielicznego szczepu bakterii, który dzisiaj jest, ale jutro może wyginąć. Skupmy się na tych dwudziestu najliczniejszych.

– To jest jakiś pomysł. – Becky kiwała z namysłem głową. – Ale bakterie to naprawdę malutkie sukinkoty, mnożą się jak opętane i mamy ich w sobie mnóstwo. Tych zbyt licznych, by zniknąć, będzie co najmniej sto pięćdziesiąt. To już tylko czterysta pięćdziesiąt soli.

– Momencik! – Erika uśmiechała się szeroko. – Mapa powinna zawierać mnóstwo białych pikseli obok siebie i sporo czarnych. Czy możemy poszukać w całym materiale genetycznym hurtem nienaturalnie długich sekwencji adenozyny…

– Adeniny! – poprawiła Becky, teatralnie przewracając oczyma.

– Wiadomo, o co chodzi. Adeniny i pozostałych zasad?

– To ma sens – zgodziła się techniczka.

– No, to do roboty! – zarządził Paul.

 

***

 

Następne zebranie zaczęło się w o wiele gorszym nastroju. Kiedy Becky referowała absolutny brak rezultatów przy szukaniu czarnych lub białych pikseli, przerwało jej pogardliwe prychnięcie wreszcie ozdrowiałego Xiana:

– Co wy wyprawiacie? Trzeba być ciężkim kretynem, żeby kodować bitmapę piksel po pikselu! Takie rzeczy to się załatwia plikami jpg albo podobnymi. Ogromna oszczędność pamięci, a utrata informacji prawie żadna.

– Masz jakieś lepsze pomysły? – spytał Paul.

– Oczywiście! Pliki jpg zawierają tak zwany nagłówek. Są w nim definicje kanałów kolorów i takie tam. To właśnie tych rzeczy szukamy, kiedy czeszemy korespondencję z Ziemią. Nie myślicie chyba, że siedzę i osobiście czytam te wszystkie łzawe pozdrowienia dla ciotuchny Kate ani że otwieram każdy plik?

– Możesz mi dać listę ciągów, których szukacie? – poprosiła Becky. – Najlepiej w postaci zer i jedynek.

– Jasna sprawa. Dziesięć minut po zakończeniu zebrania będziesz ją miała u siebie na kompie.

 

***

 

Kody Xiana spełniły pokładane w nich nadzieje i już po tygodniu eksperymentów z różnymi sposobami zapisywania bajtów przy pomocy liter A, C, G oraz T Becky znalazła coś, co bardzo przypominało nagłówek pliku jpg.

Następnego dnia cały zespół stłoczył się w laboratorium, z zapartym tchem czekając na rozkodowanie mapy. Becky wywalczyła sobie nieco wolnej przestrzeni dookoła biurka, Xian zdobył miejsce siedzące, rozłożył laptop na kolanach i zerkał nad ramieniem techniczki na ciągi liter pojawiające się na jej monitorze. Już wcześniej sprawdził, jak powinna wyglądać sekwencja zasad DNA zamykająca plik, teraz nieustannie skanował wzrokiem ekran w jej poszukiwaniu.

Pozostali agenci stali za skomputeryzowaną dwójką, upakowani ciasno jak liofilizowane frykasy w ładowni.

Wreszcie Xian wyprostował się gwałtownie, jakby dźgnięty chwytakiem Opportunity w nerki.

– Jest! – wrzasnął. – Mamy to! Becky, wyślij mi sekwencję DNA do tego momentu. – Nachylił się i pokazał palcem.

– Już wysyłam. – Becky w napięciu stukała w klawiaturę. – Poszło!

Teraz wszystkie spojrzenia wwiercały się w laptop Xiena. Przy pierwszym podejściu nie udało się otworzyć pliku, ale informatyk gorączkowo odprawiał swoje czary – coś zaznaczał w otwieranych na moment okienkach, wypisywał krótkie komendy… Wreszcie pojawił się obraz, a zgromadzonych zatkało z wrażenia. Odblokowali się dopiero po kilku sekundach:

– Mój Boże!

– Ja nie mogę!

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – zaczął się modlić Paul, z całego serca dziękując Stwórcy za zesłanie ostatecznego dowodu na inteligentny projekt.

Bo w genomie bakterii, która wydobyła się z trzewi ćpuna Berkera, zapisano ikonę. Nieważne, że postacie przybrały nietypowe pozy, że Dzieciątko miało haczykowaty nochal godny Złej Czarownicy z Zachodu, że Madonna zdawała się mieć dodatkowy staw między prawym łokciem a nadgarstkiem… Nie było wątpliwości, że to Matka Boska Pelagonitissa. To znaczy, Paul nie miał wątpliwości, pozostali agencji widzieli ewidentnie święty obrazek.

 

***

 

Niedługo po wyjściu z aresztu Steve zatęsknił za swoimi starymi śmieciami. W tym dziwnym południowym stanie czuł się lekko, ale miał dosyć bunkrowania się z każdym skrętem, każdym buchem.

Poczłapał w stronę lotniska, na którym jakiś czas temu wylądował. Kiedy to było? Chyba nie wczoraj, bo zdążył odsiedzieć swoje na dołku. Może tydzień temu, może miesiąc. Nieważne. Dawno. Czas wracać. Lotnisko pewnie leżało daleko za miastem, ale Steve’owi nie spieszyło się aż tak. Zawsze mógł sobie zapalić, kiedy znajdzie się z dala od psów.

Jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem. Jakiś koleś powiedział, że do lotniska nie da się dojść, trzeba wsiąść do śmiesznego wózeczka, jakby busika. Steve chyba kiedyś już takim jechał.

Na miejscu okazało się, że wózki startują tylko rano. Steve wzruszył ramionami i postanowił wrócić jutro. Nie do końca się powiodło, godziny przemknęły niepostrzeżenie. Dostał się do busika dopiero dwa albo trzy dni później. A potem było tylko gorzej.

Odstrojona i wypindrzona paniusia za ladą wyjaśniła Steve’owi, że to nie lotnisko, tylko port kosmiczny, jedyny na planecie. Że latają stąd helikoptery do innych miast, ale teraz akurat nie, bo zbliża się burza piaskowa. Że najbliższy prom na Ziemię startuje za trzy miesiące. I co najgorsze – że Steve’a nie stać na bilet. Pewnie nie było go stać nawet tuż po tym, jak Doug dał mu kupę kasy za frajer. Właśnie. Doug. Steve chyba powinien się do niego zgłosić. Może on coś doradzi.

 

***

 

W siedzibie MFBI zapanował dziwaczny nastrój. Nie chodziło o zwyczajną depresję spowodowaną kolejną burzą piaskową, chociaż prognozy głosiły, że potrwa co najmniej kilka tygodni i przez ten czas nie ma co liczyć na światło słoneczne (nawet teraz, latem nierozpieszczające kolonistów) w Bradbury City. Nie, do tego już się przyzwyczaili. To obraz Matki Boskiej Pelagonitissy poprzestawiał wszystko do góry nogami.

Paul poświęcił niemal połowę niemałej pensji szefa marsjańskiej placówki, by wysłać plik swojemu pastorowi. Wszystkie wolne chwile spędzał w kościele. Nie zabronił nikomu analizowania ikony, ale całym swoim zachowaniem dawał do zrozumienia, że uważa wizerunek zapisany w genomie za cud i świętość, a mapy należy szukać gdzie indziej. Becky posłusznie karmiła sprzęt laboratoryjny coraz to nowymi próbkami wyizolowanych bakterii z listy najpopularniejszych. Póki co – bez sukcesu.

Reszta zespołu podzieliła się na trzy grupki. Część w pełni popierała szefa, acz nie modliła się równie żarliwie. Najzagorzalsi ateiści zgadzali się z Paulem, że plik jpg nie zawiera mapy, lecz uważali go za niesmaczny żart. Ot, ktoś na Ziemi dla śmiechu albo w jakimś niecnym celu zapisał w bakterii zniekształconą ikonę, a Berker stał się przypadkowym nosicielem.

Agenci z tego grona argumentowali, że przestępcy wcale nie dostali mapy – MFBI od dawna ściśle monitorowało wszystkie wyprawy poza kopułę. Lekkie drony śledziły także te eskapady, których nikt nie zgłaszał władzom. I nic. Żadnej wycieczki chociaż luźno związanej z kopaniem biedaszybów.

Najmniejsza grupka; Erika, Xian i Yusuf, uważała, że mapa została zaszyfrowana gdzieś w pliku.

Xian znęcał się nad kodem na wszystkie znane informatyce sposoby – szukał znaków wodnych, stosował rozmaite transformacje… Erika i Yusuf rozglądali się za nowymi pomysłami, które mogliby jeszcze podsunąć komputerowcowi.

I tak przez ponad tydzień.

 

***

 

Coraz bardziej przypominająca konspiratorów trójka siedziała na kolejnej naradzie. Rzutnik wyświetlał na ścianie cholerną ikonę w zmieniających się losowo kolorach. Xian miał nadzieję, że może na przykład kombinacja morelowego i fiołkowego zamiast odcieni szarości nasunie komuś jakieś odkrywcze skojarzenia.

Wyjątkowo niemrawą burzę mózgów przerwało wejście Aleksa.

– Eriko, przyszedł do ciebie szyfrogram z Ziemi. Podobno to pilne. Hej, co macie wspólnego z Eudoxusem? Jakaś wycieczka?

Erika wyszła, Alex przepuścił ją w drzwiach, przy okazji dyskretnie głaszcząc po biodrze, a Yusuf zainteresował się pytaniem.

– Z czym niby mamy coś wspólnego?

– Eudoxus, krater na południowej półkuli. Dość duży, ale na pewno nie w ścisłej czołówce.

– Skąd pomysł, że tym się zajmujemy?

– No, przecież wyświetlacie go na ścianie. – Alex uznał się za zaproszonego, wszedł do pokoju i bardzo się zdziwił: – O, to część czegoś większego! Ale wszędzie rozpoznałbym te formacje skalne. Tylko ten palec trochę psuje kompozycję… Możesz wyświetlić mapę fizyczną Eudoxusa? – zwrócił się do Xiana. – Porównaj je z tym fragmentem. – Rękoma zaznaczył obszar między twarzą Marii a Jezusem.

– Już ściągam – mruknął informatyk.

Wróciła Erika.

– Oszaleć można z tymi gryzipiórkami na górze! Wiecie, co było takie ważne, żeby wysyłać priorytetowy szyfrogram? Za parę dni wygasa mi ważność licencji na broń, muszę zaliczyć strzelnicę. Normalnie kretyni!

– Mamy to! – wrzasnął Xian. Na ścianie pojawiło się zestawienie skał w kraterze Eudoxusa i odpowiedni fragment ikony. Podobieństwo było uderzające. – A to cwane sukinsyny!

– Co takiego?! – Erika potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, o czym mówią koledzy. – A niech mnie diabli! Yusuf, biegnij po Paula! Jesteś genialny! – Rzuciła się Aleksowi na szyję. – Jak na to wpadłeś?

 

***

 

Paul siedział w gabinecie i intensywnie myślał.

Teoretycznie MFBI doskonale wywiązało się ze swojego zadania – znaleźli przemyconą mapę, rozkodowali plik, nawet odgadli, że bluźnierczo zniekształcona ikona przedstawia jakiś tam krater na drugiej półkuli. No właśnie – na drugiej półkuli. Tutaj się nie spisali. Nieświadomie założyli, że skoro ziemscy gangsterzy wysłali przemytnika do Bradbury City, to znaczy, że złoża marsjanitu znajdują się gdzieś w pobliżu.

A tymczasem lokalni bandyci jakoś tam przekazali mapę do swoich chińskich odpowiedników w Tianshang Zhi Cheng, a stamtąd już dawno temu wyruszyła karawana wielkich łazików. Oficjalnie nigdzie niezgłoszona, ale zdjęcia satelitarne nie pozostawiały złudzeń – łaziki, omijając różne przeszkody terenowe, niemal po prostej dążyły w stronę Eudoxusa. Jeszcze dałoby się dolecieć tam helikopterami i zaaresztować dzikich górników, lecz pieprzona burza uniemożliwiała wszelkie loty.

Niby MFBI powinno skontaktować się z Chińczykami… Tylko że cholerne żółtki bardzo rzadko współpracowały z Amerykanami w takich sprawach. Kilkuletnie doświadczenie mówiło Paulowi, że odpowiedź brzmiałaby „nie”. Bardzo uprzejme i owinięte w kilka warstw jedwabiu, ale nadal „nie”.

Pozostawało jeszcze jedno rozwiązanie: bomba z dostosowanego do marsjańskiej atmosfery pirożelu. Marsjanit spłonąłby, aż miło. MFBI mogło zadysponować taką broń, rakiety poleciałyby mimo burzy – to nie delikatne helikopterki, żeby przeszkadzał im pył. Ale wymagało to spełnienia dwóch warunków: po pierwsze, brak zagrożenia dla życia ludzkiego i po drugie, bombardowana musiała być ziemia niczyja albo należąca do Stanów Zjednoczonych. Nie do jakiejś amerykańskiej firmy, lecz do państwa. Drugi warunek nie sprawiał problemu – nikt nie zgłosił roszczeń do krateru. Tylko ta nieszczęsna karawana bandytów bruździła… Łaziki już znajdowały się zbyt blisko celu i wybuch mógłby je rozszczelnić, a to oznaczało albo błyskawiczną śmierć pasażerów, jeśli nie mieli na sobie skafandrów, albo ryzykowny powrót do bazy w ocalałych pojazdach.

Paul nie miał prawa zażądać bombardowania. A jednocześnie miał obowiązek to zrobić, bo taka ilość marsylianki na rynku wykończyłaby tysiące uczciwych i ciężko pracujących ludzi. Westchnął ciężko. Na jednej szali życie wielu porządnych kolonistów, na drugiej – garstki przestępców. A na dodatek heretyków, którzy zbezcześcili wizerunek Najświętszej Panienki dla swoich podłych i brudnych celów. W którą stronę powinna przechylić się waga? Paul westchnął jeszcze raz i poprosił o połączenie z biurem pani gubernator.

Pokrótce nakreślił sytuację.

– Czy w pobliżu nie ma żadnych ludzi? – spytała McPherson, poinformowawszy o włączeniu nagrywania.

– Nie zgłoszono żadnej wyprawy udającej się w okolice Eudoxusa. Sprawdziłem w bazie – odpowiedział technicznie zgodnie z prawdą Paul.

– Kto jest właścicielem tego gruntu i złóż?

– To ziemia niczyja.

– OK. Autoryzuję zniszczenie złóż marsjanitu. Wysyłam kod do dowództwa marines. – Pani gubernator nigdy nie marnowała czasu i nie przepadała za formalnościami.

 

***

 

Erika uśmiechnęła się do swojego myjącego zęby odbicia w lustrze. Nie było to banalne zadanie, ale oczy wyraźnie poweselały. Wszystko układało się lepiej niż doskonale. Alex odczytał mapę rzutem na taśmę. Jak on jej tym zaimponował! Bywała już w różnych relacjach, ale jeszcze nigdy aż tak nie szanowała swojego faceta. O dziwo, to uczucie wpłynęło na wszystkie aspekty ich związku. Kto by pomyślał? Nie romantycznie randki, nie satysfakcjonujący seks, nie pierścionek z diamentem, tylko szczery i głęboki szacunek.

W robocie również sprawy szły we właściwym kierunku. Udało się zniszczyć złoża marsjanitu. Ćpunowi Berkerowi spokojnie dałoby się udowodnić pożarcie mapy, jej przemycenie, a zatem pomocnictwo przy wytwarzaniu narkotyków i udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Tym łatwiej, że ostatnio zaczął dilować dla lokalnego gangu. Zebrane haki robiły z niego prawie idealny materiał na informatora. Wprawdzie mózg miał zbyt zryty dragami, żeby powtarzać jakieś konkrety, ale za to można go było obkleić pluskwami i nic nie zauważał.

Jeśli Erika nie dostanie awansu za przechwycenie mapy, to na pewno może się go spodziewać za nadchodzące rozwalenie największego gangu w Bradbury City. Sukcesy ją uskrzydlały, czuła się świetnie i ostatnio nawet kilka razy udało się jej zakasować Aleksa na siłowni. Ogólnie życie smakowało jak najlepsze lody w dzieciństwie.

 

***

 

Dwa dni później wszystko się posypało.

Paul pakował swoje rzeczy. Na Marsie nie używano kartonów, więc wrzucał osobiste drobiazgi do worka z cieniutkiego, ale bardzo wytrzymałego plastiku.

Awantura na temat bombardowania Eudoxusa wybuchła nie mniej spektakularnie niż marsjanit. Zginęła prawie połowa przestępców w karawanie zmierzającej do krateru. To jeszcze dałoby się zamieść pod dywan – tak po prawdzie, to nikt nie płakał po bandytach. Chińczycy podnieśli larum o zabicie swoich kolonistów, ale dali się ugłaskać ustępstwami w innych kwestiach.

Gorzej z drugim warunkiem. Jak się okazało, ludzie z Modern Martian Miners zdążyli przeprowadzić wszystkie procedury niezbędne do wejścia w posiadanie krateru Eudoxusa oraz terenów dookoła niego, tylko informacja o tym nie dotarła na czas do Bradbury. A co skłoniło zarząd do podjęcia działań? Nieszczęsna ikona Matki Boskiej Pelagonitissy, która na Ziemi wyciekła do mediów. Szefowie koncernu natychmiast zorientowali się, że szanse na przekręt z pokątną produkcją marsylianki zmalały praktycznie do zera, więc poszli mniej dochodową drogą oficjalną.

Oczywiście wkrótce po bombardowaniu prawnicy Modern Martian Miners złożyli pozew. Zniszczenie własności prywatnej. Rzecz jasna, teraz wszyscy będą udawać, że od początku zamierzali przerobić marsjanit na koszmarnie drogą biżuterię i nigdy w życiu nie słyszeli o narkotykach. Żaden sąd na Ziemi nie będzie słuchał, że wybuchy w kraterze ułatwią wydobycie metali ziem rzadkich, które zawsze towarzyszyły złożom marsjanitu.

Na dodatek szefowie czepiali się, że odsunął Alexa od sprawy, którą powinien prowadzić. Już nie pamiętali, że na wiosnę ochrzaniali Paula za seksizm i niedawanie szans kobietom.

Najzabawniejsze było to, że sam ukręcił bicz na siebie – to przecież on wysłał rozkodowaną ikonę na Ziemię. I jeszcze słono za to zabulił. Teraz płacił dalej – stanowisko szefa placówki MFBI już utracił. Będzie mógł mówić o szczęściu, jeśli dostanie wybór, czy najbliższe kilka lat woli spędzić jako górnik na Marsie, czy więzień na Ziemi.

 

Koniec końców w nawale obowiązków i burzy emocji związanych z rozszyfrowaniem mapy Erika zapomniała o przedłużeniu licencji na broń. W rezultacie dwa miesiące niezbędne do wyrobienia nowej musiała spędzić przy biurku na bezsensownym przekładaniu i uzupełnianiu papierów.

Koniec

Komentarze

Hm, hm…

Nie jestem największą fanką science fiction. Nie udało Ci się też uniknąć jakichś drobnych potknięć. Mimo to czytałam nawet z zainteresowaniem. Pomysł ciekawy – szczególnie spodobał mi się ten na zakodowanie mapy (i to jeszcze ukrytej!) w DNA bakterii :D

Mam jednak wrażenie, że o ile do momentu odszyfrowywania mapy wszystko jest opisywane w miarę w jednostajnym tempie, to potem wkrada się pewna skrótowość, jakby spieszyło się już do zakończenia.

Mimo wszystko wrażenia na plus :)

 

 

 

Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,

ślad swój zostawiłam,

uważnie przeczytałam,

za udział podziękowałam;

bruce :)

Melduję, że przeczytałam.

Nowa Fantastyka