Ewald wśliznął się do olbrzymiej maszyny i przytulił gorący policzek do zimnego metalu. Niechciane myśli napłynęły do głowy chłopaka jak woda wzbierająca w zatapianym chodniku. Wilhelmina, hauptmann, burg…
***
Jak się tu w ogóle znalazł? On, Ewald Falkus, lat dziewiętnaście, syn Leona Falkusa, poległego na froncie zachodnim oraz Leokadii z Badurów, zmarłej z żałości po stracie męża. On, pomocnik markszejdera Georga Tomalli z kopalni „Giesche”, wcześniej operator mecha obsługującego kopalniany skład drzewa, wcześniej nikiszowy chachor, chodzący na haks na niedojrzałe jabłka i gruszki do sztygarskich ogródków na Giszowcu. On, członek Towarzystwa Śpiewaczego, do którego wstąpił, by być bliżej Maryjki Bywalcowej, w której się gorąco i skrycie podkochiwał.
Jak się tu znalazł? Zaczęło się chyba… Tak, zaczęło się od listu. Zwykłego listu w szarej kopercie, zaadresowanego urzędowym gotykiem – „Frau Leokadia Falkus, Besserstrasse 18, Nikischacht, Oberschlesien”. A w nim, poprawną, piękną niemczyzną słowa jak wybuchy granatów pod Verdun, jak trujący gaz pod Ypres, jak szarża czołgów pod Cambrai – „Szanowna Pani, z przykrością informuję, że mąż Pani bohatersko oddał życie za Kajzera i Vaterland na polach pod Passchendaele…” i tak dalej, i tak dalej. Podpisał – major Heinrich von Meierhoff, 22 Górnośląski Pułk Piechoty. Matka przeczytała ten list i więcej nie odezwała się słowem. Po miesiącu przestała się myć, po trzech – jeść, po pięciu – zgasła jak zdmuchnięta karbidka. Ewaldem zajęli się dziadkowie, a większość zmartwień związanych z wychowaniem niesfornego wnuka spadła na głowę starki Zefki.
Po roku od śmierci ojca do dziadków przyszedł gefrajter z ochrony kopalni. Przyniósł wezwanie do hauptmanna Otto Pfistera, który zamieszkiwał przy Schwendestrasse 2 w Gieschewaldzie.
Ewald poszedł do oficera z duszą na ramieniu i pustką w głowie. Czego mógł chcieć od niego Niemiec, i to jeszcze oficer? Musiał mieć nietęgą minę, bo Otto Pfister, niemłody, rudy mężczyzna z bujnym zarostem i wydatnym brzuszkiem, zaproponował sznapsa dla kurażu. Wypili, a kiedy chłopak trochę się rozluźnił, Niemiec spokojnie i wolno zaczął opowiadać. O tym, jak trafił do jednego oddziału z sąsiadem z leżącej o rzut kęsem węgla miejscowości, Leonem Falkusem, jak Leon został jego ordynansem, jak zawiązało się między nimi coś w rodzaju frontowej przyjaźni, i jak Leon umarł mu na rękach, trafiony angielską kulą. I jak obiecał umierającemu, że po powrocie na Śląsk zaopiekuje się jego żoną i synem. Wspominając żonę, Pfister spojrzał przepraszająco na Ewalda, ale że ten się nawet nie poruszył, więc Niemiec ciągnął dalej:
– I dlatego, młody człowieku, zgłosisz się jutro do Georga Tomalli, markszejdera na kopalni „Giesche” i zaczniesz z nim robić. Czytać umiesz? I rachować? To dobrze, bo u mierników to ważne. Ale przy Tomalli się poduczysz. Rozumiesz? Koniec dzieciństwa, od jutra – stajesz się dorosłym mężczyzną!
I Ewald poszedł. Ciężko mu było, ale zagryzł zęby i nigdy się nie skarżył. Polubił mrukliwego Tomallę, polubił nową pracę. Kiedy skręcił nogę na dole, Pfister załatwił mu czasowe przeniesienie na powierzchnię. Tu Ewald nauczył się obsługi zdezelowanych, zdemobilizowanych mechów, dźwigających kopalniane drewno na placu składowym. Na placu poznał Alojza Bywalca, niespokojnego, żywego jak srebro chłopca, którego wszędzie było pełno. Polubili się, chodzili po robocie do szynku na piwo, a kiedy Ewald poznał siostrę Alojza, Maryjkę, zakochał się bez pamięci. I może wszystko potoczyłoby się całkiem inaczej, gdyby… nie skończyła się Wielka Wojna.
A po Wojnie nastał chaos. Niemcy udawali, że nic się nie stało, Polacy chcieli Śląska dla siebie, a Ślązacy… Ślązacy, jak zwykle, czekali. Czekali i zastanawiali się. Zastanawiali się i czekali.
Jednego Alojza Bywalca zagarnęła polityka. Co i rusz wpadał do Ewalda, podtykał mu pod nos to propagandowe plakaty, to polskie gazety.
– Łobejrzyj to, mamlasie – rozgorączkowany machał egzemplarzem „Gońca Śląskiego”. – Tu godają, co „rząd berliński działa i celowo i pragnie bezwarunkowo kraj ten zdezorganizować, osłabić”. To ło nos, ło Ślonsku. Terozki momy szansa, szansa, coby być ponami u sia, a niy na cudzym. Jak tu bydzie Polska, to nikt nos za godka gonił niy bydzie, pra? I może Ślonzok bydzie móg zostać sztajgrem, abo i nawet – derechtorem gruby. Ech, to by było choby my siedli na ryczce kole samego Ponbóczka – rozmarzył się Bywalec.
– A jak niy?
– Co niy? Co niy? Toż Korfanty to Ślonzok jak my, niy do nom krziwdy zrobić. A jak co – to pódymy zaś do powstanio, jak niydowno.
Myśl o powstaniu zmroziła Ewalda.
– I co, miołbych strzylać do somsiadów?
– Katać tam somsiadów. Do Niymców przeca. Coby my byli somi u sia, a niy u cudzoka.
– Chyba bych niy umioł…
– Ewald, fajny z ciebie karlus, ale fanzolisz jak łożyrok po sztyrech halbach. Dej pokój i pódź z nami.
Falkus na razie z Bywalcem nie poszedł. Poszedł za to do Pfistera i, jąkając się co drugie słowo, wyrzucił z siebie wszystkie wątpliwości.
– Ach so… Wy byście tu Polski chcieli, Ewald? Nie będę ci owijał w bawełnę, opowiadał propagandowych bajek o małpie i zegarku. Będzie plebiscyt – niech większość zadecyduje. Pamiętaj o jednym – raz rozpalona nienawiść płonie jak hałda. Tli się pod powierzchnią, ale wystarczy ruszyć łopatą, i nagle gorzeje wielki pożar. Ja mam całkiem odmienne zdanie niż ten twój Bywalec. Ale nie będę ci mówił jak głosować – to sprawa twojego sumienia. Tylko proszę cię – ze wszystkich sił unikaj wplątania się w awantury mogące skutkować rozlewem krwi!
Ewald posłuchał, od polityki trzymał się z dala. I od powstańców, i od freikorpsu.
Aż do chwili, kiedy pewnego dnia nie zastał u Bywalców Maryjki. Alojz przekazał mu, że Maryjka chodzi teraz co wieczór do „Cafe Otto” w Katowicach, gdzie z Sosnowca na pięknych koniach przyjeżdżają polscy oficerowie. Ileż to się ich podobno Maryjka nie nachwaliła – że uprzejmi, szarmanccy, nawet w rękę na powitanie całują. Ewald odwrócił się na pięcie i pobiegł pędem do Pfistera. I tak oto…
***
I tak oto, pewnego sierpniowego wieczoru, Ewald Falkus wsiadł na Nikiszu do Balkanu, kolejki wąskotorowej. Balkan kursował dwadzieścia osiem razy dziennie, wożąc pracowników pomiędzy szybami. Przy okazji też, całkiem bezpłatnie, mogły podróżować nim osoby cywilne. Ostatni przystanek kolejki był położony na Wilhelminie, całkiem blisko niemiecko-polskiej linii demarkacyjnej, obsadzonej przez Francuzów.
Wysiadł na ostatnim przystanku, który otulony był mgłą, napływającą z okolicznych stawów i łąk. Kamraci już czekali na niego, czekał także Otto Pfister, odziany w szary, wojskowy płaszcz i skórzany pas z ładownicami. On też poprowadził przybyłych dość długim marszem do drewnianej szopy, w której w której stały dwa burgi. Olbrzymie, uzbrojone, oczekujące. Nowiutkie, jak spod igły, nie tak zdezelowane, jak te kopalniane. Burgi. Łokery. Mechy. Różnie te zabójcze maszyny nazywano. W Rzeszy przyjęła się nazwa burgi, od plakietek przytwierdzanych do burt maszyn: „Ein feste Burg ist unser Gott”. To bogobojni luteranie z 10 Pułku Grenadierów ze Schweidnitz, który po raz pierwszy użyli ich w walce, postanowili dodatkowo wzmocnić pancerze mechów.
Ewald pomyślał mimochodem, że nazwa „twierdze” doskonale do tych potworów pasuje.
– Dotarły do mnie pewne wiadomości – bez zbędnych wstępów zagaił Pfister. – Polacy ruszają dziś w nocy, by zbrojnie zająć Katowice. Mamy za zadanie do tego nie dopuścić.
– Panie inżynierze, ale jak? – wyrwał się któryś z oczekujących.
– Od teraz nie jestem dla was inżynierem, ale hauptmannem – oznajmił sucho Pfister. – A jak? Mamy rozkaz nie przepuścić polskich bojówek na nasz teren. Z moich informacji wynika, że nadejdą od strony Sosnowca ku Wilhelminie. I tu ich musimy zatrzymać.
– A jeśli… Jeśli Polacy rzucą swoje łokery? I swoje tanki? I aeroplany? Co wtedy? – zabrzmiał, nie wiadomo czyj, zalękniony głos.
– Nie rzucą. Piłsudski jest bardziej zajęty Tuchaczewskim niż Śląskiem. Bez obaw. A teraz – podzielić się na załogi i zebrać przy maszynach. Będzie jak na ćwiczeniach!
Wielokrotnie ćwiczone „na sucho” czynności weszły już freikorpsowym ochotnikom w krew. Sprawnie ustawili się przy mechach.
– Na miejsca! – warknął hauptmann Otto Pfister.
„To twoja ostatnia szansa, by uciec”, bił się z myślami Falkus. „Jak to jest, że najpierw karmili cię gadkami o unikaniu rozlewu krwi, a teraz wchodzisz do najbardziej śmiercionośnej maszyny na świecie, by strzelać do rodaków? Kim ty w końcu jesteś – Niemcem? Polakiem?” Już miał rzucić się sprintem do ucieczki, gdy nagła myśl o Maryjce przykuła go do ziemi. „Jestem – Ślązakiem! I nie chcę, żeby rządzili mną obcy. Nawet, jeśli mówią podobną mową. A Pfister – obcy nie jest! Jest tutejszy, a czy rozmawia po niemiecku, po polsku czy po ślonsku, jakież to w końcu ma znaczenie?”. Takie myśli przebiegały przez głowę Ewalda, ale oczami wyobraźni widział tylko smukłe paluszki Maryjki, szorowane wąsiskami polskich oficerów.
Chłopak wspiął się do swojego olbrzyma i zajął miejsce – operatora maszynerii. Po chwili dowódca burga, w cywilu strzałowy Steller z niedalekiego Boerschachte, rozkazał: – Dołóż!
Chłopak zaczerpnął z zasobnika dennego szuflę węgla i wrzucił w otwartą gardziel paleniska. Czujnie sprawdzał ciśnienie pary, by zameldować:
– Ciśnienie w normie!
Dowódca przekazał meldunek Pfisterowi. Ten nasadził na głowę pamiętającą okopy Passchendaele pikielhaubę, zapalił fajkę i zakomenderował: – Zapamiętajcie ten dzień, meine Herren! Być może będziecie o nim opowiadać wnukom. O dwudziestym sierpnia 1920 roku! A teraz – vorwaerts!
Ewald pociągnął dźwignię rozruchową. Mechaniczny potwór zaryczał dziko, gdy nadmiar pary uchodził przez rurę wyrównującą, zapalił żółte oko reflektora, powstał chwiejnie na nogi i wyciągnął przed siebie morderczą kończynę – Maschinengewehr 18 BurG.
KONIEC
Jeśli coś komuś wydaje się niejasne:
– markszejder – miernik, geodeta górniczy
– chodzić na haks – podbierać owoce z cudzych sadów
– ryczka – małe krzesło, stołeczek
– katać – akurat
– fanzolisz jak łożyrok po sztyrech halbach – bredzisz jak pijak po wypiciu czterech półlitrówek
– Ein feste Burg ist unser Gott – Warownym grodem jest nasz Bóg – pierwszy wers pieśni napisanej przez Marcina Lutra; nieformalny hymn reformacji
– Piłsudski jest bardziej zajęty Tuchaczewskim niż Śląskiem – w dniach 13-25 sierpnia 1920 r. toczyła się bitwa warszawska
– w nocy z 19 na 20 sierpnia 1920 r. wybuchło drugie powstanie śląskie.