
Uderzył nocny dzwon, płosząc z dachów wrzaskliwe ptactwo. Miasto powoli cichło, stygło po gorącym dniu niczym cielsko przeszytego strzałą jelenia. Huczny jarmark dobiegł końca. Ulicami u jego stóp, niemalże pustymi, włóczyła się półprzytomna para. W powietrzu unosiły się zapachy z kupieckich stoisk – soczystych moreli, drażniących nozdrza przypraw, odszpuntowanych win przywiezionych z dalekich zakątków świata. Latricię obejmowało słodkie znużenie.
Lonson nie zwracał na to uwagi, zapatrzony w pobłyskujące w świetle balkonowych lampionów puzderko. Jedyną pamiątkę po zmarłej matce. Otworzył je gestem pełnym namaszczenia, bynajmniej nie z myślą o utraconej rodzicielce, gdyż odeszła tak młodo, że pamiętał ją jedynie z opowieści. Wyścielone aksamitem wnętrze skrywało dwa przedmioty. Szafir pierścionka hipnotyzował, kształtem przypominał kocie oko. Obok złoty łańcuszek, który właśnie przelał się przyjemnym chłodem między palcami Lonsona. Wyobraził sobie bladą szyję, nagle szybciej pulsującą pod dotykiem jego dłoni. Pod ciężarem – nie wagi jako takiej, lecz zobowiązań – ametystu. Uśmiech obdarowanej Maive, pełgający po pięknym obliczu, od zmysłowych ust i wydatnych policzków do przymrużonych zielonych oczu.
Wsunął w but sztylet, odetchnął gęstym powietrzem. Był zadowolony, że życie układa mu się gładko niczym atłas na kibici młodej dziewczyny.
Pod nim rozległ się hałas. To ojciec głębokim głosem nawoływał Lonsona, żeby ten wreszcie zszedł na parter. Chłopak westchnął, poirytowany brakiem wyczucia Octaviusa. Łaskawie przypomniał sobie, że zaraz wyjeżdżam.
Delikatnie odłożył łańcuszek, zamknął puzderko, schował je do skórzanej torby wypakowanej wiktuałami, prezentami oraz perfumami, którą zarzucił na ramię i żwawym krokiem wyszedł z pokoju. Z rzadka przybywającym tu gościom dębowe schody przypominały o wieku zbudowanego dwadzieścia lat temu domu. Lonsonowi boleśnie kojarzyły się z poskrzypującą stodołą. Octavius pochodził ze wsi, skąd wyprowadził się za młodu. Osiadł w Latricii ćwierć wieku temu. Parał się wieloma zajęciami, głównie wymagającymi fizycznej siły, ostatecznie jednak skończył jako szanowany handlarz. Dzięki niemu mieszkańcy Latricii mogli zaopatrzyć się w egzotyczne albo luksusowe dobra. Szafran, kurkuma, jedwabie – nie zatrzymując się, Lonson rytualnie zgarnął po trochu wszystkiego, co nawinęło się pod rękę – towary wypełniały niemal każdą szafę w każdym pokoju, leżały także tutaj, na kredensach w holu – i zatrzymał się przed wielkim jak beczka ojcem.
– I tak się spóźnisz – powiedział Octavius, odstawiając na kredens butelkę wina. Roztaczał wokół siebie mdlącą mieszankę alkoholu, potu i kamfory. – Lepiej pojedź jutro. Zaraz się ściemni.
Lonson jedną ręką poklepał ojca po barku, drugą chwycił smoczy owoc i już stał przy drzwiach.
– Dziękuję za wszystko, ojcze – powiedział z udawanym smutkiem. – Dobrze wiesz, że muszę jechać. Nocą, paradoksalnie, jest bezpieczniej. Poza tym będzie za mną Schyłek. Nie przejmuj się.
– Dopiero drugi raz jesteś w domu w tym roku. – Octavius chwycił butlę wina i pociągnął potężny łyk. – Podreptał do syna, bezradnie rozkładając ręce. – Co ja bez ciebie zrobię? – Sztywno go przytulił.
Lonson czuł na policzku szczecinę ojca, do oczu prawie wchodziły mu sumiaste wąsy. Serce Octaviusa biło jak dzwon. Ojciec wzbudzał w nim ambiwalentne odczucia, z jednej strony go kochał i był wdzięczny za dostatni byt, z drugiej miał serdecznie dosyć przaśności, płytkiego światopoglądu oraz wrażliwości właściwej prostakowi mieszkającemu gdzieś na zabitym strzechami odludziu. Tym właśnie był ojciec – parweniuszem, dyletantem i gburem, dla którego kultura i takt stanowiły dobra deficytowe, okazywane jedynie podczas interesów. Lord Fryderyk stanowił jego całkowite przeciwieństwo. Ale rodziny się nie wybiera…
– Synku, zostań choć jedną noc jeszcze. – Lonson odepchnął go, wytarł z policzka nie swoje łzy. – Przygotowałem pyszną sarninę. Zjesz jutro, odpoczniesz… Nie pożałujesz…
Właśnie zaczynam, że w ogóle przyjechałem, pomyślał Lonson.
– Na święta mnie nie będzie – rzekł z powagą. – Przyjadę za jakiś czas.
Octavius przetarł oczy, czerwone ze zdumienia.
– Czemuż to? – zapytał ochryple. – Proszę cię, zostań. – Wyjął haftowaną złotą chusteczkę i siąknął nosem. – To dla mnie ważne.
Lonson skrzywił się.
– Co dla ciebie jest ważne?
Kaprawe oczy zamrugały. Octavius nie rozumiał, o co chodzi synowi. Nagle jego twarz wykrzywił grymas. Tracił cierpliwość.
– Twoja obecność przecież – rzekł zirytowany.
Moja obecność, czy raczej moje zdolności? – przeszło chłopakowi przez głowę. Odkąd Lonson skończył szkołę w rodzinnym mieście i udał się na szkolenie w Libertii, zyskał w oczach Octaviusa. Okazało się, że stanowi nieprzecenioną pomoc podczas rozmów z handlowcami, zwłaszcza tymi przybywającymi z dalekiego wschodu, kutymi na cztery łapy, przebiegłymi dusigroszami.
– Jesteś dla mnie ważny – męczył ojciec, nerwowo poprawiając resztki włosów na głowie.
Zatem zauważył syna, dopiero kiedy ten nauczył się manipulować ludźmi. Widział w nim narzędzie, dzięki któremu podpisze kolejne lukratywne umowy i jeszcze bardziej obłowi się dobrami.
– Masz jutro ważne spotkanie – powiedział Lonson, otwierając drzwi. Do środka wpadł letni podmuch. – Wierzę, że sobie poradzisz w negocjacjach. Jesteś twardy, tato. Nie potrzebujesz mnie.
Octavius klapnął na zydlu jak smutny osiołek. Wiedział, że nic już nie wskóra. Tą pozą – biednego starego ojca cierpiącego z powodu nieczułości syna – oczywiście chciał na Lonsona wpłynąć.
Lonson zamknął drzwi bardzo cicho.
Odetchnął głęboko, rad, że nie musi tu dłużej zostać. Spojrzał w rozgwieżdżone niebo, uśmiechnął się do księżyca. Czekał go dzień drogi na grzbiecie Kasztanki. Gdyby mógł, kazałby jej pędzić cwałem całą drogę, taki był spragniony widoku dziewczyny. Maive, och, Maive, słodka niczym nektarynka, którą już niedługo zerwie z drzewa. Na końcu czekało na Lonsona spotkanie z cichym lordem Fryderykiem w zniewalającej Libertii. Oraz, rzecz jasna, wystawny bankiet.
W domu zza uchylonego okna rozległo się pochrapywanie Octaviusa. Zasnął pewnie gdzieś na podłodze, między butelką wina a płóciennym workiem zachodnich przypraw.
Z tyłu znajdowały się dwa boksy dla koni. Jeden pusty – rok temu koń złamał pęcinę, ojciec kazał zwierzę dobić. W drugim czekała na swego pana Kasztanka. Piękna klacz zastrzygła uszami, widząc zbliżającego się Lonsona. Chłopak osiodłał przyjaciółkę – często do niej mówił podczas podróży – objuczył i się na nią wspiął.
***
Kopyta zastukały na brukowanej kostce, rozgniatając morele i jabłka. Wzmógł się lekki wiaterek. Mijali gospodę, do której ojciec Lonsona zbyt często zaglądał. Rejwach wylał się na cichą ulicę, kiedy z karczmy, schylając się pod nadprożem, w blasku złotego światła wyszedł niezwykle wysoki człowiek. Oswobodził swojego konia i, zachowując dystans, ruszył za nimi. Na głowę nasunął kaptur. Kasztanka zarżała, nie od razu rozpoznając w ukryciu podążającego za nimi Schyłka. Chłopak uspokoił ją, czule gładząc grzbiet i szepcząc do ucha.
Niedługo później przez bramę wyjechali z jarmarcznej Latricii na główny trakt. Powietrze stało się rześkie. Skręcili w lewo, na mniej uczęszczaną drogę biegnącą wzdłuż prastarego lasu. Korony drzew otulały szelestem. Drogę oświetlał nadgryziony majem księżyc. W jego skąpym świetle obok Lonsona pojawił się człowiek na potężnym ogierze. Schyłek, zwany też Rzepem, zerknął na chłopaka spod kaptura i wysforował się naprzód sprawdzić teren.
Myśli chłopaka zaczęły krążyć wokół Maive. Nie mógł doczekać się spotkania z tą nieobliczalną dziewczyną. Zawsze go czymś zaskakiwała. Chciał ujrzeć Maive jak najprędzej, dlatego skręcił na węższą ścieżkę wiodącą w głąb lasu. Skrót prowadził przez bujne ostępy i drogę wkrótce pochłonęła obfitość leśnego poszycia. Kasztanka zwolniła, nerwowo zarzuciła łbem, wyczuwając mieszkańców ostoi. Lonson mrużył oczy, obserwując otoczenie, ale w tej gęstwinie nie mógł nic dostrzec. Słyszał głównie miarowy tętent kopyt na suchej ziemi, czasem odległe wycie wilka, przemykającą po drzewie wiewiórkę.
Za nim rozległ się narastający dźwięk, pojawiło się coś większego. Gwałtownie odwrócił się na siodle i odetchnął z ulgą. To tylko, a może aż, Schyłek. Odbił w bok, wjeżdżając w gęstą paproć, aż nieustraszony ogier zrównał się z Kasztanką. Schyłek zdjął kaptur i spojrzał na Lonsona. Księżycowe światło wrzynało się w las, srebrnymi sztyletami wydobywając z półmroku posępne oblicze. Rzep przeczesał długie blond włosy i promiennie się uśmiechnął.
– Pewnie nie możesz się doczekać, aż sobie użyjesz – powiedział zachrypniętym głosem. – Możesz skupić się tylko na niej. Wszystkim innym zajmę się osobiście.
Chłopak zastanowił się nad słowami mężczyzny. Czy można ufać komuś, kogo twarz tak nagle się zmienia – z maski śmierci w bez mała lico cherubina? Schyłka poznał dwie wiosny temu w Libertii po zaprzysiężeniu na Zarządcę. Wielki mężczyzna został mu przedstawiony i zaproponowany jako przyboczny przez Lorda Fryderyka podczas kameralnego spotkania. Na szczycie wieży usiedli przy stole wraz z arcykapłanem Rudolfem Okari. Słońce przypiekało, ale łagodziła je bryza morska.
– Zamyśliłeś się – powiedział Schyłek, odchylając gałęzie. – Pewnie znowu coś sobie liczysz.
Drewniane skrzynie pełne macic perłowych, ostryg, krabów, homarów, mątw i innych oceanicznych frykasów przypływających na statku w prezencie od ludu Wodenixów. Wino leżakujące w beczkach po brandy, wysyłane do sąsiadów w zamian za luksusowe tkaniny, w które przyodziewali się w Latricii szlachcie, arystokraci, dumne damy i wysocy kapłani. Między innymi to przeszło przez głowę Lonsona, tsunami wywołane słowami człowieka w czerni.
– Liczę głównie na siebie – powiedział chłopak, starając się, aby ton jego pobrzmiewał zarazem dumą i obojętnością. – Co do moich obowiązków, zgadza się, mam ich dużo, lecz czy nie byłoby zbrodnią roztrząsać to w tak pięknych okolicznościach natury? Spójrz na te wspaniałe sosny, poczuj na twarzy pajęczyny rozsnute między drzewami przez pajęczych artystów.
Schyłek parsknął śmiechem.
– Nadajesz się do tej pracy, nie przeczę – powiedział. – Posługujesz się wełnianym językiem z coraz większą wprawą.
Lonson schylił się pod gałęzią wielkiego dębu, lekko popędził Kasztankę. Był w dobrym, prawie euforycznym nastroju i przyszło mu do głowy, aby Schyłka wtajemniczyć trochę w swój świat. Mogę uchylić rąbka tajemnicy.
– Za cztery dni rozpocznie się wielki bankiet w Libertii – mówił podniesionym tonem, dopóki Schyłek go nie dogonił. – To będzie bardzo ważny czas dla miasta. Z różnych stron świata przyjadą ludzie piastujący wysokie stanowiska.
– Jeszcze więcej liczenia – zadrwił Schyłek. – Ile masz w tym czasie spotkań?
– Oficjalnie dwa.
– Aż dwa. – Zacmokał, nieumiejętnie maskując zdziwienie. O drugim spotkaniu nie mógł wiedzieć. – Każde pewnie zajmie całe popołudnie.
– Ale jeśli uda mi się podpisać korzystne umowy, to konsekwencje będziesz liczył w latach. Jakość twojego życia niebywale się polepszy. – Zamilkł. Nie o tym chciał powiedzieć postrachowi Olendry. Kasztanka zastrzygła uszami. Pod kopytami trzaskały gałązki i szyszki. – Nie mydl mi oczu, wielkoludzie. Dobrze wiesz, z kim się spotkam na bankiecie.
Schyłek uśmiechnął się krzywo. Wyjął zza poły płaszcza cygaro. W wielkich dłoniach przypominało patyczek.
– Emisariusz imperium Erkuny będzie zachwycony twoim widokiem – zakpił. Nie wiadomo skąd skrzesał iskrę i zaraz posmakował cygaro. Ruchy miał dzikie, pewne. – Szczeniak z dwuletnim doświadczeniem w prowadzeniu pertraktacji dotyczących towarów przywożonych i wywożonych z Libertii. Bez urazy, lord Fryderyk chyba przecenia twoje możliwości.
– Cóż, być może masz rację – odparł beztrosko Lonson. – Tylko czas pokaże, czy poradzę sobie z Pablodunem tak samo dobrze jak z tobą. Bez urazy.
– Ze mną? – Schyłek spojrzał na niego z ukosa. – O czym ty mówisz?
Lonson uśmiechnął się sardonicznie.
– Jesteś duży i silny. Gdybyś chciał, złamałbyś mnie niczym zapałkę. Jesteś też szybki, lecz… Chodzi o to, że masz szybkie nogi. I ręce. Ale umysł… Cóż, zakończę na tym, że nie można nazwać cię ułomkiem.
Schyłek wetknął cygaro w zęby, mocno je przygryzł.
– Zdziwiłeś się, kiedy powiedziałem, że mam dwa ważne spotkania – kontynuował Lonson – Pierwsze faktycznie jest z emisariuszem Pablodunem. Drugie natomiast… O drugim nie wiesz, ponieważ nie ma go w planach.
Schyłek uniósł brwi.
Lonson wzruszył ramionami.
– Będzie spontaniczne – powiedział, jakby miało to cokolwiek wyjaśnić. Paprocie i krzewy usunęły się na bok, odsłaniając ścieżkę.
Lonson spiął konia i pognał przed siebie. Zostawili za sobą gęsty matecznik, lecz ścieżka wielokrotnie się rozwidlała, z czego skwapliwie korzystał, wystawiając Schyłka na kolejną próbę. Potrzebował obrońcy, który za nim nadąży. Kogoś, kto będzie czujny. Do tej pory Schyłek za każdym razem zdawał egzamin. Raz nawet uratował mu życie przed skrytobójcą.
Kasztanka spięła mięśnie, przeskoczyła niewielką skarpę. Kiedy czarny ogier mignął gdzieś obok, Lonson zaśmiał się, pełen podziwu dla Rzepa.
***
Jechali truchtem przez szumiące pola pszenicznych kłosów. Pomiędzy pulchnymi ziemiami pełnymi owoców i warzyw. Pośród słomianych strzech, z których wyrastały uśpione latem kominy, a otwierane przez ciekawskich osadników okna skrzypiały, płosząc z ganków zięby i drozdy. Aż po horyzont ciągnęły się sady jabłoni. Słoneczne światło rozmiękczało ten obraz, nadając mu idyllicznego wymiaru.
Schyłek podążał za nim w coraz większym dystansie. Lonson nie chciał czuć się skrępowany podczas spotkania z Maive. Dziewczyna nawet nie miała pojęcia o istnieniu Rzepa. Wyjął z przytroczonej do boku konia torby flakonik i popsikał sobie nim szyję i przeguby.
Zatrzymał się pod przysadzistą chatą. Jeszcze zanim zeskoczył z niej, Kasztanka podeszła do zawieszonego worka z obrokiem i wsadziła weń pysk, zerkając na poidło pełne wody. Lonson poklepał ją łagodnie, zdjął z boku skórzany plecak i worek, nucąc pod nosem jakąś melodię. Kiedy tylko rozsiodłał konia, coś z impetem uderzyło w niego z tyłu.
Nagle oślepł.
Perlisty śmiech rozległ się z jednej strony głowy, potem z drugiej.
– Pachniesz!
– Nawet zdążyłem się umyć – odparł, czując na twarzy pełzające palce.
– Znowu w strumyku w lesie?
– Znasz mnie.
Jej oddech łaskotał mu ucho, w które nagle go zadziornie ugryzła.
– Pewnie padasz na pysk. Przygotowałam ci łoże.
– Urocza jak zwykle. – Złapał ją pod uda i wyczuł, że ma na sobie sukienkę, pewnie tę samą, którą dał jej w prezencie. – Dziękuję, zdrzemnąłem się w lesie.
Zeskoczyła mu z pleców i mocno się wtuliła, gdy tylko odwrócił się przodem. Miękkość jej ciała sprawiła, że serce zabiło mu szybciej. Puszyste włosy roztaczały woń kaszmiru i miodu.
Zanim zdążył w pełni odwzajemnić czułość, już się odsunęła i dźgnęła Lonsona palcem w pierś.
– Miałeś być wczoraj!
Choć minę miała poważną, wciąż wyglądała pięknie. Usta niby poziomki, oczy wielkie, chabrowe, żywe…
Smukłe palce nie przestawał go sztyletować, jakby w nadziei, że w końcu przebiją serce. Pomyślał, że jeszcze chwilę, a na ratunek przybędzie mi Schyłek. Wyobraził to sobie i parsknął śmiechem. Twarz dziewczyny spochmurniała.
– Takie to zabawne? – zapytała, szturchając go pięścią w ramię. – Na pierdnięcie lorda Fryderyka przybyłbyś o każdej porze!
– Miałem być wczoraj lub dziś – odparł, tracąc rezon. – Tak się umawialiśmy.
– Hmm, naprawdę? To cię tłumaczy? – zapytała, przechylając głowę. – Wizytę z ważnym dygnitarzem jesteś w stanie zaplanować co do minuty, a mi palcem w kalendarzu pokazujesz dwa dni i mówisz: „O, tu gdzieś będę!”. Taki z ciebie rachmistrz? I owszem, powiedziałeś mi wspomniane słowa, ale nie pamiętam, żebym się na twoją łaskawą propozycję zgodziła.
Przez moment nie był w stanie ocenić, czy Maive się droczy, czy faktycznie jest zła. Uciekł spojrzeniem, rozejrzał się, jakby mógł gdzieś znaleźć sensowną odpowiedź, choćby u spokojnie pijącej wodę Kasztanki. Najwyraźniej to Maive rozluźniło, bo zaśmiała się, złapała go za rękę i pociągnęła za sobą.
– Chodź, pokażę ci coś.
Weszli do chaty, Maive chwyciła szklane naczynie i szybko wybiegła z powrotem na zewnątrz. Już nie trzymała Lonsona. Wiatr wzbił kurzawę na drodze, wzdął jej suknię, która zaraz znikła w kłosach pszenicy. Chłopak wyjął z juków posrebrzane puzderko, schował je do kieszeni i pognał za nią. Jeśli Rzep to widzi, musi mieć niezły ubaw.
Podążał za szelestem w polu jak kot za myszą. Za jaskrawą bielą sukni oraz czernią długich włosów.
Wybiegł z pola do sadu jabłoni. Ani śladu Maive. Teoretycznie, gdyż za jednym z większych drzew dojrzał rąbek sukni. Udał, że nic nie zauważył i dla niepoznaki zaczął nawoływać dziewczynę. Maive była nieprzewidywalna, narowista. Miała ochotę na zabawy, droczenie, igraszki, by później z powagą właściwą pustelniczemu mędrcowi podjąć jakiś ważki temat.
Kawałek dalej stały dwa krzesła i stolik, na którym leżały różne przedmioty. Lonson rozejrzał się i pogwizdując ruszył w ich stronę. Na drewnianym blacie znajdowały się dwie pięknie obszyte skórą, opasłe księgi. „Zasady na dworach”. „Historia Olendry. Pryncypia handlu oraz negocjacji”. Maive próbowała nadgonić zaległości w edukacji. Prawdę mówiąc, nie wypadała gorzej od przeciętnego mieszczucha.
Jabłko śmignęło w powietrzu, złapał je w ostatniej chwili. Gdyby nie refleks, dostałby w głowę.
Maive opuściła kryjówkę z uśmiechem na ustach. Wiklinowy koszyk niosła dumnie w zgięciu łokcia.
– Proszę spocznij, jaśnie panie.
Posłusznie zajął krzesło i ugryzł owoc, nie spuszczając z dziewczyny spojrzenia. Maive wyjęła z koszyka i podała mu talerz z kromką chleba ze smalcem, winogronami i trójkątem sera. Obok postawiła butelkę wina. Usiadła naprzeciw, założyła nogę na nogę, odgarnęła z czoła włosy i splótłszy ramiona, zmrużyła chabrowe oczy.
– Pewnie nie takiego powitania się spodziewałeś.
– Nie narzekam. Doceniam posiłek. Dziękuję.
Siedzieli w przyjemnym cieniu najstarszego drzewa. Ukryte w zbożach cykały świerszcze, ciszej, jakby nieśmiało. Wiatr łagodnie przeczesywał krainę, teraz jednak kojący szum ustał. Jestem pośrodku niczego, pomyślał Lonson. To nie mój świat.
– Jesteś moją księżniczką – wypalił.
Maive bujała nogą. Eleganckie trzewiki, które podarował jej niedawno, nosiły już ślady zniszczenia; ząb czasu gryzł tu dotkliwiej. Lonson pomyślał o ludziach pracujących od świtu do nocy. Żyjących w znoju. W spiekocie bezlitosnego słońca latem. Przygarbione sylwetki, twarze pomarszczone niczym suszone śliwki. Wezbrała w nim złość na rodziców Maive – dlaczego kazali dziewczynie tyle pracować? To nie było życie dla niej.
– Siedzę tu w każdej wolnej chwili i czytam o wielkim świecie – powiedziała, odgarniając włosy z czoła. – O zwyczajach, kulturze, etykiecie, manierach. O tym, co wolno, co wypada, co należy. Zatapiam się w dziejach Olendry. – Spojrzała w bok, parsknąwszy. – O powstaniu Libertii wiem chyba wszystko.
– Nie musisz tego robić dla mnie.
Zerwała się z krzesła i weszła na stół.
– Robię to dla siebie. Wbrew temu, co mówisz, nie jestem żadną księżniczką. Nie mam własnej ziemi, zamku, ani choćby wieży, z której mógłbyś mnie uratować. Jestem córką prostych ludzi. I chcę się z tego świata wyrwać. Przynajmniej duchowo.
Stanęła na palcach i zerwała z jabłoni największe jabłko. Lonson przyglądał się napiętym, smukłym łydkom. Miał ochotę złapać Maive za te cudowne pęciny i ściągnąć ją na dół. Miał ochotę wyjąć z kieszeni puzderko i wręczyć jej prezent. Choć łańcuszek był czymś więcej, niż zwykłym podarkiem, stanowił bowiem symbol jego zamiarów względem dziewczyny.
Zamiast tego odszpuntował butelkę wina i pociągnął solidny łyk. Potrzymał płyn w ustach, aż język ścierpł. Przełknął, zerkając na etykietę – wytrawne z Sacynii, krainy słynącej z doskonałego winogrona. Maive musiała kupić je w Libertii, podobnie jak ten drobny kawałek sera pleśniowego. Pociągnął kolejny łyk. Chciał ukoić nerwy związane ze zbliżającym się wielkimi krokami bankietem? A może zatopić wyrzuty sumienia w mglisty sposób łączące się z Maive?
– W każdym razie niczego nie podano mi na tacy – rzekła, zeskoczywszy na ziemię.
Lonson ugryzł się w język, na końcu którego miał: „Lepiej, bo ja spadłem ci z nieba”. To byłoby nie na miejscu, jeszcze bardziej pogłębiłoby żal dziewczyny. Wino lekko, przyjemnie zaszumiało w głowie. Lonson chciał jej teraz oświadczyć coś ważnego, ale najpierw postanowił zrobić odpowiedni podkład. Z tego miejsca w sadzie mogli spojrzeć na mury Libertii. Wielkie portowe miasto wyglądało pięknie jak obraz na sztaludze.
– Za trzy dni rozpocznie się bankiet w stolicy – powiedział, kierując tam zamyślone spojrzenie. – Obiecałem lordowi Fryderykowi pertraktować z emisariuszem imperium Erkuny. Umowa, którą podpiszemy, będzie niezwykle ważna. Poza tym spotkaniem oczywiście czeka mnie wiele innych. Na bankiet przybędą dziesiątki ważnych osobistości. Uroczystość potrwa trzy dni, każdy od rana do wieczora. To będzie czas rozmów i śmiechu. Podstępnych pytań i zawoalowanych odpowiedzi. – Zawiesił głos, przenosząc spojrzenie na Maive. Niebo zasnuły brzemienne chmury. Słuchała uważnie, wyczuwając ciężar zbliżającej się puenty. Wolnym gestem odłożył butelkę wina na środek stolika. – Każdy chciałby móc uczestniczyć w tym teatrze masek. Pyszne dania, wyborne trunki, egzotyczni goście. Latający Ogród, którego drzewa jeszcze nigdy nie pyliły. Wykusze i balkony wychodzące na nieprzebyty ocean. Przepastne sale, kameralne salki, alkowy, antresole… – Maive szerzej otworzyła oczy, wyobrażając sobie te wszystkie wspaniałości. – Będą przystojni mężczyźni, ale także piękne kobiety. W siedzibie lorda Fryderyka będzie wrzeć od plotek. Rozpoczną się podchody, a potem łowy, i nie mówię teraz o interesach, a tych spotkaniach o romantycznym odcieniu, flirtach i schadzkach. – Lonson westchnął, nachylił się do Maive. – Nie chciałbym stać się celem jakiejś wysoko urodzonej trzpiotki. Dlatego proszę cię, abyś mi towarzyszyła.
Maive zamrugała, złapała za butelkę.
– Droczysz się ze mną.
Zaprzeczył stanowczym ruchem głowy.
Wzięła kilka łyków wina, zakrztusiła się.
– Jak to sobie wyobrażasz? – zapytała, wycierając usta.
– Dam ci trochę monet. Jutro jadę spotkać się z lordem Fryderykiem. – Lord powiedział, że ma dla Lonsona propozycję. Jaką, chłopak miał się dowiedzieć nazajutrz. – Pojedziesz ze mną do Libertii. Zostawię cię w dzielnicy handlowej. Kupisz sobie coś na przyjęcie.
– Jeśli ktoś mnie rozpozna, jeśli ktoś się dowie, że pochodzę z plebsu… – Urwała, schowała twarz w dłoniach. – To będzie skandal!
Lonson wzruszył ramionami. Wyjął z puzderka łańcuszek z ametystem i podszedł do Maive. Stanął z tyłu. Wyczuwał, że jest napięta niczym struna. Dziewczyna zebrała smoliście czarne włosy i uniosła je, aby Lonson mógł założyć upominek.
– Jesteś moją księżniczką – powiedział cicho. Z tej pozycji widział biel dekoltu. Smukłe obojczyki wydawały się kruche niby porcelana. Ametyst ułożył się w zagłębieniu pomiędzy nimi gładko; nenufar na stawie.
Gdy Lonson zapiął łańcuszek, nagle zerwał się wiatr, niebo pękło i runął deszcz. Popędzili do chaty, zanosząc się śmiechem, jakby natura – sążniste krople uderzały w świat – jednym gestem zmyła całe napięcie.
***
Maive bywała wcześniej w Libertii, lecz za każdym razem miasto ją oszałamiało. Teraz, za wysokim na dwadzieścia metrów murem, gdzie niczym dumny paw rozkwitała dzielnica handlu, spojrzenie zawiesiła na odległych, strzelistych pinaklach skrywających w swym cieniu, stąd niewidoczne, latające ogrody, labirynt i inne wspaniałości rezydencji lorda Fryderyka. Znała je zaledwie z bajek rodziców, z opowieści snutych przez handlarzy, jednak przede wszystkim z ust Lonsona. Przez rok znajomości utkał w jej umyśle misterny gobelin nie tylko wyglądu tychże miejsc, lecz również sojuszy, animozji i koligacji panujących wśród wysokich rodów.
– Już prawie – wyrwał ją z zamyślenia głos Lonsona.
Robił się tłoczniej, duszniej. Maive przywarła mocniej do jego pleców.
Szyldy sklepów mieniły się w południowym słońcu. Wyroby garncarskie, biżuteria, tkaniny, dewocjonalia, wszystko wodziło na pokuszenie. Lichwiarze wykrzywiali gęby w uśmiechach, a ich złote zęby słały refleksy niewypowiedzianej obietnicy. Żebracy w łachmanach płaszczyli się pod końskimi kopytami. Na domach powiewały kupieckie flagi. Tłum gęstniał. Wrzawa nie miała końca.
Po dachówce przebiegł kot.
Maive chwyciła Lonsona mocniej, gdy mijali pijanych obdartusów. Chłopak uspokajającym gestem dotknął jej biodra. Kupcy gestykulowali żywo, zachęcali klientów do wydania paru srebrników. Ktoś upuścił brzemienny mieszek; materiał pękł, monety zabrzęczały, rozsypały się niczym ziarno wśród wygłodniałego ptactwa. Zlecieli się, pariasi i biorący los w swe ręce drobni przedsiębiorcy. Droga przed Kasztanką oczyściła się.
Kawałek dalej zrobiło się ciszej, czyściej.
– A jeśli ktoś mnie pozna? – usłyszał pytanie tuż przy uchu. – Przecież twoja kariera będzie skończona.
– Kup najlepszą suknię – polecił jej Lonson. – Taką, o jakiej zawsze marzyłaś. Tylko strój zdradza, że nie jesteś z wyższych sfer. Masz maniery, obycie.
– Wszystko wyuczone.
– Rozległą wiedzę historyczną.
– Szeroką i płytką jak kałuża.
– Błysk inteligencji w oczach.
– Niewyparzony język – dodała, po czym wepchnęła mu go w ucho.
Lonson zaśmiał się, chowając głowę w ramionach.
– Skąd taka mała pewność siebie? – zapytał, zatrzymując konia pod sklepem „Jasna Pani”.
– Akurat to jest poczucie humoru i dystans.
Lonson zeskoczył z Kasztanki i pomógł Maive zejść.
– Więc znów się mylę – powiedział, teatralnie wzdychając.
– Taka dola – rzekła Maive i nie pozwoliła mu na odpowiedź, bo niemal natychmiast zniknęła za drzwiami sklepu z sukniami.
Zostawiwszy Maive w dzielnicy handlowej, Lonson ruszył brukowanymi uliczkami w górę miasta. Ludzie usuwali się przed dumnie kroczącą Kasztanką. Droga meandrowała między budynkami o najróżniejszych kształtach i kolorach. Pilastry, portale, maswerki, domostwa pyszniły się niezliczonymi zdobieniami, fasady stanowiły wyniosłe świadectwo znajdującego się wewnątrz przepychu. Kiedy Lonson minął wielką posiadłość jakiegoś arystokraty, zaczęła się piąć, gdyż Libertia częściowo położona była na wzniesieniu.
Wyżej, gdzie wzniesienie się kończyło, poczuł potworny smród. Na placu zebrał się tłum gapiów. Strwożeni ludzie szeptali między sobą, komentując wystawione na publiczny widok zwłoki. Nabite na pale ciała wżynały się w czyste niebo. Zniekształcone oblicza, przypominające owocową pulpę oczy. Wnętrzności wylewające się z rozprutych brzuchów. Zgnilizna, ropa, bzyczące muchy. Lonson wstrzymał oddech i spiął Kasztankę ostrogami, chcąc jak najprędzej opuścić tę część miasta. Nikt nie rozpoznałby martwych ciał, ale on wiedział, że były to osoby, które śmiały sprzeciwić się woli lorda Fryderyka.
Zostawił konia przed posiadłością lorda, zabrał juki i wszedł wielkimi wrotami do przepastnej sali. Kamerdyner Teodor, który przywitał go z przesadnym szacunkiem, wziął od Lonsona torby i wyściełanym dywanem korytarzem zaprowadził go do położonego na parterze eleganckiego pokoju.
– Nasz pan kazał mi przekazać – rzekł Teodor po drodze – że chce, abyś przed spotkaniem z nim ukoił nerwy po trudach podróży.
Lonson uśmiechnął się pod nosem, wspominając ciepłe łoże i Maive leżącą obok. Jedynym trudem był ten związany z tymczasową rozłąką.
– Jestem wdzięczny – powiedział, odbierając od starszego mężczyzny torby.
Teodor pociągnął wypomadowane siwe wąsy, ukłonił się i odszedł, zostawiając Lonsona przed uchylonymi drzwiami. Na środku dużego pokoju uwijały się dwie służki, przygotowując kąpiel w żeliwnej wannie. Pierwsza, z rudymi lokami, bez krępacji spojrzała na jego przyrodzenie. Uśmiechnęła się psotnie, po czym zgarnęła z podłogi ubrania Lonsona i wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.
Zanurzył się w cudownie gorącej wodzie aż po szyję. Zamknął oczy. Słyszał drugą dziewczynę, jasnowłosą łanię. Chodziła boso, żwawo, niemalże bezszelestnie. Chodziła, jakby ta komnata należała do niej.
Usłyszał cichutkie kapnięcia i głośniejszy dźwięk, gdy Rose – tak zwała się służka – włożyła do wody rękę i delikatnie zamieszała. Pokój wypełnił zapach olejków eterycznych. Przez uchylone drzwi na balkon, stłumiony, dobiegał z ogrodu trel ptaków.
Tylko czy Rose była w istocie służką? Wcześniej raz spotkał ją w ogrodzie. Zachowywała się bez uniżoności, śmiało, nawet pierwsza zainicjowała rozmowę. Mówiła wtedy, że jest tu nowa i żeby nie był zły, bo jeśli go czymś urazi, to nieintencjonalnie. Lonson poczuł się dziwnie, nielojalnie wobec Maive, jakby z Rose to była schadzka – te spojrzenia dziewczyny, te miny nieudolnie zawoalowane w nieśmiałość – więc podziękował, wstał i poszedł do siebie. Zerknął przez ramię; kucała między kwiatami – zachwycała się nimi czy je pielęgnowała?
Poczuł na plecach drobne a silne dłonie Rosy. Miała najwidoczniej wprawę w masowaniu, lecz Lonson w jej dotyku wyczuwał coś więcej niż doświadczenie.
– Nie spodziewałem się ciebie – powiedział.
Ścisnęła mu barki tak mocno, że drgnął. Następnie zaczęła masować szyję, ramiona, pierś; zaskoczony otworzył oczy i spojrzał na ręce Rose – doskonałe niczym porcelana.
– Odpoczywaj – powiedziała. – Niedługo masz spotkanie z lordem.
Kiedy zsunęła dłoń niżej, do podbrzusza, strącił ją.
Dłoń zawisła w pół gestu, jakby ktoś zatrzymał czas. Czarne od atramentu opuszki mocniej zacisnęły się na piórze. Na przeraźliwie długich palcach zamarło światło licznych pierścieni. Trwało to może kilka sekund, w czasie których okolone gęstymi rzęsami piwne oczy lorda Fryderyka przecięły gościa na wskroś. Lonson zesztywniał; owad uwięziony w bursztynie.
– Cieszę się, że jesteś. – Lord Fryderyk zanurzył pióro w inkauście i wznowił pisanie jakiegoś dokumentu.
Lonson cierpliwie czekał. Próbował wyczytać coś z tej sceny, ale wymykała się interpretacji. Po co lord go wezwał? Sprawa bankietu? Pertraktacje z emisariuszem imperium Erkuny? Najprawdopodobniej właśnie o to chodziło. Lonson czuł jednak, że pod tym wszystkim tętni coś głębszego. Komnata gęstniała od milczenia.
Chrobot pióra ucichł. Fryderyk znów znieruchomiał na kilka sekund. Potem zwinął pergamin szybkim, eleganckim ruchem – niczym pająk oplatający ofiarę. Chwycił stempel, wcisnął go w miękkie, czerwone laku, po czym zamknął dokument i odłożył na bok. Palce rytmicznie zabębniły o dębowy blat.
Lonson wiedział, że to znak, aby podszedł i usiadł. Tak też zrobił. Fryderyk wsunął dłonie pod brodę, tworząc z palców ostro zakończony namiot i przyjrzał się uważnie swemu poddanemu.
– Negocjacje są ważne, lecz… Są dla ambasadora. Natomiast ty, chłopcze… – Zamilkł, przesunął wzrokiem po twarzy Lonsona. – Ty jesteś tu z innego powodu.
W powietrzu uniósł się zapach wosku i starego pergaminu. Za oknem, daleko w dole, rozległ się dźwięk jadących koni, gdzieś indziej rozbrzmiały rozmowy ludzi – posiadłość żyła własnym życiem, lecz tu, w tej komnacie, czas się zawęził do dwóch oddechów.
– Sądziłem, że chcesz, abym przekonał ambasadora–
– Och, oczywiście, Lonson – przerwał mu Fryderyk. – To priorytet. Choć bardziej dla ambasadora, niż dla nas.
– Nie rozumiem, panie.
Piwne oczy Fryderyka wpatrywały się w Lonsona z nieodpartą mocą. Pociągła twarz, zwyczajowo, nie wyrażała najmniejszych emocji. Mimo to coś na tym gładko ogolonym licu widniało. Zastanowienie. Refleksja. Powzięta decyzja.
– Pamiętasz nasze początki? – zapytał lord.
Lonson przypomniał sobie, jak cztery lata temu Fryderyk wypatrzył go w tłumie w dzielnicy handlowej.
– Tak, panie. Dostrzegłeś we mnie potencjał.
– I co dalej?
– Wziąłeś pod swój dach.
Fryderyk rozłożył dłonie w geście symbolizującym hojność.
– To wszystko jest twoje – powiedział aksamitnym głosem. – Życie może być wspaniałe.
Lonson przełknął ślinę. Służył lordowi, ale zawsze miał poczucie, że jest gdzieś na obrzeżach tego wszystkiego. Fryderyk nie angażował go w żadne spiski, nie opowiadał o swoich wrogach. Był jak ojciec, który wymaga od dziecka wykonywania obowiązków, lecz poza tym trzyma je pod ochronnym kloszem. Teraz coś się zmieniało. Co lord mógł mieć na myśli, mówiąc, że wszystko jest jego? Tę komnatę pełną atłasów oraz miękkich siedzeń? Posiadłość? A może coś metafizycznego?
– Podobała ci się kąpiel? – zapytał Fryderyk.
Ta nagła zmiana tematu zbiła Lonsona z tropu. Nie rozumiał, do czego lord zmierza. Czuł, że się w sobie zamyka, nieufny wobec intencji swego pana. Postanowił jednak to zakamuflować. Ukryć świat wewnętrzny za maską niedomyślności.
– Tak, panie – odparł swobodnie. – Dziękuję. Podróż okazała się bardziej męcząca, niż sądziłem. – Spojrzał w dół, udając zmartwienie. – Choć tęsknię za ojcem, chyba muszę rzadziej wyjeżdżać.
– Doskonale cię rozumiem. Potrzebujesz stabilnego życia. I wygodnego. Nie wątpię, że zażyłeś przyjemności w wannie. Dziewczyny są niezwykle uzdolnione. Przynajmniej tak słyszałem. – Lord złapał jeden z pierścieni i zaczął go przekręcać. Subtelny ruch w prawo, nieznaczny w lewo. – Rączki Rose są niezwykłe, nieprawdaż?
Lonson przypomniał sobie jej dłonie. Takie delikatne. Mimowolnie uśmiechnął się.
Lord wstał i na tykowatych nogach wyszedł zza biurka. Był ubrany dość skromnie, choć schludnie. Jedynym przejawem bogactwa były pierścienie na palcach. Splótłszy dłonie za plecami, Fryderyk minął Lonsona i lekkim krokiem ruszył do wyjścia.
– Chodź, drogi chłopcze. Mam ochotę na spacer.
I tak za chwilę znaleźli się w ogrodach. Świeże powietrze i ruch sprawiły, że Lonson trochę się rozluźnił. Szli ramię w ramię brukowaną ścieżką między różami, hiacyntami i konwaliami. Kwiaty uginały się pod ciężarem bzyczących pszczół. Posiadłość lorda Fryderyka znajdowała się na klifie, ogrody zaś okalały ją właśnie od strony morza, więc słyszeli stłumiony szum morskich fal. Milczeli. Lonson myślami wrócił do Maive, rozmarzył się.
– Piękna pogoda – powiedział chwilę później Fryderyk. – Czasem chciałbym, żeby dzień zawsze tak wyglądał. Ale to przecież niemożliwe. Burze też są potrzebne. Bez nich nie moglibyśmy cieszyć się tym miejscem.
– Życie nie jest usłane różami – odparł Lonson.
Na ramieniu, blisko szyi, poczuł dłoń Fryderyka.
– Cieszę się, że nie musimy się krygować. – Czyżby lord nieznacznie się uśmiechnął? – To wspaniałe, że możemy rzucać truizmami i wciąż dobrze się czuć we własnym towarzystwie. W gruncie rzeczy uważam, że jesteśmy do siebie bardzo podobni. Co uważasz?
Lonson skinął głową.
– Obydwaj przenikliwi – kontynuował lord. – Mamy ambicje. Nie cofniemy się przed niczym, żeby osiągnąć cel.
Dalej ścieżka biegła blisko krawędzi klifu. Była zabezpieczona krzewami i małymi drzewkami, przez które przebijała bryza; nagle się wzmogła, zaszeleściła liśćmi, zmierzwiła włosy Lonsona.
– Jak było u Octaviusa? – zapytał Fryderyk.
Zadziwiające pytanie. Lord nigdy wcześniej nie interesował się jego wyjazdami. Spojrzał na niego, próbując coś wyczytać; oczy za przymrużonymi powiekami przypominały sejf strzegący tajemnic myśli.
Zapragnąwszy poznać ten skarbiec, Lonson postanowił grać w otwarte karty. Opowiedział swemu panu o czasie spędzonym w domu ojca. O tym, że bardzo się różnią od siebie.
– Sądzę, że nawet fizycznie jesteśmy do siebie niepodobni – zakończył.
– Cóż, to zrozumiałe – w głosie Fryderyka pojawiła się troska. – Octavius w pewnym momencie przestał się rozwijać. A ty jesteś zupełnie innym człowiekiem niż kilka lat temu. Choć ta ostatnia różnica, fizyczna, jak ją określiłeś, wcale mnie nie dziwi.
Lonson zesztywniał, zmilczał.
Lord zatrzymał się, spojrzał na niego uważnie. Światło słońca skrzyło się w morzu, skrzyło w oczach Fryderyka, które nagle zdały się chłopakowi równie bezkresne.
– Drogi chłopcze, zawodzisz mnie – westchnął. – Wiem, że Octavius nie jest twoim prawdziwym ojcem. Przygarnął cię z twoją matką z ulicy. Nic zatem dziwnego, że macie inne oblicza. Jesteś jabłkiem bez jabłoni.
– Octavius to mój ojciec – zaprzeczył Lonson.
– Twoim ojcem może być każdy mężczyzna. A ty jesteś mi bliski niczym syn. Dlatego mam dla ciebie propozycję. Zostaniesz w Libertii i już więcej nie będziesz z niej wyjeżdżał. Chyba że na moje polecenie. Potrzebuję cię w tym mieście pełnym żmij.
– Panie, czy uchybiłem ci swym postępowaniem?
– Ależ skąd, drogi chłopcze. Tak samo jak ja nie uchybiłem w żaden sposób tobie. Zawiodłeś mnie jedynie zatajeniem prawdy o ojczymie. Musisz zrozumieć, że nasze losy, odkąd tu przyjechałeś, splatały się, aż stały się nierozerwalne. Nie chodzi tylko o politykę. Pamiętasz nasze wspólne chwile?
Tak, pomyślał Lonson. Polowaliśmy, graliśmy w szachy, dzieliliśmy się wrażeniami na temat obrazów najwybitniejszych malarzy.
– Dojrzałeś przy mnie – mówił dalej lord. – Stałeś się mężczyzną. I moim synem.
Lonson nie zdążył zareagować, gdyż Fryderyk rozchylił ramiona i go przytulił. Ta niespodziewana czułość, której nigdy nie zaznał od Octaviusa, oszołomiła go. Odwzajemnił gest, wtapiając się w kościste ciało swego pana. Poczuł cisnące się do oczu łzy. Przełknął je, myślami wracając do Maive.
Fryderyk wreszcie go puścił i jak gdyby nigdy nic ruszył dalej. Lonson brał głębokie wdechy i wolne wydechy, powoli uspokajając szybko bijące serce.
Wkroczyli w bujny kwiecisty szpaler, którym dotarli do Latającego Ogrodu. Był gargantuiczny. Kwitło tu mnóstwo roślin – kwiatów, krzewów, bylin – ale największe wrażenie robiły dziesiątki wysokich i rozłożystych drzew. Pracownicy lorda przez blisko rok na wozach przywozili ziemię, która z czasem dała życie florze. Sedacje, owe piękne drzewa o żółtawej korze, wpiły się w nią korzeniami splątanymi niczym ażur.
– Zasadzono je piętnaście lat temu. – Fryderyk oglądał długie, wiotkie gałązki opadające niemal do ziemi. – Nasiona stanowiły dar i dowód przyjaznych zamiarów Imperium Erkuny. Nie tylko ich wygląd jest niezwykły. Zresztą, wiesz, co mam na myśli.
Lonson skinął głową.
– Czy to jednak możliwe, aby drzewa nie pyliły? – zapytał.
– Owszem, ale dotyczy to jedynie żeńskich drzew dwupiennych – odpowiedział Fryderyk. – I owadopylnych. Sedacje są wiatropylne.
– Czy to jakieś czary?
Lord parsknął.
– Raczej natura. Natura jest nieprzewidywalna.
Fryderyk usiadł na ławce. Lonson, czując się naiwnie, usiadł obok. Lord zerwał z byliny dwa liście mięty. Jeden podał jemu, drugi włożył do ust.
– Spróbuj – powiedział. – Pozwala oczyścić umysł.
Zerwał się mocniejszy wiatr. Otulił ich szelest sedacji.
– Wracając do Rose… To nie jest żadna służka, tylko córka wpływowej osoby. Zostaniesz moim dziedzicem. I zwiążesz się z tą dziewczyną.
Serce Lonsona wypadło z rytmu, zgubiło parę uderzeń. Przełknął ślinę i spojrzał Fryderykowi prosto w oczy.
***
Do bankietu został dzień. Maive wirowała, kłaniała się, przybierała różne pozy.
– Doskonałe wyczucie – zaśmiał się Lonson. – Chciałbym teraz zobaczyć cię w sukni.
– Co to, to nie, mój drogi. Musisz poczekać. – Usiadła na balustradzie balkonu, rozpuściła spięte włosy. – Chyba jednak tak pójdę.
Lonson spojrzał na drzwi pokoju, obawiając się, że zostaną nakryci. Zamknął je na klucz, lecz gdyby ktoś chciał wejść, Maive musiałaby się schować. Nie powinna tu się znajdować, było to wbrew regułom panującym w posiadłości lorda Fryderyka. Gdyby nie pomoc Schyłka, nie prześlizgnęłaby się przez wiele par czujnych oczu.
– Jak nazywał się ten zdziwiony naszym widokiem starszy człowiek? – zapytała.
– Teodor. Jest kamerdynerem – wyjaśnił Lonson. – Mam nadzieję, że nie wyjawi naszej tajemnicy… Moja decyzja była nierozważna.
– Odważna – poprawiła go, przeciągając się na tle księżyca. – Poza tym lepiej spać na wygodnym łożu niż na sienniku.
Lonson podszedł bliżej, oplotła go nogami.
– Chciałabym zwiedzić posiadłość. – Uśmiechnęła się zalotnie.
Wybałuszył oczy.
– Teraz?
Przyciągnęła go za głowę, pocałowała; miękkie usta, słodko–kwaśne od wina.
– Teraz – szepnęła między pocałunkami.
Doskonały pomysł, pomyślał Lonson. Przypomniał sobie spojrzenie Fryderyka, po plecach przebiegły mu dreszcze.
– Zostaniemy tu do jutra. Wyjdziemy dopiero na bankiet.
Wydęła policzki, niezadowolona.
Spróbował ściągnąć ją z galeryjki, ale oparła się.
– Zgłodniałam. – Spojrzała spod gęstych rzęs z wyrzutem. – Też mam czekać do jutra?
– Zejdź, proszę. Boję się, że spadniesz.
Usłuchała, a on wrócił do pokoju. Ślad na podłodze pozostawiony przez wannę, w której zażył kąpieli, przywołał obraz Rose. Wydawało mu się, że wciąż czuje jej zapach.
Usłyszał jakiś niepokojący dźwięk na zewnątrz, zatem pospiesznie wziął bagietkę i wyszedł na balkon. Maive zniknęła. Coś stuknęło, a na dole, trzy piętra niżej, rozległ się trzask. Lonson ujrzał tam kształt człowieka, pewnie kogoś ze służby; złorzeczył i zadzierał głowę, więc Lonson schował się, przestraszony, że go nakryją. Ale niby kto, na czym i gdzie, skoro był u siebie?
Rozejrzał się, a widok, który mu się ukazał, zmroził mu krew w żyłach. Maive wdrapywała się po dachu budynku. Poślizgnęła się na dachówce, ale szybko złapała równowagę i już prawie była na samej górze. Lonson zaklął pod nosem, przeskoczył balustradę i ruszył za nią. Wyobraził sobie, jak dziewczyna spada i rozbija się na brukowanym dziedzińcu. Przyspieszył, pod butami zastukotało, i zaraz z szybko bijącym sercem usiadł obok niej.
– Oszalałaś – powiedział, łapiąc ją za rękę. – Zabieram cię do posiadłości dzień wcześniej, łamiąc zasady, a ty tak mi się odwdzięczasz? – Spróbowała się mu wyrwać, ale chwycił ją mocniej. – Spójrz na mnie – powiedział władczo. – Nie biegaj po dachach!
Puścił ją.
– Przepraszam. – Poprawiła suknię. – Chciałam zobaczyć… Nie pozwoliłeś mi zwiedzić posiadłości i… i uznałam, że popatrzę sobie z góry.
– Wolę nie myśleć, co zrobisz na bankiecie. – Lonson nie schodził z tonu. – Jak ci czegoś zabraniam, to w trosce o ciebie.
– Masz rację, nie powinnam tak się zachowywać. Wybacz mi.
W jej oczach igrały iskierki. Na twarzy, pod skruchą, malowały się także inne emocje. Strach, smutek, złość – a może Lonson, pod wpływem własnego rozedrgania, źle ją czytał?
Nie odzywali się więcej. Maive oglądała skąpane w półmroku eleganckie okienne łuki, labirynt, latające ogrody. Wtuliła głowę w jego ramię. Lonson na początku lekko zesztywniał, lecz po chwili poczuł przyjemne ciepło rozlewające się po ciele. Znał jej historię. Dziewczyny pragnącej wyrwać się ze swego świata. Uciec od wiejskiego, prostego życia. Od znoju za dnia i nieciekawych rozmów z rodzicami wieczorami. Mówiła, że ich kocha, lecz w tej miłości było poczucie bliskie jemu – że spadła za daleko od jabłoni.
W oddali rozległy się trąby. Zapowiadały orszak gości nadciągających na jutrzejszy bankiet. Mimo późnej pory Libertia niedługo ożyła – arterie miasta zapulsowały przetaczającymi się przez nie koniami ciągnącymi turkoczące wozy. Stukot kopyt brzmiał jak pieczęć losu.
***
Świeże powietrze poranka idealnie komponowało się z innymi woniami. Zawsze lubił stajenne zapachy – siana, spróchniałego drewna, obroku i koni – kojarzył je z przyjemnościami płynącymi z odbywania podróży. Przy jednym z boksów stał potężny mężczyzna. Człowiek, który dbał o jego bezpieczeństwo, czesał właśnie czarnego ogiera.
– Nie powinieneś sprowadzać tu tej dziewczyny – powiedział Schyłek. – Jeśli lord Fryderyk się o tym dowie, będziesz miał kłopoty.
– Dowie się dziś. Przedstawię mu Maive na bankiecie.
Ręka Schyłka zatrzymała się. Spojrzał na Lonsona z ukosa.
– Aha. Jako kogo?
– Libertyńską szlachciankę.
Rzep ściągnął brwi, podjął przerwaną czynność.
– Przypominasz mi zmarłego brata, Był tani butny… Nie przeceniaj swojej pozycji – rzekł poważnie. – Natura Fryderyka jest nieprzewidywalna.
Lonson oparł się o belki wolnego boksu. Splótłszy ramiona, przechylił głowę i zawiesił spojrzenia na postrachu Olendry. Schyłek został mu przydzielony przez Fryderyka, nasuwało się zatem pytanie, czy mógł mu zaufać. Prawdopodobnie zdawał lordowi raporty, przekazywał wszelkie mniej lub bardziej ważkie informacje. Stanowił ucho jego wspaniałości. Z drugiej nigdy nie zawiódł Lonsona, a teraz jeszcze się przed nim otworzył, wspominając nieżyjącego brata…
– Wróciła do siebie?
Lonson zamrugał, nie rozumiejąc pytania.
– Ta dziewka – wyjaśnił Rzep.
– Ma na imię Maive. Jest teraz w moim pokoju–
Zgrzebło uderzyło w drewniane wiadro, kiedy Schyłek nim rzucił.
– Słuchaj, lubię cię, ale nie pochwalam twojego zachowania. Nie wiem, co planujesz z tą… Maive… ale uważam, że przyprowadzanie jej tu jest głupotą.
– Dowiesz się w swoim czasie – uciął Lonson. – Konkretnie w trakcie bankietu. Pewnie schowasz się za okienną zasłoną, żeby za bardzo nie rzucać się w oczy. Zobaczymy, kto wtedy wyjdzie na głupca.
Schyłek zignorował złośliwość.
Lonson chciał wracać, ale przypomniał coś sobie.
– Dziś pytało o ciebie kilka osób.
– Kto?
– Nie wiem, nie znam ich. Ktoś ze służby posiadłości. I jakiś człowiek przed chwilą, zanim dotarłem tutaj.
Schyłek rozejrzał się. Byli sami.
– Co chcieli? – zapytał.
Lonson wzruszył ramionami.
– Zadawali różne pytania.
***
Tego wieczora posiadłość lorda Fryderyka zapłonęła światłem. Muzyka zderzała się ze szmerem atłasów, w wypielęgnowanych dłoniach stukały kieliszki, pobrzękiwały sztućce. Jedni goście siedzieli przy stołach, inni zbijali się w grupki i dyskutowali na ważne choć neutralne tematy. Wysokie rody krążyły po utartych orbitach, zaś ci mniej wpływowi, pragnący coś ugrać, starali się je przecinać.
Maive poczuła się niczym płotka wpływająca do akwenu pełnego drapieżników. W tej niższej pozycji, swej swoistej szarości, odnalazła jednak siłę. Stawiała kroki tak, jak uczyły księgi: najpierw czubek, potem ciężar. Suknia niosła ją jak obietnica, a ametyst drżał na szyi, kiedy z iskrami w oczach mijała wykusze otwarte na ocean. Rozmowy falowały warstwami – śmiech nad winem, zgrzyt zębów pod grzecznością. Maive szła pod rękę z Lonsonem, jakby dopiero uczyła się oddychać w powietrzu gęstym od złota i łgarstw. Tu skinęła głową, pozdrawiając kogoś, tam posłała perlisty uśmiech. Dygnięcie, gest dłoni, poza płynnie przechodząca w kolejną pozę. Pod tym kamuflażem lekkości kryła się baczna obserwacja otoczenia. Leciutko przechylała głowę ku niemu, gdy Lonson odsłaniał kulisy bajecznie niebezpiecznego świata; nie opowiadał, nie było na to chwili, lecz w kilku słowach lub zdaniach przedstawiał jej co ważniejsze osoby.
Teodor przechadzał się po rozbrzmiewającej rozmowami sali, co chwilę przystając, by ze srebrnej tacy częstować gości frykasami. Ujrzawszy Lonsona i Maive, zrobił to samo, pod gestem poprawienia wypomadowanego wąsa próbując ukryć emocję – czyżby niesmak?
Maive zerknęła na Lonsona, po czym chwyciła w palce małe ciasto nadziane warzywami, dziękując lekkim ukłonem.
Lonson, widząc oceniające spojrzenie Teodora, dał Maive znak, by ruszyć dalej.
Na galerie wytoczono wózki pełne przystawek. Na tacach ukazały się owoce morza. Zapachy przypraw i czosnku zmieszały się z wonią wina i wyperfumowanych ciał, po czym wspięły po kolumnach aż do skrzących na wysokim sklepieniu żyrandoli.
Zatrzymali się w pustym wykuszu, gdzie było trochę ciszej.
– A kim jest tamta kobieta? – Maive wskazała na rudowłosą damę w długiej aż do ziemi udrapowanej sukni. – Uchylisz mi rąbka tajemnicy?
– Nikim szczególnym.
– I dlatego tu się znalazła.
Lonson nie mógł się nie uśmiechnąć.
– To Letitia, pani wpływowego rodu Libertii. Plotki głoszą, że próbowała swoich sił u lorda Fryderyka. Bezskutecznie.
Maive dojadła ciasto, oblizała palce.
– Odporny na suchotnicze wdzięki – rzekła z rozbrajającą powagą.
– Lecz przyznasz, że urodę ma posągową.
– W istocie, przypomina płaskorzeźbę na nagrobku.
Lonson parsknął, rozejrzał się po sali. Goście jedli, krążyli, pili trunki. Zrobiło się duszniej, oddechy przyspieszyły, na niektórych czołach perlił się pot, wachlarze poszły w ruch.
Letitia rozpłynęła się w tłumie niby blada farba w feeri barw.
Ani śladu Fryderyka, ani Rose. Lonson zastanawiał się, gdzie się podziali. Dojrzał jednak Schyłka. Wysoki mężczyzna krążył po obrzeżach sali niczym strzegący stada pies. Ich spojrzenia przecięły się; mrugnięcie oka i już Schyłka nie widział.
Z wrzawy wychwycił głosy obleczone w pokorę – wysoki kapłan Rudolf Okari wysłuchiwał interesantów, mięsistymi ustami wysysając małże.
– Zaraz się poznacie – szepnął do ucha dziewczyny, widząc, że ta podążyła za jego spojrzeniem. – Zachowaj powagę.
Maive wygładziła suknię i poprawiła dekolt, żeby był skromniejszy.
Lonson wiedział, że czeka go niezwykle ważne spotkanie. Spontaniczne, jak wspomniał Schyłkowi. Decydujące o przyszłości w Liberti.
Sala wciągnęła ich niczym wir morski, którego dzikie prądy słabły jedynie na płyciznach kolejnych rozmów. Podejmowali kruche tematy, rzucali miałkie frazesy, po czym kłaniali się i podążali dalej, a Maive ledwo kryła znużenie. Wreszcie dotarli do pulchnego mężczyzny w starszym wieku. Widząc zbliżającego się Lonsona, Rudolf Okari niedbałym gestem dłoni, jakby odganiał tłuste muchy, pozbył się trzech wykwintnie ubranych mężczyzn.
– Arcykapłanie – Lonson wykonał pobożny gest, a Maive poszła w jego ślady. – Chciałem waszej świątobliwości przedstawić kobietę bliską memu sercu.
Rudolf obdarował Maive serdecznym uśmiechem. Wziął jej dłonie w swoje, zerkając na pierścionek dziewczyny.
– Cieszę się, że cię poznaję, moje dziecko – powiedział głosem aksamitnym i głębokim, jakby zamkniętym w muszli perłowej. – Zaiste wspaniale będzie przypieczętować wasze uczucie.
Maive podziękowała, siląc się, by wypaść na uosobienie cnót i pokory.
– Chciałbym, aby ceremonia odbyła się trzeciego dnia bankietu – wypalił Lonson.
Maive zamrugała, zdziwiona.
– Szybko. Bardzo szybko – powiedział Rudolf, puszczając jej ręce.
Ruszyli za nim do niewielkiego stołu pełnego jedzenia. Usiedli razem. Maive w oczekiwaniu. Lonson w napięciu; był rad, że może spocząć, gdyż kolana się pod nim uginały.
Rudolf zgarnął z tacy kraba. Dalej mówił, w międzyczasie łamiąc nogi skorupiaka i wysysając z nich mięso:
– Myślę, że można wpleść tę waszą małą uroczystość w wydarzenie lorda Fryderyka… Najpierw jednak musicie to z nim ustalić… Jeżeli wyda pozwolenie, możemy zrobić to w latających ogrodach… Za odpowiednią opłatą dla świątyni, rzecz jasna. Hmm, przepyszne owoce morza… Są zaiste wyborne.
Na wielkim talerzu Rudolfa znajdowała się kupka skorupek oraz pancerzy najróżniejszych stworzeń. Wysysał z nich wnętrzności niby malutkie dusze. Po ustach i brodzie spływały tłuszcz oraz soki.
– Sądzę, że lord Fryderyk nie poskąpi złota – rzekł Lonson, lustrując kapłana znad kieliszka wina.
Ten chwycił nóż i zaczął chciwie rozłupywać tułów kraba. Nie skomentował słów Lonsona.
– Czasem warto dopomóc sprawie, wasza świątobliwość – włączyła się Maive, otrząsnąwszy się ze zdziwienia. – Dlatego, choć to wbrew etykiecie, ja używam jeszcze widelca.
Mówiąc to, również zabrała się za kraba.
Kapłanowi oczy zabłysły jak złote świeczniki.
Nagle przysiadła się do nich Letitia. Chłód niebieskich oczu otaksował całą trójkę i odezwała się dźwięcznym głosem:
– Miło poznać wybrankę twego serca, Lonsonie.
– Skąd pani wie? – zapytał, nie omieszkując najpierw przedstawić ich sobie.
Wymieniły z Maive szybkie uprzejmości, po czym Letitia wyjaśniła:
– Och, mam oko do szczegółu. Spojrzenia, gesty, lgnące do siebie ciała…
Rudolf zakrztusił się, odchrząknął, wziął tęgi łyk wina.
– Te sprawy, zaiste, lepiej zostawmy w alkowach.
Letitia schowała uśmiech za uniesionym wachlarzem.
– Pójdę do lorda – powiedział Okari, wytarłszy chusteczką usta. – Pomówię z nim. Wybaczcie, mam jeszcze coś do załatwienia.
Gdy wolnym krokiem oddalił się, Letitia opuściła wachlarz.
– Niełatwo jest wyrwać się z wioski – powiedziała.
Maive otworzyła usta, zamknęła. Policzki oblał rumieniec.
– Lord Fryderyk ma niedługo ogłosić coś ważnego. – Wstała, złożyła wachlarz. – Miło było cię poznać, dziecko.
I zaraz rozpłynęła się ponownie w sali.
Lonson złapał Maive za dłoń i zaprowadził do drzwi skrytych za kotarą. Zamknął je, zostawiając za sobą parność i gwar. Owionęło ich rześkie powietrze. Zapadł już zmrok, ale ogrody były oświetlone lampami, wokół których unosiły się bezdźwięczne owady. Bezszelestny był także Schyłek, który skrył się gdzieś w półmroku.
Lonson wziął Maive pod rękę i ruszyli ścieżką, zatapiając się w aromat kwiatów.
To wszystko może być moje, pomyślał. Posiadłość i ogrody. Poddani i wpływy. Rose i zapewne każda kobieta, jaką sobie bym wymarzył. Pragnienie statusu, ten sztorm w duszy, a w nim Maive niczym statek przebijający się przez spienione fale.
Usiedli na pięknie zdobionej ławce pod lampą. W oddali szeleściły sedacje. Maive przysunęła się blisko, oparła głowę na jego ramieniu. Odetchnęła z wyraźną ulgą. Miękkie włosy pachniały miodem. Milczała. Lonson zrozumiał, że właśnie powoli dochodziło do niej, czym jest ten świat – nie teatrem, w którym po sztuce wszyscy zdejmą maski, lecz wieczną grą. Iluzja na szczęście kończyła się tu, w objęciach natury.
Zamknął oczy i ją przytulił. Trwali tak złączeni niby korzenie drzew, aż nagle…
Wrota otworzyły się, z wielkiej sali wylał się blask. Ogród zalały liczne głosy. Wszyscy goście wytoczyli się na zewnątrz, tworząc ludzki kobierzec. Na czele szedł lord Fryderyk. Wkroczył na podest i uniósł dłoń; zapadła cisza.
– Cieszę się, że tu jesteśmy. Jak wiecie, nigdy nie wspominałem o swym potomku. Dziś nastał czas, by to zrobić. Zapewne część z was domyśla się, kim jest ów młodzieniec. Służy mi wiernie od lat. Zawsze jest przy mym boku. To wspaniały młody mężczyzna, którego chroniłem przed tymi, którzy są naszemu rodowi nieżyczliwi. Teraz jednak mamy potężnego sprzymierzeńca. Jutro w Libertii zjawi się ambasador cesarstwa Erkuny. O tym z pewnością słyszeliście. Jest jednak z nami także córka samego cesarza. Moim najgłębszym pragnieniem jest wydanie mego syna za tę cudowną niewiastę.
Lonson nie wierzył własnym uszom. Fryderyk bez mrugnięcia oka nawijał gościom makaron na uszy. Zacisnął pięść, zazgrzytał zębami.
Ujrzał, że tłum się przed kimś rozstępuje.
– Wierzę, że zmieszanie naszych krwi to powinność – kontynuował lord. – O, oto i ona!
Na scenie pojawiła się Rose. Szła krokiem niezwykle wystudiowanym. Zarazem skromnym, kobiecym i godnym. Maive jakby zwiotczała, przygarbiła się lekko.
Wśród ludzi rozległy się ożywione szepty.
Ktoś mignął przed nim – Schyłek! – wciskając w dłoń Lonsona zimny przedmiot. Zorientowawszy się, że ma w ręku drobny sztylet, schował go za poły.
– Czy jest tu mój syn Lonson? – zapytał lord Fryderyk.
Maive poruszyła się niespokojnie, puściła rękę Lonsona.
– Czekamy na ciebie, mój dziedzicu!
Kilka osób z tłumu rozpoznało go. Ktoś uśmiechnął się, ktoś dał lekki znak głową, żeby się ruszył. Lonson jednak stał w miejscu jak wryty. Nie wiedział, co zrobić. Wreszcie zdał się na intuicję, która przejęła kontrolę nad ciałem. Pocałował Maive w czoło i ruszył spotkać przeznaczenie. Na podest prowadziły schody. Wszedł po nich wolno, głęboko oddychając.
Lord Fryderyk położył mu dłoń na ramieniu, gdy Lonson stanął obok niego. Rose próbowała ukryć ekscytację; uśmiech na jej obliczu zapalał się i gasł niby pełgający płomień.
Wszystko ucichło. Szepty gości, szum roślin, nawet morze zdawało się zamrzeć w oczekiwaniu. Rudolf Okari stał na dole, ocierał chusteczką pot z czoła. Maive patrzyła na tę scenę z przerażeniem w oczach wielkich jak u sarny. W pięści uniesionej do szyi ściskała ametyst. Letitia podeszła do niej, w geście głębokiego współczucia objęła dziewczynę, pogładziła odsłonięte ramię.
– Rose, dziękuję, że przybyłaś z tak odległej krainy. – Lonson wziął jej dłonie w swoje, spojrzał głęboko w oczy. Widział w nich świetlaną przyszłość. Ciepłe kąpiele z masażami. Dalekie spacery do lasu. Rozkosz pocałunków w księżycowym świetle. – Cieszę się, że cię poznałem. Jesteś wyjątkową kobietą.
Pod skrzącą kolią unosił się obfity dekolt Rose. Oddychała szybko, płytko, jakby czekając, aż zedrze z niej suknię.
Lord Fryderyk złączył dłonie w piramidkę. Poruszał palcami, plotąc niewidzialną sieć.
Sedacje górowały nad nimi niczym świadkowie.
Na granicy percepcji szum morza.
Lonson puścił dłonie Rosy.
– Niestety nie mogę przyjąć twej propozycji – zwrócił się do lorda.
Oblicze Fryderyka stężało.
– Jutro przyjedzie ambasador – wyszeptał. – A pojutrze pobierzecie się.
W głosie Lonsona tkwił rdzeń zimy:
– Nie zrobię tego.
Rose prychnęła z pogardą i zbiegła na dół.
Lord Fryderyk położył mu dłoń na ramieniu. Strącił ją.
– Nie jesteś moim ojcem – wycedził Lonson.
– Poza mną nie masz ojca.
Nie zrozumiał tych słów. Podobnie jak tłum podpitych i rozochoconych gości, którzy częściowo rozlali się po ogrodzie, częściowo wrócili na salę, pozostawiając lorda Fryderyka z najgłębszą możliwą raną – ognistego wstydu.
***
Nazajutrz do posiadłości przybył wraz ze świtą ambasador imperium Erkuny. Drugiego dnia bankietu Lonson doświadczał inaczej, zza szarej przesłony wycofanego umysłu. Nawet się nie starał tworzyć pozorów. Chodził wolno jak w smole, a jedynym żywym punktem jego twarzy był dołeczek na policzku – symbol tłumionego, głęboko skrywanego gniewu. Tylko Maive zauważała tlące się węgliki w ciemnych oczach Lonsona.
– Jesteś bardzo gorący. Na pewno dobrze się czujesz?
Skinął głową, nie odzywając się.
Bankiet w całości przeniósł się do ogrodów.
Lonson nie przejął się najważniejszym punktem tego dnia. Zostawił Maive przy jednym z okrągłych stolików – wypełniły ogrody niczym nenufary – i udał się na spotkanie z emisariuszem Erkuny. Wyznaczono je na południe w pięknej oranżerii. W gęstwie roślin bzyczały nieszkodliwe owady. Pablodun siedział między dwoma potężnymi mężami, których nie raczył przedstawić. Gdy Lonson wszedł, bawił się długimi kręconymi włosami. Kiedy przywitali się i zaczęli rozmowę, przypominał rozkapryszone dziewczę. Robił z ust dzióbek, trzepotał rzadkimi rzęsami. Wiercił się na krześle pewnie z powodu robaków w rzyci; złapał jednego, przyjrzał mu się i wsunął między zęby. Chrzęst rozgryzanych owadów zmieszał się z chrobotem pióra podpisującego kolejne dokumenty. Pablodun godził się na wszelkie ustępstwa. Jakby władzę w jego ciele sprawowały te przypominające serdelki palce.
Pertraktacje okazały się śmiesznie łatwe. Lonson nie musiał używać swych umiejętności językowych. Przynajmniej nie w tym kontekście.
– Cieszę się na jutrzejsze wesele – powiedział emisariusz Erkuny, zawieszając na nim maślane spojrzenie.
Lonson zesztywniał. Uśmiechnął się blado.
– To zaszczyt gościć waszą wspaniałość – odpowiedział przymilnie.
– Rose to cudowna dziewczyna. Mam nadzieję, że będziecie ją tu dobrze traktować.
Lonson rozłożył dłonie w geście szczerości.
– Nie ulega wątpliwości. Lord Fryderyk ma w sobie nieskończone pokłady ciepła. Potrafi sprawić, że goście poczują się jak u siebie w domu. Naturalnie ja również dołożę wszelkich starań, aby Rose była szczęśliwa.
Na wielkim nożycowym fotelu Pablodun umościł się jeszcze wygodniej. Lonson zastanawiał się, czy emisariusz zauważył, iż mocniej zaakcentował rolę lorda Fryderyka niż własną.
– Dziewczyna wychodzi za ciebie, nie za lorda. Zważ na to.
A więc jednak… Czyżby rozmowy na inne tematy stanowiły jedynie pretekst, uwerturę do kwestii zaślubin? Czemu wcześniej tego nie zauważył? W oranżerii zrobił się parno, duszno.
– Rose z pewnością znajdzie szczęście – rzekł ostrożnie. – Posiada wiele talentów i niewieścich cnót. Niewątpliwie każdy byłby szczęśliwy, mogąc ją mieć u swego boku.
Powieki Pabloduna, wielki ćmy uwieszone na stropie oczu, lekko opadły. W przyczajeniu, jakby chciały zerwać się na żer.
– Podoba ci się? – wypalił.
Lonsona ta bezpośredniość oszołomiła, ale szybko odzyskał rezon.
– Nie znam mężczyzny, który pozostałby obojętny na jej wdzięki.
Emisariusz westchnął nagle i posmutniał.
– Wybacz moje pytanie… Nie możesz tego wiedzieć, lecz jestem jej wujem, dlatego czasem, być może, zbyt mocno się angażuję w tę sprawę… Rose bardzo przeżyła wyjazd z rodzinnego miasta. Miała w sobie wiele obaw, czy ci się spodoba. To wrażliwa dziewczyna. Wrażliwa i dobra. Niech nie zwiedzie cię jej pewność siebie. To tylko pancerzyk, piękny i sugestywny, lecz pod nim skrywa się kruche serce.
Zapadła cisza. Lonson wreszcie powiedział:
– Dziękuję za szczerość. Zapewniam, że nie mam złych intencji względem waszej siostrzenicy.
Pablodun zadrżał niczym larwa nabita na haczyk. Potarł powieki, znów wlepił w Lonsona spojrzenie.
– Trzymam cię za słowo. Jesteś świetnym negocjatorem – dodał, łapiąc w palce owada. – Cieszę się, że będziemy rodziną.
Lonson wstał, ukłonił się i wyszedł, słysząc za sobą chrzęst rozgryzanego pancerzyka.
Tuż przed oranżerią na ławeczce siedziała Rose. Na jednym z dachów posiadłości ujrzał powiewający sztandar. Wydawał się dziwny, ale Lonson postanowił skupić uwagę na dziewczynie.
– Miło cię widzieć.
– Ciebie też. – Poklepała miejsce obok. – Wybaczam wczorajszą scenę. Usiądź.
Rose wyglądała kwitnąco. Obok Maive stanowiła z pewnością najpiękniejszą punkt ogrodów. Gładka, pachnąca, z buzią jak cukierek okoloną bujnymi włosami sięgającymi do odsłoniętych ramion.
– Powiedz, czy nie rozmawiało nam się dobrze? – zapytała, przechylając głowę na bok.
Lonson spoczął przy niej.
– Owszem. Jesteś interesującą kobietą.
– Więc może nie podobał ci się masaż?
Przypomniał sobie dotyk jej drobnych dłoni na piersi.
– Po co ten cyrk z udawaniem służki? – zapytał i spojrzał jej prosto w oczy.
– Żeby szybciej się do ciebie zbliżyć, głuptasie! Nie lubię niedomyślnych chłopców.
– Ja nie przepadam za manipulatorkami.
Rose posmutniała, spuściła wzrok.
– W Erkunie każdy by mnie chciał. Trafiłam w obce miejsce, w którym jestem gorsza od byle wiejskiej dziewuchy! – dokończyła ze złością.
Lonson zrozumiał, że Rose pierwszy raz w życiu doświadcza odrzucenia. Wcześniej każda jej zachcianka, przecież córki cesarza, była spełniana. Policzkiem spłynęła łza. Wyciągnął rękę, żeby ją pocieszyć, ale zerwała się z ławki, jak pyłek mleczu chwycony wiatrem, i podwinąwszy suknię, pobiegła w stronę skraju klifu. Słyszał cichnący szloch.
Tknięty poczuciem winy, ruszył za nią. Maive poczeka. W końcu i tak nie wiedziała, ile zajmie mu spotkanie z Pablodunem.
Pomyślał, że wystarczy, iż przeprosi Rose, a wszystko się ułoży. Nie była mu obojętna. Co prawda jeszcze nie tyle, co do Maive, ale też żywił do niej uczucia. Może potrzebował czasu, aby rozkwitły w pełni? W końcu Maive znał dłużej. Miał z nią silniejszą więź. Co by się stało, gdyby lepiej poznał Rose?
Spotkał ją przy sedacjach. Niektóre liście zdobiły złote plamki. Dziewczyna krążyła między pięknymi drzewami. Wydało mu się, że kątem oka dostrzega coś unoszącego się w powietrzu. Jakąś drobinę. Drobinka na skraju percepcji.
– Rose, zaczekaj – powiedział głośniej, żeby go usłyszała. Niepotrzebnie, byli tu bowiem sami, a ciszę mącił jedynie cichy szelest liści.
Dziewczyna zatrzymała się, obejrzała. Makijaż rozmazał się, buzia drżała, jakby miała zaraz pęknąć.
– Zostaw mnie – powiedziała, nie spuszczając z niego udręczonego spojrzenia.
Lonson zbliżył się, zachowując jednak pewną odległość. W piersi wciąż drgał mu uśmiech Maive, jednak teraz patrzył na łzy Rose. Skrząca kolia falowała na dekolcie. Wiotkim ciałem wstrząsały dreszcze.
– Rose…
Skrócił dystans, aż poczuł jej oddech mieszający się z wiatrem.
Przytulił ją. W objęciach poczuł duszę Rose, pękającą, rozsypującą się teatralnie.
– Dlaczego mi to robisz… – załkała. – Dlaczego… Dlaczego…
Kilka drobinek podrażniło nozdrza. Pocałował Rose w czoło i odszedł.
Po drodze zatrzymał go arcykapłan Okari. Policzki trzęsły mu się z oburzenia.
– Jak śmiesz? Lord Fryderyk przedstawił mi twą wybrankę. Z pewnością nie jest nią ta cała Maive! Jutro zwiążesz się z nią przed obliczem samego boga.
Lonson nie zamierzał się sprzeczać. Nie zamierzał także być miłym. Minął Rudolfa i ruszył ścieżką dalej. Spojrzał na główny budynek posiadłości, przez niektórych nazywany pałacykiem, którego wszystkie okna i balkony był pootwierane; temperatura oraz alkohol najwidoczniej dawały się gościom we znaki.
Wreszcie wrócił i spędził resztę czasu z Maive. Na przekór emocjom wzburzonym przez poprzednie spotkania postanowił się z nią doskonale bawić. Pili szampana, prześcigając się w wymyślaniu zwariowanych scenariuszy wspólnego życia. Maive droczyła się z nim, ripostowała z sobie właściwą zręcznością, przeczesywała włosy i bez krępacji śmiała się do rozpuku; żywe srebro, pomyślał Lonson, rozkoszując się spływającym gardłem trunkiem.
Później udali się do jego pokoju, gdzie dziewczyna, zmęczona wrażeniami, zasnęła. Przykrył ją i wyszedł na taras, chcąc pooddychać świeżym powietrzem.
Na dachu posiadłości ujrzał zawieszoną flagę. Tę samą, która łopotała na wietrze, kiedy spędzał czas w ogrodach. Stąd widział ją wyraźniej. Okazała się dużo bardziej nieregularna, niż sądził dotychczas. Wydawała się również poszarpana. Widok ten wzbudził w nim nagły, podskórny niepokój.
Usłyszał głos Maive. Wrócił, rozebrał się i położył przy niej. Dziewczyna mówiła coś przez sen. Wtulił się w nią i niedługo sam odpłynął. Pochłonął go koszmar. Lord Fryderyk – ludzka głowa z pajęczym tułowiem – przemykał korytarzami posiadłości, snując opowieści, tkając kłamstwa.
***
Zasłony zwinęły światło w jasny rulon, który umościł się na kołdrze. Maive otworzyła oczy, ziewnęła.
– Już ranek? – zdziwiła się.
Lonson stał na balkonie, wpatrując się w kształt zastygły na dachu.
– Ostatni dzień bankietu.
Goście rozlali się po terenach posiadłości niczym fala po piasku. Podano obfite śniadania. Wielką salę ożywiły rozmowy, błysk sztućców, zapach kwiatów i bryzy. Alkowy pęczniały od szeptów. Możni Libertii dyskutowali z osobistościami z Erkuny. Nie było końca kurtuazyjnym ukłonom, powściągliwym uśmiechom i dystyngowanej gry pozorów.
– Tu jest wspaniale – zachwycała się Maive. – Wystarczy przyzwyczaić się do nieszczerości.
– I czasami podrapać się po plecach, kiedy swędzi od wbitego w nie noża.
Lonson starał się dzielić z Maive lekkość ducha. Spacerowali pięknym ogrodem, powietrze dekorowały kolorowe motyle, a słońce skubało szyję. Mimo sielskich okoliczności w ciele czuł napięcie, jakby ktoś boleśnie mocno naciągnął w nim wrażliwe struny.
– Jestem pod wrażeniem – powiedziała Maive. – Sprzeciwiłeś się samemu lordowi Fryderykowi.
Sam nie wiem, czy to odwaga, czy głupota, pomyślał.
Maive, widząc jego wahanie, zakołysała kieliszkiem szampana i dodała:
– Powiedz mi, co widzieli goście?
Wzruszył ramionami. Nie odpowiedział.
Wkroczyli do labiryntu. Zagłębiali się weń, a inne głosy cichły, aż zostali zupełnie sami.
– Syna sprzeciwiającego się ojcu. – Maive mocniej ścisnęła jego dłoń. – Kogoś, kto ma własne zdanie, a nie jest tylko narzędziem w jego rękach. Stałeś się bardziej wiarygodny.
– Osłabiłem pozycję rodu. Widać w nim słabość, pęknięcie. Będzie można nami łatwiej manipulować.
– Zarazem wzmocniłeś własną. A Fryderyk nie jest twoim ojcem. Więc jego ród nie jest twoim.
– Lecz interesy owszem.
– Masz mnóstwo korzyści – zrozumiała.
Ich ciężar ugrzęzł mu w brzuchu, podpłynął do gardła, zalepił usta; nie wiedział, co powiedzieć.
Wyszli z labiryntu na polanę pełną gości. Między nimi zygzakowatą trasą poruszał się Teodor. Kamerdyner niósł na tacy pokrojoną bezę. W powietrzu, dotąd zawsze nieskazitelnie czystym, pojawiły się podświetlane słońcem na złoto drobinki. Wpatrywała się w nie Letitia. Składała i rozkładała wachlarz, niezdecydowana, czy jest już zbyt duszno. Wysoki kapłan Rudolf siedział z Pablodunem. Dzielili zainteresowania smakołykami – ich dyskusja sprowadzała się głównie do mlaśnięć i pomruków – afirmacji spożywanych potraw.
Rose rozmawiała z absztyfikantami przy kieliszku wina. Była radosna, jakby zapomniała o Lonsonie.
Lord Fryderyk rozsnuwał sieć, niby w beztrosce przechadzając się po zielonej przestrzeni. Zatrzymał się w werandzie, skąd w samotności obserwował gości. Zimne spojrzenie zatrzymało się na Lonsonie, przyszpiliło go na drgnienie powieki, by nagle powędrować do góry.
Lonson odchylił głowę, zmrużył oczy. Wiatr zerwał flagę z dachu posiadłości. Przeprosił Maive i podążył za spadającym materiałem. Zleciała dość szybko – przemoknięta? – wprost do labiryntu.
Odnalazł ją po dłuższym czasie. Podniósłszy ją, poczuł lekki odór. Przyglądał się przez moment nieregularnym kształtom. Wypłowiały, niejednolity kolor, włoski po jednej stronie… Gdy pociągnął dalej, na całą wysokość, rozwinęła się w kształt ludzkiej sylwetki. W okolicach pach oraz na brzuchu widniały nacięcia.
Upuścił ją, zrobił krok w tył i zginął się wpół. Zwymiotował wszystko, co miał w brzuchu. Podobnie w środku nic nie zostało ze Schyłka – sama skóra, zachowana jednak w dobrym stanie. Ktoś go wypatroszył jak rybę. I zawiesił na dachu.
Lonson, upiornie pobladły, usiadł pod żywopłotem. Wytarł rękawem usta, zamknął oczy, próbując zebrać rozszalałe myśli. Kiedy trochę się uspokoił, zrozumiał, co się wydarzyło. Schyłek od dwóch lat wiedział o jego schadzkach z Maive. Mimo to nic nie powiedział lordowi Fryderykowi. Na domiar złego pomógł im dostać się do posiadłości niezauważonymi. Dlatego został ukarany. Ta niezwykła surowość, niebywałe okrucieństwo miało jeszcze jeden cel – nastraszyć Lonsona.
Pomacał się po pasie – sztylet wciąż tam był. Wstał i na miękkich jeszcze nogach wydostał się z labiryntu. Chciał pójść po Maive, ale zobaczył z daleka, że jest bezpieczna, więc skierował kroki w kierunku Fryderyka.
– O! Dobrze cię widzieć, drogi chłopcze – rzekł Fryderyk, kiedy Lonson przed nim stanął z zaciętą miną. – Jestem przekonany, że zrozumiałeś swój ostatni błąd. Nie przejmuj się. – Położył mu dłoń na ramieniu. – Nie jestem pamiętliwy.
Lonson miał wrażenie, że język mu spuchł i zatkał gardło.
Lord poklepał go po plecach.
– Nasza pozycja w mieście stanie się niezachwiana. Twój związek z Rose przypieczętuje nasze panowanie.
Wezbrała w nim złość.
– Nie zrobię tego, choćbyś miał powiesić wszystkich gości.
Fryderyk nawet nie drgnął.
– Nie pytam. A tą twoją Maive możemy przyjąć jako służkę.
I zostawił go samego.
Zastał Maive przy stawie. Klęczała i nachylała się nad oczkiem wodnym. Odepchnęła nenufary i rzęsę wodną, po czym zmoczyła dwie chusty. Wstała, lekko je wycisnęła i przemyła twarz. Powiedziała mu, że w powietrzu unosi się coś dziwnego. Lonson spoczął na trawie obok. Starał się wyrzucić z głowy obraz skóry Schyłka.
Uroczystość miała odbyć się na niewielkim wzniesieniu w ogrodach. Goście udadzą się tam tłumnie, otaczając Rudolfa kręgiem. Lord Fryderyk i Rose będą już czekać obok kapłana. To stanie się już zaraz. A on, Lonson, sprzeciwi się swemu panu. Goście to wyczuwali. Spodziewali się skandalu, być może czegoś znacznie gorszego. Straże lorda oraz Pabloduna zacieśniły kręgi. Klingi nie błyszczały już na obrzeżach, lecz bliżej, gotowe do ataku. Wzięcia odwetu za hańbę. Atmosfera zrobiła się wisielcza. I nagle bańka oczekiwań pękła.
Nieoczekiwanie wzmógł się porywisty wiatr. Silne podmuchy szarpały poły szat i obrusy stolików. Wyrywały z dłoni nonszalancko dzierżone kieliszki z winem, które poplamiło suknie i żupany. Damy poprawiały fryzury. Oczko wodne zmarszczyło gładką dotąd powierzchnię. Kurtuazja i etykieta zniknęły niby zdmuchnięty płomyk świecy; zaskoczenie i niepokój wykrzywiły pogodne dotąd oblicza; bogaci ludzie obruszeni na naturę. Wiatr gwizdał w uchylonych oknach i szczelinach posiadłości.
Pierwszy silny podmuch osłabł, lecz wciąż wiało mocno. Letitia wstała z trawy i w obstawie Teodora ruszyła do stołu. Rudolf Okari nie przejmował się gnuśną pogodą. Jadł z talerza pełnego zupy, przegryzając chlebem i kiełbasą. Pablodun wgryzał się w udziec kurczaka. Rose tańczyła, nie bacząc na wzdymaną suknię.
Maive chwyciła Lonsona za rękę i pociągnęła za sobą. Pobiegli do środka posiadłości. Tam schowali się w wykuszu. Zamknęli okno i obserwowali ogrody. Do ust i nosa przyłożyli mokre chusty.
Gałęzie sedacji, które przebudziły się po latach i zaczęły pylić, falowały, szeleściły. Powietrze roziskrzało milionem złocistych drobinek. Wirując, mknęły przez ogrody. Osiadały na trawie, krzewach, kwiatach. Lgnęły do spoconych twarzy i wymiętych szat. Otworzonymi na oścież drzwiami wpadały do wielkiej sali. W pokojach gościnnych robiły bączki i kładły się na batystowej pościeli. Ozłociły spadziste dachy posiadłości.
Ludzie pomylili zjawisko z chmarą owadów. Lord Fryderyk od razu zrozumiał, że sedacje pylą na potęgę. Uznawszy to za dobry omen, rozłożył ramiona, witając w ogrodach pyłki.
Jeden z gości złapał się za głowę, zatoczył i upadł. Strażnicy podnieśli alarm. Zaczęli wyjmować broń, lecz zanim doszło do rozlewu krwi, sedacje zapylił mocniej i stało się coś zgoła nieoczekiwanego. Zamierali w pół kroku, z mieczem ledwie wydobytym z pochwy, po czym padali jak muchy. Goście krztusili się, chwytali za szyje, wybałuszali oczy. Wyciągali przed siebie ręce, szukając ratunku. Osuwali się w mrowie kwiatów. Dotykali po siniejących twarzach. Uderzali głowami w stoły; Rudolf Okari rąbnął nią w talerz zupy, której przed chwilą wziął dokładkę. Utopił się w grzechu obżarstwa. Pablodun myśląc, że w gardle utkwiła mu kość, poderwał się z krzesła i próbował ją wydostać palcami; z dłonią w ustach wyrżnął w stół pełen potraw. W pośmiertnym uścisku pociągnął za sobą obrus, zastawę i jadło. Letitia padła z Teodorem na ziemię i szczepieni jak kraby stoczyli się z lekkiego wzniesienia.
Lord Fryderyk drgnął, jakby pociągnęła go niewidzialna nić. Zatrzepotał palcami, plotąc swą sieć, po czym osunął się w nią bezgłośnie. Ostre jak stal spojrzenie zmatowiało.
W pokojach gościnnych sjesty okazały się wieczne. Złocisty lak śmierci zapieczętował usta.
W labiryncie ktoś umarł, święcie przekonany, że użądliła go osa.
W wielkiej sali zadęło mocniej i pyłki wpadły do każdego zakamarka, każdej alkowy.
Usłyszeli głos Rose. Biegała korytarzem, potykając się.
Lonson i Maive przytulili się i owinęli w kokon grubą kotarą.
– Kocham cię – szepnął przez chustę i wstrzymał oddech.
Trupów nigdy nie odnaleziono. Prędko wykiełkowały z nich pędy sedacji. W ciągu paru godzin zdrewniały, a liście rozwinęły się szybciej niż agonia. Korzenie wrosły głęboko w ziemię, zabierając ze sobą ciała. Posiadłość lorda Fryderyka pochłonęły drzewa. Deszcze zmyły pozostałe ślady. Latające ogrody przeobraziły się w naturalną katedrę. W Libertii mówiono, że jeśli do drewna przyłoży się ucho, można usłyszeć rozmowy z bankietu.
Pyłki opadły. Zakryły złotym całunem marmurowe podłogi.
Kotara w wykuszu zadygotała.
Witam :]
jest to pod wieloma względami bardzo dobre, zachwycające wręcz opowiadanie. Romanse i intrygi to raczej nie moja bajka, ale piszesz bardzo ładnie, kreujesz wiarygodnych bohaterów i świetnie budujesz napięcie, więc mimo wszystko historia wciąga jak ciągnik.
Natomiast może to jakiś mój brak uwagi, ale zupełnie nie zrozumiałem zakończenia. Co się tak naprawdę stało, Maive coś zrobiła z tymi drzewami? Absolutnie nie wiem…
Niektóre metafory wydały mi się przesadnie kwieciste (podkreślam, niektóre – większość bardzo trafia do wyobraźni), np.
Miasto powoli cichło, stygło po gorącym dniu niczym cielsko przeszytego strzałą jelenia.
Czy zasadne jest porównywanie zapadającego wieczora – a więc zjawiska bardzo powtarzalnego, powszedniego – do umierania – a więc rzeczy nieodwracalnej, ostatecznej?
Lonson zesztywniał; owad uwięziony w bursztynie.
Tu podobnie – bursztyn kojarzy się mi z czymś cennym i niezwykłym, a chodzi o to, że Lonson się zestresował.
Pozdrawiam i klikam, bo mimo tej wątpliwości co do zakończenia, klik się tu należy jak psu zupa
Smukłe palce nie przestawał go sztyletować
przestawały
Ani śladu Maive. Teoretycznie, gdyż za jednym z większych drzew dojrzał rąbek sukni.
Hmm może raczej “na pozór”?
Dlaczemu nasz język jest taki ciężki
Hej,
bardzo ciekawe opowiadanie z zaskakującym zakończeniem. Liczyłam na klasyczną intrygę ze sztyletami w tle, ale ataku drzew zdecydowanie się nie spodziewałam. Cała historia zyskała dzięki temu nieprzewidywalny, niemal baśniowy wymiar.
Domyślam się, że Maive nie była zwykłą wiejską dziewczyną i to jej sprawka?
Główny bohater bardzo mnie irytował. Ach, czego to się nie robi dla pieniędzy… ;)
Trochę niejasna jest dla mnie scena z „flagą”, która okazała się Schyłkiem. Nikt inny nie zorientował się, że to ludzkie szczątki? Jeśli Lord chciał nastraszyć Lonsona, dlaczego powiesił je na dachu, gdzie możliwe, że nigdy by ich nie zobaczył? Ale trzeba przyznać – pomysł makabryczny.
Pod względem warsztatu zgadzam się z Zakapiorem, że niektóre metafory są trochę przekombinowane, ale ogólnie całość jest naprawdę ładnie napisana.
Również klikam i pozdrawiam :)
Cześć, Prosiaczku!
Dziękuję za możliwość lektury. Pomysł z młodym, zapalczywym szlachcicem usiłującym wbrew życzeniom starszych wprowadzić na salony dziewczynę z ludu zupełnie nie jest czymś nowym, ale napisałeś to umiejętnie, akcja wydaje mi się wartka, kreacja świata udana. Dlatego bardzo mnie zbiło z tropu tudzież pantałyku zakończenie, gdy w momencie największego napięcia nagle (jeśli były jakieś znaki ostrzegawcze, to przeoczyłem) następuje nadnaturalna interwencja i wszyscy giną; niemal jak gdyby twórca zmęczył się światem. Gdyby nie ono, opowiadanie mogłoby być doprawdy udane, a i tak niewątpliwie należy mu się kliknięcie do Biblioteki.
Co do warsztatu, mogę tylko powtórzyć zdanie przedmówców o ogólnie porządnej jakości oraz czasami dziwnych wyborach w zakresie stylistyki i przenośni.
Octavius klapnął na zydlu jak smutny osiołek.
Klapnął na zydel, oklapł na zydlu.
z powagą właściwą pustelniczemu mędrcowi
Pustelniczy może być tryb życia, ale człowiek chyba nie bardzo, ja napisałbym pewnie “mędrcowi eremicie”.
Umowa, którą podpiszemy, będzie niezwykle ważna. Poza tym spotkaniem oczywiście czeka mnie wiele innych. Na bankiet przybędą dziesiątki ważnych osobistości.
Skreśliłbym drugie “ważnych”, osobistość i tak jest ważna jakby z definicji.
Pozdrawiam ślimaczo!
Nie zrozumiałam zakończenia, ale czytało się przyjemnie :)
Przynoszę radość :)