- Opowiadanie: prosiaczek - Ostatni szelest

Ostatni szelest

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

GalicyjskiZakapior, Użytkownicy IV, Ślimak Zagłady

Oceny

Ostatni szelest

 

Ude­rzył nocny dzwon, pło­sząc z da­chów wrza­skli­we ptac­two. Mia­sto po­wo­li ci­chło, sty­gło po go­rą­cym dniu ni­czym ciel­sko prze­szy­te­go strza­łą je­le­nia. Hucz­ny jar­mark do­biegł końca. Uli­ca­mi u jego stóp, nie­mal­że pu­sty­mi, włó­czy­ła się pół­przy­tom­na para. W po­wie­trzu uno­si­ły się za­pa­chy z ku­piec­kich sto­isk – so­czy­stych mo­re­li, draż­nią­cych noz­drza przy­praw, od­szpun­to­wa­nych win przy­wie­zio­nych z da­le­kich za­kąt­ków świa­ta. La­tri­cię obej­mo­wa­ło słod­kie znu­że­nie.

Lon­son nie zwra­cał na to uwagi, za­pa­trzo­ny w po­bły­sku­ją­ce w świe­tle bal­ko­no­wych lam­pio­nów puz­der­ko. Je­dy­ną pa­miąt­kę po zmar­łej matce. Otwo­rzył je ge­stem peł­nym na­masz­cze­nia, by­naj­mniej nie z myślą o utra­co­nej ro­dzi­ciel­ce, gdyż ode­szła tak młodo, że pa­mię­tał ją je­dy­nie z opo­wie­ści. Wy­ście­lo­ne ak­sa­mi­tem wnę­trze skry­wa­ło dwa przed­mio­ty. Sza­fir pier­ścion­ka hip­no­ty­zo­wał, kształ­tem przy­po­mi­nał kocie oko. Obok złoty łań­cu­szek, który wła­śnie prze­lał się przy­jem­nym chło­dem mię­dzy pal­ca­mi Lon­so­na. Wy­obra­ził sobie bladą szyję, nagle szyb­ciej pul­su­ją­cą pod do­ty­kiem jego dłoni. Pod cię­ża­rem – nie wagi jako ta­kiej, lecz zo­bo­wią­zań – ame­ty­stu. Uśmiech ob­da­ro­wa­nej Maive, peł­ga­ją­cy po pięk­nym ob­li­czu, od zmy­sło­wych ust i wy­dat­nych po­licz­ków do przy­mru­żo­nych zie­lo­nych oczu.

Wsu­nął w but szty­let, ode­tchnął gę­stym po­wie­trzem. Był za­do­wo­lo­ny, że życie ukła­da mu się gład­ko ni­czym atłas na ki­bi­ci mło­dej dziew­czy­ny.

Pod nim roz­legł się hałas. To oj­ciec głę­bo­kim gło­sem na­wo­ły­wał Lon­so­na, żeby ten wresz­cie zszedł na par­ter. Chło­pak wes­tchnął, po­iry­to­wa­ny bra­kiem wy­czu­cia Octa­viu­sa. Ła­ska­wie przy­po­mniał sobie, że zaraz wy­jeż­dżam.

De­li­kat­nie odło­żył łań­cu­szek, za­mknął puz­der­ko, scho­wał je do skó­rza­nej torby wy­pa­ko­wa­nej wik­tu­ała­mi, pre­zen­ta­mi oraz per­fu­ma­mi, którą za­rzu­cił na ramię i żwa­wym kro­kiem wy­szedł z po­ko­ju. Z rzad­ka przy­by­wa­ją­cym tu go­ściom dę­bo­we scho­dy przy­po­mi­na­ły o wieku zbu­do­wa­ne­go dwa­dzie­ścia lat temu domu. Lon­so­no­wi bo­le­śnie ko­ja­rzy­ły się z po­skrzy­pu­ją­cą sto­do­łą. Octa­vius po­cho­dził ze wsi, skąd wy­pro­wa­dził się za młodu. Osiadł w La­tri­cii ćwierć wieku temu. Parał się wie­lo­ma za­ję­cia­mi, głów­nie wy­ma­ga­ją­cy­mi fi­zycz­nej siły, osta­tecz­nie jed­nak skoń­czył jako sza­no­wa­ny han­dlarz. Dzię­ki niemu miesz­kań­cy La­tri­cii mogli za­opa­trzyć się w eg­zo­tycz­ne albo luk­su­so­we dobra. Sza­fran, kur­ku­ma, je­dwa­bie – nie za­trzy­mu­jąc się, Lon­son ry­tu­al­nie zgar­nął po tro­chu wszyst­kie­go, co na­wi­nę­ło się pod rękę – to­wa­ry wy­peł­nia­ły nie­mal każdą szafę w każ­dym po­ko­ju, le­ża­ły także tutaj, na kre­den­sach w holu – i za­trzy­mał się przed wiel­kim jak becz­ka ojcem.

– I tak się spóź­nisz – po­wie­dział Octa­vius, od­sta­wia­jąc na kre­dens bu­tel­kę wina. Roz­ta­czał wokół sie­bie mdlą­cą mie­szan­kę al­ko­ho­lu, potu i kam­fo­ry. – Le­piej po­jedź jutro. Zaraz się ściem­ni.

Lon­son jedną ręką po­kle­pał ojca po barku, drugą chwy­cił smo­czy owoc i już stał przy drzwiach.

– Dzię­ku­ję za wszyst­ko, ojcze – po­wie­dział z uda­wa­nym smut­kiem. – Do­brze wiesz, że muszę je­chać. Nocą, pa­ra­dok­sal­nie, jest bez­piecz­niej. Poza tym bę­dzie za mną Schy­łek. Nie przej­muj się.

– Do­pie­ro drugi raz je­steś w domu w tym roku. – Octa­vius chwy­cił butlę wina i po­cią­gnął po­tęż­ny łyk. – Po­drep­tał do syna, bez­rad­nie roz­kła­da­jąc ręce. – Co ja bez cie­bie zro­bię? – Sztyw­no go przy­tu­lił.

Lon­son czuł na po­licz­ku szcze­ci­nę ojca, do oczu pra­wie wcho­dzi­ły mu su­mia­ste wąsy. Serce Octa­viu­sa biło jak dzwon. Oj­ciec wzbu­dzał w nim am­bi­wa­lent­ne od­czu­cia, z jed­nej stro­ny go ko­chał i był wdzięcz­ny za do­stat­ni byt, z dru­giej miał ser­decz­nie dosyć prza­śno­ści, płyt­kie­go świa­to­po­glą­du oraz wraż­li­wo­ści wła­ści­wej pro­sta­ko­wi miesz­ka­ją­ce­mu gdzieś na za­bi­tym strze­cha­mi od­lu­dziu. Tym wła­śnie był oj­ciec – par­we­niu­szem, dy­le­tan­tem i gbu­rem, dla któ­re­go kul­tu­ra i takt sta­no­wi­ły dobra de­fi­cy­to­we, oka­zy­wa­ne je­dy­nie pod­czas in­te­re­sów. Lord Fry­de­ryk sta­no­wił jego cał­ko­wi­te prze­ci­wień­stwo. Ale ro­dzi­ny się nie wy­bie­ra…

– Synku, zo­stań choć jedną noc jesz­cze. – Lon­son ode­pchnął go, wy­tarł z po­licz­ka nie swoje łzy. – Przy­go­to­wa­łem pysz­ną sar­ni­nę. Zjesz jutro, od­pocz­niesz… Nie po­ża­łu­jesz…

Wła­śnie za­czy­nam, że w ogóle przy­je­cha­łem, po­my­ślał Lon­son.

– Na świę­ta mnie nie bę­dzie – rzekł z po­wa­gą. – Przy­ja­dę za jakiś czas.

Octa­vius prze­tarł oczy, czer­wo­ne ze zdu­mie­nia.

– Cze­muż to? – za­py­tał ochry­ple. – Pro­szę cię, zo­stań. – Wyjął ha­fto­wa­ną złotą chu­s­tecz­kę i siąk­nął nosem. – To dla mnie ważne.

Lon­son skrzy­wił się.

– Co dla cie­bie jest ważne?

Ka­pra­we oczy za­mru­ga­ły. Octa­vius nie ro­zu­miał, o co cho­dzi sy­no­wi. Nagle jego twarz wy­krzy­wił gry­mas. Tra­cił cier­pli­wość.

– Twoja obec­ność prze­cież – rzekł zi­ry­to­wa­ny.

Moja obec­ność, czy ra­czej moje zdol­no­ści? – prze­szło chło­pa­ko­wi przez głowę. Odkąd Lon­son skoń­czył szko­łę w ro­dzin­nym mie­ście i udał się na szko­le­nie w Li­ber­tii, zy­skał w oczach Octa­viu­sa. Oka­za­ło się, że sta­no­wi nie­prze­ce­nio­ną pomoc pod­czas roz­mów z han­dlow­ca­mi, zwłasz­cza tymi przy­by­wa­ją­cy­mi z da­le­kie­go wscho­du, ku­ty­mi na czte­ry łapy, prze­bie­gły­mi du­si­gro­sza­mi.

– Je­steś dla mnie ważny – mę­czył oj­ciec, ner­wo­wo po­pra­wia­jąc reszt­ki wło­sów na gło­wie.

Zatem za­uwa­żył syna, do­pie­ro kiedy ten na­uczył się ma­ni­pu­lo­wać ludź­mi. Wi­dział w nim na­rzę­dzie, dzię­ki któ­re­mu pod­pi­sze ko­lej­ne lu­kra­tyw­ne umowy i jesz­cze bar­dziej ob­ło­wi się do­bra­mi.

– Masz jutro ważne spo­tka­nie – po­wie­dział Lon­son, otwie­ra­jąc drzwi. Do środ­ka wpadł letni po­dmuch. – Wie­rzę, że sobie po­ra­dzisz w ne­go­cja­cjach. Je­steś twar­dy, tato. Nie po­trze­bu­jesz mnie.

Octa­vius klap­nął na zydlu jak smut­ny osio­łek. Wie­dział, że nic już nie wskó­ra. Tą pozą – bied­ne­go sta­re­go ojca cier­pią­ce­go z po­wo­du nie­czu­ło­ści syna – oczy­wi­ście chciał na Lon­so­na wpły­nąć.

Lon­son za­mknął drzwi bar­dzo cicho.

Ode­tchnął głę­bo­ko, rad, że nie musi tu dłu­żej zo­stać. Spoj­rzał w roz­gwież­dżo­ne niebo, uśmiech­nął się do księ­ży­ca. Cze­kał go dzień drogi na grzbie­cie Kasz­tan­ki. Gdyby mógł, ka­zał­by jej pę­dzić cwa­łem całą drogę, taki był spra­gnio­ny wi­do­ku dziew­czy­ny. Maive, och, Maive, słod­ka ni­czym nek­ta­ryn­ka, którą już nie­dłu­go ze­rwie z drze­wa. Na końcu cze­ka­ło na Lon­so­na spo­tka­nie z ci­chym lor­dem Fry­de­ry­kiem w znie­wa­la­ją­cej Li­ber­tii. Oraz, rzecz jasna, wy­staw­ny ban­kiet.

W domu zza uchy­lo­ne­go okna roz­le­gło się po­chra­py­wa­nie Octa­viu­sa. Za­snął pew­nie gdzieś na pod­ło­dze, mię­dzy bu­tel­ką wina a płó­cien­nym wor­kiem za­chod­nich przy­praw.

Z tyłu znaj­do­wa­ły się dwa boksy dla koni. Jeden pusty – rok temu koń zła­mał pę­ci­nę, oj­ciec kazał zwie­rzę dobić. W dru­gim cze­ka­ła na swego pana Kasz­tan­ka. Pięk­na klacz za­strzy­gła usza­mi, wi­dząc zbli­ża­ją­ce­go się Lon­so­na. Chło­pak osio­dłał przy­ja­ciół­kę – czę­sto do niej mówił pod­czas po­dró­ży – ob­ju­czył i się na nią wspiął.

 

 

***

 

 

Ko­py­ta za­stu­ka­ły na bru­ko­wa­nej ko­st­ce, roz­gnia­ta­jąc mo­re­le i jabł­ka. Wzmógł się lekki wia­te­rek. Mi­ja­li go­spo­dę, do któ­rej oj­ciec Lon­so­na zbyt czę­sto za­glą­dał. Rej­wach wylał się na cichą ulicę, kiedy z karcz­my, schy­la­jąc się pod nad­pro­żem, w bla­sku zło­te­go świa­tła wy­szedł nie­zwy­kle wy­so­ki czło­wiek. Oswo­bo­dził swo­je­go konia i, za­cho­wu­jąc dy­stans, ru­szył za nimi. Na głowę na­su­nął kap­tur. Kasz­tan­ka za­rża­ła, nie od razu roz­po­zna­jąc w ukry­ciu po­dą­ża­ją­ce­go za nimi Schył­ka. Chło­pak uspo­ko­ił ją, czule gła­dząc grzbiet i szep­cząc do ucha.

Nie­dłu­go póź­niej przez bramę wy­je­cha­li z jar­marcz­nej La­tri­cii na głów­ny trakt. Po­wie­trze stało się rześ­kie. Skrę­ci­li w lewo, na mniej uczęsz­cza­ną drogę bie­gną­cą wzdłuż pra­sta­re­go lasu. Ko­ro­ny drzew otu­la­ły sze­le­stem. Drogę oświe­tlał nad­gry­zio­ny majem księ­życ. W jego ską­pym świe­tle obok Lon­so­na po­ja­wił się czło­wiek na po­tęż­nym ogie­rze. Schy­łek, zwany też Rze­pem, zer­k­nął na chło­pa­ka spod kap­tu­ra i wy­sfo­ro­wał się na­przód spraw­dzić teren.

Myśli chło­pa­ka za­czę­ły krą­żyć wokół Maive. Nie mógł do­cze­kać się spo­tka­nia z tą nie­obli­czal­ną dziew­czy­ną. Za­wsze go czymś za­ska­ki­wa­ła. Chciał uj­rzeć Maive jak naj­prę­dzej, dla­te­go skrę­cił na węż­szą ścież­kę wio­dą­cą w głąb lasu. Skrót pro­wa­dził przez bujne ostę­py i drogę wkrót­ce po­chło­nę­ła ob­fi­tość le­śne­go po­szy­cia. Kasz­tan­ka zwol­ni­ła, ner­wo­wo za­rzu­ci­ła łbem, wy­czu­wa­jąc miesz­kań­ców ostoi. Lon­son mru­żył oczy, ob­ser­wu­jąc oto­cze­nie, ale w tej gę­stwi­nie nie mógł nic do­strzec. Sły­szał głów­nie mia­ro­wy tę­tent kopyt na su­chej ziemi, cza­sem od­le­głe wycie wilka, prze­my­ka­ją­cą po drze­wie wie­wiór­kę.

Za nim roz­legł się na­ra­sta­ją­cy dźwięk, po­ja­wi­ło się coś więk­sze­go. Gwał­tow­nie od­wró­cił się na sio­dle i ode­tchnął z ulgą. To tylko, a może aż, Schy­łek. Odbił w bok, wjeż­dża­jąc w gęstą pa­proć, aż nie­ustra­szo­ny ogier zrów­nał się z Kasz­tan­ką. Schy­łek zdjął kap­tur i spoj­rzał na Lon­so­na. Księ­ży­co­we świa­tło wrzy­na­ło się w las, srebr­ny­mi szty­le­ta­mi wy­do­by­wa­jąc z pół­mro­ku po­sęp­ne ob­li­cze. Rzep prze­cze­sał dłu­gie blond włosy i pro­mien­nie się uśmiech­nął.

– Pew­nie nie mo­żesz się do­cze­kać, aż sobie uży­jesz – po­wie­dział za­chryp­nię­tym gło­sem. – Mo­żesz sku­pić się tylko na niej. Wszyst­kim innym zajmę się oso­bi­ście.

Chło­pak za­sta­no­wił się nad sło­wa­mi męż­czy­zny. Czy można ufać komuś, kogo twarz tak nagle się zmie­nia – z maski śmier­ci w bez mała lico che­ru­bi­na? Schył­ka po­znał dwie wio­sny temu w Li­ber­tii po za­przy­się­że­niu na Za­rząd­cę. Wiel­ki męż­czy­zna zo­stał mu przed­sta­wio­ny i za­pro­po­no­wa­ny jako przy­bocz­ny przez Lorda Fry­de­ry­ka pod­czas ka­me­ral­ne­go spo­tka­nia. Na szczy­cie wieży usie­dli przy stole wraz z ar­cy­ka­pła­nem Ru­dol­fem Okari. Słoń­ce przy­pie­ka­ło, ale ła­go­dzi­ła je bryza mor­ska.

– Za­my­śli­łeś się – po­wie­dział Schy­łek, od­chy­la­jąc ga­łę­zie. – Pew­nie znowu coś sobie li­czysz.

Drew­nia­ne skrzy­nie pełne macic per­ło­wych, ostryg, kra­bów, ho­ma­rów, mątw i in­nych oce­anicz­nych fry­ka­sów przy­pły­wa­ją­cych na stat­ku w pre­zen­cie od ludu Wo­de­ni­xów. Wino le­ża­ku­ją­ce w becz­kach po bran­dy, wy­sy­ła­ne do są­sia­dów w za­mian za luk­su­so­we tka­ni­ny, w które przy­odzie­wa­li się w La­tri­cii szlach­cie, ary­sto­kra­ci, dumne damy i wy­so­cy ka­pła­ni. Mię­dzy in­ny­mi to prze­szło przez głowę Lon­so­na, tsu­na­mi wy­wo­ła­ne sło­wa­mi czło­wie­ka w czer­ni.

– Liczę głów­nie na sie­bie – po­wie­dział chło­pak, sta­ra­jąc się, aby ton jego po­brzmie­wał za­ra­zem dumą i obo­jęt­no­ścią. – Co do moich obo­wiąz­ków, zga­dza się, mam ich dużo, lecz czy nie by­ło­by zbrod­nią roz­trzą­sać to w tak pięk­nych oko­licz­no­ściach na­tu­ry? Spójrz na te wspa­nia­łe sosny, po­czuj na twa­rzy pa­ję­czy­ny roz­snu­te mię­dzy drze­wa­mi przez pa­ję­czych ar­ty­stów.

Schy­łek par­sk­nął śmie­chem.

– Na­da­jesz się do tej pracy, nie prze­czę – po­wie­dział. – Po­słu­gu­jesz się weł­nia­nym ję­zy­kiem z coraz więk­szą wpra­wą.

Lon­son schy­lił się pod ga­łę­zią wiel­kie­go dębu, lekko po­pę­dził Kasz­tan­kę. Był w do­brym, pra­wie eu­fo­rycz­nym na­stro­ju i przy­szło mu do głowy, aby Schył­ka wta­jem­ni­czyć tro­chę w swój świat. Mogę uchy­lić rąbka ta­jem­ni­cy.

– Za czte­ry dni roz­pocz­nie się wiel­ki ban­kiet w Li­ber­tii – mówił pod­nie­sio­nym tonem, do­pó­ki Schy­łek go nie do­go­nił. – To bę­dzie bar­dzo ważny czas dla mia­sta. Z róż­nych stron świa­ta przy­ja­dą lu­dzie pia­stu­ją­cy wy­so­kie sta­no­wi­ska.

– Jesz­cze wię­cej li­cze­nia – za­drwił Schy­łek. – Ile masz w tym cza­sie spo­tkań?

– Ofi­cjal­nie dwa.

– Aż dwa. – Za­cmo­kał, nie­umie­jęt­nie ma­sku­jąc zdzi­wie­nie. O dru­gim spo­tka­niu nie mógł wie­dzieć. – Każde pew­nie zaj­mie całe po­po­łu­dnie.

– Ale jeśli uda mi się pod­pi­sać ko­rzyst­ne umowy, to kon­se­kwen­cje bę­dziesz li­czył w la­tach. Ja­kość two­je­go życia nie­by­wa­le się po­lep­szy. – Za­milkł. Nie o tym chciał po­wie­dzieć po­stra­cho­wi Olen­dry. Kasz­tan­ka za­strzy­gła usza­mi. Pod ko­py­ta­mi trza­ska­ły ga­łąz­ki i szysz­ki. – Nie mydl mi oczu, wiel­ko­lu­dzie. Do­brze wiesz, z kim się spo­tkam na ban­kie­cie.

Schy­łek uśmiech­nął się krzy­wo. Wyjął zza poły płasz­cza cy­ga­ro. W wiel­kich dło­niach przy­po­mi­na­ło pa­ty­czek.

– Emi­sa­riusz im­pe­rium Er­ku­ny bę­dzie za­chwy­co­ny twoim wi­do­kiem – za­kpił. Nie wia­do­mo skąd skrze­sał iskrę i zaraz po­sma­ko­wał cy­ga­ro. Ruchy miał dzi­kie, pewne. – Szcze­niak z dwu­let­nim do­świad­cze­niem w pro­wa­dze­niu per­trak­ta­cji do­ty­czą­cych to­wa­rów przy­wo­żo­nych i wy­wo­żo­nych z Li­ber­tii. Bez urazy, lord Fry­de­ryk chyba prze­ce­nia twoje moż­li­wo­ści.

– Cóż, być może masz rację – od­parł bez­tro­sko Lon­son. – Tylko czas po­ka­że, czy po­ra­dzę sobie z Pa­blo­du­nem tak samo do­brze jak z tobą. Bez urazy.

– Ze mną? – Schy­łek spoj­rzał na niego z ukosa. – O czym ty mó­wisz?

Lon­son uśmiech­nął się sar­do­nicz­nie.

– Je­steś duży i silny. Gdy­byś chciał, zła­mał­byś mnie ni­czym za­pał­kę. Je­steś też szyb­ki, lecz… Cho­dzi o to, że masz szyb­kie nogi. I ręce. Ale umysł… Cóż, za­koń­czę na tym, że nie można na­zwać cię ułom­kiem.

Schy­łek we­tknął cy­ga­ro w zęby, mocno je przy­gryzł.

– Zdzi­wi­łeś się, kiedy po­wie­dzia­łem, że mam dwa ważne spo­tka­nia – kon­ty­nu­ował Lon­son – Pierw­sze fak­tycz­nie jest z emi­sa­riu­szem Pa­blo­du­nem. Dru­gie na­to­miast… O dru­gim nie wiesz, po­nie­waż nie ma go w pla­nach.

Schy­łek uniósł brwi.

Lon­son wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Bę­dzie spon­ta­nicz­ne – po­wie­dział, jakby miało to co­kol­wiek wy­ja­śnić. Pa­pro­cie i krze­wy usu­nę­ły się na bok, od­sła­nia­jąc ścież­kę.

Lon­son spiął konia i po­gnał przed sie­bie. Zo­sta­wi­li za sobą gęsty ma­tecz­nik, lecz ścież­ka wie­lo­krot­nie się roz­wi­dla­ła, z czego skwa­pli­wie ko­rzy­stał, wy­sta­wia­jąc Schył­ka na ko­lej­ną próbę. Po­trze­bo­wał obroń­cy, który za nim na­dą­ży. Kogoś, kto bę­dzie czuj­ny. Do tej pory Schy­łek za każ­dym razem zda­wał eg­za­min. Raz nawet ura­to­wał mu życie przed skry­to­bój­cą.

Kasz­tan­ka spię­ła mię­śnie, prze­sko­czy­ła nie­wiel­ką skar­pę. Kiedy czar­ny ogier mi­gnął gdzieś obok, Lon­son za­śmiał się, pełen po­dzi­wu dla Rzepa.

 

 

***

 

 

Je­cha­li truch­tem przez szu­mią­ce pola psze­nicz­nych kło­sów. Po­mię­dzy pulch­ny­mi zie­mia­mi peł­ny­mi owo­ców i wa­rzyw. Po­śród sło­mia­nych strzech, z któ­rych wy­ra­sta­ły uśpio­ne latem ko­mi­ny, a otwie­ra­ne przez cie­kaw­skich osad­ni­ków okna skrzy­pia­ły, pło­sząc z gan­ków zięby i droz­dy. Aż po ho­ry­zont cią­gnę­ły się sady ja­bło­ni. Sło­necz­ne świa­tło roz­mięk­cza­ło ten obraz, na­da­jąc mu idyl­licz­ne­go wy­mia­ru.

Schy­łek po­dą­żał za nim w coraz więk­szym dy­stan­sie. Lon­son nie chciał czuć się skrę­po­wa­ny pod­czas spo­tka­nia z Maive. Dziew­czy­na nawet nie miała po­ję­cia o ist­nie­niu Rzepa. Wyjął z przy­tro­czo­nej do boku konia torby fla­ko­nik i po­psi­kał sobie nim szyję i prze­gu­by.

Za­trzy­mał się pod przy­sa­dzi­stą chatą. Jesz­cze zanim ze­sko­czył z niej, Kasz­tan­ka po­de­szła do za­wie­szo­ne­go worka z ob­ro­kiem i wsa­dzi­ła weń pysk, zer­ka­jąc na po­idło pełne wody. Lon­son po­kle­pał ją ła­god­nie, zdjął z boku skó­rza­ny ple­cak i worek, nucąc pod nosem jakąś me­lo­dię. Kiedy tylko roz­sio­dłał konia, coś z im­pe­tem ude­rzy­ło w niego z tyłu.

Nagle oślepł.

Per­li­sty śmiech roz­legł się z jed­nej stro­ny głowy, potem z dru­giej.

– Pach­niesz!

– Nawet zdą­ży­łem się umyć – od­parł, czu­jąc na twa­rzy peł­za­ją­ce palce.

– Znowu w stru­my­ku w lesie?

– Znasz mnie.

Jej od­dech ła­sko­tał mu ucho, w które nagle go za­dzior­nie ugry­zła.

– Pew­nie pa­dasz na pysk. Przy­go­to­wa­łam ci łoże.

– Uro­cza jak zwy­kle. – Zła­pał ją pod uda i wy­czuł, że ma na sobie su­kien­kę, pew­nie tę samą, którą dał jej w pre­zen­cie. – Dzię­ku­ję, zdrzem­ną­łem się w lesie.

Ze­sko­czy­ła mu z ple­ców i mocno się wtu­li­ła, gdy tylko od­wró­cił się przo­dem. Mięk­kość jej ciała spra­wi­ła, że serce za­bi­ło mu szyb­ciej. Pu­szy­ste włosy roz­ta­cza­ły woń kasz­mi­ru i miodu.

Zanim zdą­żył w pełni od­wza­jem­nić czu­łość, już się od­su­nę­ła i dźgnę­ła Lon­so­na pal­cem w pierś.

– Mia­łeś być wczo­raj!

Choć minę miała po­waż­ną, wciąż wy­glą­da­ła pięk­nie. Usta niby po­ziom­ki, oczy wiel­kie, cha­bro­we, żywe…

Smu­kłe palce nie prze­sta­wał go szty­le­to­wać, jakby w na­dziei, że w końcu prze­bi­ją serce. Po­my­ślał, że jesz­cze chwi­lę, a na ra­tu­nek przy­bę­dzie mi Schy­łek. Wy­obra­ził to sobie i par­sk­nął śmie­chem. Twarz dziew­czy­ny spo­chmur­nia­ła.

– Takie to za­baw­ne? – za­py­ta­ła, sztur­cha­jąc go pię­ścią w ramię. – Na pierd­nię­cie lorda Fry­de­ry­ka przy­był­byś o każ­dej porze!

– Mia­łem być wczo­raj lub dziś – od­parł, tra­cąc rezon. – Tak się uma­wia­li­śmy.

– Hmm, na­praw­dę? To cię tłu­ma­czy? – za­py­ta­ła, prze­chy­la­jąc głowę. – Wi­zy­tę z waż­nym dy­gni­ta­rzem je­steś w sta­nie za­pla­no­wać co do mi­nu­ty, a mi pal­cem w ka­len­da­rzu po­ka­zu­jesz dwa dni i mó­wisz: „O, tu gdzieś będę!”. Taki z cie­bie rach­mistrz? I ow­szem, po­wie­dzia­łeś mi wspo­mnia­ne słowa, ale nie pa­mię­tam, żebym się na twoją ła­ska­wą pro­po­zy­cję zgo­dzi­ła.

Przez mo­ment nie był w sta­nie oce­nić, czy Maive się dro­czy, czy fak­tycz­nie jest zła. Uciekł spoj­rze­niem, ro­zej­rzał się, jakby mógł gdzieś zna­leźć sen­sow­ną od­po­wiedź, choć­by u spo­koj­nie pi­ją­cej wodę Kasz­tan­ki. Naj­wy­raź­niej to Maive roz­luź­ni­ło, bo za­śmia­ła się, zła­pa­ła go za rękę i po­cią­gnę­ła za sobą.

– Chodź, po­ka­żę ci coś.

We­szli do chaty, Maive chwy­ci­ła szkla­ne na­czy­nie i szyb­ko wy­bie­gła z po­wro­tem na ze­wnątrz. Już nie trzy­ma­ła Lon­so­na. Wiatr wzbił ku­rza­wę na dro­dze, wzdął jej suk­nię, która zaraz zni­kła w kło­sach psze­ni­cy. Chło­pak wyjął z juków po­sre­brza­ne puz­der­ko, scho­wał je do kie­sze­ni i po­gnał za nią. Jeśli Rzep to widzi, musi mieć nie­zły ubaw.

Po­dą­żał za sze­le­stem w polu jak kot za myszą. Za ja­skra­wą bielą sukni oraz czer­nią dłu­gich wło­sów.

Wy­biegł z pola do sadu ja­bło­ni. Ani śladu Maive. Teo­re­tycz­nie, gdyż za jed­nym z więk­szych drzew doj­rzał rąbek sukni. Udał, że nic nie za­uwa­żył i dla nie­po­zna­ki za­czął na­wo­ły­wać dziew­czy­nę. Maive była nie­prze­wi­dy­wal­na, na­ro­wi­sta. Miała ocho­tę na za­ba­wy, dro­cze­nie, igrasz­ki, by póź­niej z po­wa­gą wła­ści­wą pu­stel­ni­cze­mu mę­dr­co­wi pod­jąć jakiś ważki temat.

Ka­wa­łek dalej stały dwa krze­sła i sto­lik, na któ­rym le­ża­ły różne przed­mio­ty. Lon­son ro­zej­rzał się i po­gwiz­du­jąc ru­szył w ich stro­nę. Na drew­nia­nym bla­cie znaj­do­wa­ły się dwie pięk­nie ob­szy­te skórą, opa­słe księ­gi. „Za­sa­dy na dwo­rach”. „Hi­sto­ria Olen­dry. Pryn­cy­pia han­dlu oraz ne­go­cja­cji”. Maive pró­bo­wa­ła nad­go­nić za­le­gło­ści w edu­ka­cji. Praw­dę mó­wiąc, nie wy­pa­da­ła go­rzej od prze­cięt­ne­go miesz­czu­cha.

Jabł­ko śmi­gnę­ło w po­wie­trzu, zła­pał je w ostat­niej chwi­li. Gdyby nie re­fleks, do­stał­by w głowę.

Maive opu­ści­ła kry­jów­kę z uśmie­chem na ustach. Wi­kli­no­wy ko­szyk nio­sła dum­nie w zgię­ciu łok­cia.

– Pro­szę spo­cznij, ja­śnie panie.

Po­słusz­nie zajął krze­sło i ugryzł owoc, nie spusz­cza­jąc z dziew­czy­ny spoj­rze­nia. Maive wy­ję­ła z ko­szy­ka i po­da­ła mu ta­lerz z krom­ką chle­ba ze smal­cem, wi­no­gro­na­mi i trój­ką­tem sera. Obok po­sta­wi­ła bu­tel­kę wina. Usia­dła na­prze­ciw, za­ło­ży­ła nogę na nogę, od­gar­nę­ła z czoła włosy i spló­tł­szy ra­mio­na, zmru­ży­ła cha­bro­we oczy.

– Pew­nie nie ta­kie­go po­wi­ta­nia się spo­dzie­wa­łeś.

– Nie na­rze­kam. Do­ce­niam po­si­łek. Dzię­ku­ję.

Sie­dzie­li w przy­jem­nym cie­niu naj­star­sze­go drze­wa. Ukry­te w zbo­żach cy­ka­ły świersz­cze, ci­szej, jakby nie­śmia­ło. Wiatr ła­god­nie prze­cze­sy­wał kra­inę, teraz jed­nak ko­ją­cy szum ustał. Je­stem po­środ­ku ni­cze­go, po­my­ślał Lon­son. To nie mój świat.

– Je­steś moją księż­nicz­ką – wy­pa­lił.

Maive bu­ja­ła nogą. Ele­ganc­kie trze­wi­ki, które po­da­ro­wał jej nie­daw­no, no­si­ły już ślady znisz­cze­nia; ząb czasu gryzł tu do­tkli­wiej. Lon­son po­my­ślał o lu­dziach pra­cu­ją­cych od świtu do nocy. Ży­ją­cych w znoju. W spie­ko­cie bez­li­to­sne­go słoń­ca latem. Przy­gar­bio­ne syl­wet­ki, twa­rze po­marsz­czo­ne ni­czym su­szo­ne śliw­ki. Wez­bra­ła w nim złość na ro­dzi­ców Maive – dla­cze­go ka­za­li dziew­czy­nie tyle pra­co­wać? To nie było życie dla niej.

– Sie­dzę tu w każ­dej wol­nej chwi­li i czy­tam o wiel­kim świe­cie – po­wie­dzia­ła, od­gar­nia­jąc włosy z czoła. – O zwy­cza­jach, kul­tu­rze, ety­kie­cie, ma­nie­rach. O tym, co wolno, co wy­pa­da, co na­le­ży. Za­ta­piam się w dzie­jach Olen­dry. – Spoj­rza­ła w bok, par­sk­nąw­szy. – O po­wsta­niu Li­ber­tii wiem chyba wszyst­ko.

– Nie mu­sisz tego robić dla mnie.

Ze­rwa­ła się z krze­sła i we­szła na stół.

– Robię to dla sie­bie. Wbrew temu, co mó­wisz, nie je­stem żadną księż­nicz­ką. Nie mam wła­snej ziemi, zamku, ani choć­by wieży, z któ­rej mógł­byś mnie ura­to­wać. Je­stem córką pro­stych ludzi. I chcę się z tego świa­ta wy­rwać. Przy­naj­mniej du­cho­wo.

Sta­nę­ła na pal­cach i ze­rwa­ła z ja­bło­ni naj­więk­sze jabł­ko. Lon­son przy­glą­dał się na­pię­tym, smu­kłym łyd­kom. Miał ocho­tę zła­pać Maive za te cu­dow­ne pę­ci­ny i ścią­gnąć ją na dół. Miał ocho­tę wyjąć z kie­sze­ni puz­der­ko i wrę­czyć jej pre­zent. Choć łań­cu­szek był czymś wię­cej, niż zwy­kłym po­dar­kiem, sta­no­wił bo­wiem sym­bol jego za­mia­rów wzglę­dem dziew­czy­ny.

Za­miast tego od­szpun­to­wał bu­tel­kę wina i po­cią­gnął so­lid­ny łyk. Po­trzy­mał płyn w ustach, aż język ścierpł. Prze­łknął, zer­ka­jąc na ety­kie­tę – wy­traw­ne z Sa­cy­nii, kra­iny sły­ną­cej z do­sko­na­łe­go wi­no­gro­na. Maive mu­sia­ła kupić je w Li­ber­tii, po­dob­nie jak ten drob­ny ka­wa­łek sera ple­śnio­we­go. Po­cią­gnął ko­lej­ny łyk. Chciał ukoić nerwy zwią­za­ne ze zbli­ża­ją­cym się wiel­ki­mi kro­ka­mi ban­kie­tem? A może za­to­pić wy­rzu­ty su­mie­nia w mgli­sty spo­sób łą­czą­ce się z Maive?

– W każ­dym razie ni­cze­go nie po­da­no mi na tacy – rze­kła, ze­sko­czyw­szy na zie­mię.

Lon­son ugryzł się w język, na końcu któ­re­go miał: „Le­piej, bo ja spa­dłem ci z nieba”. To by­ło­by nie na miej­scu, jesz­cze bar­dziej po­głę­bi­ło­by żal dziew­czy­ny. Wino lekko, przy­jem­nie za­szu­mia­ło w gło­wie. Lon­son chciał jej teraz oświad­czyć coś waż­ne­go, ale naj­pierw po­sta­no­wił zro­bić od­po­wied­ni pod­kład. Z tego miej­sca w sa­dzie mogli spoj­rzeć na mury Li­ber­tii. Wiel­kie por­to­we mia­sto wy­glą­da­ło pięk­nie jak obraz na szta­lu­dze.

– Za trzy dni roz­pocz­nie się ban­kiet w sto­li­cy – po­wie­dział, kie­ru­jąc tam za­my­ślo­ne spoj­rze­nie. – Obie­ca­łem lor­do­wi Fry­de­ry­ko­wi per­trak­to­wać z emi­sa­riu­szem im­pe­rium Er­ku­ny. Umowa, którą pod­pi­sze­my, bę­dzie nie­zwy­kle ważna. Poza tym spo­tka­niem oczy­wi­ście czeka mnie wiele in­nych. Na ban­kiet przy­bę­dą dzie­siąt­ki waż­nych oso­bi­sto­ści. Uro­czy­stość po­trwa trzy dni, każdy od rana do wie­czo­ra. To bę­dzie czas roz­mów i śmie­chu. Pod­stęp­nych pytań i za­wo­alo­wa­nych od­po­wie­dzi. – Za­wie­sił głos, prze­no­sząc spoj­rze­nie na Maive. Niebo za­snu­ły brze­mien­ne chmu­ry. Słu­cha­ła uważ­nie, wy­czu­wa­jąc cię­żar zbli­ża­ją­cej się pu­en­ty. Wol­nym ge­stem odło­żył bu­tel­kę wina na śro­dek sto­li­ka. – Każdy chciał­by móc uczest­ni­czyć w tym te­atrze masek. Pysz­ne dania, wy­bor­ne trun­ki, eg­zo­tycz­ni go­ście. La­ta­ją­cy Ogród, któ­re­go drze­wa jesz­cze nigdy nie py­li­ły. Wy­ku­sze i bal­ko­ny wy­cho­dzą­ce na nie­prze­by­ty ocean. Prze­past­ne sale, ka­me­ral­ne salki, al­ko­wy, an­tre­so­le… – Maive sze­rzej otwo­rzy­ła oczy, wy­obra­ża­jąc sobie te wszyst­kie wspa­nia­ło­ści. – Będą przy­stoj­ni męż­czyź­ni, ale także pięk­ne ko­bie­ty. W sie­dzi­bie lorda Fry­de­ry­ka bę­dzie wrzeć od plo­tek. Roz­pocz­ną się pod­cho­dy, a potem łowy, i nie mówię teraz o in­te­re­sach, a tych spo­tka­niach o ro­man­tycz­nym od­cie­niu, flir­tach i schadz­kach. – Lon­son wes­tchnął, na­chy­lił się do Maive. – Nie chciał­bym stać się celem ja­kiejś wy­so­ko uro­dzo­nej trzpiot­ki. Dla­te­go pro­szę cię, abyś mi to­wa­rzy­szy­ła.

Maive za­mru­ga­ła, zła­pa­ła za bu­tel­kę.

– Dro­czysz się ze mną.

Za­prze­czył sta­now­czym ru­chem głowy.

Wzię­ła kilka łyków wina, za­krztu­si­ła się.

– Jak to sobie wy­obra­żasz? – za­py­ta­ła, wy­cie­ra­jąc usta.

– Dam ci tro­chę monet. Jutro jadę spo­tkać się z lor­dem Fry­de­ry­kiem. – Lord po­wie­dział, że ma dla Lon­so­na pro­po­zy­cję. Jaką, chło­pak miał się do­wie­dzieć na­za­jutrz. – Po­je­dziesz ze mną do Li­ber­tii. Zo­sta­wię cię w dziel­ni­cy han­dlo­wej. Ku­pisz sobie coś na przy­ję­cie.

– Jeśli ktoś mnie roz­po­zna, jeśli ktoś się dowie, że po­cho­dzę z pleb­su… – Urwa­ła, scho­wa­ła twarz w dło­niach. – To bę­dzie skan­dal!

Lon­son wzru­szył ra­mio­na­mi. Wyjął z puz­der­ka łań­cu­szek z ame­ty­stem i pod­szedł do Maive. Sta­nął z tyłu. Wy­czu­wał, że jest na­pię­ta ni­czym stru­na. Dziew­czy­na ze­bra­ła smo­li­ście czar­ne włosy i unio­sła je, aby Lon­son mógł za­ło­żyć upo­mi­nek.

– Je­steś moją księż­nicz­ką – po­wie­dział cicho. Z tej po­zy­cji wi­dział biel de­kol­tu. Smu­kłe oboj­czy­ki wy­da­wa­ły się kru­che niby por­ce­la­na. Ame­tyst uło­żył się w za­głę­bie­niu po­mię­dzy nimi gład­ko; ne­nu­far na sta­wie.

Gdy Lon­son za­piął łań­cu­szek, nagle ze­rwał się wiatr, niebo pękło i runął deszcz. Po­pę­dzi­li do chaty, za­no­sząc się śmie­chem, jakby na­tu­ra – sąż­ni­ste kro­ple ude­rza­ły w świat – jed­nym ge­stem zmyła całe na­pię­cie.

 

 

***

 

 

Maive by­wa­ła wcze­śniej w Li­ber­tii, lecz za każ­dym razem mia­sto ją osza­ła­mia­ło. Teraz, za wy­so­kim na dwa­dzie­ścia me­trów murem, gdzie ni­czym dumny paw roz­kwi­ta­ła dziel­ni­ca han­dlu, spoj­rze­nie za­wie­si­ła na od­le­głych, strze­li­stych pi­na­klach skry­wa­ją­cych w swym cie­niu, stąd nie­wi­docz­ne, la­ta­ją­ce ogro­dy, la­bi­rynt i inne wspa­nia­ło­ści re­zy­den­cji lorda Fry­de­ry­ka. Znała je za­le­d­wie z bajek ro­dzi­ców, z opo­wie­ści snu­tych przez han­dla­rzy, jed­nak przede wszyst­kim z ust Lon­so­na. Przez rok zna­jo­mo­ści utkał w jej umy­śle mi­ster­ny go­be­lin nie tylko wy­glą­du tych­że miejsc, lecz rów­nież so­ju­szy, ani­mo­zji i ko­li­ga­cji pa­nu­ją­cych wśród wy­so­kich rodów.

– Już pra­wie – wy­rwał ją z za­my­śle­nia głos Lon­so­na.

Robił się tłocz­niej, dusz­niej. Maive przy­war­ła moc­niej do jego ple­ców.

Szyl­dy skle­pów mie­ni­ły się w po­łu­dnio­wym słoń­cu. Wy­ro­by garn­car­skie, bi­żu­te­ria, tka­ni­ny, de­wo­cjo­na­lia, wszyst­ko wo­dzi­ło na po­ku­sze­nie. Li­chwia­rze wy­krzy­wia­li gęby w uśmie­chach, a ich złote zęby słały re­flek­sy nie­wy­po­wie­dzia­nej obiet­ni­cy. Że­bra­cy w łach­ma­nach płasz­czy­li się pod koń­ski­mi ko­py­ta­mi. Na do­mach po­wie­wa­ły ku­piec­kie flagi. Tłum gęst­niał. Wrza­wa nie miała końca.

Po da­chów­ce prze­biegł kot.

Maive chwy­ci­ła Lon­so­na moc­niej, gdy mi­ja­li pi­ja­nych ob­dar­tu­sów. Chło­pak uspo­ka­ja­ją­cym ge­stem do­tknął jej bio­dra. Kupcy ge­sty­ku­lo­wa­li żywo, za­chę­ca­li klien­tów do wy­da­nia paru srebr­ni­ków. Ktoś upu­ścił brze­mien­ny mie­szek; ma­te­riał pękł, mo­ne­ty za­brzę­cza­ły, roz­sy­pa­ły się ni­czym ziar­no wśród wy­głod­nia­łe­go ptac­twa. Zle­cie­li się, pa­ria­si i bio­rą­cy los w swe ręce drob­ni przed­się­bior­cy. Droga przed Kasz­tan­ką oczy­ści­ła się.

Ka­wa­łek dalej zro­bi­ło się ci­szej, czy­ściej.

– A jeśli ktoś mnie pozna? – usły­szał py­ta­nie tuż przy uchu. – Prze­cież twoja ka­rie­ra bę­dzie skoń­czo­na.

– Kup naj­lep­szą suk­nię – po­le­cił jej Lon­son. – Taką, o ja­kiej za­wsze ma­rzy­łaś. Tylko strój zdra­dza, że nie je­steś z wyż­szych sfer. Masz ma­nie­ry, oby­cie.

– Wszyst­ko wy­uczo­ne.

– Roz­le­głą wie­dzę hi­sto­rycz­ną.

– Sze­ro­ką i płyt­ką jak ka­łu­ża.

– Błysk in­te­li­gen­cji w oczach.

– Nie­wy­pa­rzo­ny język – do­da­ła, po czym we­pchnę­ła mu go w ucho.

Lon­son za­śmiał się, cho­wa­jąc głowę w ra­mio­nach.

– Skąd taka mała pew­ność sie­bie? – za­py­tał, za­trzy­mu­jąc konia pod skle­pem „Jasna Pani”.

– Aku­rat to jest po­czu­cie hu­mo­ru i dy­stans.

Lon­son ze­sko­czył z Kasz­tan­ki i po­mógł Maive zejść.

– Więc znów się mylę – po­wie­dział, te­atral­nie wzdy­cha­jąc.

– Taka dola – rze­kła Maive i nie po­zwo­li­ła mu na od­po­wiedź, bo nie­mal na­tych­miast znik­nę­ła za drzwia­mi skle­pu z suk­nia­mi.

Zo­sta­wiw­szy Maive w dziel­ni­cy han­dlo­wej, Lon­son ru­szył bru­ko­wa­ny­mi ulicz­ka­mi w górę mia­sta. Lu­dzie usu­wa­li się przed dum­nie kro­czą­cą Kasz­tan­ką. Droga me­an­dro­wa­ła mię­dzy bu­dyn­ka­mi o naj­róż­niej­szych kształ­tach i ko­lo­rach. Pi­la­stry, por­ta­le, ma­swer­ki, do­mo­stwa pysz­ni­ły się nie­zli­czo­ny­mi zdo­bie­nia­mi, fa­sa­dy sta­no­wi­ły wy­nio­słe świa­dec­two znaj­du­ją­ce­go się we­wnątrz prze­py­chu. Kiedy Lon­son minął wiel­ką po­sia­dłość ja­kie­goś ary­sto­kra­ty, za­czę­ła się piąć, gdyż Li­ber­tia czę­ścio­wo po­ło­żo­na była na wznie­sie­niu.

Wyżej, gdzie wznie­sie­nie się koń­czy­ło, po­czuł po­twor­ny smród. Na placu ze­brał się tłum ga­piów. Str­wo­że­ni lu­dzie szep­ta­li mię­dzy sobą, ko­men­tu­jąc wy­sta­wio­ne na pu­blicz­ny widok zwło­ki. Na­bi­te na pale ciała wży­na­ły się w czy­ste niebo. Znie­kształ­co­ne ob­li­cza, przy­po­mi­na­ją­ce owo­co­wą pulpę oczy. Wnętrz­no­ści wy­le­wa­ją­ce się z roz­pru­tych brzu­chów. Zgni­li­zna, ropa, bzy­czą­ce muchy. Lon­son wstrzy­mał od­dech i spiął Kasz­tan­kę ostro­ga­mi, chcąc jak naj­prę­dzej opu­ścić tę część mia­sta. Nikt nie roz­po­znał­by mar­twych ciał, ale on wie­dział, że były to osoby, które śmia­ły sprze­ci­wić się woli lorda Fry­de­ry­ka.

Zo­sta­wił konia przed po­sia­dło­ścią lorda, za­brał juki i wszedł wiel­ki­mi wro­ta­mi do prze­past­nej sali. Ka­mer­dy­ner Teo­dor, który przy­wi­tał go z prze­sad­nym sza­cun­kiem, wziął od Lon­so­na torby i wy­ście­ła­nym dy­wa­nem ko­ry­ta­rzem za­pro­wa­dził go do po­ło­żo­ne­go na par­te­rze ele­ganc­kie­go po­ko­ju.

– Nasz pan kazał mi prze­ka­zać – rzekł Teo­dor po dro­dze – że chce, abyś przed spo­tka­niem z nim ukoił nerwy po tru­dach po­dró­ży.

Lon­son uśmiech­nął się pod nosem, wspo­mi­na­jąc cie­płe łoże i Maive le­żą­cą obok. Je­dy­nym tru­dem był ten zwią­za­ny z tym­cza­so­wą roz­łą­ką.

– Je­stem wdzięcz­ny – po­wie­dział, od­bie­ra­jąc od star­sze­go męż­czy­zny torby.

Teo­dor po­cią­gnął wy­po­ma­do­wa­ne siwe wąsy, ukło­nił się i od­szedł, zo­sta­wia­jąc Lon­so­na przed uchy­lo­ny­mi drzwia­mi. Na środ­ku du­że­go po­ko­ju uwi­ja­ły się dwie służ­ki, przy­go­to­wu­jąc ką­piel w że­liw­nej wan­nie. Pierw­sza, z ru­dy­mi lo­ka­mi, bez krę­pa­cji spoj­rza­ła na jego przy­ro­dze­nie. Uśmiech­nę­ła się psot­nie, po czym zgar­nę­ła z pod­ło­gi ubra­nia Lon­so­na i wy­szła z po­ko­ju, cicho za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

Za­nu­rzył się w cu­dow­nie go­rą­cej wo­dzie aż po szyję. Za­mknął oczy. Sły­szał drugą dziew­czy­nę, ja­sno­wło­są łanię. Cho­dzi­ła boso, żwawo, nie­mal­że bez­sze­lest­nie. Cho­dzi­ła, jakby ta kom­na­ta na­le­ża­ła do niej.

Usły­szał ci­chut­kie kap­nię­cia i gło­śniej­szy dźwięk, gdy Rose – tak zwała się służ­ka – wło­ży­ła do wody rękę i de­li­kat­nie za­mie­sza­ła. Pokój wy­peł­nił za­pach olej­ków ete­rycz­nych. Przez uchy­lo­ne drzwi na bal­kon, stłu­mio­ny, do­bie­gał z ogro­du trel pta­ków.

Tylko czy Rose była w isto­cie służ­ką? Wcze­śniej raz spo­tkał ją w ogro­dzie. Za­cho­wy­wa­ła się bez uni­żo­no­ści, śmia­ło, nawet pierw­sza za­ini­cjo­wa­ła roz­mo­wę. Mó­wi­ła wtedy, że jest tu nowa i żeby nie był zły, bo jeśli go czymś urazi, to nie­in­ten­cjo­nal­nie. Lon­son po­czuł się dziw­nie, nie­lo­jal­nie wobec Maive, jakby z Rose to była schadz­ka – te spoj­rze­nia dziew­czy­ny, te miny nie­udol­nie za­wo­alo­wa­ne w nie­śmia­łość – więc po­dzię­ko­wał, wstał i po­szedł do sie­bie. Zer­k­nął przez ramię; ku­ca­ła mię­dzy kwia­ta­mi – za­chwy­ca­ła się nimi czy je pie­lę­gno­wa­ła?

Po­czuł na ple­cach drob­ne a silne dło­nie Rosy. Miała naj­wi­docz­niej wpra­wę w ma­so­wa­niu, lecz Lon­son w jej do­ty­ku wy­czu­wał coś wię­cej niż do­świad­cze­nie.

– Nie spo­dzie­wa­łem się cie­bie – po­wie­dział.

Ści­snę­ła mu barki tak mocno, że drgnął. Na­stęp­nie za­czę­ła ma­so­wać szyję, ra­mio­na, pierś; za­sko­czo­ny otwo­rzył oczy i spoj­rzał na ręce Rose – do­sko­na­łe ni­czym por­ce­la­na.

– Od­po­czy­waj – po­wie­dzia­ła. – Nie­dłu­go masz spo­tka­nie z lor­dem.

Kiedy zsu­nę­ła dłoń niżej, do pod­brzu­sza, strą­cił ją.

 

 

Dłoń za­wi­sła w pół gestu, jakby ktoś za­trzy­mał czas. Czar­ne od atra­men­tu opusz­ki moc­niej za­ci­snę­ły się na pió­rze. Na prze­raź­li­wie dłu­gich pal­cach za­mar­ło świa­tło licz­nych pier­ście­ni. Trwa­ło to może kilka se­kund, w cza­sie któ­rych oko­lo­ne gę­sty­mi rzę­sa­mi piwne oczy lorda Fry­de­ry­ka prze­cię­ły go­ścia na wskroś. Lon­son ze­sztyw­niał; owad uwię­zio­ny w bursz­ty­nie.

– Cie­szę się, że je­steś. – Lord Fry­de­ryk za­nu­rzył pióro w in­kau­ście i wzno­wił pi­sa­nie ja­kie­goś do­ku­men­tu.

Lon­son cier­pli­wie cze­kał. Pró­bo­wał wy­czy­tać coś z tej sceny, ale wy­my­ka­ła się in­ter­pre­ta­cji. Po co lord go we­zwał? Spra­wa ban­kie­tu? Per­trak­ta­cje z emi­sa­riu­szem im­pe­rium Er­ku­ny? Naj­praw­do­po­dob­niej wła­śnie o to cho­dzi­ło. Lon­son czuł jed­nak, że pod tym wszyst­kim tętni coś głęb­sze­go. Kom­na­ta gęst­nia­ła od mil­cze­nia.

Chro­bot pióra ucichł. Fry­de­ryk znów znie­ru­cho­miał na kilka se­kund. Potem zwi­nął per­ga­min szyb­kim, ele­ganc­kim ru­chem – ni­czym pająk opla­ta­ją­cy ofia­rę. Chwy­cił stem­pel, wci­snął go w mięk­kie, czer­wo­ne laku, po czym za­mknął do­ku­ment i odło­żył na bok. Palce ryt­micz­nie za­bęb­ni­ły o dę­bo­wy blat.

Lon­son wie­dział, że to znak, aby pod­szedł i usiadł. Tak też zro­bił. Fry­de­ryk wsu­nął dło­nie pod brodę, two­rząc z pal­ców ostro za­koń­czo­ny na­miot i przyj­rzał się uważ­nie swemu pod­da­ne­mu.

– Ne­go­cja­cje są ważne, lecz… Są dla am­ba­sa­do­ra. Na­to­miast ty, chłop­cze… – Za­milkł, prze­su­nął wzro­kiem po twa­rzy Lon­so­na. – Ty je­steś tu z in­ne­go po­wo­du.

W po­wie­trzu uniósł się za­pach wosku i sta­re­go per­ga­mi­nu. Za oknem, da­le­ko w dole, roz­legł się dźwięk ja­dą­cych koni, gdzieś in­dziej roz­brzmia­ły roz­mo­wy ludzi – po­sia­dłość żyła wła­snym ży­ciem, lecz tu, w tej kom­na­cie, czas się za­wę­ził do dwóch od­de­chów.

– Są­dzi­łem, że chcesz, abym prze­ko­nał am­ba­sa­do­ra–

– Och, oczy­wi­ście, Lon­son – prze­rwał mu Fry­de­ryk. – To prio­ry­tet. Choć bar­dziej dla am­ba­sa­do­ra, niż dla nas.

– Nie ro­zu­miem, panie.

Piwne oczy Fry­de­ry­ka wpa­try­wa­ły się w Lon­so­na z nie­od­par­tą mocą. Po­cią­gła twarz, zwy­cza­jo­wo, nie wy­ra­ża­ła naj­mniej­szych emo­cji. Mimo to coś na tym gład­ko ogo­lo­nym licu wid­nia­ło. Za­sta­no­wie­nie. Re­flek­sja. Po­wzię­ta de­cy­zja.

– Pa­mię­tasz nasze po­cząt­ki? – za­py­tał lord.

Lon­son przy­po­mniał sobie, jak czte­ry lata temu Fry­de­ryk wy­pa­trzył go w tłu­mie w dziel­ni­cy han­dlo­wej.

– Tak, panie. Do­strze­głeś we mnie po­ten­cjał.

– I co dalej?

– Wzią­łeś pod swój dach.

Fry­de­ryk roz­ło­żył dło­nie w ge­ście sym­bo­li­zu­ją­cym hoj­ność.

– To wszyst­ko jest twoje – po­wie­dział ak­sa­mit­nym gło­sem. – Życie może być wspa­nia­łe.

Lon­son prze­łknął ślinę. Słu­żył lor­do­wi, ale za­wsze miał po­czu­cie, że jest gdzieś na obrze­żach tego wszyst­kie­go. Fry­de­ryk nie an­ga­żo­wał go w żadne spi­ski, nie opo­wia­dał o swo­ich wro­gach. Był jak oj­ciec, który wy­ma­ga od dziec­ka wy­ko­ny­wa­nia obo­wiąz­ków, lecz poza tym trzy­ma je pod ochron­nym klo­szem. Teraz coś się zmie­nia­ło. Co lord mógł mieć na myśli, mó­wiąc, że wszyst­ko jest jego? Tę kom­na­tę pełną atła­sów oraz mięk­kich sie­dzeń? Po­sia­dłość? A może coś me­ta­fi­zycz­ne­go?

– Po­do­ba­ła ci się ką­piel? – za­py­tał Fry­de­ryk.

Ta nagła zmia­na te­ma­tu zbiła Lon­so­na z tropu. Nie ro­zu­miał, do czego lord zmie­rza. Czuł, że się w sobie za­my­ka, nie­uf­ny wobec in­ten­cji swego pana. Po­sta­no­wił jed­nak to za­ka­mu­flo­wać. Ukryć świat we­wnętrz­ny za maską nie­do­myśl­no­ści.

– Tak, panie – od­parł swo­bod­nie. – Dzię­ku­ję. Po­dróż oka­za­ła się bar­dziej mę­czą­ca, niż są­dzi­łem. – Spoj­rzał w dół, uda­jąc zmar­twie­nie. – Choć tę­sk­nię za ojcem, chyba muszę rza­dziej wy­jeż­dżać.

– Do­sko­na­le cię ro­zu­miem. Po­trze­bu­jesz sta­bil­ne­go życia. I wy­god­ne­go. Nie wąt­pię, że za­ży­łeś przy­jem­no­ści w wan­nie. Dziew­czy­ny są nie­zwy­kle uzdol­nio­ne. Przy­naj­mniej tak sły­sza­łem. – Lord zła­pał jeden z pier­ście­ni i za­czął go prze­krę­cać. Sub­tel­ny ruch w prawo, nie­znacz­ny w lewo. – Rącz­ki Rose są nie­zwy­kłe, nie­praw­daż?

Lon­son przy­po­mniał sobie jej dło­nie. Takie de­li­kat­ne. Mi­mo­wol­nie uśmiech­nął się.

Lord wstał i na ty­ko­wa­tych no­gach wy­szedł zza biur­ka. Był ubra­ny dość skrom­nie, choć schlud­nie. Je­dy­nym prze­ja­wem bo­gac­twa były pier­ście­nie na pal­cach. Spló­tł­szy dło­nie za ple­ca­mi, Fry­de­ryk minął Lon­so­na i lek­kim kro­kiem ru­szył do wyj­ścia.

– Chodź, drogi chłop­cze. Mam ocho­tę na spa­cer.

I tak za chwi­lę zna­leź­li się w ogro­dach. Świe­że po­wie­trze i ruch spra­wi­ły, że Lon­son tro­chę się roz­luź­nił. Szli ramię w ramię bru­ko­wa­ną ścież­ką mię­dzy ró­ża­mi, hia­cyn­ta­mi i kon­wa­lia­mi. Kwia­ty ugi­na­ły się pod cię­ża­rem bzy­czą­cych psz­czół. Po­sia­dłość lorda Fry­de­ry­ka znaj­do­wa­ła się na kli­fie, ogro­dy zaś oka­la­ły ją wła­śnie od stro­ny morza, więc sły­sze­li stłu­mio­ny szum mor­skich fal. Mil­cze­li. Lon­son my­śla­mi wró­cił do Maive, roz­ma­rzył się.

– Pięk­na po­go­da – po­wie­dział chwi­lę póź­niej Fry­de­ryk. – Cza­sem chciał­bym, żeby dzień za­wsze tak wy­glą­dał. Ale to prze­cież nie­moż­li­we. Burze też są po­trzeb­ne. Bez nich nie mo­gli­by­śmy cie­szyć się tym miej­scem.

– Życie nie jest usła­ne ró­ża­mi – od­parł Lon­son.

Na ra­mie­niu, bli­sko szyi, po­czuł dłoń Fry­de­ry­ka.

– Cie­szę się, że nie mu­si­my się kry­go­wać. – Czyż­by lord nie­znacz­nie się uśmiech­nął? – To wspa­nia­łe, że mo­że­my rzu­cać tru­izma­mi i wciąż do­brze się czuć we wła­snym to­wa­rzy­stwie. W grun­cie rze­czy uwa­żam, że je­ste­śmy do sie­bie bar­dzo po­dob­ni. Co uwa­żasz?

Lon­son ski­nął głową.

– Oby­dwaj prze­ni­kli­wi – kon­ty­nu­ował lord. – Mamy am­bi­cje. Nie cof­nie­my się przed ni­czym, żeby osią­gnąć cel.

Dalej ścież­ka bie­gła bli­sko kra­wę­dzi klifu. Była za­bez­pie­czo­na krze­wa­mi i ma­ły­mi drzew­ka­mi, przez które prze­bi­ja­ła bryza; nagle się wzmo­gła, za­sze­le­ści­ła li­ść­mi, zmierz­wi­ła włosy Lon­so­na.

– Jak było u Octa­viu­sa? – za­py­tał Fry­de­ryk.

Za­dzi­wia­ją­ce py­ta­nie. Lord nigdy wcze­śniej nie in­te­re­so­wał się jego wy­jaz­da­mi. Spoj­rzał na niego, pró­bu­jąc coś wy­czy­tać; oczy za przy­mru­żo­ny­mi po­wie­ka­mi przy­po­mi­na­ły sejf strze­gą­cy ta­jem­nic myśli.

Za­pra­gnąw­szy po­znać ten skar­biec, Lon­son po­sta­no­wił grać w otwar­te karty. Opo­wie­dział swemu panu o cza­sie spę­dzo­nym w domu ojca. O tym, że bar­dzo się róż­nią od sie­bie.

– Sądzę, że nawet fi­zycz­nie je­ste­śmy do sie­bie nie­po­dob­ni – za­koń­czył.

– Cóż, to zro­zu­mia­łe – w gło­sie Fry­de­ry­ka po­ja­wi­ła się tro­ska. – Octa­vius w pew­nym mo­men­cie prze­stał się roz­wi­jać. A ty je­steś zu­peł­nie innym czło­wie­kiem niż kilka lat temu. Choć ta ostat­nia róż­ni­ca, fi­zycz­na, jak ją okre­śli­łeś, wcale mnie nie dziwi.

Lon­son ze­sztyw­niał, zmil­czał.

Lord za­trzy­mał się, spoj­rzał na niego uważ­nie. Świa­tło słoń­ca skrzy­ło się w morzu, skrzy­ło w oczach Fry­de­ry­ka, które nagle zdały się chło­pa­ko­wi rów­nie bez­kre­sne.

– Drogi chłop­cze, za­wo­dzisz mnie – wes­tchnął. – Wiem, że Octa­vius nie jest twoim praw­dzi­wym ojcem. Przy­gar­nął cię z twoją matką z ulicy. Nic zatem dziw­ne­go, że macie inne ob­li­cza. Je­steś jabł­kiem bez ja­bło­ni.

– Octa­vius to mój oj­ciec – za­prze­czył Lon­son.

– Twoim ojcem może być każdy męż­czy­zna. A ty je­steś mi bli­ski ni­czym syn. Dla­te­go mam dla cie­bie pro­po­zy­cję. Zo­sta­niesz w Li­ber­tii i już wię­cej nie bę­dziesz z niej wy­jeż­dżał. Chyba że na moje po­le­ce­nie. Po­trze­bu­ję cię w tym mie­ście peł­nym żmij.

– Panie, czy uchy­bi­łem ci swym po­stę­po­wa­niem?

– Ależ skąd, drogi chłop­cze. Tak samo jak ja nie uchy­bi­łem w żaden spo­sób tobie. Za­wio­dłeś mnie je­dy­nie za­ta­je­niem praw­dy o oj­czy­mie. Mu­sisz zro­zu­mieć, że nasze losy, odkąd tu przy­je­cha­łeś, spla­ta­ły się, aż stały się nie­ro­ze­rwal­ne. Nie cho­dzi tylko o po­li­ty­kę. Pa­mię­tasz nasze wspól­ne chwi­le?

Tak, po­my­ślał Lon­son. Po­lo­wa­li­śmy, gra­li­śmy w sza­chy, dzie­li­li­śmy się wra­że­nia­mi na temat ob­ra­zów naj­wy­bit­niej­szych ma­la­rzy.

– Doj­rza­łeś przy mnie – mówił dalej lord. – Sta­łeś się męż­czy­zną. I moim synem.

Lon­son nie zdą­żył za­re­ago­wać, gdyż Fry­de­ryk roz­chy­lił ra­mio­na i go przy­tu­lił. Ta nie­spo­dzie­wa­na czu­łość, któ­rej nigdy nie za­znał od Octa­viu­sa, oszo­ło­mi­ła go. Od­wza­jem­nił gest, wta­pia­jąc się w ko­ści­ste ciało swego pana. Po­czuł ci­sną­ce się do oczu łzy. Prze­łknął je, my­śla­mi wra­ca­jąc do Maive.

Fry­de­ryk wresz­cie go pu­ścił i jak gdyby nigdy nic ru­szył dalej. Lon­son brał głę­bo­kie wde­chy i wolne wy­de­chy, po­wo­li uspo­ka­ja­jąc szyb­ko bi­ją­ce serce.

Wkro­czy­li w bujny kwie­ci­sty szpa­ler, któ­rym do­tar­li do La­ta­ją­ce­go Ogro­du. Był gar­gan­tu­icz­ny. Kwi­tło tu mnó­stwo ro­ślin – kwia­tów, krze­wów, bylin – ale naj­więk­sze wra­że­nie ro­bi­ły dzie­siąt­ki wy­so­kich i roz­ło­ży­stych drzew. Pra­cow­ni­cy lorda przez bli­sko rok na wo­zach przy­wo­zi­li zie­mię, która z cza­sem dała życie flo­rze. Se­da­cje, owe pięk­ne drze­wa o żół­ta­wej korze, wpiły się w nią ko­rze­nia­mi splą­ta­ny­mi ni­czym ażur.

– Za­sa­dzo­no je pięt­na­ście lat temu. – Fry­de­ryk oglą­dał dłu­gie, wiot­kie ga­łąz­ki opa­da­ją­ce nie­mal do ziemi. – Na­sio­na sta­no­wi­ły dar i dowód przy­ja­znych za­mia­rów Im­pe­rium Er­ku­ny. Nie tylko ich wy­gląd jest nie­zwy­kły. Zresz­tą, wiesz, co mam na myśli.

Lon­son ski­nął głową.

– Czy to jed­nak moż­li­we, aby drze­wa nie py­li­ły? – za­py­tał.

– Ow­szem, ale do­ty­czy to je­dy­nie żeń­skich drzew dwu­pien­nych – od­po­wie­dział Fry­de­ryk. – I owa­do­pyl­nych. Se­da­cje są wia­tro­pyl­ne.

– Czy to ja­kieś czary?

Lord par­sk­nął.

– Ra­czej na­tu­ra. Na­tu­ra jest nie­prze­wi­dy­wal­na.

Fry­de­ryk usiadł na ławce. Lon­son, czu­jąc się na­iw­nie, usiadł obok. Lord ze­rwał z by­li­ny dwa li­ście mięty. Jeden podał jemu, drugi wło­żył do ust.

– Spró­buj – po­wie­dział. – Po­zwa­la oczy­ścić umysł.

Ze­rwał się moc­niej­szy wiatr. Otu­lił ich sze­lest se­da­cji.

– Wra­ca­jąc do Rose… To nie jest żadna służ­ka, tylko córka wpły­wo­wej osoby. Zo­sta­niesz moim dzie­dzi­cem. I zwią­żesz się z tą dziew­czy­ną.

Serce Lon­so­na wy­pa­dło z rytmu, zgu­bi­ło parę ude­rzeń. Prze­łknął ślinę i spoj­rzał Fry­de­ry­ko­wi pro­sto w oczy.

 

 

***

 

 

Do ban­kie­tu zo­stał dzień. Maive wi­ro­wa­ła, kła­nia­ła się, przy­bie­ra­ła różne pozy.

– Do­sko­na­łe wy­czu­cie – za­śmiał się Lon­son. – Chciał­bym teraz zo­ba­czyć cię w sukni.

– Co to, to nie, mój drogi. Mu­sisz po­cze­kać. – Usia­dła na ba­lu­stra­dzie bal­ko­nu, roz­pu­ści­ła spię­te włosy. – Chyba jed­nak tak pójdę.

Lon­son spoj­rzał na drzwi po­ko­ju, oba­wia­jąc się, że zo­sta­ną na­kry­ci. Za­mknął je na klucz, lecz gdyby ktoś chciał wejść, Maive mu­sia­ła­by się scho­wać. Nie po­win­na tu się znaj­do­wać, było to wbrew re­gu­łom pa­nu­ją­cym w po­sia­dło­ści lorda Fry­de­ry­ka. Gdyby nie pomoc Schył­ka, nie prze­śli­zgnę­ła­by się przez wiele par czuj­nych oczu.

– Jak na­zy­wał się ten zdzi­wio­ny na­szym wi­do­kiem star­szy czło­wiek? – za­py­ta­ła.

– Teo­dor. Jest ka­mer­dy­ne­rem – wy­ja­śnił Lon­son. – Mam na­dzie­ję, że nie wy­ja­wi na­szej ta­jem­ni­cy… Moja de­cy­zja była nie­roz­waż­na.

– Od­waż­na – po­pra­wi­ła go, prze­cią­ga­jąc się na tle księ­ży­ca. – Poza tym le­piej spać na wy­god­nym łożu niż na sien­ni­ku.

Lon­son pod­szedł bli­żej, oplo­tła go no­ga­mi.

– Chcia­ła­bym zwie­dzić po­sia­dłość. – Uśmiech­nę­ła się za­lot­nie.

Wy­ba­łu­szył oczy.

– Teraz?

Przy­cią­gnę­ła go za głowę, po­ca­ło­wa­ła; mięk­kie usta, słod­ko–kwa­śne od wina.

– Teraz – szep­nę­ła mię­dzy po­ca­łun­ka­mi.

Do­sko­na­ły po­mysł, po­my­ślał Lon­son. Przy­po­mniał sobie spoj­rze­nie Fry­de­ry­ka, po ple­cach prze­bie­gły mu dresz­cze.

– Zo­sta­nie­my tu do jutra. Wyj­dzie­my do­pie­ro na ban­kiet.

Wy­dę­ła po­licz­ki, nie­za­do­wo­lo­na.

Spró­bo­wał ścią­gnąć ją z ga­le­ryj­ki, ale opar­ła się.

– Zgłod­nia­łam. – Spoj­rza­ła spod gę­stych rzęs z wy­rzu­tem. – Też mam cze­kać do jutra?

– Zejdź, pro­szę. Boję się, że spad­niesz.

Usłu­cha­ła, a on wró­cił do po­ko­ju. Ślad na pod­ło­dze po­zo­sta­wio­ny przez wannę, w któ­rej zażył ką­pie­li, przy­wo­łał obraz Rose. Wy­da­wa­ło mu się, że wciąż czuje jej za­pach.

Usły­szał jakiś nie­po­ko­ją­cy dźwięk na ze­wnątrz, zatem po­spiesz­nie wziął ba­giet­kę i wy­szedł na bal­kon. Maive znik­nę­ła. Coś stuk­nę­ło, a na dole, trzy pię­tra niżej, roz­legł się trzask. Lon­son uj­rzał tam kształt czło­wie­ka, pew­nie kogoś ze służ­by; zło­rze­czył i za­dzie­rał głowę, więc Lon­son scho­wał się, prze­stra­szo­ny, że go na­kry­ją. Ale niby kto, na czym i gdzie, skoro był u sie­bie?

Ro­zej­rzał się, a widok, który mu się uka­zał, zmro­ził mu krew w ży­łach. Maive wdra­py­wa­ła się po dachu bu­dyn­ku. Po­śli­zgnę­ła się na da­chów­ce, ale szyb­ko zła­pa­ła rów­no­wa­gę i już pra­wie była na samej górze. Lon­son za­klął pod nosem, prze­sko­czył ba­lu­stra­dę i ru­szył za nią. Wy­obra­ził sobie, jak dziew­czy­na spada i roz­bi­ja się na bru­ko­wa­nym dzie­dziń­cu. Przy­spie­szył, pod bu­ta­mi za­stu­ko­ta­ło, i zaraz z szyb­ko bi­ją­cym ser­cem usiadł obok niej.

– Osza­la­łaś – po­wie­dział, ła­piąc ją za rękę. – Za­bie­ram cię do po­sia­dło­ści dzień wcze­śniej, ła­miąc za­sa­dy, a ty tak mi się od­wdzię­czasz? – Spró­bo­wa­ła się mu wy­rwać, ale chwy­cił ją moc­niej. – Spójrz na mnie – po­wie­dział wład­czo. – Nie bie­gaj po da­chach!

Pu­ścił ją.

– Prze­pra­szam. – Po­pra­wi­ła suk­nię. – Chcia­łam zo­ba­czyć… Nie po­zwo­li­łeś mi zwie­dzić po­sia­dło­ści i… i uzna­łam, że po­pa­trzę sobie z góry.

– Wolę nie my­śleć, co zro­bisz na ban­kie­cie. – Lon­son nie scho­dził z tonu. – Jak ci cze­goś za­bra­niam, to w tro­sce o cie­bie.

– Masz rację, nie po­win­nam tak się za­cho­wy­wać. Wy­bacz mi.

W jej oczach igra­ły iskier­ki. Na twa­rzy, pod skru­chą, ma­lo­wa­ły się także inne emo­cje. Strach, smu­tek, złość – a może Lon­son, pod wpły­wem wła­sne­go ro­ze­dr­ga­nia, źle ją czy­tał?

Nie od­zy­wa­li się wię­cej. Maive oglą­da­ła ską­pa­ne w pół­mro­ku ele­ganc­kie okien­ne łuki, la­bi­rynt, la­ta­ją­ce ogro­dy. Wtu­li­ła głowę w jego ramię. Lon­son na po­cząt­ku lekko ze­sztyw­niał, lecz po chwi­li po­czuł przy­jem­ne cie­pło roz­le­wa­ją­ce się po ciele. Znał jej hi­sto­rię. Dziew­czy­ny pra­gną­cej wy­rwać się ze swego świa­ta. Uciec od wiej­skie­go, pro­ste­go życia. Od znoju za dnia i nie­cie­ka­wych roz­mów z ro­dzi­ca­mi wie­czo­ra­mi. Mó­wi­ła, że ich kocha, lecz w tej mi­ło­ści było po­czu­cie bli­skie jemu – że spa­dła za da­le­ko od ja­bło­ni.

W od­da­li roz­le­gły się trąby. Za­po­wia­da­ły or­szak gości nad­cią­ga­ją­cych na ju­trzej­szy ban­kiet. Mimo póź­nej pory Li­ber­tia nie­dłu­go ożyła – ar­te­rie mia­sta za­pul­so­wa­ły prze­ta­cza­ją­cy­mi się przez nie ko­nia­mi cią­gną­cy­mi tur­ko­czą­ce wozy. Stu­kot kopyt brzmiał jak pie­częć losu.

 

 

***

 

 

Świe­że po­wie­trze po­ran­ka ide­al­nie kom­po­no­wa­ło się z in­ny­mi wo­nia­mi. Za­wsze lubił sta­jen­ne za­pa­chy – siana, spróch­nia­łe­go drew­na, ob­ro­ku i koni – ko­ja­rzył je z przy­jem­no­ścia­mi pły­ną­cy­mi z od­by­wa­nia po­dró­ży. Przy jed­nym z bok­sów stał po­tęż­ny męż­czy­zna. Czło­wiek, który dbał o jego bez­pie­czeń­stwo, cze­sał wła­śnie czar­ne­go ogie­ra.

– Nie po­wi­nie­neś spro­wa­dzać tu tej dziew­czy­ny – po­wie­dział Schy­łek. – Jeśli lord Fry­de­ryk się o tym dowie, bę­dziesz miał kło­po­ty.

– Dowie się dziś. Przed­sta­wię mu Maive na ban­kie­cie.

Ręka Schył­ka za­trzy­ma­ła się. Spoj­rzał na Lon­so­na z ukosa.

– Aha. Jako kogo?

– Li­ber­tyń­ską szlach­cian­kę.

Rzep ścią­gnął brwi, pod­jął prze­rwa­ną czyn­ność.

– Przy­po­mi­nasz mi zmar­łe­go brata, Był tani butny… Nie prze­ce­niaj swo­jej po­zy­cji – rzekł po­waż­nie. – Na­tu­ra Fry­de­ry­ka jest nie­prze­wi­dy­wal­na.

Lon­son oparł się o belki wol­ne­go boksu. Spló­tł­szy ra­mio­na, prze­chy­lił głowę i za­wie­sił spoj­rze­nia na po­stra­chu Olen­dry. Schy­łek zo­stał mu przy­dzie­lo­ny przez Fry­de­ry­ka, na­su­wa­ło się zatem py­ta­nie, czy mógł mu za­ufać. Praw­do­po­dob­nie zda­wał lor­do­wi ra­por­ty, prze­ka­zy­wał wszel­kie mniej lub bar­dziej waż­kie in­for­ma­cje. Sta­no­wił ucho jego wspa­nia­ło­ści. Z dru­giej nigdy nie za­wiódł Lon­so­na, a teraz jesz­cze się przed nim otwo­rzył, wspo­mi­na­jąc nie­ży­ją­ce­go brata…

– Wró­ci­ła do sie­bie?

Lon­son za­mru­gał, nie ro­zu­mie­jąc py­ta­nia.

– Ta dziew­ka – wy­ja­śnił Rzep.

– Ma na imię Maive. Jest teraz w moim po­ko­ju–

Zgrze­bło ude­rzy­ło w drew­nia­ne wia­dro, kiedy Schy­łek nim rzu­cił.

– Słu­chaj, lubię cię, ale nie po­chwa­lam two­je­go za­cho­wa­nia. Nie wiem, co pla­nu­jesz z tą… Maive… ale uwa­żam, że przy­pro­wa­dza­nie jej tu jest głu­po­tą.

– Do­wiesz się w swoim cza­sie – uciął Lon­son. – Kon­kret­nie w trak­cie ban­kie­tu. Pew­nie scho­wasz się za okien­ną za­sło­ną, żeby za bar­dzo nie rzu­cać się w oczy. Zo­ba­czy­my, kto wtedy wyj­dzie na głup­ca.

Schy­łek zi­gno­ro­wał zło­śli­wość.

Lon­son chciał wra­cać, ale przy­po­mniał coś sobie.

– Dziś py­ta­ło o cie­bie kilka osób.

– Kto?

– Nie wiem, nie znam ich. Ktoś ze służ­by po­sia­dło­ści. I jakiś czło­wiek przed chwi­lą, zanim do­tar­łem tutaj.

Schy­łek ro­zej­rzał się. Byli sami.

– Co chcie­li? – za­py­tał.

Lon­son wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Za­da­wa­li różne py­ta­nia.

 

 

***

 

 

Tego wie­czo­ra po­sia­dłość lorda Fry­de­ry­ka za­pło­nę­ła świa­tłem. Mu­zy­ka zde­rza­ła się ze szme­rem atła­sów, w wy­pie­lę­gno­wa­nych dło­niach stu­ka­ły kie­lisz­ki, po­brzę­ki­wa­ły sztuć­ce. Jedni go­ście sie­dzie­li przy sto­łach, inni zbi­ja­li się w grup­ki i dys­ku­to­wa­li na ważne choć neu­tral­ne te­ma­ty. Wy­so­kie rody krą­ży­ły po utar­tych or­bi­tach, zaś ci mniej wpły­wo­wi, pra­gną­cy coś ugrać, sta­ra­li się je prze­ci­nać.

Maive po­czu­ła się ni­czym płot­ka wpły­wa­ją­ca do akwe­nu peł­ne­go dra­pież­ni­ków. W tej niż­szej po­zy­cji, swej swo­istej sza­ro­ści, od­na­la­zła jed­nak siłę. Sta­wia­ła kroki tak, jak uczy­ły księ­gi: naj­pierw czu­bek, potem cię­żar. Suk­nia nio­sła ją jak obiet­ni­ca, a ame­tyst drżał na szyi, kiedy z iskra­mi w oczach mi­ja­ła wy­ku­sze otwar­te na ocean. Roz­mo­wy fa­lo­wa­ły war­stwa­mi – śmiech nad winem, zgrzyt zębów pod grzecz­no­ścią. Maive szła pod rękę z Lon­so­nem, jakby do­pie­ro uczy­ła się od­dy­chać w po­wie­trzu gę­stym od złota i łgarstw. Tu ski­nę­ła głową, po­zdra­wia­jąc kogoś, tam po­sła­ła per­li­sty uśmiech. Dy­gnię­cie, gest dłoni, poza płyn­nie prze­cho­dzą­ca w ko­lej­ną pozę. Pod tym ka­mu­fla­żem lek­ko­ści kryła się bacz­na ob­ser­wa­cja oto­cze­nia. Le­ciut­ko prze­chy­la­ła głowę ku niemu, gdy Lon­son od­sła­niał ku­li­sy ba­jecz­nie nie­bez­piecz­ne­go świa­ta; nie opo­wia­dał, nie było na to chwi­li, lecz w kilku sło­wach lub zda­niach przed­sta­wiał jej co waż­niej­sze osoby.

Teo­dor prze­cha­dzał się po roz­brzmie­wa­ją­cej roz­mo­wa­mi sali, co chwi­lę przy­sta­jąc, by ze srebr­nej tacy czę­sto­wać gości fry­ka­sa­mi. Uj­rzaw­szy Lon­so­na i Maive, zro­bił to samo, pod ge­stem po­pra­wie­nia wy­po­ma­do­wa­ne­go wąsa pró­bu­jąc ukryć emo­cję – czyż­by nie­smak?

Maive zer­k­nę­ła na Lon­so­na, po czym chwy­ci­ła w palce małe cia­sto na­dzia­ne wa­rzy­wa­mi, dzię­ku­jąc lek­kim ukło­nem.

Lon­son, wi­dząc oce­nia­ją­ce spoj­rze­nie Teo­do­ra, dał Maive znak, by ru­szyć dalej.

Na ga­le­rie wy­to­czo­no wózki pełne przy­sta­wek. Na ta­cach uka­za­ły się owoce morza. Za­pa­chy przy­praw i czosn­ku zmie­sza­ły się z wonią wina i wy­per­fu­mo­wa­nych ciał, po czym wspię­ły po ko­lum­nach aż do skrzą­cych na wy­so­kim skle­pie­niu ży­ran­do­li.

Za­trzy­ma­li się w pu­stym wy­ku­szu, gdzie było tro­chę ci­szej.

– A kim jest tamta ko­bie­ta? – Maive wska­za­ła na ru­do­wło­są damę w dłu­giej aż do ziemi udra­po­wa­nej sukni. – Uchy­lisz mi rąbka ta­jem­ni­cy?

– Nikim szcze­gól­nym.

– I dla­te­go tu się zna­la­zła.

Lon­son nie mógł się nie uśmiech­nąć.

– To Le­ti­tia, pani wpły­wo­we­go rodu Li­ber­tii. Plot­ki gło­szą, że pró­bo­wa­ła swo­ich sił u lorda Fry­de­ry­ka. Bez­sku­tecz­nie.

Maive do­ja­dła cia­sto, ob­li­za­ła palce.

– Od­por­ny na su­chot­ni­cze wdzię­ki – rze­kła z roz­bra­ja­ją­cą po­wa­gą.

– Lecz przy­znasz, że urodę ma po­są­go­wą.

– W isto­cie, przy­po­mi­na pła­sko­rzeź­bę na na­grob­ku.

Lon­son par­sk­nął, ro­zej­rzał się po sali. Go­ście jedli, krą­ży­li, pili trun­ki. Zro­bi­ło się dusz­niej, od­de­chy przy­spie­szy­ły, na nie­któ­rych czo­łach per­lił się pot, wa­chla­rze po­szły w ruch.

Le­ti­tia roz­pły­nę­ła się w tłu­mie niby blada farba w feeri barw.

Ani śladu Fry­de­ry­ka, ani Rose. Lon­son za­sta­na­wiał się, gdzie się po­dzia­li. Doj­rzał jed­nak Schył­ka. Wy­so­ki męż­czy­zna krą­żył po obrze­żach sali ni­czym strze­gą­cy stada pies. Ich spoj­rze­nia prze­cię­ły się; mru­gnię­cie oka i już Schył­ka nie wi­dział.

Z wrza­wy wy­chwy­cił głosy ob­le­czo­ne w po­ko­rę – wy­so­ki ka­płan Ru­dolf Okari wy­słu­chi­wał in­te­re­san­tów, mię­si­sty­mi usta­mi wy­sy­sa­jąc małże.

– Zaraz się po­zna­cie – szep­nął do ucha dziew­czy­ny, wi­dząc, że ta po­dą­ży­ła za jego spoj­rze­niem. – Za­cho­waj po­wa­gę.

Maive wy­gła­dzi­ła suk­nię i po­pra­wi­ła de­kolt, żeby był skrom­niej­szy.

Lon­son wie­dział, że czeka go nie­zwy­kle ważne spo­tka­nie. Spon­ta­nicz­ne, jak wspo­mniał Schył­ko­wi. De­cy­du­ją­ce o przy­szło­ści w Li­ber­ti.

Sala wcią­gnę­ła ich ni­czym wir mor­ski, któ­re­go dzi­kie prądy sła­bły je­dy­nie na pły­ci­znach ko­lej­nych roz­mów. Po­dej­mo­wa­li kru­che te­ma­ty, rzu­ca­li miał­kie fra­ze­sy, po czym kła­nia­li się i po­dą­ża­li dalej, a Maive ledwo kryła znu­że­nie. Wresz­cie do­tar­li do pulch­ne­go męż­czy­zny w star­szym wieku. Wi­dząc zbli­ża­ją­ce­go się Lon­so­na, Ru­dolf Okari nie­dba­łym ge­stem dłoni, jakby od­ga­niał tłu­ste muchy, po­zbył się trzech wy­kwint­nie ubra­nych męż­czyzn.

– Ar­cy­ka­pła­nie – Lon­son wy­ko­nał po­boż­ny gest, a Maive po­szła w jego ślady. – Chcia­łem wa­szej świą­to­bli­wo­ści przed­sta­wić ko­bie­tę bli­ską memu sercu.

Ru­dolf ob­da­ro­wał Maive ser­decz­nym uśmie­chem. Wziął jej dło­nie w swoje, zer­ka­jąc na pier­ścio­nek dziew­czy­ny.

– Cie­szę się, że cię po­zna­ję, moje dziec­ko – po­wie­dział gło­sem ak­sa­mit­nym i głę­bo­kim, jakby za­mknię­tym w musz­li per­ło­wej. – Za­iste wspa­nia­le bę­dzie przy­pie­czę­to­wać wasze uczu­cie.

Maive po­dzię­ko­wa­ła, siląc się, by wy­paść na uoso­bie­nie cnót i po­ko­ry.

– Chciał­bym, aby ce­re­mo­nia od­by­ła się trze­cie­go dnia ban­kie­tu – wy­pa­lił Lon­son.

Maive za­mru­ga­ła, zdzi­wio­na.

– Szyb­ko. Bar­dzo szyb­ko – po­wie­dział Ru­dolf, pusz­cza­jąc jej ręce.

Ru­szy­li za nim do nie­wiel­kie­go stołu peł­ne­go je­dze­nia. Usie­dli razem. Maive w ocze­ki­wa­niu. Lon­son w na­pię­ciu; był rad, że może spo­cząć, gdyż ko­la­na się pod nim ugi­na­ły.

Ru­dolf zgar­nął z tacy kraba. Dalej mówił, w mię­dzy­cza­sie ła­miąc nogi sko­ru­pia­ka i wy­sy­sa­jąc z nich mięso:

– Myślę, że można wpleść tę waszą małą uro­czy­stość w wy­da­rze­nie lorda Fry­de­ry­ka… Naj­pierw jed­nak mu­si­cie to z nim usta­lić… Je­że­li wyda po­zwo­le­nie, mo­że­my zro­bić to w la­ta­ją­cych ogro­dach… Za od­po­wied­nią opła­tą dla świą­ty­ni, rzecz jasna. Hmm, prze­pysz­ne owoce morza… Są za­iste wy­bor­ne.

Na wiel­kim ta­le­rzu Ru­dol­fa znaj­do­wa­ła się kupka sko­ru­pek oraz pan­ce­rzy naj­róż­niej­szych stwo­rzeń. Wy­sy­sał z nich wnętrz­no­ści niby ma­lut­kie dusze. Po ustach i bro­dzie spły­wa­ły tłuszcz oraz soki.

– Sądzę, że lord Fry­de­ryk nie po­ską­pi złota – rzekł Lon­son, lu­stru­jąc ka­pła­na znad kie­lisz­ka wina.

Ten chwy­cił nóż i za­czął chci­wie roz­łu­py­wać tułów kraba. Nie sko­men­to­wał słów Lon­so­na.

– Cza­sem warto do­po­móc spra­wie, wasza świą­to­bli­wość – włą­czy­ła się Maive, otrzą­snąw­szy się ze zdzi­wie­nia. – Dla­te­go, choć to wbrew ety­kie­cie, ja uży­wam jesz­cze wi­del­ca.

Mó­wiąc to, rów­nież za­bra­ła się za kraba.

Ka­pła­no­wi oczy za­bły­sły jak złote świecz­ni­ki.

Nagle przy­sia­dła się do nich Le­ti­tia. Chłód nie­bie­skich oczu otak­so­wał całą trój­kę i ode­zwa­ła się dźwięcz­nym gło­sem:

– Miło po­znać wy­bran­kę twego serca, Lon­so­nie.

– Skąd pani wie? – za­py­tał, nie omiesz­ku­jąc naj­pierw przed­sta­wić ich sobie.

Wy­mie­ni­ły z Maive szyb­kie uprzej­mo­ści, po czym Le­ti­tia wy­ja­śni­ła:

– Och, mam oko do szcze­gó­łu. Spoj­rze­nia, gesty, lgną­ce do sie­bie ciała…

Ru­dolf za­krztu­sił się, od­chrząk­nął, wziął tęgi łyk wina.

– Te spra­wy, za­iste, le­piej zo­staw­my w al­ko­wach.

Le­ti­tia scho­wa­ła uśmiech za unie­sio­nym wa­chla­rzem.

– Pójdę do lorda – po­wie­dział Okari, wy­tarł­szy chu­s­tecz­ką usta. – Po­mó­wię z nim. Wy­bacz­cie, mam jesz­cze coś do za­ła­twie­nia.

Gdy wol­nym kro­kiem od­da­lił się, Le­ti­tia opu­ści­ła wa­chlarz.

– Nie­ła­two jest wy­rwać się z wio­ski – po­wie­dzia­ła.

Maive otwo­rzy­ła usta, za­mknę­ła. Po­licz­ki oblał ru­mie­niec.

– Lord Fry­de­ryk ma nie­dłu­go ogło­sić coś waż­ne­go. – Wsta­ła, zło­ży­ła wa­chlarz. – Miło było cię po­znać, dziec­ko.

I zaraz roz­pły­nę­ła się po­now­nie w sali.

Lon­son zła­pał Maive za dłoń i za­pro­wa­dził do drzwi skry­tych za ko­ta­rą. Za­mknął je, zo­sta­wia­jąc za sobą par­ność i gwar. Owio­nę­ło ich rześ­kie po­wie­trze. Za­padł już zmrok, ale ogro­dy były oświe­tlo­ne lam­pa­mi, wokół któ­rych uno­si­ły się bez­dź­więcz­ne owady. Bez­sze­lest­ny był także Schy­łek, który skrył się gdzieś w pół­mro­ku.

Lon­son wziął Maive pod rękę i ru­szy­li ścież­ką, za­ta­pia­jąc się w aro­mat kwia­tów.

To wszyst­ko może być moje, po­my­ślał. Po­sia­dłość i ogro­dy. Pod­da­ni i wpły­wy. Rose i za­pew­ne każda ko­bie­ta, jaką sobie bym wy­ma­rzył. Pra­gnie­nie sta­tu­su, ten sztorm w duszy, a w nim Maive ni­czym sta­tek prze­bi­ja­ją­cy się przez spie­nio­ne fale.

Usie­dli na pięk­nie zdo­bio­nej ławce pod lampą. W od­da­li sze­le­ści­ły se­da­cje. Maive przy­su­nę­ła się bli­sko, opar­ła głowę na jego ra­mie­niu. Ode­tchnę­ła z wy­raź­ną ulgą. Mięk­kie włosy pach­nia­ły mio­dem. Mil­cza­ła. Lon­son zro­zu­miał, że wła­śnie po­wo­li do­cho­dzi­ło do niej, czym jest ten świat – nie te­atrem, w któ­rym po sztu­ce wszy­scy zdej­mą maski, lecz wiecz­ną grą. Ilu­zja na szczę­ście koń­czy­ła się tu, w ob­ję­ciach na­tu­ry.

Za­mknął oczy i ją przy­tu­lił. Trwa­li tak złą­cze­ni niby ko­rze­nie drzew, aż nagle…

Wrota otwo­rzy­ły się, z wiel­kiej sali wylał się blask. Ogród za­la­ły licz­ne głosy. Wszy­scy go­ście wy­to­czy­li się na ze­wnątrz, two­rząc ludz­ki ko­bie­rzec. Na czele szedł lord Fry­de­ryk. Wkro­czył na po­dest i uniósł dłoń; za­pa­dła cisza.

– Cie­szę się, że tu je­ste­śmy. Jak wie­cie, nigdy nie wspo­mi­na­łem o swym po­tom­ku. Dziś na­stał czas, by to zro­bić. Za­pew­ne część z was do­my­śla się, kim jest ów mło­dzie­niec. Służy mi wier­nie od lat. Za­wsze jest przy mym boku. To wspa­nia­ły młody męż­czy­zna, któ­re­go chro­ni­łem przed tymi, któ­rzy są na­sze­mu ro­do­wi nie­życz­li­wi. Teraz jed­nak mamy po­tęż­ne­go sprzy­mie­rzeń­ca. Jutro w Li­ber­tii zjawi się am­ba­sa­dor ce­sar­stwa Er­ku­ny. O tym z pew­no­ścią sły­sze­li­ście. Jest jed­nak z nami także córka sa­me­go ce­sa­rza. Moim naj­głęb­szym pra­gnie­niem jest wy­da­nie mego syna za tę cu­dow­ną nie­wia­stę.

Lon­son nie wie­rzył wła­snym uszom. Fry­de­ryk bez mru­gnię­cia oka na­wi­jał go­ściom ma­ka­ron na uszy. Za­ci­snął pięść, za­zgrzy­tał zę­ba­mi.

Uj­rzał, że tłum się przed kimś roz­stę­pu­je.

– Wie­rzę, że zmie­sza­nie na­szych krwi to po­win­ność – kon­ty­nu­ował lord. – O, oto i ona!

Na sce­nie po­ja­wi­ła się Rose. Szła kro­kiem nie­zwy­kle wy­stu­dio­wa­nym. Za­ra­zem skrom­nym, ko­bie­cym i god­nym. Maive jakby zwiot­cza­ła, przy­gar­bi­ła się lekko.

Wśród ludzi roz­le­gły się oży­wio­ne szep­ty.

Ktoś mi­gnął przed nim – Schy­łek! – wci­ska­jąc w dłoń Lon­so­na zimny przed­miot. Zo­rien­to­waw­szy się, że ma w ręku drob­ny szty­let, scho­wał go za poły.

– Czy jest tu mój syn Lon­son? – za­py­tał lord Fry­de­ryk.

Maive po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie, pu­ści­ła rękę Lon­so­na.

– Cze­ka­my na cie­bie, mój dzie­dzi­cu!

Kilka osób z tłumu roz­po­zna­ło go. Ktoś uśmiech­nął się, ktoś dał lekki znak głową, żeby się ru­szył. Lon­son jed­nak stał w miej­scu jak wryty. Nie wie­dział, co zro­bić. Wresz­cie zdał się na in­tu­icję, która prze­ję­ła kon­tro­lę nad cia­łem. Po­ca­ło­wał Maive w czoło i ru­szył spo­tkać prze­zna­cze­nie. Na po­dest pro­wa­dzi­ły scho­dy. Wszedł po nich wolno, głę­bo­ko od­dy­cha­jąc.

Lord Fry­de­ryk po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu, gdy Lon­son sta­nął obok niego. Rose pró­bo­wa­ła ukryć eks­cy­ta­cję; uśmiech na jej ob­li­czu za­pa­lał się i gasł niby peł­ga­ją­cy pło­mień.

Wszyst­ko uci­chło. Szep­ty gości, szum ro­ślin, nawet morze zda­wa­ło się za­mrzeć w ocze­ki­wa­niu. Ru­dolf Okari stał na dole, ocie­rał chu­s­tecz­ką pot z czoła. Maive pa­trzy­ła na tę scenę z prze­ra­że­niem w oczach wiel­kich jak u sarny. W pię­ści unie­sio­nej do szyi ści­ska­ła ame­tyst. Le­ti­tia po­de­szła do niej, w ge­ście głę­bo­kie­go współ­czu­cia ob­ję­ła dziew­czy­nę, po­gła­dzi­ła od­sło­nię­te ramię.

– Rose, dzię­ku­ję, że przy­by­łaś z tak od­le­głej kra­iny. – Lon­son wziął jej dło­nie w swoje, spoj­rzał głę­bo­ko w oczy. Wi­dział w nich świe­tla­ną przy­szłość. Cie­płe ką­pie­le z ma­sa­ża­mi. Da­le­kie spa­ce­ry do lasu. Roz­kosz po­ca­łun­ków w księ­ży­co­wym świe­tle. – Cie­szę się, że cię po­zna­łem. Je­steś wy­jąt­ko­wą ko­bie­tą.

Pod skrzą­cą kolią uno­sił się ob­fi­ty de­kolt Rose. Od­dy­cha­ła szyb­ko, płyt­ko, jakby cze­ka­jąc, aż ze­drze z niej suk­nię.

Lord Fry­de­ryk złą­czył dło­nie w pi­ra­mid­kę. Po­ru­szał pal­ca­mi, plo­tąc nie­wi­dzial­ną sieć.

Se­da­cje gó­ro­wa­ły nad nimi ni­czym świad­ko­wie.

Na gra­ni­cy per­cep­cji szum morza.

Lon­son pu­ścił dło­nie Rosy.

– Nie­ste­ty nie mogę przy­jąć twej pro­po­zy­cji – zwró­cił się do lorda.

Ob­li­cze Fry­de­ry­ka stę­ża­ło.

– Jutro przy­je­dzie am­ba­sa­dor – wy­szep­tał. – A po­ju­trze po­bie­rze­cie się.

W gło­sie Lon­so­na tkwił rdzeń zimy:

– Nie zro­bię tego.

Rose prych­nę­ła z po­gar­dą i zbie­gła na dół.

Lord Fry­de­ryk po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu. Strą­cił ją.

– Nie je­steś moim ojcem – wy­ce­dził Lon­son.

– Poza mną nie masz ojca.

Nie zro­zu­miał tych słów. Po­dob­nie jak tłum pod­pi­tych i roz­ocho­co­nych gości, któ­rzy czę­ścio­wo roz­la­li się po ogro­dzie, czę­ścio­wo wró­ci­li na salę, po­zo­sta­wia­jąc lorda Fry­de­ry­ka z naj­głęb­szą moż­li­wą raną – ogni­ste­go wsty­du.

 

 

***

 

 

Na­za­jutrz do po­sia­dło­ści przy­był wraz ze świtą am­ba­sa­dor im­pe­rium Er­ku­ny. Dru­gie­go dnia ban­kie­tu Lon­son do­świad­czał ina­czej, zza sza­rej prze­sło­ny wy­co­fa­ne­go umy­słu. Nawet się nie sta­rał two­rzyć po­zo­rów. Cho­dził wolno jak w smole, a je­dy­nym żywym punk­tem jego twa­rzy był do­łe­czek na po­licz­ku – sym­bol tłu­mio­ne­go, głę­bo­ko skry­wa­ne­go gnie­wu. Tylko Maive za­uwa­ża­ła tlące się wę­gli­ki w ciem­nych oczach Lon­so­na.

– Je­steś bar­dzo go­rą­cy. Na pewno do­brze się czu­jesz?

Ski­nął głową, nie od­zy­wa­jąc się.

Ban­kiet w ca­ło­ści prze­niósł się do ogro­dów.

Lon­son nie prze­jął się naj­waż­niej­szym punk­tem tego dnia. Zo­sta­wił Maive przy jed­nym z okrą­głych sto­li­ków – wy­peł­ni­ły ogro­dy ni­czym ne­nu­fa­ry – i udał się na spo­tka­nie z emi­sa­riu­szem Er­ku­ny. Wy­zna­czo­no je na po­łu­dnie w pięk­nej oran­że­rii. W gę­stwie ro­ślin bzy­cza­ły nie­szko­dli­we owady. Pa­blo­dun sie­dział mię­dzy dwoma po­tęż­ny­mi mę­ża­mi, któ­rych nie ra­czył przed­sta­wić. Gdy Lon­son wszedł, bawił się dłu­gi­mi krę­co­ny­mi wło­sa­mi. Kiedy przy­wi­ta­li się i za­czę­li roz­mo­wę, przy­po­mi­nał roz­ka­pry­szo­ne dziew­czę. Robił z ust dzió­bek, trze­po­tał rzad­ki­mi rzę­sa­mi. Wier­cił się na krze­śle pew­nie z po­wo­du ro­ba­ków w rzyci; zła­pał jed­ne­go, przyj­rzał mu się i wsu­nął mię­dzy zęby. Chrzęst roz­gry­za­nych owa­dów zmie­szał się z chro­bo­tem pióra pod­pi­su­ją­ce­go ko­lej­ne do­ku­men­ty. Pa­blo­dun go­dził się na wszel­kie ustęp­stwa. Jakby wła­dzę w jego ciele spra­wo­wa­ły te przy­po­mi­na­ją­ce ser­del­ki palce.

Per­trak­ta­cje oka­za­ły się śmiesz­nie łatwe. Lon­son nie mu­siał uży­wać swych umie­jęt­no­ści ję­zy­ko­wych. Przy­naj­mniej nie w tym kon­tek­ście.

– Cie­szę się na ju­trzej­sze we­se­le – po­wie­dział emi­sa­riusz Er­ku­ny, za­wie­sza­jąc na nim ma­śla­ne spoj­rze­nie.

Lon­son ze­sztyw­niał. Uśmiech­nął się blado.

– To za­szczyt go­ścić waszą wspa­nia­łość – od­po­wie­dział przy­mil­nie.

– Rose to cu­dow­na dziew­czy­na. Mam na­dzie­ję, że bę­dzie­cie ją tu do­brze trak­to­wać.

Lon­son roz­ło­żył dło­nie w ge­ście szcze­ro­ści.

– Nie ulega wąt­pli­wo­ści. Lord Fry­de­ryk ma w sobie nie­skoń­czo­ne po­kła­dy cie­pła. Po­tra­fi spra­wić, że go­ście po­czu­ją się jak u sie­bie w domu. Na­tu­ral­nie ja rów­nież do­ło­żę wszel­kich sta­rań, aby Rose była szczę­śli­wa.

Na wiel­kim no­ży­co­wym fo­te­lu Pa­blo­dun umo­ścił się jesz­cze wy­god­niej. Lon­son za­sta­na­wiał się, czy emi­sa­riusz za­uwa­żył, iż moc­niej za­ak­cen­to­wał rolę lorda Fry­de­ry­ka niż wła­sną.

– Dziew­czy­na wy­cho­dzi za cie­bie, nie za lorda. Zważ na to.

A więc jed­nak… Czyż­by roz­mo­wy na inne te­ma­ty sta­no­wi­ły je­dy­nie pre­tekst, uwer­tu­rę do kwe­stii za­ślu­bin? Czemu wcze­śniej tego nie za­uwa­żył? W oran­że­rii zro­bił się parno, dusz­no.

– Rose z pew­no­ścią znaj­dzie szczę­ście – rzekł ostroż­nie. – Po­sia­da wiele ta­len­tów i nie­wie­ścich cnót. Nie­wąt­pli­wie każdy byłby szczę­śli­wy, mogąc ją mieć u swego boku.

Po­wie­ki Pa­blo­du­na, wiel­ki ćmy uwie­szo­ne na stro­pie oczu, lekko opa­dły. W przy­cza­je­niu, jakby chcia­ły ze­rwać się na żer.

– Po­do­ba ci się? – wy­pa­lił.

Lon­so­na ta bez­po­śred­niość oszo­ło­mi­ła, ale szyb­ko od­zy­skał rezon.

– Nie znam męż­czy­zny, który po­zo­stał­by obo­jęt­ny na jej wdzię­ki.

Emi­sa­riusz wes­tchnął nagle i po­smut­niał.

– Wy­bacz moje py­ta­nie… Nie mo­żesz tego wie­dzieć, lecz je­stem jej wujem, dla­te­go cza­sem, być może, zbyt mocno się an­ga­żu­ję w tę spra­wę… Rose bar­dzo prze­ży­ła wy­jazd z ro­dzin­ne­go mia­sta. Miała w sobie wiele obaw, czy ci się spodo­ba. To wraż­li­wa dziew­czy­na. Wraż­li­wa i dobra. Niech nie zwie­dzie cię jej pew­ność sie­bie. To tylko pan­ce­rzyk, pięk­ny i su­ge­styw­ny, lecz pod nim skry­wa się kru­che serce.

Za­pa­dła cisza. Lon­son wresz­cie po­wie­dział:

– Dzię­ku­ję za szcze­rość. Za­pew­niam, że nie mam złych in­ten­cji wzglę­dem wa­szej sio­strze­ni­cy.

Pa­blo­dun za­drżał ni­czym larwa na­bi­ta na ha­czyk. Po­tarł po­wie­ki, znów wle­pił w Lon­so­na spoj­rze­nie.

– Trzy­mam cię za słowo. Je­steś świet­nym ne­go­cja­to­rem – dodał, ła­piąc w palce owada. – Cie­szę się, że bę­dzie­my ro­dzi­ną.

Lon­son wstał, ukło­nił się i wy­szedł, sły­sząc za sobą chrzęst roz­gry­za­ne­go pan­ce­rzy­ka.

Tuż przed oran­że­rią na ła­wecz­ce sie­dzia­ła Rose. Na jed­nym z da­chów po­sia­dło­ści uj­rzał po­wie­wa­ją­cy sztan­dar. Wy­da­wał się dziw­ny, ale Lon­son po­sta­no­wił sku­pić uwagę na dziew­czy­nie.

– Miło cię wi­dzieć.

– Cie­bie też. – Po­kle­pa­ła miej­sce obok. – Wy­ba­czam wczo­raj­szą scenę. Usiądź.

Rose wy­glą­da­ła kwit­ną­co. Obok Maive sta­no­wi­ła z pew­no­ścią naj­pięk­niej­szą punkt ogro­dów. Gład­ka, pach­ną­ca, z buzią jak cu­kie­rek oko­lo­ną buj­ny­mi wło­sa­mi się­ga­ją­cy­mi do od­sło­nię­tych ra­mion.

– Po­wiedz, czy nie roz­ma­wia­ło nam się do­brze? – za­py­ta­ła, prze­chy­la­jąc głowę na bok.

Lon­son spo­czął przy niej.

– Ow­szem. Je­steś in­te­re­su­ją­cą ko­bie­tą.

– Więc może nie po­do­bał ci się masaż?

Przy­po­mniał sobie dotyk jej drob­nych dłoni na pier­si.

– Po co ten cyrk z uda­wa­niem służ­ki? – za­py­tał i spoj­rzał jej pro­sto w oczy.

– Żeby szyb­ciej się do cie­bie zbli­żyć, głup­ta­sie! Nie lubię nie­do­myśl­nych chłop­ców.

– Ja nie prze­pa­dam za ma­ni­pu­la­tor­ka­mi.

Rose po­smut­nia­ła, spu­ści­ła wzrok.

– W Er­ku­nie każdy by mnie chciał. Tra­fi­łam w obce miej­sce, w któ­rym je­stem gor­sza od byle wiej­skiej dzie­wu­chy! – do­koń­czy­ła ze zło­ścią.

Lon­son zro­zu­miał, że Rose pierw­szy raz w życiu do­świad­cza od­rzu­ce­nia. Wcze­śniej każda jej za­chcian­ka, prze­cież córki ce­sa­rza, była speł­nia­na. Po­licz­kiem spły­nę­ła łza. Wy­cią­gnął rękę, żeby ją po­cie­szyć, ale ze­rwa­ła się z ławki, jak pyłek mle­czu chwy­co­ny wia­trem, i pod­wi­nąw­szy suk­nię, po­bie­gła w stro­nę skra­ju klifu. Sły­szał cich­ną­cy szloch.

Tknię­ty po­czu­ciem winy, ru­szył za nią. Maive po­cze­ka. W końcu i tak nie wie­dzia­ła, ile zaj­mie mu spo­tka­nie z Pa­blo­du­nem.

Po­my­ślał, że wy­star­czy, iż prze­pro­si Rose, a wszyst­ko się ułoży. Nie była mu obo­jęt­na. Co praw­da jesz­cze nie tyle, co do Maive, ale też żywił do niej uczu­cia. Może po­trze­bo­wał czasu, aby roz­kwi­tły w pełni? W końcu Maive znał dłu­żej. Miał z nią sil­niej­szą więź. Co by się stało, gdyby le­piej po­znał Rose?

Spo­tkał ją przy se­da­cjach. Nie­któ­re li­ście zdo­bi­ły złote plam­ki. Dziew­czy­na krą­ży­ła mię­dzy pięk­ny­mi drze­wa­mi. Wy­da­ło mu się, że kątem oka do­strze­ga coś uno­szą­ce­go się w po­wie­trzu. Jakąś dro­bi­nę. Dro­bin­ka na skra­ju per­cep­cji.

– Rose, za­cze­kaj – po­wie­dział gło­śniej, żeby go usły­sza­ła. Nie­po­trzeb­nie, byli tu bo­wiem sami, a ciszę mącił je­dy­nie cichy sze­lest liści.

Dziew­czy­na za­trzy­ma­ła się, obej­rza­ła. Ma­ki­jaż roz­ma­zał się, buzia drża­ła, jakby miała zaraz pęk­nąć.

– Zo­staw mnie – po­wie­dzia­ła, nie spusz­cza­jąc z niego udrę­czo­ne­go spoj­rze­nia.

Lon­son zbli­żył się, za­cho­wu­jąc jed­nak pewną od­le­głość. W pier­si wciąż drgał mu uśmiech Maive, jed­nak teraz pa­trzył na łzy Rose. Skrzą­ca kolia fa­lo­wa­ła na de­kol­cie. Wiot­kim cia­łem wstrzą­sa­ły dresz­cze.

– Rose…

Skró­cił dy­stans, aż po­czuł jej od­dech mie­sza­ją­cy się z wia­trem.

Przy­tu­lił ją. W ob­ję­ciach po­czuł duszę Rose, pę­ka­ją­cą, roz­sy­pu­ją­cą się te­atral­nie.

– Dla­cze­go mi to ro­bisz… – za­łka­ła. – Dla­cze­go… Dla­cze­go…

Kilka dro­bi­nek po­draż­ni­ło noz­drza. Po­ca­ło­wał Rose w czoło i od­szedł.

Po dro­dze za­trzy­mał go ar­cy­ka­płan Okari. Po­licz­ki trzę­sły mu się z obu­rze­nia.

– Jak śmiesz? Lord Fry­de­ryk przed­sta­wił mi twą wy­bran­kę. Z pew­no­ścią nie jest nią ta cała Maive! Jutro zwią­żesz się z nią przed ob­li­czem sa­me­go boga.

Lon­son nie za­mie­rzał się sprze­czać. Nie za­mie­rzał także być miłym. Minął Ru­dol­fa i ru­szył ścież­ką dalej. Spoj­rzał na głów­ny bu­dy­nek po­sia­dło­ści, przez nie­któ­rych na­zy­wa­ny pa­ła­cy­kiem, któ­re­go wszyst­kie okna i bal­ko­ny był po­otwie­ra­ne; tem­pe­ra­tu­ra oraz al­ko­hol naj­wi­docz­niej da­wa­ły się go­ściom we znaki.

Wresz­cie wró­cił i spę­dził resz­tę czasu z Maive. Na prze­kór emo­cjom wzbu­rzo­nym przez po­przed­nie spo­tka­nia po­sta­no­wił się z nią do­sko­na­le bawić. Pili szam­pa­na, prze­ści­ga­jąc się w wy­my­śla­niu zwa­rio­wa­nych sce­na­riu­szy wspól­ne­go życia. Maive dro­czy­ła się z nim, ri­po­sto­wa­ła z sobie wła­ści­wą zręcz­no­ścią, prze­cze­sy­wa­ła włosy i bez krę­pa­cji śmia­ła się do roz­pu­ku; żywe sre­bro, po­my­ślał Lon­son, roz­ko­szu­jąc się spły­wa­ją­cym gar­dłem trun­kiem.

Póź­niej udali się do jego po­ko­ju, gdzie dziew­czy­na, zmę­czo­na wra­że­nia­mi, za­snę­ła. Przy­krył ją i wy­szedł na taras, chcąc po­od­dy­chać świe­żym po­wie­trzem.

Na dachu po­sia­dło­ści uj­rzał za­wie­szo­ną flagę. Tę samą, która ło­po­ta­ła na wie­trze, kiedy spę­dzał czas w ogro­dach. Stąd wi­dział ją wy­raź­niej. Oka­za­ła się dużo bar­dziej nie­re­gu­lar­na, niż są­dził do­tych­czas. Wy­da­wa­ła się rów­nież po­szar­pa­na. Widok ten wzbu­dził w nim nagły, pod­skór­ny nie­po­kój.

Usły­szał głos Maive. Wró­cił, ro­ze­brał się i po­ło­żył przy niej. Dziew­czy­na mó­wi­ła coś przez sen. Wtu­lił się w nią i nie­dłu­go sam od­pły­nął. Po­chło­nął go kosz­mar. Lord Fry­de­ryk – ludz­ka głowa z pa­ję­czym tu­ło­wiem – prze­my­kał ko­ry­ta­rza­mi po­sia­dło­ści, snu­jąc opo­wie­ści, tka­jąc kłam­stwa.

 

 

***

 

 

Za­sło­ny zwi­nę­ły świa­tło w jasny rulon, który umo­ścił się na koł­drze. Maive otwo­rzy­ła oczy, ziew­nę­ła.

– Już ranek? – zdzi­wi­ła się.

Lon­son stał na bal­ko­nie, wpa­tru­jąc się w kształt za­sty­gły na dachu.

– Ostat­ni dzień ban­kie­tu.

Go­ście roz­la­li się po te­re­nach po­sia­dło­ści ni­czym fala po pia­sku. Po­da­no ob­fi­te śnia­da­nia. Wiel­ką salę oży­wi­ły roz­mo­wy, błysk sztuć­ców, za­pach kwia­tów i bryzy. Al­ko­wy pęcz­nia­ły od szep­tów. Możni Li­ber­tii dys­ku­to­wa­li z oso­bi­sto­ścia­mi z Er­ku­ny. Nie było końca kur­tu­azyj­nym ukło­nom, po­wścią­gli­wym uśmie­chom i dys­tyn­go­wa­nej gry po­zo­rów.

– Tu jest wspa­nia­le – za­chwy­ca­ła się Maive. – Wy­star­czy przy­zwy­cza­ić się do nie­szcze­ro­ści.

– I cza­sa­mi po­dra­pać się po ple­cach, kiedy swę­dzi od wbi­te­go w nie noża.

Lon­son sta­rał się dzie­lić z Maive lek­kość ducha. Spa­ce­ro­wa­li pięk­nym ogro­dem, po­wie­trze de­ko­ro­wa­ły ko­lo­ro­we mo­ty­le, a słoń­ce sku­ba­ło szyję. Mimo siel­skich oko­licz­no­ści w ciele czuł na­pię­cie, jakby ktoś bo­le­śnie mocno na­cią­gnął w nim wraż­li­we stru­ny.

– Je­stem pod wra­że­niem – po­wie­dzia­ła Maive. – Sprze­ci­wi­łeś się sa­me­mu lor­do­wi Fry­de­ry­ko­wi.

Sam nie wiem, czy to od­wa­ga, czy głu­po­ta, po­my­ślał.

Maive, wi­dząc jego wa­ha­nie, za­ko­ły­sa­ła kie­lisz­kiem szam­pa­na i do­da­ła:

– Po­wiedz mi, co wi­dzie­li go­ście?

Wzru­szył ra­mio­na­mi. Nie od­po­wie­dział.

Wkro­czy­li do la­bi­ryn­tu. Za­głę­bia­li się weń, a inne głosy ci­chły, aż zo­sta­li zu­peł­nie sami.

– Syna sprze­ci­wia­ją­ce­go się ojcu. – Maive moc­niej ści­snę­ła jego dłoń. – Kogoś, kto ma wła­sne zda­nie, a nie jest tylko na­rzę­dziem w jego rę­kach. Sta­łeś się bar­dziej wia­ry­god­ny.

– Osła­bi­łem po­zy­cję rodu. Widać w nim sła­bość, pęk­nię­cie. Bę­dzie można nami ła­twiej ma­ni­pu­lo­wać.

– Za­ra­zem wzmoc­ni­łeś wła­sną. A Fry­de­ryk nie jest twoim ojcem. Więc jego ród nie jest twoim.

– Lecz in­te­re­sy ow­szem.

– Masz mnó­stwo ko­rzy­ści – zro­zu­mia­ła.

Ich cię­żar ugrzęzł mu w brzu­chu, pod­pły­nął do gar­dła, za­le­pił usta; nie wie­dział, co po­wie­dzieć.

Wy­szli z la­bi­ryn­tu na po­la­nę pełną gości. Mię­dzy nimi zyg­za­ko­wa­tą trasą po­ru­szał się Teo­dor. Ka­mer­dy­ner niósł na tacy po­kro­jo­ną bezę. W po­wie­trzu, dotąd za­wsze nie­ska­zi­tel­nie czy­stym, po­ja­wi­ły się pod­świe­tla­ne słoń­cem na złoto dro­bin­ki. Wpa­try­wa­ła się w nie Le­ti­tia. Skła­da­ła i roz­kła­da­ła wa­chlarz, nie­zde­cy­do­wa­na, czy jest już zbyt dusz­no. Wy­so­ki ka­płan Ru­dolf sie­dział z Pa­blo­du­nem. Dzie­li­li za­in­te­re­so­wa­nia sma­ko­ły­ka­mi – ich dys­ku­sja spro­wa­dza­ła się głów­nie do mla­śnięć i po­mru­ków – afir­ma­cji spo­ży­wa­nych po­traw.

Rose roz­ma­wia­ła z absz­ty­fi­kan­ta­mi przy kie­lisz­ku wina. Była ra­do­sna, jakby za­po­mnia­ła o Lon­so­nie.

Lord Fry­de­ryk roz­snu­wał sieć, niby w bez­tro­sce prze­cha­dza­jąc się po zie­lo­nej prze­strze­ni. Za­trzy­mał się w we­ran­dzie, skąd w sa­mot­no­ści ob­ser­wo­wał gości. Zimne spoj­rze­nie za­trzy­ma­ło się na Lon­so­nie, przy­szpi­li­ło go na drgnie­nie po­wie­ki, by nagle po­wę­dro­wać do góry.

Lon­son od­chy­lił głowę, zmru­żył oczy. Wiatr ze­rwał flagę z dachu po­sia­dło­ści. Prze­pro­sił Maive i po­dą­żył za spa­da­ją­cym ma­te­ria­łem. Zle­cia­ła dość szyb­ko – prze­mok­nię­ta? – wprost do la­bi­ryn­tu.

Od­na­lazł ją po dłuż­szym cza­sie. Pod­nió­sł­szy ją, po­czuł lekki odór. Przy­glą­dał się przez mo­ment nie­re­gu­lar­nym kształ­tom. Wy­pło­wia­ły, nie­jed­no­li­ty kolor, wło­ski po jed­nej stro­nie… Gdy po­cią­gnął dalej, na całą wy­so­kość, roz­wi­nę­ła się w kształt ludz­kiej syl­wet­ki. W oko­li­cach pach oraz na brzu­chu wid­nia­ły na­cię­cia.

Upu­ścił ją, zro­bił krok w tył i zgi­nął się wpół. Zwy­mio­to­wał wszyst­ko, co miał w brzu­chu. Po­dob­nie w środ­ku nic nie zo­sta­ło ze Schył­ka – sama skóra, za­cho­wa­na jed­nak w do­brym sta­nie. Ktoś go wy­pa­tro­szył jak rybę. I za­wie­sił na dachu.

Lon­son, upior­nie po­bla­dły, usiadł pod ży­wo­pło­tem. Wy­tarł rę­ka­wem usta, za­mknął oczy, pró­bu­jąc ze­brać roz­sza­la­łe myśli. Kiedy tro­chę się uspo­ko­ił, zro­zu­miał, co się wy­da­rzy­ło. Schy­łek od dwóch lat wie­dział o jego schadz­kach z Maive. Mimo to nic nie po­wie­dział lor­do­wi Fry­de­ry­ko­wi. Na do­miar złego po­mógł im do­stać się do po­sia­dło­ści nie­zau­wa­żo­ny­mi. Dla­te­go zo­stał uka­ra­ny. Ta nie­zwy­kła su­ro­wość, nie­by­wa­łe okru­cień­stwo miało jesz­cze jeden cel – na­stra­szyć Lon­so­na.

Po­ma­cał się po pasie – szty­let wciąż tam był. Wstał i na mięk­kich jesz­cze no­gach wy­do­stał się z la­bi­ryn­tu. Chciał pójść po Maive, ale zo­ba­czył z da­le­ka, że jest bez­piecz­na, więc skie­ro­wał kroki w kie­run­ku Fry­de­ry­ka.

– O! Do­brze cię wi­dzieć, drogi chłop­cze – rzekł Fry­de­ryk, kiedy Lon­son przed nim sta­nął z za­cię­tą miną. – Je­stem prze­ko­na­ny, że zro­zu­mia­łeś swój ostat­ni błąd. Nie przej­muj się. – Po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu. – Nie je­stem pa­mię­tli­wy.

Lon­son miał wra­że­nie, że język mu spuchł i za­tkał gar­dło.

Lord po­kle­pał go po ple­cach.

– Nasza po­zy­cja w mie­ście sta­nie się nie­za­chwia­na. Twój zwią­zek z Rose przy­pie­czę­tu­je nasze pa­no­wa­nie.

Wez­bra­ła w nim złość.

– Nie zro­bię tego, choć­byś miał po­wie­sić wszyst­kich gości.

Fry­de­ryk nawet nie drgnął.

– Nie pytam. A tą twoją Maive mo­że­my przy­jąć jako służ­kę.

I zo­sta­wił go sa­me­go.

Za­stał Maive przy sta­wie. Klę­cza­ła i na­chy­la­ła się nad oczkiem wod­nym. Ode­pchnę­ła ne­nu­fa­ry i rzęsę wodną, po czym zmo­czy­ła dwie chu­s­ty. Wsta­ła, lekko je wy­ci­snę­ła i prze­my­ła twarz. Po­wie­dzia­ła mu, że w po­wie­trzu unosi się coś dziw­ne­go. Lon­son spo­czął na tra­wie obok. Sta­rał się wy­rzu­cić z głowy obraz skóry Schył­ka.

Uro­czy­stość miała odbyć się na nie­wiel­kim wznie­sie­niu w ogro­dach. Go­ście uda­dzą się tam tłum­nie, ota­cza­jąc Ru­dol­fa krę­giem. Lord Fry­de­ryk i Rose będą już cze­kać obok ka­pła­na. To sta­nie się już zaraz. A on, Lon­son, sprze­ci­wi się swemu panu. Go­ście to wy­czu­wa­li. Spo­dzie­wa­li się skan­da­lu, być może cze­goś znacz­nie gor­sze­go. Stra­że lorda oraz Pa­blo­du­na za­cie­śni­ły kręgi. Klin­gi nie błysz­cza­ły już na obrze­żach, lecz bli­żej, go­to­we do ataku. Wzię­cia od­we­tu za hańbę. At­mos­fe­ra zro­bi­ła się wi­siel­cza. I nagle bańka ocze­ki­wań pękła.

Nie­ocze­ki­wa­nie wzmógł się po­ry­wi­sty wiatr. Silne po­dmu­chy szar­pa­ły poły szat i ob­ru­sy sto­li­ków. Wy­ry­wa­ły z dłoni non­sza­lanc­ko dzier­żo­ne kie­lisz­ki z winem, które po­pla­mi­ło suk­nie i żu­pa­ny. Damy po­pra­wia­ły fry­zu­ry. Oczko wodne zmarsz­czy­ło gład­ką dotąd po­wierzch­nię. Kur­tu­azja i ety­kie­ta znik­nę­ły niby zdmuch­nię­ty pło­myk świe­cy; za­sko­cze­nie i nie­po­kój wy­krzy­wi­ły po­god­ne dotąd ob­li­cza; bo­ga­ci lu­dzie ob­ru­sze­ni na na­tu­rę. Wiatr gwiz­dał w uchy­lo­nych oknach i szcze­li­nach po­sia­dło­ści.

Pierw­szy silny po­dmuch osłabł, lecz wciąż wiało mocno. Le­ti­tia wsta­ła z trawy i w ob­sta­wie Teo­do­ra ru­szy­ła do stołu. Ru­dolf Okari nie przej­mo­wał się gnu­śną po­go­dą. Jadł z ta­le­rza peł­ne­go zupy, prze­gry­za­jąc chle­bem i kieł­ba­są. Pa­blo­dun wgry­zał się w udziec kur­cza­ka. Rose tań­czy­ła, nie ba­cząc na wzdy­ma­ną suk­nię.

Maive chwy­ci­ła Lon­so­na za rękę i po­cią­gnę­ła za sobą. Po­bie­gli do środ­ka po­sia­dło­ści. Tam scho­wa­li się w wy­ku­szu. Za­mknę­li okno i ob­ser­wo­wa­li ogro­dy. Do ust i nosa przy­ło­ży­li mokre chu­s­ty.

Ga­łę­zie se­da­cji, które przebudziły się po latach i zaczęły pylić, fa­lo­wa­ły, sze­le­ści­ły. Po­wie­trze roz­iskrza­ło mi­lio­nem zło­ci­stych dro­bi­nek. Wi­ru­jąc, mknę­ły przez ogro­dy. Osia­da­ły na tra­wie, krze­wach, kwia­tach. Lgnę­ły do spo­co­nych twa­rzy i wy­mię­tych szat. Otwo­rzo­ny­mi na oścież drzwia­mi wpa­da­ły do wiel­kiej sali. W po­ko­jach go­ścin­nych ro­bi­ły bącz­ki i kła­dły się na ba­ty­sto­wej po­ście­li. Ozło­ci­ły spa­dzi­ste dachy po­sia­dło­ści.

Lu­dzie po­my­li­li zja­wi­sko z chma­rą owa­dów. Lord Fry­de­ryk od razu zro­zu­miał, że se­da­cje pylą na po­tę­gę. Uznaw­szy to za dobry omen, roz­ło­żył ra­mio­na, wi­ta­jąc w ogro­dach pyłki.

Jeden z gości zła­pał się za głowę, za­to­czył i upadł. Straż­ni­cy pod­nie­śli alarm. Za­czę­li wyj­mo­wać broń, lecz zanim do­szło do roz­le­wu krwi, se­da­cje za­py­lił moc­niej i stało się coś zgoła nie­ocze­ki­wa­ne­go. Za­mie­ra­li w pół kroku, z mie­czem le­d­wie wy­do­by­tym z po­chwy, po czym pa­da­li jak muchy. Go­ście krztu­si­li się, chwy­ta­li za szyje, wy­ba­łu­sza­li oczy. Wy­cią­ga­li przed sie­bie ręce, szu­ka­jąc ra­tun­ku. Osu­wa­li się w mro­wie kwia­tów. Do­ty­ka­li po si­nie­ją­cych twa­rzach. Ude­rza­li gło­wa­mi w stoły; Ru­dolf Okari rąb­nął nią w ta­lerz zupy, któ­rej przed chwi­lą wziął do­kład­kę. Uto­pił się w grze­chu ob­żar­stwa. Pa­blo­dun my­śląc, że w gar­dle utkwi­ła mu kość, po­de­rwał się z krze­sła i pró­bo­wał ją wy­do­stać pal­ca­mi; z dło­nią w ustach wy­rżnął w stół pełen po­traw. W po­śmiert­nym uści­sku po­cią­gnął za sobą obrus, za­sta­wę i jadło. Le­ti­tia padła z Teo­do­rem na zie­mię i szcze­pie­ni jak kraby sto­czy­li się z lek­kie­go wznie­sie­nia.

Lord Fry­de­ryk drgnął, jakby po­cią­gnę­ła go nie­wi­dzial­na nić. Za­trze­po­tał pal­ca­mi, plo­tąc swą sieć, po czym osu­nął się w nią bez­gło­śnie. Ostre jak stal spoj­rze­nie zma­to­wia­ło.

W po­ko­jach go­ścin­nych sje­sty oka­za­ły się wiecz­ne. Zło­ci­sty lak śmier­ci za­pie­czę­to­wał usta.

W la­bi­ryn­cie ktoś umarł, świę­cie prze­ko­na­ny, że użą­dli­ła go osa.

W wiel­kiej sali za­dę­ło moc­niej i pyłki wpa­dły do każ­de­go za­ka­mar­ka, każ­dej al­ko­wy.

Usły­sze­li głos Rose. Bie­ga­ła ko­ry­ta­rzem, po­ty­ka­jąc się.

Lon­son i Maive przy­tu­li­li się i owi­nę­li w kokon grubą ko­ta­rą.

– Ko­cham cię – szep­nął przez chu­s­tę i wstrzy­mał od­dech.

 

Tru­pów nigdy nie od­na­le­zio­no. Pręd­ko wy­kieł­ko­wa­ły z nich pędy se­da­cji. W ciągu paru go­dzin zdrew­nia­ły, a li­ście roz­wi­nę­ły się szyb­ciej niż ago­nia. Ko­rze­nie wro­sły głę­bo­ko w zie­mię, za­bie­ra­jąc ze sobą ciała. Po­sia­dłość lorda Fry­de­ry­ka po­chło­nę­ły drze­wa. Desz­cze zmyły po­zo­sta­łe ślady. La­ta­ją­ce ogro­dy prze­obra­zi­ły się w na­tu­ral­ną ka­te­drę. W Li­ber­tii mó­wio­no, że jeśli do drew­na przy­ło­ży się ucho, można usły­szeć roz­mo­wy z ban­kie­tu.

 

Pyłki opa­dły. Za­kry­ły zło­tym ca­łu­nem mar­mu­ro­we pod­ło­gi.

Ko­ta­ra w wy­ku­szu za­dy­go­ta­ła.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Witam :]

 

jest to pod wieloma względami bardzo dobre, zachwycające wręcz opowiadanie. Romanse i intrygi to raczej nie moja bajka, ale piszesz bardzo ładnie, kreujesz wiarygodnych bohaterów i świetnie budujesz napięcie, więc mimo wszystko historia wciąga jak ciągnik.

 

Natomiast może to jakiś mój brak uwagi, ale zupełnie nie zrozumiałem zakończenia. Co się tak naprawdę stało, Maive coś zrobiła z tymi drzewami? Absolutnie nie wiem…

 

Niektóre metafory wydały mi się przesadnie kwieciste (podkreślam, niektóre – większość bardzo trafia do wyobraźni), np.

Miasto powoli cichło, stygło po gorącym dniu niczym cielsko przeszytego strzałą jelenia.

Czy zasadne jest porównywanie zapadającego wieczora – a więc zjawiska bardzo powtarzalnego, powszedniego – do umierania – a więc rzeczy nieodwracalnej, ostatecznej?

Lonson zesztywniał; owad uwięziony w bursztynie.

Tu podobnie – bursztyn kojarzy się mi z czymś cennym i niezwykłym, a chodzi o to, że Lonson się zestresował.

 

 

Pozdrawiam i klikam, bo mimo tej wątpliwości co do zakończenia, klik się tu należy jak psu zupa

 


Smukłe palce nie przestawał go sztyletować

przestawały

 

Ani śladu Maive. Teoretycznie, gdyż za jednym z większych drzew dojrzał rąbek sukni.

Hmm może raczej “na pozór”?

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Hej,

bardzo ciekawe opowiadanie z zaskakującym zakończeniem. Liczyłam na klasyczną intrygę ze sztyletami w tle, ale ataku drzew zdecydowanie się nie spodziewałam. Cała historia zyskała dzięki temu nieprzewidywalny, niemal baśniowy wymiar.

Domyślam się, że Maive nie była zwykłą wiejską dziewczyną i to jej sprawka?

Główny bohater bardzo mnie irytował. Ach, czego to się nie robi dla pieniędzy… ;)

 

Trochę niejasna jest dla mnie scena z „flagą”, która okazała się Schyłkiem. Nikt inny nie zorientował się, że to ludzkie szczątki? Jeśli Lord chciał nastraszyć Lonsona, dlaczego powiesił je na dachu, gdzie możliwe, że nigdy by ich nie zobaczył? Ale trzeba przyznać – pomysł makabryczny.

 

Pod względem warsztatu zgadzam się z Zakapiorem, że niektóre metafory są trochę przekombinowane, ale ogólnie całość jest naprawdę ładnie napisana.

 

Również klikam i pozdrawiam :) 

Cześć, Prosiaczku!

Dziękuję za możliwość lektury. Pomysł z młodym, zapalczywym szlachcicem usiłującym wbrew życzeniom starszych wprowadzić na salony dziewczynę z ludu zupełnie nie jest czymś nowym, ale napisałeś to umiejętnie, akcja wydaje mi się wartka, kreacja świata udana. Dlatego bardzo mnie zbiło z tropu tudzież pantałyku zakończenie, gdy w momencie największego napięcia nagle (jeśli były jakieś znaki ostrzegawcze, to przeoczyłem) następuje nadnaturalna interwencja i wszyscy giną; niemal jak gdyby twórca zmęczył się światem. Gdyby nie ono, opowiadanie mogłoby być doprawdy udane, a i tak niewątpliwie należy mu się kliknięcie do Biblioteki.

Co do warsztatu, mogę tylko powtórzyć zdanie przedmówców o ogólnie porządnej jakości oraz czasami dziwnych wyborach w zakresie stylistyki i przenośni.

Octavius klapnął na zydlu jak smutny osiołek.

Klapnął na zydel, oklapł na zydlu.

z powagą właściwą pustelniczemu mędrcowi

Pustelniczy może być tryb życia, ale człowiek chyba nie bardzo, ja napisałbym pewnie “mędrcowi eremicie”.

Umowa, którą podpiszemy, będzie niezwykle ważna. Poza tym spotkaniem oczywiście czeka mnie wiele innych. Na bankiet przybędą dziesiątki ważnych osobistości.

Skreśliłbym drugie “ważnych”, osobistość i tak jest ważna jakby z definicji.

Pozdrawiam ślimaczo!

Nie zrozumiałam zakończenia, ale czytało się przyjemnie :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka