Au parfum de son maquis, de loin,
les yeux fermés je reconnaîtrais la Corse.
NB
– Ghjuvanni.
Po tonie głosu znać było, że chodzi o coś poważnego. Zapewne wyprawę diquà dai Monti – za przełęcz rozbójników, może do któregoś z miast na północy. Zazwyczaj ojciec jeździł za swoimi sprawami sam, ale kilka tygodni temu Giovanni Girolamo Ramolinu skończył piętnaście lat, a zatem dorósł do ważnych spraw.
Wtedy właśnie podsłuchał opowieść pana Pietrasanty, sìnnucu Bucugnà, o wyborze króla, koronacji, która odbyła się w starym klasztorze w Valli d’Alisgiani, i o planach wojny z Genuą. Od tamtego dnia w domu coraz częściej słyszało się corsu, chociaż król nie znał języka wyspiarzy, a i dla ojca był to pewien wysiłek. „Siedem lat temu też tak było” – powtarzał z goryczą Luigi, starszy brat Giovanniego. Najmłodszy jednak nie pamiętał wiele z powstania. Głównie to, że kiedy wrócił ze szkoły w Aiacciu, to Luigi nie miał jednej nogi, leżał w łóżku z gorączką i nie wiadomo było, czy przeżyje. Nieco później ojciec przyjechał z więzienia w Bastii wychudzony i słaby, i jeszcze bardziej zawzięty na Genueńczyków niż wcześniej.
– Vai à Corti è passà u mo messagiu. – Ojciec podał mu złożoną na pół kartę i wytłumaczył, gdzie znajdzie pana Colombani, notariusza.
Giovanni wsiadł więc na muła i ruszył powoli stromą drogą prowadzącą z Bucugnà na przełęcz, zaopatrzony w amulet, który miał go chronić zarówno przed złymi duchami, jak i rozbójnikami. Tych ostatnich zresztą Giovanni się nie bał – od ich dzieci nauczył się znacznie więcej corsu niż od krewnych, aczkolwiek ostatnio, przez lata spędzone w szkole, nie używał zbyt często tego języka.
Na samej przełęczy nawet zatrzymał się, zsiadł z muła i zjadł nieco suchej kiełbasy i twardego sera z zapasów, w które zaopatrzyła go matka. Był pewny, że jest obserwowany, lecz nikt się nie pojawił na drodze. Chłopak czuł nawet lekkie rozczarowanie tym brakiem zainteresowania – chętnie pochwaliłby się nabytą właśnie dorosłością i odpowiedzialnością.
Zabawił na górze nieco dłużej niż powinien, kiedy więc ruszył w dół, było już późne popołudnie. W ciemnym lesie, do którego ledwie docierało światło słoneczne, cienie wyglądały groźnie. Giovanni pogonił wierzchowca – chciał przed zmrokiem dotrzeć do Vivariu, gdzie mieszkali dalecy krewni, a skąd, jak zapewniał ojciec, następnego dnia bez trudu w ciągu kilku godzin dotrze do Corti.
Giovanni widział już granicę lasu, kiedy muł zatrzymał się nagle, jakby wyrosła przed nim niewidzialna przeszkoda. Chłopak trącił mocno boki zwierzęcia piętami, ale bez efektu. Poklepał wierzchowca po szyi, a kiedy i to nic nie dało, uderzył go mocniej dłonią po zadzie. Ścisnął mocno wodze, w obawie przed wierzgnięciem, muł jednak stał bez ruchu.
– Co cię opętało? – zapytał Giovanni.
Zsiadł ostrożnie, pociągnął za wodze i w tej samej chwili ujrzał przed sobą postać, która zdawała się być utkana z mroku. Ręka chłopca powędrowała do zawieszonego na szyi amuletu – ten człowiek wyglądał jak diabeł z opowieści snutych po wioskach. Przez głowę Giovanniego przemknęło wspomnienie opowieści, w których sprytny człowiek zdołał przechytrzyć złego ducha i zdobyć jego skarby. Zaraz potem przypomniał sobie, że zazwyczaj takie opowieści źle się kończyły. Niemniej przecież…
Czarna figura stała jednak bez ruchu, jakby w tym jednym miejscu na skraju lasu czas się zatrzymał. Giovanni widział w prześwicie rój owadów i gałęzie poruszane słabym wiatrem. Tylko tu, wokół niego, świat zamarł.
Cień nie miał rysów twarzy ani oczu, a jednak chłopiec był pewny, że wpatruje się w niego badawczo. Po chwili, która trwała wieczność, widmo skinęło głową i zaczęło rozpływać się w powietrzu niczym dym. Powiew wiatru poniósł słowa cichsze niż szept. Giovanni nie był nawet pewny, czy rzeczywiście cokolwiek usłyszał, czy podpowiedział je lęk.
Miej oczy otwarte.
***
Im bardziej Giovanni oddalał się od miejsca spotkania z dziwacznym cieniem, tym mniejszą miał ochotę opowiadać komukolwiek o zdarzeniu. Kiedy zatem ciotka zapytała, jak minęła podróż, odpowiedział nieco burkliwie, że bez przeszkód. Po czym wymówił się zmęczeniem, by zniknąć na stryszku, gdzie miał spędzić noc.
Vivariu było najdalszym miejscem na północ od przełęczy, dokąd zdarzało mu się wcześniej podróżować z ojcem. Następnego dnia czekała go wyprawa w nieznane. Wyjrzał przez nieduże okienko, wpatrując się w gwiazdy migoczące na niebie i wędrujący między nimi sierp księżyca.
Nie wiedział, czy przysnął, czy też księżyc rzeczywiście zamienił się na chwilę w ludzki profil. Pasmo chmur przesłoniło go częściowo, jakby ktoś obwiązał głowę przepaską. Świetlista, pozbawiona oczu twarz zwróciła się ku Giovanniemu, który cofnął się gwałtownie na środek izdebki. W dziwaczny sposób księżycowe oblicze przypomniało mu cień z lasu.
Siennik pachniał sosnowymi igłami, więc zasypiając, chłopiec miał wrażenie, że znów stoi wśród drzew, a mroczną postać oświetla srebrna poświata. Noc jednak nie przyniosła żadnych odpowiedzi.
***
Pan Colombani podniósł wzrok.
– Doskonale – powiedział. – Panowie z dilà dai monti postanowili poprzeć moje starania. – Uśmiechnął się, mrużąc oczy. – Ojciec pisze, że pilnie się uczysz – dodał, zerkając na list.
Giovanni wzruszył ramionami.
– Chciałby, żebyś został prawnikiem.
Prawnikiem? Chłopak poczuł panikę. Marzył o karierze wojskowej, po prawdzie miał nadzieję, że teraz będzie mógł zaciągnąć się do królewskiej, prawdziwie korsykańskiej armii. Prawnikiem to niech będzie Luigi, który nie będzie już walczył!
– Pewnie dlatego cię tu przysłał… – mówił tymczasem Colombani. – Będziesz jednym z pierwszych studentów, kiedy już utworzymy uniwersytet, jak obiecał nam jego królewska mość.
Giovanni miał wrażenie, że ostatnie słowa przywołały na poważną twarz starszego mężczyzny cień ironicznego uśmiechu. Pamiętał rozmowy podsłuchane, kiedy ojciec wrócił z Alisgiani. „Niemiecki arystokrata” – opowiadał miasteczkowej starszyźnie, która zebrała się w jego gabinecie. – „Na nikogo lepszego nie mogliśmy liczyć”. Pamiętał kolejne argumenty: lepszy król niedoskonały, ale własny; konstytucja, którą zgodził się podpisać, gwarantuje nam wszelkie swobody; teraz ostatecznie przegonimy Genueńczyków, a w czym Westfalczyk gorszy od Hiszpana czy Sabaudczyka? Tak, może to i awanturnik, niemniej przecież zdołał przekonać do sprawy Anglików i beja Tunisu…
Wtedy właśnie Luigi przyłapał młodszego brata na podsłuchiwaniu i z goryczą wyraził się o nadziejach starszego pokolenia.
Giovanni tak się zamyślił, że nie usłyszał kolejnego pytania zadanego przez pana Colombaniego. Jednego był pewny: padła tam nazwa Cervioni. Ta sama, którą słyszał od ojca. To tam zamieszkał król Teodoro. Tiadoru. Pospiesznie skinął głową na znak, że się zgadza, o cokolwiek chodziło.
– Doskonale.
Gospodarz zadzwonił na służącego i wydał mu polecenia. Chwilę później na stole stanęła misa gorącej zupy z fasoli i kasztanów.
– Jedz, jutro czeka nas długa droga przez góry.
***
Giovanni miał wrażenie, że zasnął natychmiast, a jednocześnie coś podpowiadało mu, że wcale nie śpi.
Z mroku wyglądała na niego twarz. A właściwie cień, przeczucie twarzy. Chłopak wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami, pomny przykazania, które usłyszał w lesie. Ten cień może i napawał go trochę strachem, bardziej jednak ciekawił.
Przez nieduże okienko wpadł promień księżyca i przez nieuchwytny moment Giovanni dostrzegł coś więcej. Zamrugał, ponieważ wydało mu się to niemożliwe. Ciemność skrywała postać człowieka o ciemnej, prawie czarnej skórze i oczach przesłoniętych opaską.
A mimo to wzrok nieznajomego przewiercał Giovanniego na wylot, sięgając w najgłębsze zakamarki duszy. Co więcej, chłopak doskonale znał to oblicze: widywał je w Aiacciu na sztandarach i pieczęciach.
Nagle świat zawirował i pokoik, w którym umieszczono młodego gościa, zamienił się w nadmorską równinę.
W pierwszej chwili Giovanni skulił się i osłonił głowę rękami. Wokół toczyła się bitwa. Nie zdążył zobaczyć z niej wiele, kiedy wszystko ucichło. Ledwie otworzył powieki, zapragnął zamknąć je z powrotem. Na pustym, smaganym przez wiatr wybrzeżu, nabita na włócznię, widniała czaszka, pokryta zaschniętą, ciemną skórą.
Wzdrygnął się i w tej samej chwili poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia.
Miej oczy otwarte – zaszumiały fale morza. Słowa pochwycił wicher, ale Giovanni wiedział, że wypowiedział je ten, kto szczerzył teraz do niego zęby spomiędzy poczerniałych warg.
Jedno mrugnięcie powiek i sceneria zmieniła się. Giovanni miał przed sobą głęboką, cienistą dolinę, podobną do tych, które otaczały Bucugnà. Wysoko, niemal na grani, przycupnęła pojedyncza chata. Wzrok powędrował ku niej, jakby wielki orzeł poniósł chłopaka na skrzydłach ku temu domostwu. Przed chatą Giovanni dostrzegł sylwetki dwóch mężczyzn. Jeden z nich skierował ku niemu twarz. Oczy skrywał cień, niczym przepaska, chłopak nie miał jednak wątpliwości, że to one spoglądały na niego za każdym razem, kiedy widział tajemniczą postać.
Zamrugał znowu i zamiast chaty ujrzał dom podobny do ojcowskiego, w niewielkim miasteczku. Drugi z mężczyzn, których oglądał przed chwilą pod górską chatą, podjechał wozem wyładowanym skrzyniami i pakunkami. W drzwiach pojawiła się kobieta – na jej twarzy odmalowało się zdumienie, niedowierzanie, a potem po policzkach popłynęły łzy.
Giovanni wpatrywał się w tę scenę, usiłując odgadnąć, dlaczego ją ogląda. Zanim jednak zdążył zobaczyć cokolwiek więcej, przed oczami ujrzał znów twarz ze snu, twarz, która przemieniła się czaszkę, a zarazem była obliczem człowieka sprzed chaty.
Usta poruszyły się bezgłośnie, lecz chłopiec wiedział, co mówią.
Miej oczy otwarte.
***
Droga do Cervioni nie różniła się wiele od tej, którą Giovanni przebył od Vivariu do Corti, czy też tej, która z Bucugnà prowadziła do Aiacciu. Góry były tu niższe, a trakt przez las wił się tak, że chłopak zaczął tracić orientację. Rozglądał się na boki, nigdzie jednak nie dostrzegł widmowej postaci.
Dopiero kiedy wyjechali na otwartą przestrzeń i przed nimi pojawiła się panorama miasteczka, a za nią ciągnący się po horyzont błękit morza, Giovanni poczuł, że coś woła go dalej, jakby jego podróż jeszcze się nie skończyła.
– Jutro. – Pan Colombani pokręcił głową. – Zaraz będzie ciemno.
Słońce istotnie kryło się już za górami. Giovanni spojrzał tęsknie w kierunku ciemniejącego bezkresu morza i z westchnieniem oddał wodze muła chłopcu, który podszedł, by zająć się wierzchowcami.
Czuł się nieswojo na myśl o tym, że jego obecny opiekun mógłby kazać mu iść do u palazzu, w którym rezydował król. Na szczęście jednak pan Colombani odesłał go do oberży i zostawił samemu sobie. Giovanni rozważał nawet przez chwilę samowolną wyprawę na brzeg morza, niemniej jedno spojrzenie na wijącą się w dół zbocza drogę, tonącą w nocnym mroku, odwiodło go od tego planu.
Stał przez chwilę na głównym placu, spoglądając ku dalekiej wodzie, i miał już zawrócić do gospody, kiedy kątem oka dostrzegł ruch.
Kilka kroków dalej, na skarpie, stał nieco młodszy od niego chłopiec. Jego postać była jak utkana z mroku, ledwie rozpraszanego przez słabą poświatę księżyca i jeszcze słabsze światło z okien u palazzu, ale Giovanni jedno dostrzegł na pewno – świdrujący wzrok czarnych oczu.
Zanim zdążył zareagować, nieznajomy ruszył ścieżką prowadzącą w dół i chwilę później rozpłynął się w ciemności.
Giovanni przez chwilę rozważał pójście za nim, lecz gałęzie poruszające się na wietrze i odgłosy dzikich zwierząt – nieobce mu przecież z okolic Bucugnà – nie zachęcały do zagłębiania się teraz w las.
„Jutro” – pomyślał. „Za dnia”.
W oberży zasnął niemal natychmiast, mimo że w izbie wynajętej przez pana Colombaniego miał tylko niewygodny siennik.
***
Obudził się na dźwięk nieznanego głosu.
– Musimy się pospieszyć. Ona już tu jest.
Giovanni zamrugał oczami.
W izbie panowała ciemność. Z koślawego łóżka dobiegało chrapanie – pan Colombani wrócił, kiedy chłopak spał.
Wpatrywał się w mrok, gdzie zdawała się majaczyć niewyraźna postać, choć może to wyobraźnia płatała mu figle.
– Kto tu jest? – zapytał szeptem.
Nikt nie odpowiedział, w budynku panowała cisza.
Rano uprosił opiekuna, żeby pozwolił mu pojechać nad morze.
– Wracaj w południe – burknął Colombani.
Dodał coś jeszcze, ale Giovanni nie słuchał, tylko pobiegł do stajni i osiodłał szybko muła.
Z góry wydawało się, że nad morzem świeci słońce. Kiedy jednak zjechał na dół, przekonał się, że wybrzeże spowija mgła, a promienie ledwie przebijają się z bardzo daleka. Giovanni zeskoczył z siodła na skraju piasku, puszczając muła wolno, by pasł się na nędznej trawie. Zrobił kilka kroków w kierunku, z którego dochodził szum fal.
– Ona już tu jest.
Serce podskoczyło mu do gardła. Ledwie ustał, kiedy poczuł na palcach dotyk zimnej dłoni. We mgle majaczył niewyraźny kształt, ten sam, który widział wieczorem. Młodszy chłopiec pociągnął go za rękę. Giovanni niechętnie poszedł za nim.
Tego, co zobaczył, nie potrafiłby opisać. Jakby otaczająca ich mgła usiłowała przybrać ludzką formę, a jednocześnie inna siła próbowała ją powstrzymać. To, co się przeciwstawiało mgle, słabło, i z bezkształtnej masy wyłaniała się coraz wyraźniej kobieca postać. Kiedy jednak Giovanni usiłował skupić na niej wzrok, rozpływała się znowu, uciekając na granicę pola widzenia.
– Miej oczy otwarte – powiedział mały Maur i w tym samym momencie mgła wysunęła czarny język, owijając nim jego twarz. Na smagłej skórze chłopca pojawiła się jeszcze ciemniejsza przepaska, zasłaniająca oczy.
Giovanni krzyknął, głos jednak utonął w gęstniejącej mazi.
Mgła skręcała się niczym lina, zaciskając więzy na całym ciele chłopca.
– Będziesz moimi oczami. Będziesz moją ręką.
Cienie wokół nich zacieśniły się, jakby próbowały ich pochłonąć. Giovanni poczuł, że gdzieś głęboko w sercu rodzi się iskra jasnego ciepła, usiłująca odgonić cienie. Opaska na oczach Maura straciła nieco ze smolistej czerni. Rączka chłopca zacisnęła się na palcach Giovanniego, który dopiero teraz uzmysłowił sobie, że dotyk był wcześniej niemal bezcielesny.
Wzdrygnął się, ale nie miał czasu na rozmyślania. W chwili, kiedy mgła zaczęła się cofać, morze zaszumiało gniewnie i ponad jego powierzchnię uniósł się ogromny ciemny kształt, nieco podobny do wieloryba, a bardziej jeszcze do potworów, które oglądał w książkach.
Kształt przemówił i jakkolwiek Giovanni nie zrozumiał ani słowa, poczuł, że mgła wypuszcza go ze swych objęć i cofa się, jakby zasysała ją niewidoczna dziura w ziemi. Zerknął na młodszego chłopca. Opaska znikła, w twarzy zaś ziały czarne dziury. Ciało było widmowe, niemal przezroczyste.
Miej oczy otwarte – zaszumiało morze echem ryku potwora.
Kątem oka Giovanni dostrzegł, że z miejsca, gdzie skupiła się mgła, odrywa się kobieca sylwetka. Kiedy jednak zwrócił w jej stronę wzrok, ujrzał jedynie zieleń lasu. Morze było spokojne, rozświetlone promieniami stojącego jeszcze nisko porannego słońca.
***
W świetle słonecznym postać małego Maura stawała się ledwie widoczna, aż Giovanni zaczynał podejrzewać, że cała scena nad morzem przyśniła mu się tylko, a on sam za chwilę obudzi się w oberży. Kiedy tam dotarł, zastał wiadomość od pana Colombaniego, z poleceniem stawienia się w królewskiej rezydencji. Na krześle wisiał porządny frak i koszula z koronkowym żabotem, jak dla ważnej persony. Ubranie było nieco ciasne, a mimo to Giovanni czuł się elegancki jak nigdy wcześniej. Związał włosy wstążką, założył przygotowany kapelusz i popędził w górę miasteczka, zapominając całkowicie o widmowym towarzyszu.
– Gdzieś ty się podziewał? – Pan Colombani zlustrował chłopaka od stóp do głów, kiedy tylko lokaj wprowadził go do antyszambru. – I co ty masz na nogach?
Dopiero teraz Giovanni zauważył, że całe buty ma w piasku.
Colombani przywołał stojącego w drzwiach służącego i szepnął mu coś. Mężczyzna skinął na chłopaka i poprowadził go na dół, do kuchni, gdzie podał mu szczotkę.
Tylko że piasek nie dawał się strzepnąć. Ani zetrzeć. Jakby się przykleił do smoły. Giovanni ze złością tarł buty szczotką, gdy nagle poczuł na dłoni delikatny dotyk. Przed nim stał mały ciemnoskóry chłopiec, wyglądający zupełnie jak widmowy Maur z wybrzeża.
– Daj – powiedział, wskazując na szczotkę.
Giovanni był tak zaskoczony, że bez słowa podał mu żądany przedmiot. Chłopiec ledwie dotknął butów i cały brud odpadł.
– Kim jesteś? – wydukał Giovanni. – Jak masz na imię?
– Iago – odparł chłopiec. – Tak mnie wołano. Idź na górę. Czekają na ciebie.
„Na mnie?” – chciał zapytać, ale chłopca już nie było.
***
Giovanni nudził się. Chwila ekscytacji, kiedy pan Colombani przedstawił go królowi, minęła. Tiadoru I okazał się postawnym mężczyzną o ostrych rysach, odmiennych od typowo korsykańskich czy genueńskich. Nosił się podobnie jak bogaci panowie z Aiacciu, a trochę jak ojciec Giovanniego, kiedy występował w sądzie albo podpisywał naprawdę ważne umowy notarialne – na pięknie haftowany frak miał narzuconą długą szatę.
Panowie, którzy zebrali się w komnacie, pochylali się wraz z monarchą nad mapą wyspy oraz projektami herbów. Giovanni był tu oficjalnie jako sekretarz Colombaniego, a że niewiele rozumiał z rozmów, więc bez większego zainteresowania przyglądał się obrazom i rycinom wiszącym na ścianach. Jedna z nich przyciągnęła jego wzrok – przedstawiała mężczyznę w stroju, jaki część górali zakładała na niedzielę, trzymającego włócznię z nabitą na nią głową. Chłopak zrobił krok w kierunku ściany, zanim jednak zdążył się przyjrzeć i przeczytać podpis, w korytarzu zrobiło się zamieszanie.
Strażnicy kogoś zatrzymali, jeden z nich podbiegł do stołu i szeptał przez chwilę do królewskiego sekretarza. Giovanni dosłyszał tylko słowa „wieśniaczka” i „ważne wieści”. Teodoro skinął głową i po chwili w drzwiach stanęła nieśmiało młoda kobieta.
Miała spuszczone oczy, a mimo to chłopak czuł się tak, jakby patrzyła prosto na niego. On zaś nie potrafił skupić na niej wzroku. Była ładna, lecz nie to przyprawiało go o zawrót głowy. Miał wrażenie, że wokół niej kłębi się ciemna mgła, podobna do tej na wybrzeżu.
Usiłował się poruszyć, ale języki niewidocznej mgły sięgały jego nóg – po czym cofnęły się, a kobieta podniosła wzrok, w którym malowało się zdumienie. W tej samej chwili Giovanni poczuł znów lekki dotyk. Obok niego stał Iago. Z czarnymi, niewidzącymi dziurami zamiast oczu.
Kobieta, której nikt szczególnie nie pilnował, ruszyła powoli na środek komnaty. Miękkie podeszwy trzewików tłumiły odgłos kroków. Palce małego Iago zacisnęły się na dłoni Giovanniego, który dopiero teraz był w stanie patrzeć na kobietę. I na otaczającą ją postać uformowaną z czarnej mgły. Zrodzoną przez mgłę na wybrzeżu.
Chłopak patrzył na nią szeroko otwartymi oczami – jak podkradła się do stołu, jak w jej ręce błysnęło srebro…
Nie zdążył zareagować, kiedy poczuł, że jakaś siła ciągnie go do przodu. Moment później jego ręka wytrąciła sztylet z dłoni kobiety, zanim zdążył dosięgnąć ofiary – tylko że to nie była jego ręka. Giovanni stał nadal w tym samym miejscu, co przed chwilą, a wzrok wszystkich zgromadzonych spoczął na ciemnoskórym Iago, którym był, jednocześnie pozostając sobą.
Będziesz moimi oczami. Będziesz moją ręką.
Strażnicy doskoczyli do kobiety, ta zaś osunęła się na ziemię. Czarne języki mgły, której nikt poza Giovannim najwyraźniej nie dostrzegał, wiły się po posadzce i rozpływały w powietrzu.
Najdziwniejszy był jednak pełen zaskoczenia i niedowierzania wyraz twarzy króla.
– Iago? – wyszeptał Teodoro. – Myślałem, że utonąłeś…
Mauretański chłopiec skłonił się przed monarchą.
– To szło za tobą od Tunisu, panie – odparł. – Ale już nie zdoła ci zaszkodzić. Moje zadanie przy tobie zakończone.
– Opuścisz mnie znowu? – zapytał król.
Stojący nieruchomo jak zaczarowany Giovanni dostrzegł wyraz bólu na twarzy małego Maura. Chłopiec skłonił się jednak tylko i nic nie odpowiedział.
Nikt go nie zatrzymywał, gdy skierował się ku drzwiom. Mijając Giovanniego musnął go lekko palcami w dłoń i starszy chłopak odzyskał zdolność poruszania się. Jednocześnie oczy Iago, przed chwilą całe i żywe, zamieniły się w ciemne oczodoły.
Teraz należę do ciebie – głos małego towarzysza rozległ się w myślach Giovanniego. – Będę czekał tam, gdzie dziś rano.
***
– Naprawdę ją puścił wolno? – zapytał Giovanni z niedowierzaniem, kiedy wieczorem pan Colombani opowiedział mu o tym, co wydarzyło się później w u palazzu.
Opiekun wzruszył ramionami.
– Łaskawość jest cnotą i przywilejem królów.
– Ta kobieta… – zaczął Giovanni, po czym uświadomił sobie, że najwyraźniej tylko on i Iago widzieli czarną mgłę.
– Ta kobieta opowiedziała zadziwiającą historię – dokończył Colombani z westchnieniem. – Nie wiem, czy w nią wierzyć, choć król najwyraźniej uwierzył.
Chłopak uniósł z zaciekawieniem brwi.
– Słuchaj, ucz się, jak pokrętne mogą być ludzkie ścieżki.
Opiekun Giovanniego rozsiadł się w starym fotelu i nalał sobie wina do szklanki.
– Jej męża aresztowano ponoć kilka miesięcy temu w Livorno jako bandytę. Niewiele później spotkała człowieka, który zaproponował układ: jeśli mąż zabije pana von Neuhoff, szykującego się dopiero do przyjazdu tutaj, by objąć tron, oboje zostaną ułaskawieni. Dziwnym trafem mąż wkrótce uciekł z więzienia, lecz nie chciał podjąć się tego zadania. A ona… – Colombani zawiesił głos. – Tu następuje najdziwniejsza część opowieści.
„Czarna mgła na wybrzeżu” – pomyślał Giovanni. „Widmowa postać otaczająca kobietę”.
Pan Colombani miał jednak na myśli coś znacznie bardziej przyziemnego.
– Ona nie ma pojęcia, jak się tu znalazła. Dziś rano, na głównym placu Cervioni ze sztyletem w ręce i pełną świadomością, co ma zrobić. Jakby ktoś kierował jej krokami.
Giovanni wiercił się na krześle.
– Iago też powiedział coś dziwnego – powiedział w końcu. – Ten chłopiec, który wytrącił jej sztylet – wyjaśnił.
Skrzywiona mina pana Colombaniego wskazywała, że najchętniej nie rozmawiałby o tym.
– Król upiera się, że to jego służący, którego podarował mu bej Tunisu. Sam Teodoro i wielu ludzi z jego otoczenia widziało, jak chłopiec wpadł w Livorno do morza, prawdopodobnie zepchnięty przez kogoś.
Giovanni przypomniał sobie, co powiedział mu Iago, zanim znikł. Przez chwilę rozważał jazdę na wybrzeże natychmiast, ale z okna izby las wyglądał nieprzyjaźnie. Poza wszystkim nagły wyjazd teraz wzbudziłby podejrzenia opiekuna.
– Może się uratował i podążył za swoim panem? – Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. Odpowiedź czekała na plaży i będzie musiała poczekać do rana.
***
– Dziękuję, że przyszedłeś.
Głos rozległ się tuż nad jego uchem, niemniej Giovanni długo nie dostrzegał małego Maura. Dopiero kiedy spojrzał na swój cień, zobaczył tam drugi kształt.
– Wybacz – ciągnął Iago. – Jestem bardzo słaby, nie zobaczysz mnie w świetle.
Giovanni wskazał na linię lasu i cień pod drzewami.
– Nie powinienem też na długo oddalać się od morza – odparł chłopiec. – Jestem na to za słaby.
– Wczoraj byłeś w rezydencji króla.
Cień skryty w cieniu roześmiał się.
– Musiałem wykonać zadanie. Ona przybyła.
– Masz na myśli tę kobietę? – Giovanni nie krył zdumienia.
Poczuł dotyk palców na dłoni. Niewidoczny Iago pociągnął go ku wydmom i cieniowi, gdzie jego postać zamajaczyła w powietrzu.
– Nic nie rozumiesz, prawda?
Giovanni pokręcił głową.
– Ty nie żyjesz? – zaryzykował.
Przez widmową twarz przebiegł grymas bólu.
– Żyję. Jestem bardzo słaby.
– Ta mgła?
Iago potaknął.
– Czym ona jest?
– Złem. Zagrożeniem. Czymś nie z tego świata.
„Moje buty” – przypomniał sobie Giovanni. „To nie była smoła, to była ta mgła”.
– Tak. – Iago spojrzał na jego stopy. – Usiłowała nas powstrzymać.
– Dlaczego? Mgła chciała zabić króla?
Dopiero teraz, kiedy poczuł na sobie ich wzrok, Giovanni zauważył, że oczy chłopca nie są już czarnymi otchłaniami, lecz wyglądają bardziej jak gojące się blizny.
– Ona jest wytworem, narzędziem.
– Opętała tę kobietę! – Giovanni przypomniał sobie opowieść Colombaniego.
Iago potaknął.
– Możesz to tak określić. Podobnie jak dwie inne kobiety. W Tunisie, w Livorno.
Zagadki z opowieści opiekuna zaczynały się rozjaśniać. To nie Leonora, bo tak miała się nazywać wieśniaczka, podróżowała za panem von Neuhoff. Za każdym razem była to inna opętana, którą rozpoznawał jedynie Iago.
– Kim ty naprawdę jesteś? – zapytał ze zdumieniem Giovanni.
Widmowe usta uśmiechnęły się.
– Teraz jestem twoim opiekunem. Twoim qarin. Wielu uważa, że jesteśmy źli, ale to nieprawda.
– To ty mi się śniłeś w drodze do Corti? Ciebie widziałem w lesie?
Tym razem na twarzy Iago pojawił się wyraz zdumienia i zaskoczenia. Giovanni opisał mu postać widzianą w lesie i słowa, które powtarzała. Opisał upiorną głowę na wybrzeżu. Przypomniał, że zdanie, które powtarzały widma, usłyszał od chłopca… i od potwora morskiego.
Iago pokręcił głową.
– Jestem bardzo słaby. Dużo zapomniałem.
Nagle powróciły słowa króla.
– Co się stało w Livorno? – To z tego portu angielski okręt przywiózł von Neuhoffa na Korsykę, gdzie potwierdzono jego wybór na króla i koronowano.
Martwe oczy wpatrywały się w horyzont, gdzie ledwie majaczyło wybrzeże Italii.
– Byłem nieostrożny. Widziałem mgłę wcześniej w Tunisie. Tam zdołałem uwolnić jej ofiarę, zanim zaatakowała. Potem nie chciałem krzywdzić kobiety, nie powinienem, chciałem tylko odgonić mgłę, jak z twoich butów.
Iago mówił o mgle, jakby była żywą istotą, mimo że nazwał ją narzędziem.
– Ona była za silna. Znalazłem się daleko od mojego kraju. Tam nie miałem szans.
– A tu? Tu przecież dałeś radę. – Giovanni nie krył zdumienia.
Chłopiec ujął go za rękę.
– Czujesz? – zapytał.
I Giovanni poczuł. A może zobaczył.
Przed jego oczami przewijały się kolejne obrazy. Iago wpadający do wody – czy też do niej skaczący, uciekający? Szum fal przynoszący mu ukojenie. Mgła podążająca jego śladem, dusząca się w wodzie, odganiana przez coś, co w niej żyło. W morskiej głębi mignął cień potwora i chłopak wzdrygnął się na wspomnienie tego przerażającego kształtu i niezrozumiałego głosu.
– Nie bój się – powiedział Iago. – To ona mnie uratowała.
– Kto?
– Keto.
Przez głowę Giovanniego przemknęły wspomnienia szkolnych lektur. Nic dziwnego, że wziął ten kształt za wieloryba.
– Przecież ona jest potworem i matką potworów! – wykrzyknął.
Iago potaknął.
– Ma w sobie cząstkę tej mgły, to prawda. Ale ujarzmiła ją. I jest małżonką pierwszego króla tej wyspy.
Giovanni z przerażenia cofnął rękę. Wpatrywał się w małego Maura z niedowierzaniem. W opowieściach ojca Teodoro von Neuhoff jawił się jako człowiek szukający sławy w niebezpiecznych i szalonych przygodach i przedsięwzięciach, niemniej coś takiego…
Ku jego zdziwieniu Iago roześmiał się.
– Wybacz – powiedział. – Ten, którego ocaliłem, nie pozostanie tu długo. Założył koronę, więc nie mogłem dopuścić, by zginął. Tylko że on nie jest pierwszym królem.
„To wszystko mi się śni” – pomyślał Giovanni. „Albo wciąż tkwię we wczorajszym poranku. Mgła nie zniknęła, a ja zostałem przez nią pochłonięty i oszalałem”.
– Pierwszym królem był morski bóg Forkos. – Głos, który wypowiedział te słowa, nie należał do Iago. Był kobiecy i brzmiał niczym echo z otchłani.
W pobliżu nie było nikogo. Kiedy jednak Giovanni spojrzał w stronę morza, ujrzał wznoszący się nad wodę kształt podobny do tego, który widział dzień wcześniej, tyle że dziś połyskujący w słońcu, jakby pokrywały go złote łuski.
– Udasz się do serca wyspy – powiedziała Keto. – Musisz poznać jej dzieje. Dowiedzieć się, w jaki sposób moja córka zapewniła jej bezpieczeństwo. Wtedy zrozumiesz, co widziałeś w snach. Tobie zaś – Giovanni domyślił się, że te słowa były skierowane do Iago – mocą mojego małżonka pozwolę przebywać w kształcie łatwiejszym do udźwignięcia, dopóki nie odzyskasz sił.
Widmowe ciało chłopca skurczyło się i przez chwilę pozostawało bezkształtne. Kiedy Keto zanurzyła się z powrotem w fale, na ziemi przed Giovannim siedział duży kruk. Ptak otworzył dziób i wydał ze siebie głos brzmiący bardziej jak pomruk niż krakanie.
„Wiesz, gdzie jest serce wyspy?” – zapytał w myślach ludzkiego towarzysza.
– Nie mam pojęcia – odparł ponuro Giovanni. – Miałem nadzieję, że ona nam to powie. No i o co chodzi z tą córką? – dodał, spoglądając podejrzliwie na kruka.
Ptak milczał.
***
Przez pozostałe dni, które spędzili wraz z panem Colombanim w Cervioni, Giovanni dowiedział się sporo o nowej konstytucji, o innych prawach, które ustanowiono dla królestwa, a także o projekcie utworzenia w Corti uniwersytetu. Nabierał coraz większej niechęci do zawodu prawnika i z coraz większą zazdrością patrzył na nowe mundury, w które ubrano królewskich gwardzistów.
Ilekroć gościł w u palazzu, wciąż jako sekretarz Colombaniego, nie potrafił się opędzić od wspomnienia słów Maura: „Ten, którego ocaliłem, nie pozostanie tu długo”. Wydawało mu się, że nad królem Tiadoru zawisła ciemna chmura, czekając jedynie okazji, by zaatakować ponownie. Kruk, który przylatywał do Giovanniego, ilekroć chłopak wypuścił się poza miasteczko, zapewniał, że na całej wyspie nie pozostał ani ślad czarnej mgły. Słowa, które wypowiedział wcześniej Iago, kładły się jednak cieniem nad wszystkim, co działo się w rezydencji.
W końcu nadszedł dzień wyjazdu.
– Chciałbym, żebyś został w Corti i pomógł mi przy organizacji uniwersytetu – oznajmił pan Colombani. – Twój ojciec nie będzie przeciwny, tego właśnie dla ciebie chce.
„Serce wyspy” – pomyślał z rozpaczą Giovanni. „Muszę je znaleźć, zanim zajmę się czymkolwiek innym”.
Wyprosił w końcu u opiekuna powrót do Bucugnà, do rodziny.
I teraz wspinał się znów na przełęcz oddzielającą diquà dai monti od dilà dai monti, słysząc nad sobą szelest skrzydeł kruka. Nie prześladowały go tym razem wizje tajemniczych postaci, las był przyjazny i prześwietlony słońcem. Gdyby tylko zaklęty w ptaka Iago był w stanie wyjawić, gdzie należało szukać serca wyspy.
***
Na postój zatrzymał się na przełęczy. Znów miał przemożne wrażenie, że wpatrują się w niego ukryte w lesie oczy. Kruk przysiadł na gałęzi i przekrzywił łeb.
– Iago? – zapytał Giovanni szeptem.
Jego towarzysz jednak milczał i chłopak podejrzewał już, że po przemianie tylko przez chwilę zachował ludzkie cechy.
Nagle muł zastrzygł uszami. Giovanni poruszył się niespokojnie. Za późno wyczuł za sobą czyjąś obecność. Odwrócił się gwałtownie, kiedy ktoś położył mu na ramieniu ciężką rękę.
Za nim stał postawny, brodaty mężczyzna w stroju górala, z połą kapoty wyraźnie wybrzuszającą się od kolby pistoletu.
– Veni cun mè – powiedział.
Człowiek ten nie wyglądał na kogoś, komu łatwo byłoby uciec, więc chcąc nie chcąc Giovanni ujął wodze muła i ruszył za bandytą. Miał duszę na ramieniu, liczył jednak na to, że może któryś z chłopaków z okolicy go rozpozna. Zerknął na kruka, ale nie było go nigdzie widać.
Po niezbyt długiej chwili nieznajomy zatrzymał się przy doskonale ukrytym w krzakach kamiennym szałasie.
– Lascia a mula quì – polecił. Najwyraźniej nawet się nie zastanawiał, czy chłopak rozumie corsu.
Giovanni spojrzał na niego pytająco, po czym niechętnie poprowadził zwierzę ku niskiemu budynkowi.
– Serà sicuru – zapewnił go bandyta i wydał cichy dźwięk, przypominający krzyk drapieżnego ptaka.
Gałęzie krzewów poruszyły się i wypełzła z nich kilkuletnia dziewczynka, umorusana i z gałązkami w potarganych włosach. Spojrzała tylko na starszego mężczyznę i bez słowa wzięła od Giovanniego wodze, po czym zaczęła gładzić zwierzę po grzywie, szepcząc mu coś do ucha.
Bandyta skinął na Giovanniego i poprowadził go wąską ścieżką w dół. Chłopak zorientował się, że schodzą na południe, jak ku Bucugnà, chociaż bardziej na zachód. To mogło oznaczać tylko jedno: mężczyzna prowadził ku dolinie znanej jako a Pentica. Miejscu sławnemu jako siedziba najważniejszego z klanów banditi. Miejscu owianemu legendami. W rodzinie Ramolinu powiadano, że matka była spokrewniona z rodem Bonelli, ale zagadnięty o to przewodnik zbył pytanie milczeniem.
Wyszli z lasu i Giovanni ujrzał przed sobą głęboki żleb wypełniony potężnymi głazami. W oddali w promieniach zachodzącego słońca złocił się szczyt w kształcie piramidy. Monte d’Oru, złota góra. Byli tacy, którzy wierzyli, że skrywa w swym wnętrzu bajeczne skarby bandytów pochodzące z pradawnych czasów. Inni, jak jego nauczyciele w Aiacciu, woleli widzieć w takich opowieściach szkodliwy zabobon, podsycany przez mieszkańców a Pentica.
– E scale. – Przewodnik trącił Giovanniego w ramię, wskazując w dół żlebu.
Schody. Chłopak westchnął i zaczął ostrożnie skakać z kamienia na kamień. Był znacznie drobniejszy i niższy od bandyty, który szedł po dnie żlebu jak po równej drodze, toteż kilka razy nie trafił i omal nie skręcił kostki.
Zbocze Monte d’Oru zmieniło już barwę ze złocistej w czerwoną, kiedy wreszcie przewodnik skręcił w prawo, kierując się na wąską ścieżkę biegnącą pod przewieszoną skałą. Chwilę później Giovanni omal nie krzyknął z zachwytu. Ostatnie promienie słońca odbijały się w ciemnej wodzie dwóch stawów. Przed sobą miał Laghi d’Oru, które mało kto ze znanych mu osób oglądał. To za nimi miała znajdować się a Pentica.
Wysoko w górze rozległo się krakanie. Iago najwyraźniej odnalazł towarzysza.
***
Ostatni etap podróży odbyli po zmroku – zapewne po to, by Giovanni nie zdołał później odnaleźć drogi. Przewodnik od czasu do czasu wydawał krótkie polecenia i po nieskończonej liczbie zakrętów znaleźli się w miejscu, które sprawiało wrażenie ogromnej groty. Nie było tu widać drzew ani gwiazd, z czego Giovanni wywnioskował, że niepostrzeżenie musieli zejść pod ziemię – a raczej skałę. Wkradała się tu tylko słaba poświata księżyca, odbijana przez płatki miki na ścianach.
O dziwo nie czuć było charakterystycznego dla jaskiń i grot zapachu – wilgotnej ziemi, skały, lekko gnijącej roślinności. Kiedy Giovanni był młodszy i chodzili razem z Luigim do szkoły w Aiacciu, lubili wymykać się na pobliskie wzgórza, gdzie bawili się w rozbójników w grocie pod ogromnym kamieniem. Stamtąd właśnie zapamiętał takie zapachy. Tu, mimo że coraz mocniej wyczuwał nad sobą sklepienie, pachniało… makią.
Uzmysłowił to sobie dopiero po dłuższej chwili. Jaskinia była wypełniona tym wszystkim, co kojarzyło mu się z wyspą, na której się urodził i wychował. Z nadbrzeżnymi zaroślami, z górskimi krzewami czepiającymi się ubrania, z suchą wędliną przyprawioną mirtem, z kwiatami, jakich – jak mówił ojciec, który w sprawach politycznych podróżował do Livorno, Genui, a nawet Nicei i Turynu – nie ma nigdzie indziej na świecie. „Żadne miejsce nie pachnie tak jak nasza wyspa” – powtarzał pan Ramolinu synom. „Choćbyście wyjechali na długie lata, to z daleka, z zamkniętymi oczami rozpoznacie Korsykę”.
Przewodnik stał w milczeniu, wpatrując się uważnie w chłopaka.
– Rozumiesz, prawda? – Nagle corsu wydało się Giovanniemu językiem, którym mówił zawsze. – U core di Corsica.
Wtedy naprawdę to poczuł. Pulsujący dźwięk, niczym krew w żyłach. Niczym bijące serce. Usłyszał cichy szelest i na jego ramieniu usiadł kruk.
Giovanni miał ochotę zadać cisnące się na usta pytanie: „Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś?”, ale przecież wiedział. Keto go tu przysłała.
Bandyta skinął ręką.
– Ella ti aspetta.
Ona czeka? Keto? Tutaj?
– Ella chì ti hà chjamatu quì. Ella chi servemu. A regina.
– Królowa, która mnie wezwała? – powtórzył Giovanni. Ghjuvanni. – Kim ona jest? – Nie potrafił sobie wyobrazić morskiego potwora w tym miejscu. „Może jej córka?” – pomyślał. Komu służy ten człowiek w stroju bandyty? I kim on naprawdę jest?
– Kalliste – odpowiedział przewodnik tonem, jakby to było oczywiste.
***
Zeszli w dół, do kolejnej groty, gdzie niezwykła, nierzeczywista poświata ukazała ich oczom mieniące się srebrną i złotą miką ściany. Światło pochodziło od posągu wyrastającego wprost ze skały na środku jaskini. Figura przedstawiała niezwykle piękną kobietę w wieńcu z roślin makii, o oczach w kolorze jagód mirtu. Grota pachniała korsykańską wiosną.
Giovanni uczył się na tyle greki, żeby zrozumieć, dlaczego przewodnik nazwał tę kobietę kalliste, najpiękniejszą. Przypomniał sobie, że tak Grecy nazwali Korsykę.
Kruk dziobnął go w ucho, wyrywając z zamyślenia.
Mirtowe oczy posągu były utkwione w przybyszach. Malowało się w nich zdumienie.
Ghjuvanni Ramolinu – zaszumiała gniewnie makia. – Przybyłeś tu szukać odpowiedzi, wezwałam cię na prośbę pierwszej królowej. Dlaczego masz przy sobie przedmiot, który nigdy nie powinien się znaleźć na mojej wyspie?
W pierwszej chwili Giovanni nie zrozumiał, ale nagle poczuł ból w boku. Jakby parzyła go torba, którą wciąż miał na ramieniu. Sięgnął do niej ręką i wymacał podłużny przedmiot. Sztylet. Zapomniał o nim. Stal paliła rękę, choć na dłoni nie miał śladów oparzenia.
Spojrzał z wyrzutem i niepokojem na kruka. Ptak niemalże wzruszył ramionami, a we wspomnieniach Giovanniego pojawił się ten moment, kiedy mauretański chłopiec opuszczał u palazzu. Dotyk dłoni – to wtedy w jego torbie musiała znaleźć się broń napastniczki. Czyżby Iago był zdrajcą… Nie, to niemożliwe.
Kruk zakrakał coś niezrozumiałego i oczy posągu nieco złagodniały.
Niech tak będzie, mały przyjacielu – powiedziała Kalliste.
Ptaszysko sfrunęło i rozdarło pazurami torbę. Metal uderzył o skałę i zasyczał. Ostrze poczerniało, wydzielając obrzydliwie śmierdzący dym, po czym ze skały wyrosły gałązki mirtu, pokrywając się w mgnieniu oka białymi kwiatami, a potem fiołkowymi owocami. Wydawało się, że pożerają metal, który dymił i syczał coraz słabiej.
Jest twój – powiedziała Kalliste. – Teraz będzie szkodził tym, którzy go splugawili i chcieli to samo uczynić z moją wyspą.
Giovanni drżącą ręką podniósł broń. Zarówno na rękojeści jak i na ostrzu odcisnęły się mirtowe wzory, a metal był przyjemnie chłodny w dotyku.
To umiera w zetknięciu z moją skałą – odezwała się znów zaklęta w kamień nimfa. – Musiał to przywieźć ktoś bardzo potężny, skoro zdołało wyjść tu na brzeg.
Mgła, o której Iago mówił jak o żywej istocie. Mgła, która opętała trzy kobiety, żeby zabić króla Korsyki.
Tak – odpowiedziała na jego myśli Kalliste. – Gdyby krew króla została rozlana na wyspie, moja ofiara poszłaby na marne.
– Ofiara? – zapytał Giovanni.
Przewodnik położył mu rękę na ramieniu.
Lisandru ci opowie.
***
Usiedli pod ścianą. Mężczyzna nazwany Lisandru wyciągnął suszoną kiełbasę i poczęstował Giovanniego. Oczy posągu sprawiały teraz wrażenie kamiennych, ale chłopak czuł, że śledzą ich uważnie.
– Wiesz już, że pierwszym królem wyspy był Forkos – zaczął przewodnik, a może kapłan.
Giovanni potaknął.
– W tych pradawnych czasach, kiedy bogowie uwięzili pod wulkanami Tyfona, trzęsienia ziemi uwolniły coś, co nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego. Keto, małżonka Forkosa, dostrzegła to jako pierwsza w głębi morza i połknąwszy dużą część trucizny, zdołała ją w sobie zabić. Jej potomstwo było jednak skażone.
Dalsza opowieść przypominała nieco lekcje szkolne. Lisandru opowiedział o potwornych dzieciach Keto, a potem o synu Herkulesa, Cyrnosie, który założył pierwsze miasto na wyspie i nadał jej nazwę od imienia swej żony, Corso.
– To, co się przebudziło w głębi ziemi, nie dawało spokoju. Zaatakowało, kiedy Cyrnos władał Korsyką. Wtedy jej nimfa-opiekunka zawarła pakt z mieszkającą na jednej z pobliskich wysepek przerażającą córką Keto i Forkosa, Gorgoną… – Lisandru zawiesił głos.
Giovanni spojrzał na posąg bogini.
– Gorgona zamieniła Kalliste w kamień? Na tym polega jej ofiara?
Mężczyzna potaknął, a mirtowe oczy nimfy rozbłysły.
– Tak. Dzięki temu ona zamieszkała we wszystkich skałach Korsyki, przeniknęła całą wyspę, czyniąc ją niedostępną dla tego, co chciało jej zagrozić. Każda twarda, lita skała powstrzymuje tę mgłę i jej twory, a tu kamienie są żywe, bo stanowią ciało bogini. To dodatkowa ochrona.
Kruk znowu dziobnął Giovanniego w ucho i nagle w głowie chłopaka pojawiło się wspomnienie jasności, która narodziła się w jego sercu i odegnała mgłę. Zapach makii stał się jeszcze mocniejszy. Od strony posągu popłynęły słowa.
Potomkowie Cyrnosa i Corso są wyjątkowo czuli na to zagrożenie. Niektórzy widzą je wyraźnie, inni wyczuwają inaczej. Ty jesteś wyjątkowy, dlatego ożenisz się z jedną z moich córek.
Giovanni popatrzył niepewnie na nimfę i na Lisandru. Mężczyzna zaśmiał się.
– Co kilka, czasem kilkanaście pokoleń duch Kalliste udziela szczególnej mocy wybranej dziewczynie z wyspy.
Kruk, który od dłuższej chwili siedział na ramieniu posągu, sfrunął na ziemię i przycupnął przed chłopakiem. W srebrno-złotej poświacie wyglądał jak feniks.
– Zastanawiasz się zapewne, dlaczego ratowałem króla?
Ptak mówił ludzkim głosem. Wokół niego odblaski światła układały się w ludzką postać.
– Towarzyszyłem wielu osobom. Teraz, kiedy w tym miejscu odzyskałem część siły, wiem, że poniekąd jestem tymi, których widziałeś. Byłem ich qarin, drugim ja. Sądzę, że to oni usiłowali ci coś powiedzieć.
Giovanni wybałuszył oczy.
– Ten człowiek, którego głowę nabito na pal…?
Kruk zerknął na posąg.
Ten człowiek porwał jedną z moich córek – odezwała się bogini. – Bardzo potężną. Chciał, by chroniła jego ziemię w dalekiej Andaluzji. Ale jej ukochany pojechał za Maurem i odbił dziewczynę.
– Tyle że mój ówczesny pan – dokończył Iago – wrócił po ukochaną i zginął na wybrzeżu w Alerii, niedaleko miejsca, gdzie mnie znalazłeś.
Przez chwilę panowało milczenie.
– Jego śmierć splamiła wyspę, ponieważ on naprawdę pokochał Korsykę i uwierzył w jej moc – powiedział w końcu Lisandru. – Był jednak ślepy w miłości, nie wiedział, że córki bogini nie powinny na długo opuszczać wyspy bez błogosławieństwa Kalliste. One czerpią moc z tych gór, z tych roślin.
– Musiałem go opuścić. – Znów odezwał się Iago. – My, qarin, nie robimy tego, zostajemy z naszym wybranym. – W jego głosie brzmiał żal. – Mnie jednak związała córka Kalliste. Związała ze swoją wyspą. Błąkałem się aż znalazłem potomka andaluzyjskiego księcia, który ocalał w katastrofie okrętu i zaprzyjaźnił się z jednym z tutejszych górali. Pragnął odkupić winy przodka i kilka lat później ocalił swego dobroczyńcę, kiedy ten dostał się do arabskiej niewoli. Obdarował go bogactwami…
Ta para z twojego snu, Gjuvanni, to twoi przodkowie. To oni pochodzili od Cyrnosa i Corso.
Giovanni przenosił zdumiony wzrok z jednego z rozmówców na drugie.
– Potem wola bogini posłała mnie na ratunek królowi… – Głos Iago coraz bardziej przypominał krakanie, jakby ludzkie siły opuszczały ptaka. – To nie koniec… Kiedy znajdziesz… – Ostatnie słowa utonęły w gardłowym charkocie.
Wiedziałam, że Keto nie przysłała tu byle kogo. A choć ty sam królem nie zostaniesz, to jeśli zgodnie z mą wolą poślubisz moją córkę, z twojego rodu narodzą się królowie.
– Gdzie mam jej szukać?
Viderai a petra santa…
Bogini nie zdążyła dokończyć zdania, ponieważ nagle w zapach makii wdarł się odór przypominający paloną smołę. Na posadzce groty pojawiła się rysa – dokładnie w miejscu, gdzie wcześniej upadł sztylet.
Z wieńca Kalliste posypały się kwiaty i liście, usiłując zamknąć szczelinę wyrastającymi natychmiast wiciami. Skała jednak nie chciała się zasklepić.
Kruk wydał żałosny pisk. Lisandru zerwał się w chwili, kiedy rysa dopełzła do stóp posągu, który zaczął tracić barwy i zmieniać się w bezkształtną bryłę kamienia.
– Sztylet! – krzyknął przewodnik.
Giovanni zrozumiał natychmiast. Podbiegł i przyłożył odmienione przez Kalliste ostrze do brzegów szpary. Kamień zasyczał i smolista maź przemieniła się w drobne, pozbawione życia strzępy. Chłopak odetchnął z ulgą.
Szczelina pozostała, choć nie wydobywały się z niej teraz trujące opary.
Lisandru wziął półżywego kruka na ręce.
– Ghjuvanni! – krzyknął. – Musisz znaleźć lekarstwo.
– Jak? Co nim jest? – Chłopak czuł narastające przerażenie. Z wcześniejszej rozmowy domyślał się, że to, co się teraz dzieje, jest następstwem ataku na króla Tiadoru. Choć zamach się nie powiódł, obecność skażonego sztyletu i postaci utworzonej z mgły osłabiły magię Kalliste.
Tylko ta, która uczyniła mnie tym, czym jestem, może mnie uleczyć. Głos nimfy był słaby. Znajdź ją i przywieź tu jej krew.
***
Kiedy Giovanni stanął przed wejściem do groty, był już poranek. Lisandru odprowadził go tam, ale oznajmił, że jego miejsce jest przy bogini i kruku.
– Jak znajdę drogę? – zapytał z rozpaczą chłopak.
Miejsce z zewnątrz wyglądało zwyczajnie; nie był nawet pewien, czy rozpoznałby je, gdyby zdołał tu wrócić. Najpierw jednak musiał się stąd wydostać.
Lisandru uśmiechnął się krzywo, po czym zagwizdał jak jastrząb.
Po dłuższej chwili krzaki na lewo od jaskini zaszeleściły i wyszedł z nich lekko przygarbiony mężczyzna.
– Puderete questu zitellu à Bucugnà.
Stary skłonił się i skinął na Giovanniego.
Poprowadził go wzdłuż koryta potoku wypływającego z mniejszego ze złotych stawów. Chłopak pomyślał z żalem o wiernym mule porzuconym na przełęczy. Jakież było zatem jego zdumienie, kiedy u wylotu z doliny zobaczył umorusaną dziewczynkę karmiącą zwierzę garściami zerwanej trawy.
Znał miejsce, w którym się znalazł, lecz nie skierował zwierzęcia do domu. Jeszcze nie nadszedł czas, by wracać.
Ghjuvanni Ramolinu wiedział, gdzie znaleźć krew Gorgony – a w każdym razie miał taką nadzieję. Wielokrotnie widział na targu w Aiacciu rybaków sprzedających koral, który tak właśnie się nazywał.
Pozostawała jednak jeszcze kwestia samej Meduzy, bo o tę z trzech sióstr musiało chodzić. Mając w pamięci opowieść o Perseuszu, kupił na targu również lusterko – z takich, jakie podobały się jego siostrom. Sztylet już miał, nie podejrzewał jednak, by jego zadaniem było uśmiercenie Gorgony.
Wiedział natomiast, gdzie powinien szukać – na wysepce noszącej jej imię. Musiał jedynie się tam dostać.
***
Stary Tusoli, krewny sąsiadów z Bucugnà, który łowił na południe od Aiacciu tuńczyki, tylko trochę się zdziwił, kiedy Giovanni wręczył mu kilka monet – ostatnie, jakie pozostały z tego, co dostał od ojca na wyprawę z panem Colombanim – i poprosił o zawiezienie na Gorgonę.
– Potrzebuję tam spędzić kilka godzin – oznajmił. – Może nawet całą noc.
Tusoli pogderał, że nie chce mu się płynąć tak daleko, ale błagalny wzrok chłopaka zrobił swoje.
– Damę serca masz tam, czy co? – mruczał przez większość drogi, zwłaszcza od chwili, kiedy Giovanni wyjął z torby lusterko i czerwone gałązki koralu.
Chłopak nie przejmował się dogadywaniem rybaka, bardziej zajmował go problem, którego wcześniej nie przewidział: jak znaleźć Gorgonę.
Tusoli wysadził go w niewielkiej zatoczce, skąd wiodła droga do jedynej wioski na wyspie. Giovanni udał, że kieruje się ku domostwom, lecz gdy tylko łódź znikła za cyplem, zszedł z powrotem na plażę.
Meduza zmieniła Kalliste w skałę, w żywe ciało wyspy. Może ona, tysiące lat po czasach bogów i herosów, też nie była już po prostu kobietą o wężowych włosach?
Przypomniał sobie coś jeszcze: dzieci Keto są skażone, noszą w sobie martwą cząstkę pokonanej przez ich matkę mgły. Martwą, lecz nadal złowieszczą i przerażającą – pamiętał dobrze własną reakcję na pojawienie się pierwszej królowej.
Spoglądał na fale rozbijające się o skały otaczające zatoczkę z ciemnym wulkanicznym piaskiem. Mgła wypełzła podczas trzęsień ziemi spowodowanych wybuchami wulkanów.
Podszedł do linii przypływu, wypatrzył kępę wodorostów przypominającą wężowe sploty i ostrożnie dotknął jej sztyletem.
Z początku nic się nie działo, dopiero po wielu uderzeniach serca na powierzchni wody zaczęło się pojawiać zniekształcone oblicze. Gorgona musiała być kiedyś bardzo piękna, tak zresztą pamiętał z mitu, choć teraz oprócz potwornych włosów jej twarz szpeciła rozpalona blizna. W oczach płonął gniew.
Giovanni odruchowo chciał zacisnąć powieki i wyciągnąć przed siebie lusterko, a w szumie fal dosłyszał dobrze znane słowa: „Tene l’ochji aperti”.
Odrzucił zwierciadło i sztylet, zamiast nich wyciągając ku Meduzie gałązkę koralu. Bał się. Jeśli to nie zadziała, nie zdoła uzdrowić Kalliste i Korsyka stanie się łupem potwornej mgły.
Na zeszpeconym obliczu córki Keto pojawił się wyraz triumfu. Giovanni poczuł jak koral w jego ręku ożywa, podczas gdy dłoń, a za nią całe ciało sztywnieje i zamienia się w martwy kamień.
– Przyszedłeś mnie zabić – syknęła Gorgona. – Dlaczego patrzysz mi w oczy?
Jej twarz wykrzywiał ból. Meduza miała problem z utrzymaniem postaci, która rozpadała się na pojedyncze wodorosty. Giovanni poczuł, że po kamieniejących policzkach spływają mu łzy. Prawdziwe, słone jak morska woda.
Przypomniał sobie słowa Kalliste o tym, że tylko ten, kto ją stworzył, może ją uleczyć.
„To ja przywołałem Meduzę jako kobietę z wodorostów” – pomyślał i z nadludzkim wysiłkiem poruszył ciężkimi nogami.
Każdy krok zdawał się trwać wieczność, niemniej w końcu kamienny Giovanni stanął w wodzie. Gorgona obserwowała go niemal z rozbawieniem.
Wyciągnął rękę z koralem.
– Ulecz Kalliste – wyszeptał, ledwie poruszając ustami. – A pozostanę twój na wieki.
Zrobił ostatni krok i znalazł się w objęciach Meduzy.
***
Po chwili, w której czuł, jak zanikają w nim ostatki ludzkiego życia, usłyszał głos. Już nie syk, ale kobiecy głos.
Stał w płytkiej wodzie wśród unoszonych przez fale wodorostów. A na piasku siedziała piękna kobieta o zielonych włosach i oczach w kolorze morza.
– Nie jesteś mój – powiedziała. – Twoje przeznaczenie leży gdzie indziej. Idź, ulecz Kalliste moją krwią. Idź, zobacz święty kamień, a będziesz wiedział.
Zanim zdążył zapytać, co to za a petra santa, o której nie zdążyła mu powiedzieć Kalliste, bryza rozwiała postać Gorgony w morską pianę.
Kiedy tuż przed świtem przy brzegu pojawiła się rybacka łódź, Giovanni siedział na piasku dokładnie w tym miejscu, gdzie wcześniej ujrzał Meduzę. W dłoni ściskał maleńką szklaną buteleczkę wypełnioną koralowym płynem.
– I co? Sądząc po minie, panna cię nie chciała? – zarechotał Tusoli.
– Wręcz przeciwnie – odparł Giovanni. – Dostałem od niej to, czego chciałem.
Stary rybak zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem.
***
Przewodnik czekał w tym samym miejscu u wylotu a Pentica, gdzie się rozstali, i bez słowa zaprowadził Giovanniego z powrotem do groty.
Posąg był szary i spękany, na ledwie widocznej twarzy nimfy malował się ból. Chłopak podszedł i przyłożył buteleczkę do ust figury. Nie wiedział, jak napoić kamienne usta płynem, a kiedy zastanawiał się, czy po prostu nie skropić nim posągu, z naczynia wystrzelił żywy koral i dotknął twarzy Kalliste.
Nie wydarzyło się nic spektakularnego: blizny pęknięć zbladły, a kwiaty wieńca nabrały odrobiny barw.
Dopiero teraz Giovanni zobaczył leżącego u stóp bogini kruka. Ptak był umierający. Szybko przytknął kurczące się już gałązki koralu do jego dzioba.
Iago uniósł łeb i spojrzał na swojego pana z bezbrzeżnym smutkiem.
– Nie mogę iść z tobą – wyszeptał.
Giovanni poczuł, że po raz drugi w ciągu ostatnich kilku dni po policzkach spływają mu łzy.
Z mroku, którego nie rozjaśniała teraz poświata Kalliste, wynurzył się Lisandru.
– On nie umrze – powiedział. – Ale minie wiele lat, zanim będzie w stanie zamienić się na powrót w człowieka, a chociażby latać jako kruk. Zostaw go tutaj, bogini go uleczy.
Chłopak z trudem przełykał łzy. Iago był najlepszym przyjacielem, jakiego miał.
– Odnajdę twojego potomka. – Kruk mówił z wysiłkiem. – Pozostanę przy twojej rodzinie, obiecuję. Będę się nią opiekował.
Giovanni podszedł i pogłaskał go po czarnych piórach, które odzyskały już nieco dawnego blasku.
– Żegnaj, przyjacielu – powiedział.
– Nie musisz się z nim żegnać – odparł Lisandru. – Ta grota zawsze stoi przed tobą otworem.
***
Ghjuvanni Ghjirolmu Ramulinu wracał do Bocognà z ciężkim sercem.
Posąg, wciąż okaleczony, dopiero leczący się z zadanych wyspie ran, milczał, gdy chłopak w myślach pytał boginię, gdzie szukać świętego kamienia. Lisandru tylko uśmiechnął się zagadkowo, usłyszawszy to samo pytanie. “Zaufaj bogini” – powiedział tylko.
Przy wjeździe do miasteczka Giovanni zobaczył kilku mężczyzn stawiających wysoki słup, na który po chwili zaczęli wciągać flagę. Kiedy płótno załopotało na wietrze, chłopak przetarł oczy. Na białym tle widniała głowa Maura, jak dawniej, ale opaska nie zasłaniała już jego oczu, tylko spoczywała na czole.
– Gdzieś ty się podziewał! – Z zaskoczenia wyrwał go głos Luigiego. – Ojciec gniewa się na ciebie, bo pan Colombani… – Machnął ręką. – Papa jest tam, z wszystkimi urzędnikami. – Brat wskazał podwyższenie obok słupa.
– Nie będę prawnikiem – odparł Giovanni. – Zostanę żołnierzem. To ty pojedziesz do Corti, studiować na uniwersytecie. Przede mną inne zadania.
W oczach brata dostrzegł aprobatę i radość. Zanim jednak zdążył cokolwiek więcej powiedzieć, usłyszał głos sìnnucu miasta Bocognà, obwieszczający, że na pamiątkę ocalenia króla Teodora przez jego arabskiego sługę flaga Korsyki przybrała nowy wygląd.
Giovanni ucieszył się, że wizerunek Iago będzie mu towarzyszył wszędzie na wyspie, jakby qarin zawsze miał go w opiece, niemniej jego myśli krążyły już gdzie indziej. Zaśmiał się radośnie, bo właśnie znalazł rozwiązanie ostatniej zagadki. Boginie miały rację, że zrozumie, kiedy zobaczy. Koło sìnnucu stała jego piękna córka, Anghjula Pietrasanta.
Spojrzenie oczu w kolorze jagód mirtu powędrowało ku Ghjuvanniemu, a na twarzy dziewczyny pojawił się uśmiech, jakby i ona domyśliła się, że ujrzała swoje przeznaczenie.