- Opowiadanie: NikolajV - Sługa

Sługa

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Sługa

Na samą myśl o otaczającej go ohydzie Lomil dostawał mdłości. Wszystko wokół niego śmierdziało rozkładem, od cegieł w celi i desek w pryczy, aż po atakujące go zewsząd myśli. Strażnicy w najlepszym razie ignorowali go, w najgorszym szydzili z niego i pluli do podawanej na obiad brei.

Nie wiedział dokładnie, jak długo przebywa już z dala od stolicy i Najjaśniejszego. Stracił rachubę czasu w momencie, w którym dziurawe szmaty zastąpiły mu odzienie z jedwabiu. Nie miał pojęcia o tym, czy trwał dzień, czy noc, jedyne okno w celi zabito deskami na tyle dawno, że gwoździe zdążyła pożreć rdza. Był pewien jedynie tego, że każdy oddech i uderzenie serca przybliżają go do wolności.

Przekonanie o tym było tak silne, jak silne były zapewnienia krewnych Lomila, którzy podczas aresztowania z oczami pełnymi łez i gniewu domagali się sprawiedliwości. Obiecali wtedy, że poruszą niebem i ziemią, by Najjaśniejszy dowiedział się o tragedii, która spadła na ich ród.

Trwało to jednak zdecydowanie za długo. Gdy ze snów o rodzinnym pałacyku, balach i uciechach wśród towarzyszy wracał do zatęchłego lochu, kawałek jego nadziei umierał.

Czasem pozwalano mu opuścić samotnię, w łańcuchach i pod eskortą straży. Wówczas brudni zbrojni o ogorzałych twarzach popychali go w stronę niewielkiego placu wewnątrz murów warowni, gdzie mógł błąkać się bez celu. Wtedy też miał jedyną okazję przypatrzyć się innym skazańcom, którymi brzydził się bardziej niż wszechobecnym robactwem.

W widoku katowanych mężczyzn i kobiet najbardziej wstrząsające było to, że potrafili sprowadzić nawet coś tak pięknego jak śmierć do przyziemnej kaźni. Widząc, jak kolejny kmiot upada z krzykiem w błoto, po czym podnosi się i toczy z ust różową pianę, Lomil nie mógł powstrzymać się przed stęknięciem z odrazą.

Przez całe swoje życie słuchał opowieści o krewnych, którzy oddawali swe życia w imię chwały. W jego rodzinnej posiadłości nie było pokoju, którego ścian nie zaludnialiby rycerze, przywódcy i odkrywcy przedstawieni w chwilach poświęceń.

Z uwiecznionych na obrazach scen sączyło się piękno bogato zdobionych pancerzy, mistrzowskiego oręża i wykutych w skale oblicz ludzi świadomych wagi swoich czynów.

Czegoś takiego trudno było się doszukać w momencie, w którym bity prostak padał na ziemię z miazgą zamiast twarzy.

Mimo, iż codzienność okazywała Lomilowi najczęściej swe nudne oblicze, zdarzało mu się czasem dostrzec w niej przebłyski wielkości.

A zaczęło się od krzyku.

Podczas jednego ze spacerów, kiedy mimo deszczu i błota świat na chwilę odzyskiwał ostrość, do uszu więźnia dotarł nieludzki skowyt. Ten przywykł już do podobnych dźwięków i nie zwróciłby nań najmniejszej uwagi, gdyby nie fakt, że w mgnieniu oka odgłos zawirował, przeszedł od bezładnego wrzasku do melodyjnego świergotu, by w końcu zestalić się w formie donośnego rechotu.

Lomil czując przypływ energii zwrócił spojrzenie w stronę, z której rozlegał się hałas. W odległości kilkudziesięciu stóp od nich doszło do szarpaniny między pojmanym mężczyzną, a prowadzącym go żołnierzem o twarzy zakrytej żelazną maską. Z daleka nie można było dostrzec wszystkiego, wynik jednak był oczywisty. Więzień legł w kałuży i błagał o litość w każdym znanym sobie języku.

Jego lament utonął w śmiechu, który odbijał się echem od murów, okien i skrzyń na placu. Z zacienionych zakamarków wyłaniali się kolejni gapie, zbijając się w zaciekawioną masę. Wówczas strażnik dostrzegł, że skupia na sobie całą uwagę i na szyi niedoszłego zbiega zacisnęły się dłonie niczym imadła. Potok słów ustał z przeraźliwym gruchnięciem. Nim pochwycony jęknął, jego twarz zniknęła pod taflą błota, które zaczęło pienić się i kotłować w rytm podawany wierzgnięciami zakutych w kajdany kończyn.

Żelazne ręce trzymały twarz nieszczęśnika w mazi jeszcze długo po tym, jak wygasły ostatnie podrygi jego pokracznego tańca.

Śmiech nie ucichł nawet wtedy, co wzbudziło w szlachcicu jeszcze większy podziw.

– Biedny drań – rzucił stojący nieopodal strażnik i splunął za siebie. Widząc zafascynowane spojrzenie Lomila, wyszczerzył zęby w szpetnym uśmiechu. – A ty na co się gapisz? Rusz się, bo będziesz następny!

Gdyby nie groźba, bez wątpienia popędziłby w stronę zamaskowanego kata by podziękować mu za niezwykłe przedstawienie. Wlokąc się w stronę celi, nie mógł powstrzymać ukradkowego spojrzenia w stronę swojego wybawcy od nudy. Było coś iście władczego w tym, jak ów badał swoje zdobione rękawice i wyłuskiwał spomiędzy palców grudki bordowego błota.

Od tamtej pory świat poza murami twierdzy mógłby przestać istnieć. Czas stanął w miejscu i ożywał jedynie w chwilach, w których na scenie pojawiał się ów stalowy człowiek. Poznanie jego historii kosztowało wiele wysiłku i wymagało rozmów z innymi osadzonymi, z których większość przywodziła na myśl zamknięte w słoju karaluchy, które lata temu, w innym życiu, pokazał Lomilowi pewien uczony.

Rozkoszna myśl o nadaniu imienia temu, co do tej pory było jedynie obrazem w zmęczonym umyśle stanowiła jednak dostateczną motywację, by z zagryzionymi zębami wysłuchiwać żałosnych narzekań lokatorów pobliskich cel. Wówczas spod bezużytecznej paplaniny małymi fragmentami zaczął wyzierać obraz żołnierza, którego okrucieństwo wewnątrz pałacowych murów było tak wielkie, że stał się dla swych panów narzędziem tyleż przydatnym, co głośnym i niewygodnym. Z tego powodu podjęto decyzję, by usunąć go ze stolicy i odesłać do wzniesionej na pustkowiu warowni, w której jego talent zostanie doceniony. Nazwisko tego żołnierza brzmiało Bernhart, choć większość nazywała go Sztabą. Czy to ze wzgląd na maskę, czy na jego okrutną siłę, tego nikt nie był pewien.

Obraz ten wydestylował się z rozmów cieknących rynsztokiem wzdłuż twierdzy. Lomil nie był pewien, co do prawdziwości którejkolwiek z tych informacji, jednak połączone w całość i ubrane w przyzwoite szaty dawały zadowalający efekt.

W końcu otrzymał to, czego brak tak boleśnie mu doskwierał, własnego bożka, do którego mógł kierować swe modły nieograniczoną strugą. Cóż z tego, że bożek ten nie wiedział o istnieniu swego jedynego wyznawcy? Jemu samemu wystarczyła myśl o tym, że para przekrwionych, przepełnionych nienawiścią oczu mogłaby któregoś dnia skierować swe płomienie w jego stronę.

Włosy i paznokcie Lomila były coraz dłuższe, a obiecana pomoc dalej nie nadciągała. Świat dookoła warowni pogrążał się w mroku nadchodzącej zimy. Podawane racje kurczyły się z dzień za, aż do momentu, w którym myśl o ciepłym posiłku nękała niczym choroba. Echo coraz częściej niosło korytarzami jęki ludzi, których od środka pożerał chłód.

Nadejście mrozów dało się dostrzec nawet nie opuszczając celi. Słychać było pogłoski, że niektóre ze ścian zmieniały się przez noc w tafle deformujących luster, którym więźniowie mogli przyglądać się bez końca. W tych powykrzywianych oknach cieni i iluzji niektórzy próbowali doszukiwać się własnych, skurczonych odbić, jednak próby te wielu doprowadzały do rozpaczy. Zupełnie jakby to sama twierdza zwracała na nich swe żarłoczne spojrzenie.

Lomilowi z coraz większym trudem przychodziło skupić się na tyle, by zapomnieć o otaczającej go rzeczywistości. Godzinami leżał na pryczy, wsłuchując się w dobiegający z głębi skał stukot maszyn, które rzekomo miały chronić ludzi w twierdzy przed zamarznięciem. Czuł pod skórą obroty zębatych kół, jednak mimo ich ciągłej pracy lodowate powietrze nadal przepływało we śnie po jego ciele. Do głowy wpełzały mu wtedy koszmary skrywane w rytmie trzasków i zgrzytów.

Topienie lodu mogło wszak być efektem ubocznym pracy machin, które miały doprowadzać skazańców do szaleństwa.

Skończyły się dni, w których pozwalano na choćby najkrótsze przechadzki. Jedynym dowodem na to, że poza pryczą i czterema ścianami cokolwiek istnieje, była miska zupy, rozwodnionej i zimnej, jaką podawano przez okienko w drzwiach.

Czuł się chory. Nie ważne jak długo by spał i ile polewki w siebie wmusił, ciągle wstrząsały nim drgawki. W chwilach słabości chciał zdobyć dodatkowy koc lub chociaż kaganek, by móc na moment odpędzić chłód. Paraliżowała go jednak myśl o tym, że jeśli o cokolwiek poprosi, nie będzie różnił się już niczym od psa, który skamle o resztki ze stołu. Ogrzewał się więc swoją dumą, mimo że z rozżarzonej nadziei na ratunek zostały ostygłe popioły.

Leżał więc w oziębłym bezruchu nawet wtedy, kiedy drzwi do jego celi otworzyły się na oścież. W progu stanęło kilka postaci w wypolerowanych zbrojach, po których tańczyły płomienie świec. Ostrze ich blasku przeszyło mu oczy, poraziło resztę ciała. Zanim zdążył otrząsnąć się z szoku, poczuł, że jakaś siła unosi go z pryczy i kieruje w stronę korytarza.

– Nadal żyje – stwierdził głos zza rogu. – Cuchnie jak umarlak – odpowiedział ktoś inny. – Zaprowadźcie go do łaźni.

Ściany wokół niego rozpędziły się i nie zamierzały zwalniać. Próbował zatrzymać się choć na moment, by uspokoić wirujące obrazy, jednak wciąż gnał naprzód, krok za krokiem, ku następnemu spotkaniu z zimnym kamieniem.

Za którymś z kolei zakrętem zatrzymano go i wepchnięto przez uchylone wrota. Po trzasku skobla, poczuł na twarzy gorący pocałunek pary.

– Doprowadź się do ładu – rozkazał niski głos. Lomil chciał coś odpowiedzieć, jednak spostrzegł, że strażnicy pozostali za drzwiami, a on znalazł się sam pośrodku przestronnej umywalni. Na ławie kilka kroków od niego stała drewniana balia, po brzegi wypełniona nęcącym ciepłem. Obok niej leżały nożyce oraz ubranie, czyste i prawie bez dziur.

Podszedł niepewnie do naczynia i pochyliwszy się nad nim zamarł w osłupieniu. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział swoje odbicie. W spowitej mgłą pamięci przewijał mu się obraz mężczyzny zadbanego, o ostrych rysach i pewnym siebie spojrzeniu. Mężczyzny na tyle dojrzałego, by z mógł z nostalgią wspominać czasy dzieciństwa, jednak wciąż dość młodego, by nie zawracać sobie głowy wiecznością.

Tymczasem z dna spoglądała na niego para pustych oczu, osadzonych w twarzy, która zdawała się należeć do utopionego w studni upiora. Skołtunione włosy opadały mu aż do ramion, niczym u steranej ulicznicy. Czy naprawdę tak wyglądał? A może była to tylko iluzja, którą zrodziło światło?

Myjąc się usiłował nie patrzeć na tę istotę. Gdy skończył, woda w naczyniu była czarna od brudu, obcięte kudły wyglądały jak obumarłe chwasty.

Wychodząc z łaźni mógł w końcu lepiej przyjrzeć się czekającym na niego ludziom. Było ich pięciu, mieli na sobie pełne zbroje, ich hełmy spoczywały w dłoniach. Wyglądali zupełnie inaczej niż załoga warowni, nie tylko z powodu lepszego pancerza. Pod kolczymi kapturami jaśniały dumne twarze, czyste i nieskażone chorobą ani bliznami. Poruszali się pewnie i z gracją, ich kroki były niby wyjęte z rycerskiej pieśni. Był niemal pewien, że są to gwardziści Najjaśniejszego. Już miał zacząć ich wypytać, czy to jego rodzina ich tu sprowadziła, lecz szybko pochwycono go i nakazano milczenie.

Gdy ruszyli dalej, poczuł pod skórą to delikatne mrowienie, którego nie doświadczył od tak dawna.

Zostawili za sobą łaźnie, lochy i koszary, szli schodami coraz wyżej. Mijając jedną z uchylonych okiennic Lomil dostrzegł ze zdumieniem, że śnieg już całkiem stopniał, a otaczające ich zewsząd pustkowie zmieniło się w bagnisko, tu i ówdzie poprzetykane skarłowaciałymi drzewami.

Kolejne piętra były coraz czystsze i bardziej zadbane, aż w końcu na ścianach zamigotały nawet kinkiety zdobione posrebrzanymi wzorami.

Wreszcie dotarli pod masywne dębowe wrota, które z cichym jęknięciem stanęły przed nimi otworem. Gwardziści dali eskortowanemu do zrozumienia, że próg ma przekroczyć tylko on.

Drzwi trzasnęły za nim z hukiem, znalazł się pośrodku ogromnej komnaty, którą oświetlało ogromne okno. Wewnątrz oczekiwało go trzech mężczyzn, z których uwagę zwrócił od razu na tego, którego twarz skrywała żelazna maska. Pozostałych dwóch, starca zasiadającego za okazałym pulpitem ani gwardzisty w hełmie z czerwonym pióropuszem, Lomil nie rozpoznawał. Nie zważał też na nich, sama obecność Bernharta wywoływała u niego dreszcze.

Od dawna pragnął okazać mu swój podziw, nigdy nie mając ku temu odpowiedniej okazji. Ile by dał, by móc porozmawiać z nim sam na sam! Spróbował spojrzeć na niego, by wyrazić przynajmniej namiastkę wdzięczności za to, że uczynił jego życie ciekawszym. Jednak napotkawszy spojrzenie pary czerwonych, przeszywających go nienawistnie oczu, przez głowę przeszła mu niepokojąca myśl. Wydawało mu się, że tym razem wściekłość Bernharta nie emanuje ślepo we wszystkich kierunkach, tylko ogniskuje w jednym punkcie, na nim samym. Od dawna chciał, by Sztaba zwrócił na niego uwagę, skąd więc ten strach?

Spojrzał na niebo za oknem, słońce przysłaniały ciemniejące chmury. Dopiero po chwili pojął, że przez cały ten czas starzec coś mu oznajmiał i teraz wyczekiwał odpowiedzi.

– Czy wezwany potwierdza, że imię jego brzmi Lomil i że od sześciu miesięcy oczekuje na decyzję Najjaśniejszego odnośnie do swej osoby?

– Tak, wasza miłość – wychrypiał. – Tak brzmi me imię, pozostałe też wydaje mi się prawdą. Czy…

Starzec przerwał mu tnąc powietrze kościstym palcem.

– Przyjdzie na to pora. Skoro ten mężczyzna potwierdził, że jest tym, którego dotyczy spotkanie, czyńmy nasze powinności. Ja, Archibald Vendriel, na świadków mając obecnych tu kapitana Melier oraz Brutusa Bernharta, niniejszym oświadczam, co następuje…

Ze słów urzędnika niewiele można było zrozumieć. Jego wywód był długi i pogmatwany, zapętlał się i meandrował. Nie było dla Lomila jasne, jakim cudem wśród zarzutów były te dotyczące zdrady czy zhańbienia majestatu Najjaśniejszego, jednak padały coraz częściej i z coraz większym naciskiem.

Oblał go zimny pot. Nie miał pojęcia co zrobili jego krewni, by pomóc mu odzyskać wolność, o ile zrobili cokolwiek. Mogłoby się nawet zdawać, że ktoś przedstawił jego sprawę Najjaśniejszemu w gorszym świetle niż to, w jakim zaszła naprawdę. Czy to dlatego Sztaba wyglądał, jakby tylko czekał na moment, w którym będzie mógł dać upust wściekłości?

–… ze względu na brutalny charakter zbrodni oraz nieodwracalne szkody, jakie oskarżony wyrządził, Najjaśniejszy doradził nadzwyczajny wymiar kary.

Nastąpiła przerwa, w której urzędnik zwrócił się do lśniącego gwardzisty.

– Kapitanie Melier, proszę o dokument, dziękuję. Zapisane tu słowa są bezpośrednią interpretacją woli Najjaśniejszego, są ostateczne i nie podlegają dyskusji. Przybyły do nas prosto ze stolicy, razem z oddziałem gwardii miłościwie nam nieobecnego. Po odczytaniu dokumentu, więźniowi zostanie oddany głos.

Pieczęć na kopercie była zdarta wcześniej. Czy był to dobry znak, czy zły omen, tego Lomil nie wiedział. Nie wydusiłby z siebie słowa, nawet gdyby mu na to pozwolono.

Vendriel zaczął czytać. Po kilku zdaniach, oskarżony był już niemal tak blady, jak pergamin zawierający jego los.

– … pozbawiony wszelkich praw, wyjęty spod opieki Majestatu… – wymieniał urzędnik. Słońce za jego plecami spowijał cień. – Nakazuje się zatem oddanie niejakiego Lomila na służbę temu, którego zwą Królem Boru. Wygnaniec będzie odtąd pędził swój żywot z dala od ludzi i ich myśli, podobny zwierzęciu, którym okazał się być. Nie zasługując na dalszy byt wśród Mych poddanych, Lomil wyrzeknie się wszelkich roszczeń dotyczących spraw Naszego królestwa i przyrzeknie nigdy nie przekroczyć jego granic. Złamanie słowa danego Najjaśniejszemu, karane będzie śmiercią.

Vendriel podniósł wzrok i zapytał krótko. – Czy więzień rozumie, co to dlań oznacza?

– Nie – odpowiedział Lomil niewiele się zastanawiając. – Nie, wasza miłość, nic z tego nie rozumiem! Cóż to ma znaczyć? Czy tak traktuje się wiernego poddanego, dodatkowo urodzonego…

Bernhart zerwał się ze swojego miejsca i uciszył protestującego ciosem w brzuch.

– Psie… Po tym, co jej zrobiłeś, śmiesz jeszcze protestować? – wysyczał kat, kiedy jego ofiara zgięła się w pół usiłując złapać oddech. Pozostali dwaj nawet nie drgnęli.

– Czy więzień rozumie? – powtórzył Vendriel. – O świcie wyruszy on w swą ostatnią podróż przez ziemie Najjaśniejszego i zakończy ją w krainie dzikich stworzeń, którą będzie nazywać odtąd swym domem. Taka jest wola naszego Pana.

Po tych słowach zaskrzypiały drzwi, czekający dotąd gwardziści chwycili skomlącego Lomila i zaciągnęli z powrotem do celi. Bezceremonialnie cisnęli go na podłogę, po czym wokół zapadła ciemność. Zza zabitego okna słychać było pierwsze grzmoty zbierającej się nad warownią burzy.

Myślał, że to sen, kolejny koszmar, z którego prędzej czy później będzie można powrócić do rzeczywistości. Ta jednak rozpanoszyła się już wokół, niesiona na skrzydłach wyjącego wiatru.

Żywioł uderzał o mury z siłą, która mogłaby się równać wyłącznie tej drzemiącej w rękawicach Bernharta. Lomil wolałby jednak po stokroć dać się porwać nawet najsilniejszemu huraganowi niż znów stanąć na drodze pięściom strażnika. Wydawało mu się bowiem, że huragan byłby łaskawszym katem, zadającym śmierć sprawiedliwie i bez nienawiści.

Ciałem więźnia wstrząsały dreszcze. Otworzywszy oczy dostrzegł, że jedna z desek zaślepiających okno zniknęła i przez powstałą w ten sposób ranę do środka wpływa lodowate powietrze. Spróbował zmusić się do snu, jednak wciąż spływały na niego wizje królestwa Boru i istot, które podobno zamieszkiwały jego niezbadane knieje.

Według niektórych bajarzy sam Król w zamierzchłej przeszłości był człowiekiem, który swymi czynami obraził Najjaśniejszego. Ten zaś skazał go na wieczną tułaczkę z dala od ludzkich siedzib, tak by nigdy więcej nie mógł skrzywdzić żadnego z Jego poddanych.

Lomil przestał być człowiekiem, czym więc był? Zadra utkwiła w głowie nieszczęśnika na tyle głęboko, że bólu nie stłumił nawet sen, który w końcu otulił go w swych objęciach. Gdy się ocknął, spoglądała na niego noc.

Na podłodze przy drzwiach ktoś zostawił mu tacę z kolacją. Nie zajrzał pod przykrywkę, nie czuł głodu. Nie czuł prawie nic.

Wolnym krokiem podszedł do okna i spróbował usunąć pozostałe deski. Drewno okazało się być doszczętnie zbutwiałe i rozpadać w rękach. Burza zniknęła za horyzontem i zostawiła po sobie bezchmurne niebo, na którym migotały gwiazdy. Księżyc był w pełni.

Na jego widok w Lomilu wezbrała fala smutku. Naszło go pytanie, czy w odległej krainie dane mu będzie podziwiać równie piękny widok. Pod gwiazdami jaśniały inne, bledsze światła. Latarnie miasteczek i ogniska podróżnych, tak blisko, a tak daleko stąd.

Wziął głęboki oddech, powietrze pachniało deszczem i ziemią. Westchnął ciężko.

Z zadumy wyrwał go stłumiony głos.

– Psst. Czy mnie słyszysz?

– Tak – odpowiedział bez zastanowienia. – Słyszę cię.

– Dobrze – uradował się tamten. – Traciłem już nadzieję na to, że ktokolwiek mi odpowie. Powiedz mi proszę, czy dostałeś dzisiaj kolację?

– Tak, lecz jej nie tknąłem – przyznał zanim ugryzł się w język. Nie chciał wdawać się w dyskusje z kimś, kto nie byłby w stanie go zrozumieć, lecz było już na to za późno.

– Czyżbyś był chory? – spytał głos. – Źle jest zostawiać rzeczy niedokończonymi, jeszcze gorzej niezaczętymi. Zwłaszcza, jeśli chodzi o jedzenie.

– Nie zrozumiesz – odparł oschle.

– Wybacz mi, nie chciałem cię urazić. Najwidoczniej w obliczu śmierci umysł wiotczeje równie szybko jak ciało.

– Czy w takim razie to ty jesteś chory? – rzucił Lomil w mrok, choć nie do końca wiedział, dlaczego.

Odpowiedział mu krótki chichot.

– Mą chorobą jest zdrada, tak zadecydowali sędziowie i Najjaśniejszy. Czy słusznie, nie mnie to oceniać. Żal mi tylko tego, że odmawiają choćby i najskromniejszego posiłku. Ponoć szkoda marnować na mnie chleba, skoro i tak mam zawisnąć. Może i to prawda, lecz nie mniej bolesna.

– Co zrobiłeś? Czym ściągnąłeś na siebie tę karę?

– Może kiedyś, w innym życiu, sam się tego dowiem. Poza tym, czy kary muszą koniecznie być zasłużone?

Następne słowa Lomila wprawiły go w osłupienie.

– Nie zamierzam tej nocy niczego jeść. Jeśli chcesz, mój posiłek należy do ciebie.

Nim rozsądek zdążył wziąć nad nim górę, w jego dłoniach już znalazły się bochenek chleba oraz miska gęstej potrawki.

– Czy dosięgniesz do mojego okna? – spytał nurzając w ciemności swe ręce.

– Oczywiście – odpowiedział głos. Nie dało się wyczuć dłoni drugiego więźnia, nie rozległ się żaden dźwięk. Bochenek, a następnie potrawka, rozpłynęły się w nocnej ciszy.

Lomil stał przez pewien czas przy oknie, nie mogąc opanować drżenia warg. Nie rozumiał tego, co właśnie zaszło. Nie chciał tego rozumieć.

Bał się zrozumieć.

– Dziękuję ci – zabrzmiał w końcu głos, cichy, lecz zdający się nieść echem po całej warowni. – Dziękuję ci, przyjacielu.

– Jak ci na imię? – zapytał, choć coś podpowiadało mu, że nie powinien. W końcu ten człowiek był już praktycznie martwy, cóż więc znaczyło to, jak się nazywa? Jakie też miało znaczenie to, czy przed śmiercią dane mu będzie posilić się po raz ostatni? Myśli te rozdzierały Lomila, gdy oczekiwał odpowiedzi.

Ta jednak nie nadeszła. Stał przez pewien czas w oknie kołysany wietrzną melodią, aż w końcu zmogło go zmęczenie.

Gdy zjawili się gwardziści, brzask wypływał znad porannej mgły. Nie było potrzeby zakłócać niczyjego snu, opuszczali mury w ciszy. Na dziedzińcu przygotowano sześć koni o błyszczącej sierści, ich juki były pełne zaopatrzenia. Lomil miał całą drogę przebyć o własnych siłach, ciągnięty powrozem za jednym z jeźdźców. Przyjął zaciskającą się na szyi pętlę z całkowitym spokojem, jakiż bowiem miał wybór?

Okuci ludzie w siodłach rozmawiali między sobą półgłosami, za żadne skarby nie chcąc dopuścić swych słów do uszu wygnańca. Spoglądali na niego ukradkiem, unikając napotkania jego znużonych oczu.

Główna brama stała otworem, nikt na nich nie czekał, nikt nie miał zamiaru ich żegnać. Warownia wypluwała ich ze swoich trzewi, gotowa w każdej chwili zacisnąć zęby.

Brnęli przed siebie mozolnie, ziemia była rozmokła, a na dodatek musieli omijać częściej uczęszczane trakty. Odległe mury długo obserwowały ich z oddali, zanim na dobre zniknęły za horyzontem. Nikt z eskorty nie chciał zdradzić, jak długo ma potrwać wędrówka, więzień nie miał też pewności, czy którykolwiek z nich to wiedział. Bór żył własnym życiem, podchodził do osad ludzi i cofał się wedle własnego uznania. Mogli równie dobrze iść przez tydzień, jak i przez miesiąc…

Lomil nigdy nie byłby w stanie wyobrazić sobie bólu, który człowiekowi jest w stanie zadać jego własne ciało. Pierwszą noc spędzili w przydrożnym zagajniku, lecz ani płonące ognisko, ani gorejący blask nieba nie były w stanie odwrócić uwagi od żaru, jakim paliły go jego sterane nogi. Czuł się jakby zmieniły się w kawały metalu, z których przy najmniejszym ruchu trzaskały iskry.

Tymczasem krajobraz wokół nich począł zdradzać pierwsze znamiona zdziczenia. Widziane rośliny przybierały kształty i rozmiary niespotykane nigdzie indziej. Materia kipiała siłą, która zostawiała po sobie niezmazywalny ślad.

Pierwsze oznaki Lomil dojrzał na ich twarzach. Do niedawna dumne i butne spojrzenia ustępowały coraz częściej miejsca niepewnemu spoglądaniu przez ramię, jakby w nadziei, że nikt nie stąpa po śladach ich koni. Nie rozmawiali już między sobą, kolejne dni mijały im na trwożnym wyczekiwaniu. Nocami zawsze wystawiali wartę, lecz już nie po to, by miała baczenie na eskortowanego więźnia. Żaden nie mógł być pewien, czy w ciemności ktoś na niego nie czyha.

– Zwierzęta nie dosiadają koni – zażartował nerwowo jeden z nich, gdy Lomil poprosił o ulżenie mu w marszu.

Ból nie słabł nawet podczas snu, choć po kilku dniach nie mógł być już pewien czy usłyszany jęk należał do niego, czy to któremuś z gwardzistów śni się kolejny koszmar. Tego, co mówili we śnie, za dnia nie powtarzano.

Jedynym, kto zdawał się nie odczuwać zachodzących wokół zmian, był Melier. Jego czerwony pióropusz niezmiennie wskazywał im właściwy kierunek nawet wtedy, gdy świat spowijały mrok zmierzchu i zwątpienia.

Któregoś poranka, gdy żar jeszcze tlił się w ognisku, do kapitana podbiegł zwiadowca. Wydusił tylko jedno słowo, lecz na sam jego dźwięk w obozie zawrzało.

– Jeździec! Naraz wezbrał tumult, kto żyw popędził zwijać namioty i siodłać konie. Ktoś poderwał Lomila z jego legowiska i zaciągnął ku dowódcy.

– Jeśli to ty za tym stoisz wiedz, że zginiesz pierwszy – zagrzmiał. W jego rękach, jak i w rękach przybocznych, zajaśniała stal garłaczy.

Po kilku chwilach zniknęły ślady po noclegu. Polana wyglądała, jakby żaden człowiek nie wtargnął na nią od wielu dekad. Ukryto konie ekwipunek w okolicznej gęstwinie, gwardziści zajęli pozycje do strzału. Melier trzymał przy sobie spętanego więźnia, na którego cały czas spoglądał zimny pysk lufy. Czekali.

Przez głowę Lomila galopowała seria pytań. Czyżby rodzina w końcu przysłała pomoc? Dlaczego tak późno, dlaczego tak daleko od Najjaśniejszego?

Światło na powrót rozświetliło jego serce, mimo iż była to jedynie wątła łuna. Nie dał po sobie tego poznać, lecz zaczął z większą uwagą obserwować kapitana i jego ludzi.

Po chwili, która mogłaby być wiecznością, spod falujących traw wyłonił się człowiek. Szedł powoli, prowadził za sobą brudnego i poranionego konia. Z daleka nie dało się wypatrzeć twarzy nieznajomego, skrywała ją fałda wytartego i wybłoconego kaptura. Nikt więcej się nie pokazał.

Niespodziewany przypływ nadziei ulatywał ze skazańca. Nawet najstraszniejszy najemnik nie dałby rady stawić czoła oddziałowi Meliera w pojedynkę. 

Kapitan dobrze o tym wiedział i czekał, aż przybysz dotrze do najbardziej odsłoniętej części polany. Gdy tak się stało, nałożył na głowę hełm, potarł czerwone pióra i ryknął.

– Jesteś otoczony! Rzuć broń i pokaż twarz!

– Oto mój miecz! – zakrzyknął mężczyzna po krótkim zawahaniu. Gołe ostrze błysnęło w słońcu i poleciało ku ziemi. Gdy przybysz uniósł głowę, pod kapturem ponownie zatańczyły promienie odbite od stali. – Twego drugiego życzenia nie spełnię.

– Nie strzelać! – zabrzmiał rozkaz z siłą, która zdmuchnęła ostatni płomień wewnątrz Lomila. – To Bernhart!

Sztaba uniósł ręce ku górze i nie opuszczał ich aż do chwili, gdy mierzący do niego żołnierze otoczyli go zwartym okręgiem. Nad nimi zatańczył hełm ozdobiony czerwonymi piórami.

Melier podszedł do przybysza nadal trzymając w pogotowiu broń.

– Co tu robisz? – spytał bez ogródek.

– To samo, co i wy – padła odpowiedź. – Vendriel nic wam nie powiedział? Miałem strzec waszych tyłów. Najjaśniejszy nie chciał pozwolić, by ktokolwiek dowiedział się o waszej misji.

– Czyżby wątpił w to, że podołamy jej sami?

– Nie mnie oceniać Jego decyzje – odparł Bernhart pokornie kłaniając się rozmówcy. – Spełniam jedynie jego wolę, jak winni czynić wszyscy ludzie. Sądzę jednak, że nie uznacie mnie za zbędne obciążenie. Są na świecie miejsca, w które nie powinno zapuszczać się bez pomocy.

Tu jego wzrok padł na skulonego za zbrojami więźnia.

– Są także istoty, którym nie należy stawiać czoła nawet z pomocą.

– Przemawia przez ciebie mądrość – stwierdził kapitan z wahaniem. – Twoja pomoc z pewnością nam się przyda. Pamiętaj jednak, że dopóki nie dotrzemy do granicy, ten człowiek podlega mojej opiece.

– To już nie jest człowiek – skwitował Sztaba wsiadając na konia. –Ty również o tym pamiętaj. Bór jest bliżej niż ci się wydaje.

Wyprowadzono ukryte konie, zebrano porzucony ekwipunek. Ruszyli w dalszą drogę, jednak palący Lomila ból ustąpił innemu, duszącemu odczuciu.

Każdy jego krok, drgnienie powieki i oddech zdawały się istnieć wyłącznie za wiedzą i zgodą Bernharta. On sam prowadził konia powoli, bez zbędnego pośpiechu. Po rozmowie na polanie nie odezwał się już ani słowem. Trzymał się końca pochodu, na tyle daleko, by nie zwracać na siebie uwagi, lecz wystarczająco blisko, by więzień nie mógł o nim zapomnieć. W przeciwieństwie do gwardzistów nie zważał na przyrodę. Nie odwracał się przez ramię, nie wahał się.

Obserwował świat oczami zdobywcy.

Minęło wiele godzin, nim ogień rozświetlił kolejny postój. Z juków znów wyrosły namioty, tym razem jednak wnikały w gęstwinę tak dobrze, że Lomil nie byłby w stanie wskazać ich nawet gdyby oświetlało je tuzin ulicznych latarni. Gdy z tej ciemności wystąpiła ku niemu odziana w zbroję postać, jej głos przypominał bardziej szept upiora niż ludzką mowę.

– Nazajutrz dotrzemy do celu, dzisiejsza noc jest twą ostatnią wśród poddanych Najjaśniejszego. Pozwalam ci spędzić ten czas przy ognisku. Niech moi ludzie ujrzą wyraźnie, co czeka tych, którzy odsuną się od Pana.

Powróz na szyi więźnia naprężył się i skierował go w stronę istot zasiadających przy świetle. Żadna nie zwróciła nań uwagi, ich myśli skrywała noc.

Nim Lomil zdążył przysiąść, spoza kręgu dobiegł głos, który mógł, lecz nie musiał należeć do jednego z cieni.

– Postradałeś rozum, Melier? Przywiąż go z powrotem do drzewa, niech jego odór nie plugawi twych ludzi.

– To ty, Bernhart? Jeśli tak się go boisz, zawsze możesz stąd odejść. Dopóki trwa nasza misja, jego los należy do mnie.

– Jesteś głupcem, jeśli w to wierzysz – warknął czający się w mroku olbrzymi kształt. – Obaj wiemy, czym jest to stworzenie, do czego jest zdolne.

– Wiemy też ؘ– ze spokojem odparł kapitan – że Najjaśniejszy nagradza łaskę. Czyż jest więc większa łaska niż ta okazana potworowi? Zasługujesz na litość, ten ostatni raz.

Spojrzał na skulonego Lomila. Ten, czując w swym wnętrzu zupełną pustkę, skinął głową w podziękowaniu.

Cień poruszył się, mignęła uśpiona stal.

– Zasługuje? To ona zasługiwała na litość! Czy on ją okazał? Czy gdy krzyczała wzywając pomocy, przestał zadawać jej ból?

– Znałeś ją? – Lomil nie słyszał swego głosu od tak dawna, że nie był pewien, czy należał wciąż do niego.

– Czy ją znałem? – padła grobowa odpowiedź. – Był czas, że znali ją wszyscy. Wszyscy ją kochali. Rozświetlała życia, nie ważne, na jak krótko w nich gościła. Jej piękno mogło wygnać mrok z duszy każdego człowieka. Każdego…

Urwał. Rozległ się stłumiony świst, próbował uspokoić oddech.

– Jej piękno przepadło, odeszło z tego świata z twojej winy. Nie powinno cię tu być.

Ciało Lomila przeszył dreszcz. Czy to był powód nienawiści Bernharta? Głupia dziewka, przez którą całe życie młodego panicza obróciło się w ruinę? Czy wszystko, co spotkało go z rąk żołnierzy i Najjaśniejszego, miało początek w tamtej nocy, gdy wypite wino wzięło nad nim górę?

Wreszcie Sztaba wystąpił w stronę ogniska, pozwalając światłu w pełni objąć swą kolosalną postać. Zasiadające wokół niej istoty skuliły się ze strachu. Przez chwilę, krótką niczym życie motyla, Lomilowi wydało się, że dostrzega spływającą po masce łzę.

– Żołnierzu, spokój – ozwał się Melier, zbyt słaby, by móc konkurować ze stojąca przed nim siłą.

Z ciemności dobiegł głos, który mógł, lecz nie musiał należeć do Bernharta.

– Za to co zrobiłeś, powinieneś był zawisnąć. Ktokolwiek inny by zawisł, dlaczego oszczędzono akurat ciebie? Śni mi się czasem, że jestem wielkim uczonym, który zgłębił tajniki życia i zna odpowiedź na dowolne pytanie. Może wiedziałbym wtedy, co takiego sprawiło, że stałeś się tym, kim jesteś. Czy wiesz kim jesteś? Jesteś najgorszym pomiotem, bo wyrządzasz zło wyłącznie tym, którzy nie dadzą rady się przed tobą obronić. Może wy wszyscy macie jedną wspólną rzecz, jeden ślad, znamię czy skazę, z którą się rodzicie. Marzy mi się, że znajduję ten znak, jestem w stanie wskazać go u z was, nawet w kołysce. Wtedy znajduję was jednego po drugim i podrzynam gardła. To jest moje marzenie.

– Może więc tak naprawdę jesteś jednym z nas? – spytał głos, który mógł, lecz nie musiał należeć do Lomila.

Nagromadzona w powietrzu energia zestaliła się w jednym, precyzyjnym zrywie tak nagle, że siedzący przy ognisku gwardziści nawet nie drgnęli. Nim skoczyli na równe nogi i chwycili za miecze, łapy Bernharta zdążyły już się zacisnąć na szyi kapitana. Więzień, którego Melier zasłonił przed ciosem wściekłego strażnika, desperacko próbował oswobodzić się z więzów.

– Odstąp, bestio! – zakrzyknął jeden z przybocznych. – Odstąp w imię Najjaśniejszego…

Sztaba odwinął się i trzasnął go rękawicą na odlew. Chrupnęły łamane kości.

W szale, który potem nastąpił, nikt nie zwracał uwagi na uciekającego nędznika. Nikt nie puścił się za nim w pogoń, nikt nie rzucał za nim gróźb. Lomil wpadł w objęcia nocy i gnał przed siebie, mimo palącego bólu w nogach i na raniących mu twarz krzewów. W tamtej chwili gotów był biec nawet na koniec świata, byle tylko zostawić za sobą rozszalałą bestię, która samymi rękoma gniotła błyszczące hełmy i przebijała wypolerowane zbroje.

Dopóki starczyło mu sił, biegł. Gdy osłabł, zwolnił do marszu i szedł tak długo, że dopiero o świcie jego zmordowane ciało odmówiło posłuszeństwa. Padł twarzą na ziemię, prosto w objęcia wszechwładnego lasu, ciepłe i czułe niczym dotyk kobiety.

Po raz pierwszy od dawna nawiedził go sen. Otaczali go w nim przyjaciele, zarówno ci z młodzieńczych lat, jak i mentorzy, którzy wraz z rodziną wprowadzali go w dorosłość. Przybyli do zacisznego schronienia jego rodowej posiadłości, były ich całe tłumy. Rozmawiali ze sobą, żartowali i wspominali dokonania przodków, którzy spoglądali na nich z obrazów. Lomil znów był piękny, ubrany w wygodne szaty ozdabiane złotem. Był tam, gdzie jego miejsce. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Gdy podchodził do któregoś z gości i próbował dołączyć do dyskusji, jego słowa niknęły w gwarze. Z wypowiadanych wokół zdań rozumiał tylko urywki. Próbował zwrócić na siebie uwagę wymachując rękami, jednak nie przynosiło to efektu, był niczym duch. Zdesperowany chwycił stojącą na jednym ze stołów wazę i cisnął nią o podłogę.

Rozmowy zamarły, uwaga spoczęła na Lomilu. Już miał roześmiać się i pogratulować kawału, lecz na twarzach wokół brak było radości. Gapili się na niego, posępni w jedwabnych szatach. Zza okularów błyskały pioruny. Nawet martwe od wieków postacie zadrżały na portretach, byle tylko pokazać odrazę jaką żywią do swego potomka.

– Hańba! – zawył ktoś.

– Gwałciciel! – odpowiedział inny.

– Morderca! – ryknął chór głosów.

Chciał się obronić, wytłumaczyć, że to nie jego wina, że to był wypadek, lecz nie mógł otworzyć ust.

Kominek splunął ogniem w tłum, płomienie wstąpiły do głów ludzi, którzy przyrzekli Lomilowi pomoc. Nim się obejrzał, były w niego wbite dziesiątki czerwonych, napuchniętych od krwi oczu, z których każda para osadzona była w innej, żelaznej masce. Chcieli jego śmierci.

– Zbudź się, nic ci już nie grozi – wyszeptał mu do ucha słodki głosik.

Rozchyliwszy powieki zrazu nikogo nie dostrzegł. Polana wokół tętniła owadzim życiem, niezakłócanym ludzką obecnością. Pod głową nadal czuł to samo ciepło, które ukołysało go do snu. Gdy jednak odchylił szyję, by spojrzeć na bezchmurne niebo, zamarł przekonany, że ostatecznie postradał rozum.

Tuż nad nim widniała pochylona twarzyczka, uśmiechnięta i pełna życia. Lomil myślał, że to anioł zstąpił z chmur i się nad nim ulitował. Nie mógł jednak wypatrzeć skrzydeł, gdyż dziewczyna siedziała oparta plecami o kwitnącą brzozę. Wypływał od niej zapach świeżej żywicy, a biel kory lśniła niemal tak jasno, jak suknia okrywająca ciało anielicy.

To właśnie na niej spoczywała jego głowa, co wydawało się sprawiać właścicielce niemało uciechy. Sam obudzony na przemian palił się ze wstydu i drżał ze strachu, jego biedny umysł nie był w stanie pojąć tego, co stało wprost przed nim. Myśli nieznośnie ciążyły mu na skroniach.

Wreszcie wydusił z siebie jedyne pytanie, które wydawało się mieć jakikolwiek sens.

– Czy to koniec?

– Nie rozumiem – odparła ze spokojem anielica. – Koniec czego?

– Mój koniec. Czy umarłem i to są moje zaświaty?

– Nic podobnego. – Tym razem w jej głosie zabrzmiała twarda nuta. Zdecydowanym ruchem podwinęła suknię, zostawiając wciąż senną głowę na zimnej trawie. – Zaświaty tak nie wyglądają, a z pewnością nie twoje, Lomilu.

Zerwał się na nogi, a te boleśnie przekonały go o tym, że wciąż żyje.

– Znasz moje imię?

– Gospodyni ma obowiązek znać imiona tych, którzy goszczą w jej domu. Zwłaszcza gości tak znamienitych, jak ty, nieprawdaż? W końcu ty również mnie znasz, i to od bardzo dawna. Wybacz, że nie wyszłam ci na spotkanie wcześniej, lecz jestem z natury wstydliwa. Z pewnością zgodzisz się, że dotychczas okoliczności nie sprzyjały przyjacielskiej rozmowie. – Widząc, że zamierza odpowiedzieć, powstrzymała go. – Twoi towarzysze nie będą cię już niepokoić. Nie mają wstępu przez próg tego domostwa, w przeciwieństwie do ciebie. Nie musisz się ich obawiać.

Powietrze wokół nich emanowało spokojem. Wietrzyk kołysał się na gałęziach drzew, między krzewami ukazywały się zające, owadzi szum podawał rytm. Pośrodku stała ona, odcięta od piękna natury własnym, niemożliwym do uchwycenia pięknem.

Nie musiała krzyczeć, by się jej bał, nie musiała grozić. Mówiła, że ją zna, lecz on wmawiał sobie, że to nieprawda. To pomyłka, powtarzał w duchu, to musi być pomyłka.

– Czy wiesz, dlaczego tu jesteś? – Już nie ona przemawiała, to szumiały brzozy.

– To pomyłka – załkał. Wierzył w to nadal, przecież nie chciał zrobić niczego złego. Podjął złą decyzję, lecz przecież miał do tego prawo. Przebaczenie było mu obiecane, dlaczego więc nie nadeszło?

– Lomilu – zagrzmiał wicher. – Czy wiesz, dlaczego właśnie ty trafiłeś do mego domu?

– Tak wielu ją miało, gorszych ode mnie! Mimo to, wyśmiała tylko mnie, mnie jedynego. Ja…

Zakrył twarz dłonią, spomiędzy palców wypłynęły łzy.

– Znieważyła mnie, musiałem…

– Musiałeś, czy chciałeś? – zapytała znów. Czuł, że gdyby zechciała, mogłaby doprowadzić go do szaleństwa jednym słowem. Zamiast tego, złagodniała. – To już bez znaczenia. Dziękuję, że w końcu jesteś szczery.

Otulił go powiew lekki niczym lekarstwo. Lomil przestał drżeć, uspokoił oddech. Z głębin świadomości wychynęła myśl, że oto po raz kolejny doznaje upokorzenia, lecz zdusił ją w zarodku. Przez długi czas duma była jedynym, czego nie można było mu odebrać. Mimo to w tamtej chwili nie pragnął niczego tak bardzo, jak móc wyciąć ją z siebie niczym chory organ.

– Pani, proszę cię, zdradź mi – zaczął padając na kolana. – Kim ona była, ta dziewczyna? Czym była?

– Czy gdybyś wtedy to wiedział, oszczędziłbyś ją? Milczał, znał odpowiedź aż za dobrze. Przestał czuć w ustach wszechobecną słodycz, jej miejsce zajęła gorycz żalu.

– Czy to ciebie zwą Królem Boru? – spytał przez zaciśnięte gardło.

– Ludzie nadali mi wiele imion, być może to jedno z nich.

– Moja Pani, Królowo Boru, czy dane będzie jeszcze mi wrócić pośród ludzi?

Jej twarz pociemniała. Biel sukni przyćmiła czerń burzowej chmury. Wydawało mu się, że pytanie ją rozgniewało, lecz gdy po chwili przemówiła, zdawał się ją pochłaniać niewyobrażalny smutek.

– Tego jednego nie mogę ci wyjawić, Lomilu. Wciąż masz wolną wolę, nie wiem więc nic o twej przyszłości.

– Jeśli jest choć cień nadziei – zaczął po chwili namysłu – że zdołam wynagrodzić przynajmniej jedną krzywdę, jaką wyrządziłem światu, podejmę się tej próby.

Na obliczu Królowej zajaśniały łzy.

– Nie mogę cię powstrzymać. Nim odejdziesz, pragnę ci jednak przekazać, że w mych oczach byłeś, jesteś i na zawsze pozostaniesz człowiekiem. Niczym więcej, niczym mniej.

– Dziękuję ci, moja Pani – odpowiedział jej wyruszając w drogę.

Szedł przez wiele godzin, nim natrafił na wychodzącą z kniei ścieżkę. Niedługo później natrafił na zbłąkanego wierzchowca, z pewnością należącego do kogoś z jego eskorty. Nie pomogło mu to jednak w wędrówce, koń szalał ze strachu. Nie dawał się podejść, wierzgał zakrwawionym siodłem.

Lomil zostawił go swojemu losowi.

Spędził noc kuląc się z zimna w wydrążonym pniu. Ślady wewnątrz kazały myśleć, że norę zamieszkiwało jakieś stworzenie, lecz musiało ono dawno porzucić swą kryjówkę. Księżyc nie wyłonił się zza chmur. Królestwo Boru było królestwem ciemności.

Szedł już od kilku dni, gdy w końcu wypatrzyli go jeźdźcy. Nadjechali od strony wschodzącego słońca, zza pleców wędrowca. Było ich trzech, wszyscy brudni, ubrani w niegdyś lśniące pancerze, teraz zaś popękane i usmarowane błotem. Jeden z nich zaciskał bandaż na zranionej piersi, drugi trzymał rękę na przytroczonym do pasa hełmie z czerwonym pióropuszem. U siodła trzeciego dyndała zakrwawiona żelazna maska.

Lomil rozpoznał ich od razu, niemal ucieszył się widząc, że się ku niemu zbliżają. W końcu mógł im wyjawić swój plan na naprawienie win. Musieli go tylko wysłuchać. Przez całą drogę miał mnóstwo czasu, by przypomnieć sobie imiona tych, których skrzywdził. Lista była długa, uśmierzenie tylu ran zajęłoby mu wiele lat, lecz nawet najmniejsza odczyniona szkoda przybliżyłaby go o krok do łaski Najjaśniejszego.

Próbował opowiedzieć to wszystko, gdy pętali mu ręce powrozem, który następnie przywiązano do końskiego siodła. Rozszalałe zwierzę pognało podnosząc za sobą tumany kurzu. Lomil mówił nadal, mimo piachu wlewającego się w usta.

Nie zamilkł nawet wtedy, gdy na horyzoncie zamajaczyła wielka brzoza, której gałęzie chyliły się pod ciężarem czasu. Rzucany przez nią cień rozlewał się w blasku zachodzącego słońca, dławiąc w swych lepkich objęciach wizję lepszego świata.

Lomilowi przeszło przez myśl, czy zapach jej żywicy mógłby być choćby w połowie tak słodki jak ten, którego wspomnienie wciąż ogrzewało jego serce. Gdy jeźdźcy prowadzili go w stronę gałęzi, nie protestował. Ze wszystkich sił starał się odnaleźć ślad szczęścia, który mogła zostawić po sobie Królowa Boru. Był pewien, że gdzieś tam jest, skryty pośród słojów i próchna. Czuł w powietrzu delikatną słodycz, gdy zakładali mu na szyję pętlę.

Nim jego nogi oderwały się od ziemi spytał jeźdźców, czy widzieli kiedykolwiek prawdziwego anioła.

Żaden mu jednak nie odpowiedział.

Koniec

Komentarze

Cześć NikolajV !!!

 

No super! Naprawdę ciekawe opowiadanie. Bardzo przyjemnie się czytało. Fajni bohaterowie, których polubiłem. Dobre opisy, pomysły.

 

Pozdrawiam serdecznie!!!

 

Proponuję wziąć udział w konkursie!

Jestem niepełnosprawny...

Nowa Fantastyka