Najpierw umarł dziadek Andrzej. Krzepki osiemdziesięciopięciolatek z dnia na dzień zaniemógł. Słabł, gorączkował, doszły zlewne poty i bóle właściwie wszędzie. Pogotowie zrobiło jakieś testy, rozpoznało grypę, zapisało leki. Odetchnęliśmy z żoną, lecz na krótko. Wieczorem dziadek poczuł się jakby lepiej, dziwił się jedynie, że na ciele pojawiło mu się kilka ciemnoczerwonych plam. Zaniepokojeni chcieliśmy znów wzywać ratowników, lecz dziadek stanowczo odmówił i poszedł spać do swego pokoju. Rankiem już nie żył.
Po pogrzebie (krótkim, bo równocześnie odbywało się ich na pobliskim cmentarzu kilkanaście) nie zdążyliśmy dojść do siebie, gdy po może pięciu dniach spadła na nas kolejna hiobowa wieść – sąsiedzi z naprzeciwka, mieszkający w podobnym do naszego skromnym szeregowcu, zachorowali obydwoje naraz. Młodzi jeszcze, czterdziestoletni rodzice dwójki nastoletnich dziewcząt. Objawy? – Identyczne jak u dziadka Andrzeja. Po tygodniu także nie było ich już pośród żywych. Nie mieli bliższej rodziny, więc ich dziewczynki na razie zamieszkały u nas, w jednym pokoju z naszą córką. Nie wiadomo dlaczego, państwowe instytucje w ogóle nie miały czasu się nimi zająć.
Za to karetki zaczęły coraz częściej wjeżdżać na kameralne zielone osiedle. Ale szybko przestały. Niczym nie tak znów dawno, podczas ostatniej epidemii któregoś z kolei koronawirusów. Bo od czasu covidu mieliśmy ich kilka, a co jedna, to rodząca większą histerię wśród polityków i w mediach. I w efekcie wyszczepiana po kokardę. Ostatnie już prawie przymusowo.
W międzyczasie umarli rodzice zaprzyjaźnionej sąsiadki, z domku położonego sto metrów od nas. Następnie trzy czwarte mieszkańców krzyżującej się z naszą uliczki Uniwersyteckiej. Punktowo odchodzili – właściwie co dzień – właściciele domków z ulicy Inspektowej – prawie sami starsi, choć byli wśród nich i młodzi. Wtedy już w kraju i mieście panował całkowity lockdown, połączony z niemal całodobową godziną policyjną. Nie można było wychodzić nawet do sklepów, ale na szczęście, nauczeni smutnym doświadczeniem, jeszcze przed śmiercią dziadka, kiedy tylko pierwsze przypadki dziwnej choroby zaczęły się powtarzać – a więc tuż przed wybuchem paniki – opróżniliśmy część hurtowni spożywczej, odwiedziliśmy także parę aptek i sklepów przemysłowych. Zabunkrowaliśmy wszystko w piwnicy – też jak kilkakrotnie wcześniej. Wystarczyłoby tego na trzy lata. Już wtedy też zamurowaliśmy od środka okna w piwnicy i na parterze, bo wokół robiło się coraz bardziej niespokojnie Zaraz potem sklepy zostały wymiecione do czysta przez panikującą ludność, która, zresztą, coraz szybciej wymierała na nierozpoznaną zarazę. Objawy były prawie zawsze takie same: osłabienie, wysoka gorączka, potworne bóle mięśni, w końcu plamy na skórze i śmierć. Bez wyjątku. Nie zdrowiał nikt.
Gdy tylko w telewizji zaczęto przebąkiwać o całkowitym zamknięciu wszystkiego, a z ekranów zaczęli znikać kolejni lektorzy i dziennikarze, odwiedziłem znajomego policjanta. Nie raz wspólnie biegaliśmy, piliśmy wódeczkę i rozmawialiśmy o świecie. Grzesiek był, jakby to powiedzieć – kimś więcej niż kumplem, ale mniej niż przyjacielem rodziny. Mieszkał samotnie w bloku, niespełna kilometr dalej. Jako że rozmawiałem z nim o tym wcześniej, na jego kuchennym stoliku położyłem bez słowa prawie cały kapitał rezerwowy rodziny – sto gramów złota w dziesięciogramowych sztabkach. Zgarnął je w milczeniu, po czym – także bez słowa, wyszedł na chwilę do drugiego pokoju, a kiedy wrócił, umieścił na blacie kaburę taktyczną, z tkwiącym wewnątrz nowiutkim sig sauerem. Dodał zapasowe magazynki i siedemnaście pudełek amunicji. Po chwili obok pistoletu pojawiły się poczciwy glauberyt oraz grot, policyjna strzelba – pompka, tuzin ręcznych granatów, a ponadto zapasowe magazynki i kilkadziesiąt dodatkowych opakowań z połyskującą mosiężnie zawartością.
Złoto wziął nie dla siebie – od kiedy stan osobowy szybko wymierającej policji spadł o dziewięćdziesiąt procent, nikt już nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem zapasów magazynowych. Gdy zaś zakończyły się przelewy i zdechł obrót gotówkowy, bo w bankach ostał się może co piąty pracownik, a z bankomatów wymiotło gotówkę, zdesperowani funkcjonariusze zaczęli wyprzedawać nadwyżki za kruszce. Albo żywność. Rozstaliśmy się z Grześkiem w milczeniu. Każdy z nas wiedział, co ma robić. On, zresztą, wkrótce potem zachorował i umarł, ale o tym dowiedziałem się znacznie później.
Bo telefony już nie działały. Niebawem zabrakło prądu w gniazdkach i wody w kranach. Sąsiad zza ściany szeregówki miał na szczęście w piwnicy pompę głębinową, poczciwą ręczną „abisynkę”. Podrzucaliśmy mu od czasu do czasu ryż, olej i trochę cukru, a on w zamian napełniał nam pięciogalonowe poliwęglanowe baniaki. Po miesiącu także złapał plamistą zarazę. Pochowałem go w jego własnym ogródku, obok nieoznakowanej mogiłki z trzema bandytami, szukającymi tydzień wcześniej szczęścia właśnie na naszej uliczce. I od tej pory sam, nocami, zaopatrywałem ostatnich mieszkańców osiedla w wodę pitną. Zostało nas już wówczas siedemdziesięciu dorosłych z początkowego tysiąca. Plus dzieci – ich przeżyło około setki.
Prawie wszyscy starsi wymarli. Z jednej strony – niewyobrażalne nieszczęście. Z drugiej – jak potem na zimno oceniliśmy – dobrze się stało, że wszystko potrwało może pół roku i szybko było po wszystkim. Bo dzięki temu okres rozpadu więzi społecznych oraz totalnego chaosu ogarnął świat na czas na tyle krótki, byśmy nie zdążyli zatracić społecznych nawyków i przyzwyczajeń.
Mogło być gorzej. Naprawdę gorzej. A tak – najgorsza okazała się głównie pierwsza zima, kiedy już w listopadzie zabrakło gazu, prądu też, już nie mówiąc o centralnym ogrzewaniu z miejskiej sieci. Na opał w domowych kominkach i naprędce przysposabianych kuchenkach-kozach poszły drzewa ścinane w promieniu kilku kilometrów, a ponadto meble zbierane w opustoszałych domach i mieszkaniach. A nawet klepki podłogowe. Jakoś wystarczyło. Zamarzło na naszym osiedlu najwyżej kilka osób, co było prawdziwym sukcesem. Ludzie zamieszkiwali wspólnie, po kilkunastu w szeregówce, wspólnie dbali o siebie, bo tylko tak mieli większe szanse na przeżycie. Zbierając się do kupy i dzieląc między siebie obowiązki. Za to z żywnością problemy okazały się znacznie mniejsze. W domach większości zmarłych leżały spore jej zasoby… Już zimą zaczęliśmy buszować po ich mieszkaniach jak po magazynach… A potem, pierwszej wiosny po wielkim wymieraniu, zaczęło się normalne życie, choć o drastycznie obniżonym poziomie: trzeba było polować, głównie na bezpańskie psy, koty i gołębie, sadzić, siać…
Choć w międzyczasie dotknął nas jeszcze jeden kryzys. Zaraza wybuchła późną jesienią. Zimą nie miał kto w mieście i aglomeracji pogrzebać prawie miliona ofiar, zwłaszcza tych z blokowisk. Więc zrobiły to szczury. Kiedy tylko ustąpiły największe mrozy, liczebność gryzoni eksplodowała. Napadały hordami na pozostałych przy życiu ludzi, pożerały nam zapasy. Zaczęliśmy więc truć je czym popadnie, strzelać z wiatrówek… Niewielki dawało to efekt. Zaobserwowałem raz, z okna, jak działa zwierzęca społeczność: mądrzej niż my! Najpierw do podejrzanej przynęty szczury wysyłały najsłabsze osobniki, najniższe w hierarchii stada. Dopiero potem pokarm z trutką jadła prawie cała reszta. Prawie, bo część społeczności gryzoni, mniej więcej co dziesiąty szczur, zawsze trzymała się od wątpliwego żarcia na dystans. Taka ich rezerwa demograficzna. Czyżby nawet one wiedziały, że nie ma na świecie darmowych obiadów?
Nie mieliśmy już wtedy nowoczesnych preparatów do deratyzacji, sprawę załatwiły dopiero, dobry rok później, rozmnożone ponad miarę psy i koty, te pozostałe po polowaniach, zatem najcwańsze. Z którymi też w efekcie musieliśmy walczyć. Ale my już wówczas wszyscy mieliśmy broń z rozszabrowanych magazynów policyjnych i wojskowych, a one tylko kły i pazury, w dodatku stanowiły duży łatwy cel, więc szybko poszło. Były nawet niezłe w potrawce ze zdziczałych warzyw i owoców z opuszczonych sadów. Że tym samym stawaliśmy się pośrednio kanibalami? Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal!
Koniec końców, przeżyło nas, dorosłych, mniej więcej trzy procent, porównując do stanu sprzed epidemii. Podobnie jak w całej Polsce, Europie i przeważającej części świata. Wiedzieliśmy o tym, bo pewien stary hobbysta krótkofalowiec, dwie uliczki dalej dysponował zarówno sprzętem odbiorczym, jak i całym fotowoltaicznym ustrojstwem do podtrzymywania zasilania radioaparatury. I codziennie podrzucał nam świeże komunikaty, szczęśliwy, że nie tylko przeżył, ale i okazał się wreszcie komuś potrzebny.
Najmniej dotknięte zarazą okazały się Afryka i Ameryka Środkowa. Umarły tam najwyżej dwie trzecie populacji. Też dużo, ale ujdzie. Po roku od śmierci dziadka Andrzeja, z Afryki i Azji Mniejszej zaczęły się nawet wlewać do Europy tysiące przybyszów, lecz rychło przestały, bo okazało się, że u siebie, w krajach, w których wszystko wciąż jako tako funkcjonowało, nadal działały przemysł, transport, rolnictwo, mieli zdecydowanie większe szanse na przetrwanie niż w spustoszonej zarazą Europie, Australii, na Dalekim Wschodzie czy Ameryce Północnej. Poszabrowali trochę na pograniczach i czym prędzej wrócili do siebie. Jak zwykle zadziałała prosta ekonomia – większe najazdy były dla nich nieopłacalne, skórka niewarta wyprawki, socjalu nikt im już przecież nie płacił, a i klimat nie ten…
To raczej my staraliśmy się coraz częściej przedostawać do nich, ale o żadnych zorganizowanych migracjach nie było mowy od dnia, w którym pierwszy lokalny afrykański przywódca wpadł na pomysł, że skoro na bogatej dawniej Północy nie funkcjonuje już ani centralnie zarządzana armia, ani administracja, skoro brytyjscy, francuscy czy amerykańscy żołnierze wymarli właściwie w całości, to po co Europie, i tak już prawie nie pilnowana, broń atomowa? A że takich mądrych było na Czarnym Kontynencie oraz Bliskim Wschodzie więcej, zaś w Izraelu nie ocalał z zarazy niemal nikt, zorganizowali, kto tam mógł, akcje przejęcia tego i owego. No i w efekcie wojny plemienne rychło przerodziły się w Afryce oraz Azji w regularną naparzankę atomową, I już nie było od nas gdzie uciekać. Nasz krótkofalowiec solennie o wszystkim informował.
Tymczasem w moim mieście po mniej więcej dwóch latach od początku apokalipsy, po okresie chaosu, nocnych strzelanin, bezlitosnej obrony przed bandami coraz bardziej zdesperowanych rabusiów, zaczął wyłaniać się nowy porządek. Od dołu. Naturalnie i organicznie. Pojedyncze rodziny i domostwa łączyły się, dzięki stałej współpracy, w większe organizmy, te w jeszcze większe, aż była aglomeracja znowu zaczęła przypominać jako-taką całość. Tyle że malutką. Pochowaliśmy i opłakaliśmy zmarłych, ścieśniliśmy się na obszarze może kilku procent dawnej metropolii, otoczyliśmy pozostałe osiedla umocnionymi punktami obrony. Przejęliśmy ostatnie nierozszabrowane jeszcze składnice i magazyny, zabezpieczyliśmy broń, amunicję oraz nieliczne ocalałe składy szybko tracącego przydatność paliwa, a także warsztaty i hurtownie metali. Odbudowaliśmy, naturalnie na niewielką skalę, kilka miejscowych sieci dostaw – głównie wody, bo prądu nadal brakowało, fotowoltaika rzecz jasna nie wystarczała, więc często gęsto wyłączana energia szła wyłącznie do szpitali oraz na potrzeby nowej administracji. Rekultywowane tereny i najbliższe od miasta farmy zaczęły dawać nawet całkiem pokaźne plony. Uruchomiliśmy pierwsze szkoły, z czym było trudno, bo zaraza wykosiła prawie wszystkich nauczycieli.
I tak tu sobie dziś żyjemy. Na razie bronimy się z powodzeniem przez agresywnymi nomadami z zewnątrz, zagospodarowujemy nieużytki, stopniowo rozwijamy infrastrukturę – od energii, po wodę, a nawet tu i ówdzie kanalizację. Nie, nikt jej nie burzył. Po prostu – przedepidemiczne systemy są dziś o wiele za duże na tak nikłą populację. Nie ma ich kto ani obsługiwać, ani zasilać. Coś, co było w sam raz dla miliona ludzi, nijak nie ruszy i nie zadziała dla trzydziestu tysięcy. Już sama technologia to wyklucza. No chyba że znów się trochę ścieśnimy i przeniesiemy do centrum. Myślimy o tym coraz poważniej, bo i tak do naszego miasta coraz szerszą rzeką nadciągają nieliczni ocaleni mieszkańcy wiosek i miasteczek z całego województwa i kilku ościennych.
Jakoś sobie radzimy. Cenimy fachowość, najlepiej mają się u nas zawodowcy z konkretnymi technicznymi profesjami i umiejętnościami. Oraz ci, którzy przekazują tę wiedzę dzieciom. Najmłodsi rosną zdrowo, tyle że to w większości sieroty. Skoszarowane w niewielkich internatach, w systemie przypominającym trochę dawne harcerstwo, ale połączone z ciężką codzienną pracą a nawet walką.
Najmłodszym, poprzygarnianym przez ocalałych dorosłych, dajemy co tylko mamy. Głównie wiedzę, miłość i żywność. Dokładnie w tej kolejności. Bo tylko tyle nam pozostało. Dzieciaki i podrostki przyjmują to zazwyczaj z wdzięcznością. Szybko, zresztą, dojrzewają, biorą na siebie coraz większe obowiązki i odpowiedzialność, rywalizują, kto lepiej i szybciej stanie się przydatny. Bo wiecie, okazało się, że całe to skomplikowane niby wychowanie bezstresowe było mocno przereklamowane. Wystarczyła zmiana warunków i priorytetów by dzieci internetu znów stały się… dziećmi Człowieka.
Najlepsze dzieciaki wysyłamy w chronionych transportach do stolicy, po wykształcenie. Dlaczego tak daleko? Bo tylko tam, i zdaje się w Krakowie, została niewielka politechnika i jakiś uniwerek. U nas po wszystkim, żyjącej kadry wystarczyło tylko na obsadzenie kilku ogólniaków i techników.
Z jednym tylko zawodem mamy gigantyczny problem: z lekarzami. Jak któregoś znajdziemy – hołubimy, dopieszczamy, podkupujemy od sąsiednich wspólnot… Raz, że przeważająca większość medyków wymarła – podobnie jak wojskowych czy policjantów. Dwa – że prawie wszyscy, którzy ocaleli z zarazy, i tak szybko zginęli w krwawych ulicznych samosądach, w okresie Wielkiego Chaosu. Podobnie, jak wybici zostali politycy, niezależnie od opcji. Gdy do ludzi – zwłaszcza tych skazanych na nieuchronną śmierć – dotarło, że hekatombę przeżyją tylko i wyłącznie ci, którzy podczas którejś tam poprzedniej epidemii nie dali się złamać politykom i naukowcom skorumpowanym przez międzynarodowe korporacje i organizacje, sprzedajnym żurnalistom, kupowanym za wziątki i wycieczki lekarzom, a w końcu – niechętnej większości zwyczajnych obywateli.
Podobno odtwarzają się jakieś struktury ogólnokrajowe. A nawet międzynarodowe. Ostatnio okazało się, że zastanawiająco wielu polityków jednak przeżyło i zaczynają od nowa kręcić lody, ochraniani przez odbudowywane szybko służby siłowe. Emisariusze z przetrzebionych Niemiec i Francji już się do nich zjeżdżają. Na początek, jak wieść gminna niesie, proponują sprawniejsze i sprawiedliwsze systemy dystrybucji deficytowych dóbr. I związane z tym czipy obywatelskie. Oraz system społecznej punktacji. Na szczęście nic już przy tym nie mówią o ochronie klimatu. Przy ludności Europy zredukowanej do kilkudziesięciu milionów i upadku cywilizacyjnym, przy wielokrotnie wyższej promieniotwórczości tła, przy cywilizacyjnych wypaleniskach powstałych w dobie Wielkiego Regresu, ślad węglowy stał się naprawdę najmniej istotnym problemem. Zresztą, nigdy tak naprawdę ten element społecznej tresury nim nie był.
Co z tego będzie? Nikt z nas jeszcze nie wie. Pożyjemy, zobaczymy. Na razie coraz głośniej mówi się na mieście, że trzeba będzie oddawać posiadaną broń i kruszce w imię nowej normalności. I ogólnoeuropejskiej odbudowy. Niedoczekanie! Owszem, nazbieraliśmy tego z żoną trochę, kiedy szukaliśmy po wymarłych domach konserw i opału. Przydawało się potem do kupowania wyposażenia, żywności i amunicji. Dlatego już postanowiliśmy: zamurujemy, a nie oddamy! Na wszelki wypadek ukryjemy też uzbierany po wyludnionych domach i blokach kruszec. A nuż się jeszcze kiedyś przyda? W końcu punkty i czipy też kiedyś już były. Tyle że w bardzo starych czasach nazywały się kartkami, talonami, legitymacjami i podsłuchami…
Ale… może mimo wszystko da się jakoś żyć w tym nowym wspaniałym świecie? Bo naprawdę mogło być gorzej. Znacznie gorzej. Gdybyśmy kilkanaście lat temu okazali się głupsi niż nasze szczury. I wszyscy kiedyś, jak jeden mąż, do ostatniego, jeszcze za tej pierwszej pandemii pozwolili się zaszczepić…