- Opowiadanie: Zalth - Wataha 2.1

Wataha 2.1

Edit 2024: Uniwersum Enbiontów

 

Od dawna nie było tak dobrego opowiadania na portalu.

To fragment, a resztę dopisze pan Psychofish aka Świryb.

 

Edit: I dopisał,

Tutaj część druga: Życie z dywidendy

Oceny

Wataha 2.1

 

 

Tytuł ad­mi­ra­ła ce­sar­skiej floty Do­mi­nium, po­mi­mo od­po­wie­dzial­no­ści jaką ze sobą nie­sie, za­pew­niał rów­nież pewne przy­wi­le­je. Jed­nym z nich była non­sza­lanc­ka moż­li­wość na­gi­na­nia woj­sko­we­go re­gu­la­mi­nu do wła­sne­go wi­dzi­mi­się. Lord Ad­mi­rał Be­ne­dykt Hen­der­son ko­rzy­stał z tego ła­miąc prze­pis do­ty­czą­cy po­zo­sta­nia w fo­te­lach ak­ce­le­ra­cyj­nych pod­czas alar­mu bo­jo­we­go.

– Zie­lo­ny-7 znisz­czo­ny – za­mel­do­wa­ła ko­bie­ta zaj­mu­ją­ca jeden z naj­bliż­szych ter­mi­na­li. Jej twarz oświe­tlał od dołu słaby blask mo­ni­to­ra.

Cen­tral­ne miej­sce na most­ku zaj­mo­wa­ła okrą­gła plat­for­ma z fo­te­lem do­wód­cy i czte­re­ma sta­no­wi­ska­mi jego asy­sten­tów. Z wkom­po­no­wa­nych w ścia­ny cen­trum do­wo­dze­nia sta­no­wisk łącz­no­ści do­bie­gał szum wy­da­wa­nych ko­mu­ni­ka­tów. Przed­nią część owal­ne­go po­miesz­cze­nia zaj­mo­wał zwie­szo­ny w pół­mro­ku, prze­strzen­ny obraz tak­tycz­ny. W sieci utka­nej z linii kur­sów jed­no­stek błę­kit­ne znacz­ni­ki floty Do­mi­nium po­ru­sza­ły się wy­trwa­le w kie­run­ku trzech pul­su­ją­cych czer­wie­nią kro­pek jakie po­zo­sta­ły z chiń­skiej ar­ma­dy.

– Pełne zbli­że­nie – rzu­cił ad­mi­rał.

Za­mon­to­wa­ne setki me­trów dalej na ka­dłu­bie te­le­sko­py, zwró­ci­ły swoje elek­tro­nicz­ne oczy we wska­za­nym kie­run­ku.

Trzy chiń­skie jed­nost­ki le­cia­ły w szyku eskor­to­wym, na­ci­ska­ne przez to­por­ne bryły ce­sar­skich okrę­tów. Po­ścig który za­czął się kilka go­dzin wcze­śniej wła­śnie miał się ku koń­co­wi. Eska­dra cięż­kich my­śliw­ców od­pa­li­ła tor­pe­dy, po czym le­ni­wym skrę­tem we­szła na kurs rów­no­le­gły do celu. Ikony po­ci­sków za­pul­so­wa­ły ryt­micz­nie na ho­lo­gra­mie jako sześć nie­bie­skich punk­ci­ków które zmie­nią ka­dłub chiń­skie­go krą­żow­ni­ka w sto­pio­ny żużel. Dwie eska­dry lek­kich my­śliw­ców uwi­ja­ły się wokół ostat­nie­go w szyku nisz­czy­cie­la i za po­mo­cą dzia­łek po­kła­do­wych wy­bi­ja­ły z jego ka­dłu­ba oca­la­łe punk­ty obro­ny bli­skie­go za­się­gu. Trzy krą­żow­ni­ki Do­mi­nium za­ję­ły po­zy­cje z tyłu i co jakiś od­pa­la­ły salwę w sil­ni­ki ucie­ka­ją­cych okrę­tów.

– Sie­dem­na­ście minut do gra­ni­cy stre­fy – za­mel­do­wał na­wi­ga­tor.

– Ad­mi­ra­le? – Hen­der­son spoj­rzał na chiń­skie­go gu­ber­na­to­ra na zaj­mu­ją­ce­go ofi­ce­ra tak­tycz­ne­go. Męż­czy­zna wstał i ukło­nił się. – Po­kła­dam na­dzie­je, iż Do­mi­nium do­ło­ży wszel­kich sta­rań, by ci bun­tow­ni­cy nie zdo­ła­li opu­ścić sys­te­mu.

– O tak, panie Huang… Macie to jak w banku – padło z fo­te­la obok.

Ciem­no­wło­sy mło­dzie­niec, w uni­for­mie floty bez dys­tynk­cji, sie­dział z no­ga­mi prze­rzu­co­ny­mi przez opar­cie i wy­ra­zem znu­dze­nia na twa­rzy. Hen­der­son z dez­apro­ba­tą po­pa­trzył na syna, po czym od­wró­cił się do chiń­czy­ka.

– Po raz ko­lej­ny za­pew­niam pana że moi lu­dzie wie­dza co robić. Te sie­dem­na­ście minut wy­star­czy, żeby moje okrę­ty za­koń­czy­ły ope­ra­cję.

Jakby na po­twier­dze­nie słów ad­mi­ra­ła salwa z głów­nych dział krą­żow­ni­ka „Irae” tra­fi­ła w sil­ni­ki nisz­czy­cie­la. Chiń­ski okręt ob­ró­cił się nie­znacz­nie wokół wła­snej osi, po czym cią­gnąc za sobą chmu­rę szcząt­ków i skry­sta­li­zo­wa­ne­go gazów, za­czął od­pa­dać z szyku. My­śliw­ce za­krę­ci­ły kilka pętli wokół bez­bron­ne­go ka­dłu­ba i za­ję­ły w bez­piecz­nej od­le­gło­ści po­zy­cje po jego bo­kach.

Tym­cza­sem na ho­lo­gra­mie błę­kit­ne punk­ci­ki tor­ped do­tknę­ły jed­nej z czer­wo­nych kro­pek. Ty­sią­ce ki­lo­me­trów dalej praw­dzi­we tor­pe­dy osią­gnę­ły swój cel. Dwie z nich zo­sta­ły ze­strze­lo­ne przez reszt­ki obro­ny prze­ciw­ra­kie­to­wej, na­to­miast czte­ry po­zo­sta­łe ude­rzy­ły w różne miej­sca ka­dłu­ba. Wy­bu­chy wstrzą­snę­ły okrę­tem, po­zo­sta­wia­jąc po sobie wyrwy o pło­ną­cych brze­gach i wiel­kie ilo­ści ła­ta­ją­cych szcząt­ków. Krą­żow­nik przez chwi­lę le­ciał daw­nym kur­sem, po czym wszyst­ko uto­nę­ło w ośle­pia­ją­cym świe­tle. Na ho­lo­gra­mie czer­wo­ny model za­mi­go­tał i znikł.

– Cel numer jeden znisz­czo­ny – za­ko­mu­ni­ko­wał ko­bie­cy głos.

Ekra­ny na most­ku au­to­ma­tycz­nie po­ciem­nia­ły prze­ka­zu­jąc obraz su­per­no­wej w jaką za­mie­nił się sta­tek. Ostat­ni oca­la­ły z ar­ma­dy frach­to­wiec, wy­rzu­co­ny z kursu wy­bu­chem krą­żow­ni­ka po­szy­bo­wał w prze­strzeń wy­ko­nu­jąc bez­ład­ne pętle.

– Eska­dra Theta na po­zy­cji. – Na ho­lo­gra­mie tak­tycz­nym pu­łap­kę za­my­ka­ło kilka szyb­kich fre­gat, le­cą­cych kur­sem zbież­nym do ści­ga­nych okrę­tów. – Fala prze­cią­ży­ła tar­cze i sys­te­my za­si­la­nia wro­giej jed­nost­ki. Słaba sy­gna­tu­ra ener­ge­tycz­na na­pę­du.

– Wstrzy­mać ogień, przy­go­to­wać się do abor­da­żu – rzu­cił zwięź­le ad­mi­rał od­wra­ca­jąc się do gu­ber­na­to­ra. – Jak pan widzi przed si­ła­mi Do­mi­nium nie da się umknąć.

Chiń­czyk sap­nął ze zło­ścią. Za­ci­skał i roz­luź­niał pie­ści, jakby coś kal­ku­jąc z da­nych na ekra­nach tak­tycz­nych. W końcu pod­jął de­cy­zję, od­wró­cił się i sta­nął przed ad­mi­ra­łem za­dzie­ra­jąc głowę lekko do góry by spoj­rzeć mu oczy. Z cie­nia pod ścia­na­mi wy­su­nę­ły się syl­wet­ki ochro­ny, Hen­der­son po­wstrzy­mał ich ledwo wi­docz­nym ru­chem dłoni.

– Ad­mi­ra­le, nasz układ nie prze­wi­dy­wał abor­da­żu. Nie mogę na­ra­żać pań­skiej za­ło­gi na nie­bez­pie­czeń­stwo – rzekł sta­now­czo przed­sta­wi­ciel Kar­ma­zy­no­we­go Rządu. – Przy­po­mi­nam, że te stat­ki po­cho­dzą ze sta­cji ob­ję­tej ści­słą kwa­ran­tan­ną i nie mogę do­pu­ścić aby szcze­py wi­ru­sów, ja­ki­mi za­in­fe­ko­wa­ni są bun­tow­ni­cy wy­do­sta­ły się poza układ. Skut­ki mogą być trud­ne to prze­wi­dze­nia.

Hen­der­son ob­ser­wo­wał re­ak­cje si­wo­wło­se­go dy­plo­ma­ty. Do­sko­na­le wie­dział dla­cze­go tak bar­dzo za­le­ży mu na znisz­cze­niu tych okrę­tów. Kwa­ran­tan­na to tylko przy­kryw­ka do tego co tak na­praw­dę się stało na tej chiń­skiej ko­lo­nii. Dzię­ki danym wy­wia­du jego flota już od kilku dni była „w po­bli­żu”.

– Nie­ste­ty, gu­ber­na­to­rze, sy­tu­acja się zmie­ni­ła i nasza umowa nie może dalej obo­wią­zy­wać w obec­nej for­mie – rzekł fleg­ma­tycz­nie Hen­der­son. – Moim obo­wiąz­kiem, jako ofi­ce­ra floty, było od­po­wie­dzieć na we­zwa­nie o pomoc, co zro­bi­łem. Jed­nak w wy­ni­ku tej, na­zwij­my to, in­ter­wen­cji, zo­sta­ły uszko­dzo­ne ce­sar­skie okrę­ty za które je­stem oso­bi­ście od­po­wie­dzial­ny. W tej sy­tu­acji zmu­szo­ny je­stem za­bez­pie­czyć wszel­kie do­stęp­ne do­wo­dy oraz świad­ków w celu prze­pro­wa­dza­nia śledz­twa.

– Pro­te­stu­ję! – krzyk­nął Chiń­czyk. – Pro­szę od­wo­łać roz­kaz abor­da­żu! Do­ce­niam pomoc Do­mi­nium, jed­nak dla dobra wszyst­kich bę­dzie le­piej jeśli ten frach­to­wiec zo­sta­nie znisz­czo­ny.

– Pań­ski pro­test zo­sta­nie uwzględ­nio­ny w ofi­cjal­nym ra­por­cie gu­ber­na­to­rze. A teraz pro­szę wró­cić na swoje miej­sce.

Huang drżał z wście­kło­ści. Ten wy­nio­sły su­kin­syn go wy­ki­wał. A było tak bli­sko. Cała jego ka­rie­ra legła gru­zach, Ko­mi­tet Cen­tral­ny nie wy­ba­cza ta­kich wpa­dek. Przed ocza­mi prze­le­cia­ły mu sceny z setek eg­ze­ku­cji do któ­rych wy­ro­ki sam pod­pi­sał.

– Od­wo­łaj abor­daż – głos Chiń­czy­ka na­brał dziw­nie in­to­no­wa­nej głębi. Na twa­rzy ad­mi­ra­ła po­ja­wił się zło­śli­wy uśmiech.

– Cie­kaw byłem, czy się w końcu od­wa­żysz – wy­ce­dził ofi­cer. Gu­ber­na­tor za­to­czył się do tyłu opie­ra­jąc ręce o fotel.

– Co za pry­mi­tyw – mruk­nął ad­mi­rał idąc za chiń­czy­kiem. Na twa­rzy azja­ty wraz z kro­pel­ka­mi potu po­ja­wiał się wyraz prze­ra­że­nia. – Wię­cej się po tobie spo­dzie­wa­łem gu­ber­na­to­rze, ale żeby rzu­cać wa­run­ko­wa­niem wer­bal­nym w ce­sar­skie­go en­te­le­pa­tę to już skraj­na głu­po­ta. O, hehe… opór – po­wie­dział ra­czej roz­ba­wio­ny niż zdzi­wio­ny ad­mi­rał. – No pro­szę, trze­ba przy­znać, że coraz le­piej wy­cho­dzą wam te wsz­cze­py. Nie­ste­ty… – Z nosa chiń­czy­ka po­cie­kła struż­ka krwi. – To dalej śmie­ci.

Oczy gu­ber­na­to­ra ucie­kły w głąb czasz­ki bły­ska­jąc biał­ka­mi po czym wstrzą­sa­ne kon­wul­sja­mi ciało zwa­li­ło się u stóp ad­mi­ra­ła. Mie­sza­ni­na śliny i krwi po­kry­wa­ła za­sty­głe w gry­ma­sie bólu usta.

 – To tyle jeśli cho­dzi o dy­plo­ma­cję – mruk­nął Hen­der­son. – Ochro­na! Za­brać gu­ber­na­to­ra do jego ka­ju­ty i usta­wić straż. Pro­szę za­no­to­wać w dzien­ni­ku po­kła­do­wym, że pod­czas wy­ko­ny­wa­nia ma­new­ru w wa­run­kach bo­jo­wych pan Huang, z wła­snej winy, nie znaj­do­wał się w fo­te­lu ak­ce­le­ra­cyj­nym i wy­ni­ku prze­cią­że­nia uległ śmier­tel­ne­mu wy­pad­ko­wi. Ra­port tak­tycz­ny.

– Promy de­san­to­we opu­ści­ły han­ga­ry i są na kur­sie prze­chwy­tu­ją­cym. Frach­to­wiec dry­fu­je w kie­run­ku stre­fy skoku.

– Ra­port na­wi­ga­cyj­ny.

– Czter­na­ście minut do stre­fy. Przy obec­nym na­tę­że­niu pola gra­wi­ta­cyj­ne­go szan­sa uda­ne­go skoku wy­no­si osiem­na­ście pro­cent.

– Za­bez­pie­czyć cel.

Na ekra­nie tak­tycz­nym po­ja­wi­ły się ikony pro­mów de­san­to­wych. „Firax” zwol­nił by za­bez­pie­czać dry­fu­ją­cy nisz­czy­ciel, dwa po­zo­sta­łe krą­żow­ni­ki po­dą­ży­ły za ko­zioł­ku­ją­cym w prze­strze­ni frach­tow­cem. Jakiś au­to­ma­tycz­ny sys­tem uru­cha­miał w nie­re­gu­lar­nych ostę­pach czasu jego sil­ni­ki ma­new­ro­we pró­bu­jąc ko­ry­go­wać lot. Bio­rąc pod uwagę prze­cią­że­nia które im to­wa­rzy­szy­ły to wąt­pli­we żeby ktoś na po­kła­dzie był przy­tom­ny.

Mi­nu­ty mi­ja­ły. Promy zbli­ży­ły się do frach­tow­ca. Huang z nie­po­ko­jem pa­trzył na ob­ra­zy z kamer pod­kła­do­wych. Gwał­tow­ne ro­ta­cje trans­por­to­we­go stat­ku unie­moż­li­wi­ły przy­mo­co­wa­nie haków de­san­to­wych. W tych wa­run­kach taki ma­newr mógł skoń­czyć się ko­li­zją i znisz­cze­niem promu.

– „Ignis” i „Vire” – ad­mi­rał wy­wo­łał krą­żow­ni­ki. – Po­dejść bli­żej i unie­ru­cho­mić cel za po­mo­cą pola ochron­ne­go o ni­skiej gę­sto­ści.

Mi­ja­ły ko­lej­ne mi­nu­ty. Krą­żow­ni­ki mak­sy­mal­nie zbli­ża­ły się do frach­tow­ca by objąć go swoim polem. Uszko­dzo­ny sta­tek po­wo­li sta­bi­li­zo­wał swój lot.

– Trzy mi­nu­ty do stre­fy skoku.

– Od­pa­le­nie! Sy­gna­tu­ra ra­kiet – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła kon­tro­la ognia.

– Wy­da­łem roz­kaz wstrzy­ma­nia ognia… – Hen­der­son pod­szedł do ofi­ce­ra tak­tycz­ne­go.

– To z uszko­dzo­ne­go nisz­czy­cie­la. Chiń­czy­cy, Sir! Osiem po­ci­sków! Kurs 2–1–1!

Sze­reg po­ma­rań­czo­wych punk­ci­ków zdą­żał do błę­kit­ne­go „Fi­ra­xa”. Osiem ra­kiet to zde­cy­do­wa­nie za mało żeby znisz­czyć krą­żow­nik z ak­tyw­ną tar­cza i obro­ną an­ty­ra­kie­to­wa.

– Ka­pi­tan Ember na pewno sobie po­ra­dzi. Krą­żow­ni­ki unie­ru­cho­mi­ły cel w po­lach więc promy mogą bez­piecz­nie za­cu­mo­wać.

– Ad­mi­ra­le. Ra­kie­ty zmie­ni­ły kurs na 3–6–1.

Hen­der­son ze zdu­mie­niem prze­niósł wzrok na ho­lo­gram tak­tycz­ny. Po­ma­rań­czo­we punk­ci­ki mi­nę­ły krą­żow­nik i na­bie­ra­jąc przy­spie­sze­nia wzię­ły na cel dwa na­stęp­ne. Mie­dzy nimi wi­siał, za­zna­czo­ny mi­ga­ją­cym świa­teł­kiem, frach­to­wiec.

– Strze­la­ją do swo­je­go okrę­tu – Młody męż­czy­zna wstał z fo­te­la. – Trze­ba prze­chwy­cić te po­ci­ski!

Po­miesz­cze­nie wy­peł­nił gwar wy­da­wa­nych po­le­ceń. Oj­ciec i syn z na­pię­ciem wpa­try­wa­li się w obraz tak­tycz­ny

– Druga salwa z nisz­czy­cie­la, sześć po­ci­sków – za­mel­do­wa­ła kon­tro­la ognia.

– Kanał bez­po­śred­ni! „Firax” macie ze­strze­lić ten chiń­ski złom! – wy­krzy­ki­wał ad­mi­rał.

Na ekra­nie tak­tycz­nym krą­żow­ni­ki ma­new­ro­wa­ły aby prze­ciąć drogę nad­la­tu­ją­cym ra­kie­tom. Dwa ma­syw­ne ka­dłu­by za­sło­ni­ły smu­kłą syl­wet­kę frach­tow­ca.

– Ad­mi­ra­le! Sy­gnał z frach­tow­ca. Sy­gna­tu­ra tu­ne­lu! – wy­krzy­ki­wał na­wi­ga­tor.

– Na ekran!

Oby­dwaj męż­czyź­ni z nie­do­wie­rza­niem od­wró­ci­li się do głów­ne­go mo­ni­to­ra 

Ka­me­ra „Vire” po­ka­za­ła jak prze­strzeń przed frach­tow­cem za­wi­ro­wa­ła. Świa­tło gwiazd za­krzy­wi­ło się w spi­ral­ne smugi a sta­tek oto­czy­ło si­no­nie­bie­skie pole sko­ko­we. Pła­ski dziób stat­ku za­czął ob­ra­cać się w kie­run­ku ak­tyw­ne­go por­ta­lu.

– Znisz­czyć ten cho­ler­ny sta­tek!

Frach­to­wiec jakby w zwol­nio­nym tem­pie pod­cho­dził do wi­ru­ją­ce­go za­krzy­wie­nia cza­so­prze­strze­ni.

Pierw­sza salwa z „Fi­ra­xa” ude­rzy­ła w mo­stek uszko­dzo­ne­go chiń­skie­go nisz­czy­cie­la.

Sys­te­my prze­ciw­ra­kie­to­we wzię­ły w końcu na­miar na cele i krą­żow­ni­ki oto­czy­ła pa­ję­czy­na la­se­rów. Ra­kie­ty za­czę­ły zni­kać w ja­snych roz­bły­skach eks­plo­zji.

Głów­ne dzia­ła „Vire” od­pa­li­ły salwę w kie­run­ku frach­tow­ca.

Por­tal bły­snął i znik­nął w bla­sku wy­ła­do­wa­nia.

W prze­strze­ni ko­ły­sał się, ide­al­nie prze­cię­ty na pół przez por­tal sko­ko­wy, ka­dłub chiń­skie­go frach­tow­ca.

 

*****

 

Jimmy Costa ziew­nął gło­śno, prze­cią­gnął się i za­rzu­cił nogę na opar­cie fo­te­la. Nocna wach­ta dłu­ży­ła się jak flaki z ole­jem, a czy­ta­na książ­ka o ciem­nym pły­wie wśród ga­lak­tyk była wy­jąt­ko­wo nudna i ar­cha­icz­na. Ciur­ka­ją­ce bi­ta­mi przez neu­ro­łą­cze dane za­pew­nia­ły, że je­dy­na za­pla­no­wa­na na dziś roz­ryw­ka omi­nie jego dyżur, spa­da­jąc na barki ka­pi­ta­na. Za nie­ca­łe trzy go­dzi­ny „Dy­wi­den­da Rose” za­kre­śla­jąc pa­ra­bo­lę miała prze­ciąć płasz­czy­znę eklip­ty­ki w po­bli­żu ga­zo­we­go ol­brzy­ma, by efek­tem asy­sty gra­wi­ta­cyj­nej sko­rzy­stać z dar­mo­we­go przy­spie­sze­nia i za­osz­czę­dzić tro­chę pa­li­wa w re­ak­to­rach.

Trans­fer przez ten nie­za­miesz­ka­ły sys­tem do na­stęp­nej stre­fy sko­ko­wej miał po­trwać osiem dni, z czego trzy z nich już mi­nę­ły na le­ni­wych okre­sach przy­spie­sza­nia, aż osią­gnę­li pręd­kość mar­szo­wą wiel­ko­ści pra­wie ośmiu pro­cent szyb­ko­ści świa­tła. Napęd „Dy­wi­den­dy” mógł jesz­cze tro­chę wy­cią­gnąć, ale w tej chwi­li nie było ta­kiej po­trze­by, zwłasz­cza, że ka­pi­tan był wy­jąt­ko­wym skne­rą i roz­li­czał swo­je­go na­wi­ga­to­ra, czyli Jimmy’ego, z każ­de­go grama uranu.

Costa się­gnął po kubek z ust­ni­kiem w któ­rym zo­sta­ły reszt­ki kawy. Za­mie­szał zwar­tość ru­chem dłoni i ze skrzy­wie­niem prze­łknął ledwo cie­płą za­war­tość, w któ­rej dało się wy­czuć dro­bin­ki mie­lo­nych zia­ren. Pi­ciem na­tu­ral­nej kawy za­ra­ził się od ka­pi­ta­na i od tam­tej pory, mimo że praw­dzi­we mie­szan­ki kosz­to­wa­ły ma­ją­tek i cza­sa­mi po­chła­nia­ły lwią cześć jego wy­pła­ty, nie był w sta­nie prze­ko­nać się do ser­wo­wa­nej przez okrę­to­wy kam­buz syn­te­tycz­nej lury.

Ekran łącz­no­ści za­świer­go­tał dźwię­kiem ko­mu­ni­ka­tu, a dane z łącza wy­ko­na­ły cy­fro­we fi­koł­ki, zmu­sza­jąc pi­lo­ta do zmia­ny po­zy­cji. Kilka li­ni­jek kodu spra­wi­ło, że zmarsz­czył czoło i osta­wił pusty kubek. Zdjął nogi z opar­cia i ak­ty­wo­wał panel na­wi­ga­cyj­ny. Kil­ku­krot­nie spraw­dził dane, po czym bez wa­ha­nia uru­cho­mił in­ter­com.

–Tu Costa, po­wi­nien szef zaj­rzeć na mo­stek.

 

*****

 

Felix leżał na swo­jej koi wpa­tru­jąc się w ob­dra­pa­ną ema­lię su­fi­tu w obrzy­dli­wym be­żo­wym od­cie­niu i krót­ki­mi od­de­cha­mi łapał po­wie­trze, rów­no­cze­śnie za­ci­ska­jąc mię­śnie ra­mion, ud i brzu­cha.

– Mo­toya? – Usły­szał głos swo­je­go współ­lo­ka­to­ra z dol­ne­go łóżka. – Śpisz?

– Żar­tu­jesz?

– Co tam się kurwa, dzie­je? – spy­tał z wy­sił­kiem Shing. Oby­dwaj zo­sta­li wy­rwa­ni ze snu zmia­ną cią­że­nia, któ­re­go nie zdo­ła­ły skom­pen­so­wać sys­te­my sztucz­nej gra­wi­ta­cji stat­ku. – Ile to, sie­dem G? – stęk­nął Chiń­czyk.

– Moż­li­we – mruk­nął Mo­toya przez za­ci­śnię­te zęby, wal­cząc z na­pły­wa­ją­cą do koń­czyn krwią i ze zwę­ża­ją­cym się polem wi­dze­nia. Za­mknął po­wie­ki i na­tych­miast, ni­czym senne zjawy, po­ja­wi­ły się prze­bły­ski da­nych o sta­nie or­ga­ni­zmu. Na­no­ko­mór­ki en­bion­ta we­szły w stan alar­mo­wy wstrzy­ku­jąc w krwio­bieg sta­ran­nie do­bra­ne dawki wspo­ma­ga­ją­cej bio­che­mii, o czym nie­zwłocz­nie po­in­for­mo­wa­ły swo­je­go go­spo­da­rza.

Felix z wy­sił­kiem uniósł rękę do ścien­ne­go ter­mi­na­la i wy­brał od­po­wied­nią ko­men­dę z menu. Za­pło­nę­ły czer­wo­ne cy­fer­ki na wy­świe­tla­czu – 6,76 G.

Ozna­cza­ło to, że na cały sta­tek dzia­ła­ło przy­naj­mniej dzie­się­cio­krot­ne prze­cią­że­nie. Dwój­kę stan­dar­do­wo ni­we­lo­wa­ły po­kła­do­we sys­te­my, wszyst­ko ponad to, nie­ste­ty, wa­li­ło w za­ło­gę.

Shing Tsui jęk­nął.

Mi­ja­ły mi­nu­ty wy­peł­nio­ne przy­spie­szo­ny­mi od­de­cha­mi dwój­ki ludzi, aż cią­że­nie stop­nio­wo zma­la­ło, by w końcu dojść do zno­śne­go po­zio­mu. Felix po­cze­kał jesz­cze chwi­lę, do mo­men­tu kiedy ra­por­ty sys­te­mu wy­ci­szą się do zie­lo­ne­go stanu, po czym od­piął pasy koł­dry i ze­sko­czył z koi. Za­ło­żył buty i jed­no­czę­ścio­wy, szary kom­bi­ne­zon, tak bar­dzo po­pu­lar­ny wśród pi­lo­tów ce­sar­skiej floty.

Spoj­rzał w lu­ster­ko za­wie­szo­ne na ścia­nie. Na bla­dej, nie­ogo­lo­nej twa­rzy błysz­cza­ły głę­bo­ko osa­dzo­ne zie­lo­ne oczy. Ru­chem dłoni prze­cze­sał dawno już nie­ob­ci­na­ne włosy.

– Ład­niej­szy i tak nie bę­dziesz – rzu­cił Tsui zło­śli­wym tonem.

Or­ga­nizm Azja­ty zde­cy­do­wa­nie źle zno­sił stany prze­cią­że­nia i szczu­pły chiń­czyk do­pie­ro zwle­kał się z po­sła­nia. Nie­spo­dzie­wa­ne ma­new­ry stat­ku wpra­wia­ły go w stan roz­draż­nia, spo­wo­do­wa­ny na równi fi­zycz­ny­mi do­le­gli­wo­ścia­mi jak i stre­sem. Felix po­dej­rze­wał, że fru­stra­cję współ­lo­ka­to­ra do­dat­ko­wo po­głę­biał fakt, że on sam nie­wie­le sobie robił z nie­wy­gód stanu nad­waż­ko­ści.

Mo­toya zi­gno­ro­wał uwagę i wy­szedł na zwiad. Naj­wy­raź­niej jesz­cze jedna osoba wpa­dła na ten sam po­mysł. Przed drzwia­mi są­sied­niej ka­ju­ty stał bosy, ubra­ny tylko w czar­ne bo­jów­ki, Ham­mond. Lewe ramię blon­dy­na i cześć klat­ki pier­sio­wej po­kry­wa­ła ko­lo­ro­wa mo­zai­ka ta­tu­aży jed­no­stek próż­nio­wych, prawe, czar­na osło­na syn­te­tycz­ne­go ra­mie­nia.

– Co jest skip­per? – spy­tał jan­kes.

– Chyba ha­mu­je­my, Tony – Mo­toya z tru­dem prze­ci­snął się obok po­tęż­nie zbu­do­wa­ne­go ko­man­do­sa.

– Za­uwa­ży­łem – par­sk­nął Ham­mond. – Teraz py­ta­nie: dla­cze­go?

– Może zaraz się do­wiem – rzu­cił przez ramię Felix i zsu­nął się po dra­bin­ce na niż­szy po­ziom.

Drzwi do ka­ju­ty ka­pi­tań­skiej były za­mknię­te. Po­zo­sta­ło tylko je­dy­ne roz­sąd­ne miej­sce, gdzie w tych oko­licz­no­ściach mógł­by prze­by­wać Eze­kiel Car­ran­za.

– Czy ja cze­goś nie wiem? – spy­tał Felix, sta­jąc pół mi­nu­ty póź­niej w drzwiach most­ka.

Nie­du­że po­miesz­cze­nie w kształ­cie trój­ką­ta ze ścię­tym wierz­choł­kiem wy­peł­nia­ły trzy sta­no­wi­ska fo­te­li ak­ce­le­ra­cyj­nych. So­lid­ne tuby me­ta­lu, za­to­pio­ne w pod­ło­dze i obu­do­wa­ne apa­ra­tu­rą kom­pen­su­ją­ca prze­cią­że­nia miały za­pew­nić ochro­nę pod­czas wy­ko­ny­wa­nia gwał­tow­nych ma­new­rów. Nie­ste­ty, resz­ta za­ło­gi nie mogła li­czyć na takie luk­su­sy.

„Dy­wi­den­da Rose” była zmo­dy­fi­ko­wa­nym woj­sko­wym lą­dow­ni­kiem at­mos­fe­rycz­nym klasy „Yori”. Ma­szy­ny te w za­ło­że­niach kon­struk­cyj­nych miały tylko jeden cel: wy­trzy­mać ostrzał i w miarę w jed­nym ka­wał­ku do­wieźć od­dzia­ły de­san­to­we na po­wierzch­nię pla­ne­ty. Żoł­nie­rzy wraz ze sprzę­tem upy­cha­no w czte­rech wbu­do­wa­nych w ka­dłub ła­dow­niach i tam od­by­wa­li krót­ką po­dróż z or­bi­ty na pole bitwy. O ma­new­rach w skali ko­smicz­nej przy pręd­ko­ściach rzędu ty­się­cy ki­lo­me­trów na se­kun­dę nie było tam mowy.

Car­ran­za kupił ten sta­tek z de­mo­bi­lu ce­sar­skiej floty i prze­ro­bił wedle wła­snych po­trzeb. Jedną z ła­dow­ni za­mie­nił na sek­cję miesz­kal­no – użyt­ko­wą, za­mon­to­wał nowy sil­nik sko­ko­wy wy­cią­gnię­ty z ja­kie­goś wraku kor­we­ty pa­tro­lo­wej i wzmoc­nił de­flek­tor. Nie­ste­ty, fo­te­le ak­ce­le­ra­cyj­ne dla całej za­ło­gi, już w tę in­we­sty­cję się nie za­ła­pa­ły.

– Mnie się nie pytaj Mo­toya – od­po­wie­dział ka­pi­tan z głębi swo­je­go sta­no­wi­ska. Bro­da­tą twarz lekko oty­łe­go sześć­dzie­się­cio­lat­ka oświe­tlał blask umiesz­czo­nych nad sie­dze­niem mo­ni­to­rów. W pół­le­żą­cej po­zy­cji, z dłoń­mi na wbu­do­wa­nych w opar­cia fo­te­la ma­ni­pu­la­to­rach, pod­gry­zał ust­nik elek­tro­nicz­ne­go pa­pie­ro­sa i prze­glą­dał wy­kre­sy eko­no­micz­ne kur­sów. – Mam wy­star­cza­ją­co dużo wła­snych pro­ble­mów, żeby jesz­cze się zaj­mo­wać two­imi roz­ter­ka­mi. Z dru­giej stro­ny do­brze, że je­steś, wła­śnie mia­łem cię obu­dzić.

– Jakby tu się dało spać… – od­po­wie­dział Felix tłu­miąc mi­mo­wol­ne ziew­nię­cie.

– Wy­bacz za prze­cią­że­nia, ale mia­łem powód. Zer­k­nij z łaski swo­jej – wska­zał na ekran na­wi­ga­cyj­ny.

Na mo­ni­to­rze ufor­mo­wa­ła się prze­strzen­na mapa ukła­du. Nie było tego wiele. Na skra­ju sys­te­mu, od­da­lo­na od gwiaz­dy typu G o pra­wie sto sześć­dzie­siąt jed­no­stek astro­no­micz­nych, wi­sia­ła sa­mot­na lo­do­wa skala pre­ten­du­ją­ca do miana pla­ne­to­idy. W dwóch trze­cich tej od­le­gło­ści or­bi­to­wał ga­zo­wy ol­brzym, a dalej pas ko­smicz­ne­go gruzu, który nie miał na tyle szczę­ścia, by ufor­mo­wać pla­ne­tę. Staw­kę za­my­kał sa­mot­ny ska­li­sty glob nad któ­rym mi­go­tał czer­wo­ny znacz­nik sy­gna­łu.

– Kiedy to przy­szło? – spy­tał wy­raź­nie już wy­bu­dzo­ny Mo­toya.

– Do­słow­nie kilka minut temu.– Ka­pi­tan przy­wo­łał oscy­lo­gram ze spe­cy­fi­ka­cją sy­gna­łu. – To przy­pusz­czal­nie trans­pon­der ra­tun­ko­wy. Na­da­je w stan­dar­do­wym sys­te­mie iden­ty­fi­ka­cji czę­sto­tli­wo­ści ra­dio­wej.

Mimo względ­ne­go opa­no­wa­nia tech­ni­ki sko­ków za po­mo­cą ge­ne­ro­wa­nych przez napęd Sven­son­na mi­kro­tu­ne­li, to sys­te­my współ­cze­snej łącz­no­ści mocno ku­la­ły. Nikt nie zna­lazł spo­so­bu, żeby prze­słać przez tunel ja­kie­kol­wiek fale, pro­mie­nie czy cząst­ki. Tylko obiek­ty za­bez­pie­czo­ne stazą Bo­row­skie­go mogły prze­trwać trans­fer przez cza­so­prze­strzeń, wszyst­ko inne zni­ka­ło ni­czym sen złoty. W razie wy­pad­ku w od­le­głym od uczęsz­cza­nych szla­ków sys­te­mie za­ło­ga mogła li­czyć tylko na łut szczę­ścia i inne prze­la­tu­ją­ce stat­ki.

– Pu­łap­ka?

– Też mnie to za­sta­na­wia, ale za da­le­ko od szla­ków, jak dla pi­ra­tów – po­wie­dział ka­pi­tan – a jeśli cho­dzi o kon­ku­ren­cję, to mało kto wie­dział gdzie le­ci­my.

– A co z Ta­ke­dą? – spy­tał Mo­toya przy­wo­łu­jąc na­zwi­sko ich obec­ne­go zle­ce­nio­daw­cy.

– Może po­cze­kać – prych­nął lek­ce­wa­żą­co La­ty­nos. Ze wzglę­du na kilka fi­nan­so­wych za­le­gło­ści jakie mie­dzy nimi wy­stą­pi­ły ka­pi­tan nie miał zbyt do­bre­go zda­nia o Ja­poń­czy­ku. – Jeśli jego dane są praw­dzi­we, w co szcze­rze wąt­pię, to ten złom leży na Pa­ler­mo od pięć­dzie­się­ciu lat i nie sadzę, żeby kilka dni zro­bi­ło mu róż­ni­cę.

– Wia­do­mo kto to?

– Ko­do­wy sy­gnał in­for­ma­cyj­ny wska­zu­je na jed­nost­kę trans­por­to­wą, ale rów­nie do­brze, to może być jakiś skła­dak. Mamy takie czasy, że każdy lata na czym się da – ka­pi­tan lubił za­uwa­żać oczy­wi­sto­ści.

– Wcze­śniej tego nie zła­pa­li­śmy? – Mo­toya oglą­dał ekran z lo­ga­mi sy­gna­łów ko­mu­ni­ka­cyj­nych.

– Le­cie­li­śmy scho­wa­ni za tym ga­zo­wym ol­brzy­mem, to mogło za­kłó­cać sy­gnał. Jimmy, ob­li­czy­łeś? Za ile mo­że­my tam być? – spy­tał Car­ran­za dra­piąc po­li­czek po­ro­śnię­ty krót­kim, prze­ty­ka­nym si­wi­zną za­ro­stem.

– Jak za­cznie­my ma­new­ry już teraz – Costa przy­mknął oczy cze­ka­jąc na dane z neu­ro­łą­cza – to za sie­dem­na­ście go­dzin.

– Wy­ko­nać.

 

*****

– Wy­glą­da na trans­por­to­wiec klasy „Grot” – stwier­dzi­ła Molly na widok ob­ra­zu z te­le­sko­pów.

Od­le­gły o pra­wie pięt­na­ście ty­się­cy ki­lo­me­trów frach­to­wiec uno­sił się na or­bi­cie geo­sta­cjo­nar­nej ja­sno­brą­zo­wej pla­ne­ty i mo­no­ton­nie mru­gał sa­mot­nym, czer­wo­nym świ­ta­łem po­zy­cyj­nym. Widmo ra­da­ro­we jed­nost­ki ota­cza­ła pstro­ka­ta chmu­ra me­ta­lo­wych odłam­ków.

– Prze­strzeń wokół czy­sta. Jest słaba sy­gna­tu­ra ener­ge­tycz­na, to chyba awa­ryj­ny ge­ne­ra­tor, czyli wciąż mają za­si­la­nie. No i trans­pon­der. – za­mel­do­wał Costa.

– No to do ro­bo­ty. – Ka­pi­tan wci­snął przy­cisk wbu­do­wa­ne­go w opar­cie fo­te­la in­ter­co­mu. – Uwaga za­ło­ga! Stan go­to­wo­ści! Gib­son, przy­go­tuj ro­bo­ta zwia­dow­cze­go. Mo­toya, Ham­mond, Tsui: do cią­gni­ka. Jakby ktoś tam oca­lał, może być po­trze­ba pomoc me­dycz­na.

– Chiń­czy­cy? – spy­tał ka­pi­tan wi­dząc typ jed­nost­ki.

„Dy­wi­den­da Rose” la­ta­ła pod ce­sar­ską ban­de­rą i mimo za­koń­cze­nia wojny kilka lat temu, obie stro­ny nie da­rzy­ły się sym­pa­tią. Spo­tka­nia ry­wa­li­zu­ją­cych ze sobą frak­cji w cy­wi­li­zo­wa­nych ukła­dach zwy­kle koń­czy­ły się ma­łych zło­śli­wo­ściach w ko­lej­ce do do­ko­wa­nia, ale w na pust­ko­wiach zda­rza­ły się przy­pad­ki wy­mia­ny ognia.

– Nie wia­do­mo. – Fi­li­gra­no­wa blon­dyn­ka zaj­mu­ją­ca sta­no­wi­sko łącz­no­ści spraw­nie za­zna­czy­ła kilka szcze­gó­łów na cy­fro­wych zdję­ciach. – Ana­li­za spek­tral­na ka­dłu­ba wska­zu­je na znacz­ne prze­rób­ki, co jest nie­spo­ty­ka­ne w ich jed­nost­kach li­nio­wych. Po za tym, tego stat­ki typu nie po­dró­żu­ją sa­mot­nie.

– Czyli pi­ra­ci albo kon­ku­ren­cja – uśmiech­nął się krzy­wo Car­ran­za.

– Która, są­dząc po ilo­ści złomu jaki wokół nich lata, ra­czej już nam nie za­szko­dzi – wtrą­cił Costa

– Rze­czy­wi­ście, nie­źle obe­rwa­li. – wtrą­ci­ła dziew­czy­na. – Znisz­cze­nia wy­glą­da­ją jak tra­fie­niu ra­kie­tą. – Za­mil­kła na chwi­lę ana­li­zu­jąc dane. – Albo wpa­ko­wa­li się na minę. Albo coś wy­bu­chło w środ­ku – do­da­ła nie­pew­nie. – O, kurwa.

Dziew­czy­na po­chy­li­ła się nad ekra­na­mi ana­li­zu­jąc ko­lej­ne par­tie pa­kie­tów da­nych

– Molly? – Za­py­tał spo­koj­nie ka­pi­tan, ni­czym jedną ze swo­ich córek. – Dziec­ko dro­gie, po­wiedz mi, co się tam dzie­je.

– To tylko po­ło­wa stat­ku. – wy­du­si­ła dziew­czy­na.

– Co?

– Nor­mal­nie. To tylko po­ło­wa frach­tow­ca. Nie mam po­ję­cia gdzie jest resz­ta. Ana­li­za masy szcząt­ków nie wska­zu­je aby gdzieś uno­si­ła się resz­ta ka­dłu­ba. Nie mam po­ję­cia skąd się tu wzię­li. Nie wiem jak tu do­le­cie­li, nie ma śla­dów po jed­no­st­ce na­pę­do­wej. Nawet grama czą­stek trans­fe­ro­wych.

Lu­dzie w ste­rów­ce za­mil­kli ob­ser­wu­jąc wrak uno­szą­cy się na or­bi­cie pla­ne­ty. Car­ran­za nie lubił ry­zy­ko­wać, a ta sy­tu­acja za­czy­na­ła mu się zde­cy­do­wa­nie nie po­do­bać

– To co ro­bi­my sze­fie?

 

*****

 

Costa pod­szedł do wraku od stro­ny słoń­ca.

Na sza­ro-bru­nat­nym tle ska­li­ste­go globu, wy­peł­nia­ją­ce­go po­ło­wę pola wi­dze­nia ekra­nów ste­rów­ki, wy­raź­nie ry­so­wa­ła się lśnią­ca, sta­lo­wa bryła opły­wo­we­go lą­dow­ni­ka. Obcy sta­tek or­bi­to­wał w płasz­czyź­nie rów­ni­ka pla­ne­ty ro­biąc pra­wie trzy ki­lo­me­try na se­kun­dę. Pilot spraw­nie do­sto­so­wał pręd­kość i za­wie­sił „Dy­wi­den­dę” ja­kieś dwie­ście ki­lo­me­trów od dzio­bu uszko­dzo­nej ma­szy­ny.

– Czte­ry mi­nu­ty do kon­tak­tu – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła Molly, ob­ser­wu­jąc tra­jek­to­rie lotu zdal­nie ste­ro­wa­ne­go zwia­dow­cy, pod­czas gdy ka­pi­tan i pilot wpa­try­wa­li się w trans­mi­sję z jego ka­me­ry. Sy­gnał do­cie­rał rów­nież do ma­łe­go ekra­nu w ła­dow­ni numer dwa, gdzie Mo­toya, Ham­mond i Tsui ubra­ni w kom­bi­ne­zo­ny próż­nio­we, ob­ła­do­wa­ni sprzę­tem ra­tun­ko­wym, i – na wszel­ki wy­pa­dek – bro­nią oso­bi­stą, cze­ka­li przy go­to­wym do lotu cią­gni­ku.

Car­ran­za w za­my­śle­niu gryzł ust­nik elek­tro­nicz­ne­go pa­pie­ro­sa. Nie po­do­ba­ła mu się ta sy­tu­acja. Łatwa z po­zo­ru ro­bo­ta, po­le­ga­ją­ca na zde­mon­to­wa­niu i prze­wie­zie­niu „ni­czy­je­go” sprzę­tu z opusz­czo­ne­go kom­bi­na­tu gór­ni­cze­go na Pa­ler­mo 3, za­czy­na­ła się kom­pli­ko­wać. A on nie cier­piał kom­pli­ka­cji. Tak samo, jak i nie­po­trzeb­ne­go ry­zy­ka. Jako ka­pi­tan miał jed­nak ho­no­ro­wy obo­wią­zek udzie­le­nia po­mo­cy każ­de­mu ko­smicz­ne­mu po­dróż­ni­ko­wi, który tego po­trze­bo­wał. Jed­nak taka akcja nio­sła w sobie pier­wia­stek nie­bez­pie­czeń­stwa, a on był od­po­wie­dzial­ny za tą dro­go­cen­ną jed­nost­kę i za­ło­gę.

Eme­ry­to­wa­ny ka­pi­tan Ce­sar­skiej Floty wła­do­wał w ten sta­tek wszyst­kie swoje oszczęd­no­ści oraz, po dłu­gich i żar­li­wych kłót­niach z żoną, środ­ki jakie uzy­skał sprze­da­jąc część ziemi z kiep­sko idą­cej plan­ta­cji kawy na An­da­lu­zji. Na po­zo­sta­łym skraw­ku te­re­nu za­im­pro­wi­zo­wał coś w ro­dza­ju stocz­ni i zajął się re­mon­tem stat­ku. Rose nie od­zy­wa­ła się do niego przez pra­wie dwa mie­sią­ce, aż któ­re­goś dnia po­ja­wi­ła się z pli­kiem pie­nię­dzy. „Masz! – Rzu­ci­ła w męża owi­nię­ty­mi w fo­lio­wą to­reb­kę bank­no­ta­mi. – Nic nie po­ra­dzę na to, że chcesz latać. Taki już je­steś. Ale mam na­dzie­je, że przy­naj­mniej będę miała z tego jakąś dy­wi­den­dę.” Po tym zda­rze­niu Eze­kiel do­wie­dział się dwóch rze­czy: że kocha swoją żonę jesz­cze bar­dziej, i że ma świet­ne imię dla nowej jed­nost­ki.

– Pra­wie na miej­scu. – Wy­rwał go za­my­śle­nia głos Molly.

Roz­chwia­ny obraz z re­cep­to­rów drona prze­ci­na­ły drob­ne nitki za­kłó­ceń. Wokół stat­ku uno­si­ły się chmu­ry odłam­ków zmu­sza­jąc Gib­son do ostroż­ne­go ma­new­ro­wa­nia. Na pra­wie stu­dwu­dzie­sto­me­tro­wym frach­tow­cu można było roz­róż­nić coraz wię­cej szcze­gó­łów.

Ae­ro­dy­na­micz­nie spłasz­czo­ny, owal­ny ka­dłub, prze­cho­dzą­cy ła­god­ny­mi li­nia­mi w pro­sto­pa­dło­ścian sek­cji na­pę­do­wej, po­zna­czo­ny był czar­ny­mi pla­ma­mi spa­le­ni­zny. W miej­scu, gdzie po­wi­nien znaj­do­wać się grot dzio­bu ster­cza­ły po­skrę­ca­ne wręgi i zwi­nię­te ni­czym przy­pa­lo­ne li­ście ka­wa­ły po­szy­cia.

Molly za­trzy­ma­ła ro­bo­ta bez­po­śred­nio przed stat­kiem. Ste­rów­ka ziała czer­nią sze­ro­ko roz­war­tej pasz­czy de­struk­cji. Za­pło­nę­ły punk­to­we re­flek­to­ry. Ja­skra­we, sztucz­ne świa­tło za­ry­so­wa­ło nie­re­gu­lar­ne linie po­wy­gi­na­nych blach pan­ce­rza. Białe okrę­gi peł­za­ły po wnę­trzu ka­dłu­ba uka­zu­jąc nie­po­ko­ją­cy obraz znisz­czeń. Z po­czer­nia­łych ścian wy­sta­wa­ły pęki sto­pio­nych kabli, po­wy­gi­na­ne me­ta­lo­we belki, nie­fo­rem­ne od­bu­do­wy urzą­dzeń i coś, co wy­glą­da­ło jak reszt­ki sta­no­wisk za­ło­gi. Na­to­miast tam, gdzie po­wi­nien znaj­do­wać się drugi rząd kon­te­ne­rów trans­por­to­wych była ide­al­nie sy­me­trycz­na linia prze­cię­te­go pio­no­wo ka­dłu­ba. Jakby ktoś w po­ło­wie stat­ku za­zna­czył linie i ni­czym w pro­gra­mie gra­ficz­nym ska­so­wał nie­po­trzeb­ne mu ele­men­ty.

– Uuu… Nie­źle obe­rwa­li. A potem jakby prze­cię­ło ich w pół – mruk­nął Costa.

– Na to wy­glą­da – po­twier­dził ka­pi­tan. – Pokaż co jest dalej, Gib­son.

Dron okrą­żył ka­dłub po­ka­zu­jąc obraz nie­wi­docz­nej do tej pory, ukry­tej w cie­niu, pra­wej burty.

– Co to jest? – ode­zwał się nagle Costa.

– Gdzie? – spy­ta­ła z oży­wie­niem Molly.

– Cof­nij tro­chę. Tutaj. – Na­wi­ga­tor wska­zał na ekra­nie pewną część ka­dłu­ba.

Klasa „Grot”, po­dob­nie jak „Yori”, zbu­do­wa­na była na iden­tycz­nej, stric­te ich­tio­lo­gicz­nej za­sa­dzie. Do dłu­gie­go, ni­czym ry­bie­go, me­ta­lo­we­go szkie­le­tu, gdzie ogon i krę­go­słup sta­no­wi­ła tuba na­pę­du stru­mie­nio­we­go, pod­wie­szo­no bryły kon­te­ne­rów trans­por­to­wych. Za­sad­ni­cza róż­ni­ca jed­nak po­le­ga­ła na tym, że uno­szą­ca się w prze­strze­ni na­prze­ciw­ko jed­nost­ka była o po­ło­wę więk­sza od „Dy­wi­den­dy”. Za­miast czte­rech ła­dow­ni, miała sześć, po trzy z każ­dej burty, i to znacz­nie więk­szych.

W pierw­szym kon­te­ne­rze wid­nia­ła sze­ro­ka wyrwa. Po­szcze­gól­ne płyty seg­men­to­wej bramy prze­ła­dun­ko­wej smęt­nie wsia­ły w prze­strze­ni, po­wy­krę­ca­ne siłą wy­bu­chu. Świa­tła ma­szy­ny zwia­dow­czej omio­tły wnę­trze po­miesz­cze­nia od­sła­nia­jąc obcy, nie­pa­su­ją­cy do resz­ty wy­po­sa­że­nia obiekt.

Za­cu­mo­wa­ny za po­mo­cą siat­ki prze­wo­dów i kabli, kil­ku­na­sto­me­tro­wy trzpień uno­sił się pio­no­wo w próż­ni han­ga­ru. Górna, szer­sza część urzą­dze­nia lśni­ła pa­ne­la­mi ge­ne­ra­to­rów so­lar­nych. Od­bi­te od kry­sta­licz­nych po­wierzch­ni świa­tła peł­za­ły po ścia­nach gro­ma­da­mi re­flek­sów. Dolny seg­ment ma­chi­ny skła­dał się na dwie trze­cie całej dłu­go­ści, ale miał o po­ło­wę mniej­szą śred­ni­cę. Na ciem­nej, ma­to­wej po­wierzch­ni obu­do­wy można było za­uwa­żyć zarys sze­re­gu po­dłuż­nych, roz­miesz­czo­nych po ob­wo­dzie klap.

– Wy­glą­da jak jakiś sa­te­li­ta – za­uwa­żył zdzi­wio­ny Car­ran­za po­wo­li ar­ty­ku­łu­jąc słowa. – Molly, spró­buj… Co to było?!

Sy­gnał z drona za­milkł. Ekran za­mi­go­tał i zawył mo­no­ton­nym ko­mu­ni­ka­tem o uszko­dze­niu jed­nost­ki zwia­dow­czej. Molly wcie­kłe wa­li­ła w kla­wia­tu­rę ter­mi­na­la pró­bu­jąc uzy­skać po­łą­cze­nie.

– Co jest! Co jest, kurwa. Jak to?! – klął ka­pi­tan. – Jak to, cał­ko­wi­cie znisz­czo­ny! No pięk­nie! Robot za pięt­na­ście ty­się­cy po­szedł się pie…

Car­ran­za nie do­koń­czył swo­jej zrzę­dli­wej ty­ra­dy du­si­gro­sza, bo w tej samej chwi­li za­wy­ły alar­my zbli­że­nio­we. Kon­so­le­ty za­pło­nę­ły czer­wie­nią in­for­mu­jąc o ak­ty­wa­cji po­kła­do­wych sta­no­wisk obro­ny.

– Co jest do… – zdą­żył mruk­nąć Costa, zanim ka­dłu­bem „Dy­wi­den­dy” wstrzą­snę­ło ude­rze­nie. Ekran w ste­rów­ce zalał ośle­pia­ją­co ja­skra­wy błysk wy­bu­chu.

– Bez­po­śred­nie tra­fie­nie! – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła pa­nicz­nie Molly. – O, matko! Prze­bi­cie w czwar­tej sek­cji!

– Skąd do nas walą!? – krzy­czał Car­ran­za.

– Nie wiem! Nie mam kon­tak­tu! – Zde­ner­wo­wa­na dziew­czy­na roz­pacz­li­wie ka­li­bro­wa­ła czuj­ni­ki pró­bu­jąc uzy­skać ja­kie­kol­wiek od­czy­ty.

– Po­sta­raj się, kurwa mać. Costa, za­bie­raj nas stąd!

Jim­mie­mu nie trze­ba było długo tłu­ma­czyć. Zanim ka­pi­tan zdą­żył skoń­czyć zda­nie, po­łą­czo­ny ze stat­kiem cy­ber­sprzę­giem pilot men­tal­nie wrzu­cił pełny ciąg ma­new­ro­wy, jed­no­cze­śnie od­pa­la­jąc flary i wa­bi­ki.

Lampy na wszyst­kich po­kła­dach zga­sły i za­pa­li­ły po­now­nie się po­now­nie, ale już ru­bi­nem trybu awa­ryj­ne­go. Więk­szość mocy za­własz­czy­ły sobie sys­te­my sztucz­nej gra­wi­ta­cji pró­bu­jąc skom­pen­so­wać prze­cią­że­nie, kiedy Costa po­ło­żył sta­tek w ostrym zwro­cie na lewą burtę.

Za­sko­czo­na grupa ra­tun­ko­wa z dru­giej ła­dow­ni za­chwia­ła się na no­gach, kiedy jed­nost­ką szarp­nę­ła eks­plo­zja. Chwi­lę po tym pod­ło­ga prze­chy­li­ła się, a trzech męż­czyzn bez­wład­nie prze­le­cia­ło na drugą stro­nę po­miesz­cze­nia.

Oto­czo­na świe­tli­sty­mi skrzy­dła­mi anio­ła z wy­so­ko­ener­ge­tycz­nych flar i ko­he­rent­ną siat­ką la­se­rów sys­te­mu obron­ne­go „Dy­wi­den­da Rose” na­bie­ra­ła szyb­ko­ści, kiedy obok pra­wej burty za­pło­nę­ło ko­lej­ne mi­nia­tu­ro­we słoń­ce.

 

Igor Bonin po raz ko­lej­ny za­klął z bez­sil­no­ści i pod­szedł do uzbro­jo­ne­go w pan­cer­ne szkło bu­la­ja. Zer­k­nął na ze­ga­rek. Jego je­dy­na szan­sa na oca­le­nie zwi­nę­ła się z or­bi­ty plu­jąc w prze­strzeń sal­wa­mi flar.

Gdyby nie te bły­ski, to w ogóle by ich nie za­uwa­żył, a teraz, jeśli ten sta­tek nie wróci bę­dzie miał na­praw­dę prze­je­ba­ne.

Od dwóch dni sie­dział w pół­mro­ku bez więk­szej na­dziei na ra­tu­nek. Co praw­da zdą­żył spu­ścić z in­sta­la­cji fil­tru­ją­cej pewną ilość czy­stej wody, ale do je­dze­nia miał tylko po­dzie­lo­ny na kost­ki ener­ge­tycz­ny ba­to­nik, który ja­kimś cudem zna­lazł się w kie­sze­ni kom­bi­ne­zo­nu.

Oto­czo­ny przez te me­cha­nicz­ne kosz­ma­ry. Jego myśli parę razy wę­dro­wa­ły w kie­run­ku nie­wiel­kie­go pi­sto­le­tu ma­gne­tycz­ne­go, i pew­nej roz­pacz­li­wej moż­li­wo­ści jaką ze sobą niósł. Ale póki co, sta­now­czo od­rzu­cił tą opcję. Jesz­cze bę­dzie na to czas… 

Po­miesz­cze­nie ma­szy­now­ni wy­peł­nia­ło ciche bu­cze­nie ma­szy­ne­rii ukry­tej w ku­li­stej obu­do­wie re­ak­to­ra. Oświe­tle­nie za­pew­nia­ła po­je­dyn­cza lamp­ka nad bla­tem warsz­ta­tu. Ja­kimś cudem jesz­cze dzia­ła­ła. Tak samo jak sek­cja chło­dze­nia re­ak­to­ra i pod­trzy­my­wa­nia życia. Resz­ta padła w mo­men­cie ataku i do tej pory, mimo jego usil­nych prób nie po­tra­fił wskrze­sić głów­ne­go sys­te­mu. Pra­co­wał na pod­ręcz­nym ta­ble­cie dia­gno­stycz­nym, który głów­ny i je­dy­ny me­cha­nik “Na­po­le­ona” za­wsze nosił przy sobie. To nie była równa walka. Rów­nie do­brze mogły re­mon­to­wać spa­lo­ny dom srebr­ną taśmą i gumą do żucia. Im­puls elek­tro­ma­gne­tycz­ny wy­two­rzo­ny pod­czas eks­plo­zji na dzio­bie mu­siał pójść prze­wo­da­mi, aż do rdze­nia głów­ne­go kom­pu­te­ra, sie­jąc spu­sto­sze­nie w sys­te­mie ni­czym fran­ca w bur­de­lu. Kiedy po raz ko­lej­ny prze­kli­na­jąc, pró­bo­wał uru­cho­mić dia­gno­sty­kę, ostry błysk bia­łe­go świa­tła zalał po­miesz­cze­nie. Do­padł do bu­la­ja tylko po to, żeby zo­ba­czyć jak obca jed­nost­ka od­la­tu­je w siną dal.

Szok trwał tylko chwi­lę.

Jak sza­lo­ny rzu­cił się do pracy po wpły­wem na­głe­go olśnie­nia. Uży­wa­jąc tego co miał pod ręką przez ostat­nią go­dzi­nę grze­bał w ukła­dach trans­pon­de­ra pró­bu­jąc pod­łą­czyć się pod jego sys­te­my nadaw­cze. Całe szczę­ście, ta­blet miał od­po­wied­nie opro­gra­mo­wa­nie i w końcu udało mu się zmo­dy­fi­ko­wać i wy­słać cy­fro­wy sy­gnał. Chyba.

Coś puk­nę­ło de­li­kat­nie kilka razy w bulaj.

Fio­le­to­wo­skó­ry Ro­sja­nin od­czoł­gał się w naj­dal­szy w kąt po­miesz­cze­nia ści­ska­jąc w ręku pi­sto­let. Spoj­rzał na le­żą­cy na warsz­ta­cie ko­mu­ni­ka­tor. Z gło­śnicz­ka za­czę­ła wy­le­wać się seria pi­sków do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cych jakiś język bi­nar­ny.

Igor Bonin po raz ko­lej­ny za­klął ze stra­chu i bez­sil­no­ści.

 

*****

 

– Ła­dow­nia! Zgło­ście się! Wszy­scy cali!? – Słu­chaw­ka w uchu Fe­lik­sa na­tar­czy­wie skrze­cza­ła za­nie­po­ko­jo­nym gło­sem ka­pi­ta­na.

Lekko po­obi­ja­ny Mo­toya pod­niósł się na nogi, po tym jak nie­spo­dzie­wa­ny ma­newr „Dy­wi­den­dy” majt­ną nim o ścia­nę han­ga­ru. W my­ślach po­ja­wił się pod­su­nię­ty przez en­bio­ta ra­port o sta­nie or­ga­ni­zmu. W oko­li­cach mię­śnia czwo­ro­gło­we­go uda za­czy­nał for­mo­wać się krwiak. Armia na­no­ko­mó­rek już pę­dzi­ła au­to­stra­da­mi ar­te­rii by ocho­czo zając się na­pra­wą pęk­nię­tych od ude­rze­nia na­czy­nek. Nie było to ja­kieś po­waż­ne uszko­dze­nie, ale sym­biont nie omiesz­kał w ten spo­sób za­zna­czyć swo­jej obec­no­ści, pod­sy­ła­jąc go­spo­da­rzo­wi cał­ko­wi­cie nie­po­trzeb­ną w tej chwi­li in­for­ma­cję.

Felix ro­zej­rzał się wokół. Ham­mond uniósł rękę z wy­cią­gnię­tym kciu­kiem, a Tsui rzu­cił wy­jąt­ko­wo so­czy­stą wią­zan­kę prze­kleństw.

– Tak, w po­rząd­ku! – od­po­wie­dział Mo­toya. – Co się dzie­je?

– Po­szły na nas trzy ra­kie­ty – re­la­cjo­no­wał Car­ran­za. – Dwie ze­strze­li­ły au­to­ma­tycz­ne sys­te­my obro­ny, a jedna przy­wa­li­ła w czwór­kę. – Męż­czyź­ni spoj­rze­li na sie­bie zszo­ko­wa­nym wzro­kiem. Mieli cho­ler­ne szczę­ście, bo „czwór­ka” bez­po­śred­nio są­sia­do­wa­ła z „dwój­ką”. Od szyb­kiej i wy­jąt­ko­wo bo­le­snej śmier­ci dzie­li­ła ich teraz tylko śluza prze­ła­dun­ko­wa i cien­kie prze­pie­rze­nie z kom­po­zy­to­wej stali, na które wła­śnie na­pie­ra­ło ci­śnie­nie kilku ton pró­bu­ją­ce­go uciec w prze­strzeń ko­smicz­ną po­wie­trza. Bez słowa, jakby na jedną, wy­da­ną men­tal­nie ko­men­dę, za­czę­li za­kła­dać hełmy. – Zo­stań­cie w po­go­to­wiu, na razie spie­prza­my ile fa­bry­ka dała – dodał ka­pi­tan.

– O.K. Ni­g­dzie się nie wy­bie­ra­my – mruk­nął Ham­mond.

Mo­toya ro­zej­rzał się po ską­pa­nym w czer­wo­nym świe­tle han­ga­rze. Prze­wró­co­ny cią­gnik leżał na boku. Pod­czas zwro­tu mu­sia­ły pu­ścić mo­co­wa­nia. Do­brze, że stali z dru­giej stro­ny po­jaz­du, bo ina­czej te kil­ka­set ki­lo­gra­mów że­la­stwa mogło kogoś przy­gnieść.

Cią­gnik to był au­tor­ski po­mysł Ham­mon­da i cał­kiem nie­źle spraw­dzał się jako wspar­cie przy pra­cach w próż­ni. We­hi­kuł z wy­glą­du przy­po­mniał lą­do­wy motor obu­do­wa­ny sze­ścien­ną klat­ką z kom­po­zy­tów, tylko za­miast kół miał skom­pli­ko­wa­ny sys­tem dysz ma­new­ro­wych. Cen­tral­ne miej­sce zaj­mo­wał panel ste­row­ni­czy i miej­sce dla pi­lo­ta. Na obu­do­wie sil­ni­ka było miej­sce na pal­nik, spa­war­kę i kilka in­nych przy­dat­nych na­rzę­dzi. Z za­ło­że­nia w cią­gni­ku było miej­sce dla dwóch osób, ale w razie po­trze­by resz­ta astro­nau­tów mogła przy­piąć się li­na­mi do klat­ki i miarę wy­god­nie po­dró­żo­wać na nie­wiel­kie dy­stan­se, bez nad­wy­rę­ża­nia re­zerw mocy i sys­te­mów na­pę­do­wych ska­fan­drów.

– Spró­bu­je­my to po­sta­wić – po­wie­dział Mo­toya. Sztucz­na gra­wi­ta­cja już dzia­ła­ła więc po­jazd swoje ważył. W trzech zła­pa­li za jedną z ram i z gło­śnym hu­kiem usta­wi­li ma­szy­nę w od­po­wied­niej po­zy­cji.

– Spraw­dzę sys­te­my – za­ko­mu­ni­ko­wał Tony wska­ku­jąc na sio­deł­ko pi­lo­ta.

– Czu­je­cie to? – spy­tał nagle Tsui.

– Co? – Jan­kes za­marł w bez­ru­chu w sku­pie­niu marsz­cząc brwi.

Felix dzię­ki „ci­che­mu ko­le­dze” miał zde­cy­do­wa­nie lep­sze zmy­sły, niż resz­ta ludzi. Dla­te­go z uzna­niem zer­k­nął na chiń­czy­ka, który pra­wie w tym samym mo­men­cie wy­czuł ryt­micz­ne wi­bra­cje prze­cho­dzą­ce przez pod­ło­gę. Hełmy tłu­mi­ły więk­szość od­gło­sów dla­te­go prze­łą­czył się na ze­wnętrz­ny mi­kro­fon.

W pu­stych prze­strze­niach han­ga­ru od­bi­ja­ły się echem dud­nią­ce ude­rze­nia me­ta­lu o metal. Po­je­dyn­cze, nie­sko­or­dy­no­wa­ne dźwię­ki wy­raź­nie do­bie­ga­ły ze ścia­ny dzie­lą­cej

– Mo­stek. – Mo­toya ze spo­ko­jem uru­cho­mił ko­mu­ni­ka­tor i po­cze­kał na zgło­sze­nie – Macie może obraz ze ka­me­ry w czwór­ce?

– Se­kun­da, spraw­dzę. – Usły­szał głos Molly. – Nie. Eks­plo­zja mu­sia­ła ją uszko­dzić. A co jest?

– Jesz­cze nie wiem… – po­wie­dział po­cho­dząc po­wo­li do śluzy. We­dług jego wie­dzy ten han­gar był pusty. Do­pie­ro na Pa­ler­mo miał za­peł­nić się zde­mon­to­wa­nym sprzę­tem gór­ni­czym.

Coś z po­tęż­nym im­pak­tem przy­wa­li­ło w po­kry­wę włazu.

Silna wi­bra­cja, która prze­szła przez pod­ło­gę, roz­la­ła się nie­przy­jem­nym mro­wie­niem po sto­pach i za­gra­ła dźwięcz­ne piano na osło­nie hełmu, spra­wi­ła, że Felix bły­ska­wicz­nie wy­cią­gnął krót­ki mo­no­miecz. Za­mo­co­wa­na w po­chwie na udzie broń pro­duk­cji Chry­sle­ra w tej chwi­li była jego je­dy­nym uzbro­je­niem. Ka­ra­bin leżał sobie bez­pro­duk­tyw­nie kilka me­trów dalej, na obu­do­wie spa­war­ki. Resz­ta chło­pa­ków była bar­dziej prze­zor­na i trzy­ma­ła splu­wy przy sobie. Tsui wła­śnie po­ło­żył rękę na ka­bu­rze la­se­ra, a Ham­mond od­piął z ol­stra przy cią­gni­ku ka­ra­bin pla­zmo­wy. W mgnie­niu oka Jan­kes scho­wał się za po­jazd, a chiń­czyk klę­ka­jąc z wy­ce­lo­wa­nym la­se­rem, przy­tu­lił się do jed­nej z bocz­nych ścian.

En­biont in­stynk­tow­nie prze­łą­czał rożne tryby wi­dze­nia, aż za­trzy­mał się na czymś, co mogło ucho­dzić za na­miast­kę ter­mo­wi­zji. Na tle czar­nej i zim­nej ścia­ny wy­raź­nie od­zna­czał się jeden ob­szar. Osło­nię­te ko­lo­ro­wą kur­ty­ną fa­lu­ją­ce­go od cie­pła po­wie­trza, wrota śluzy prze­ła­dun­ko­wej za­czę­ły roz­ża­gwiać się w oko­li­cach jed­ne­go z za­wia­sów. Po chwi­li  nie­pal­na, szara farba złusz­czy­ła się, po­zwi­ja­ła w czar­ne przy­pa­lo­ne ru­lo­ni­ki i od­pa­dła od po­wierzch­ni drob­nym śnież­kiem.

– Car­ran­za, włącz pompy w dwój­ce! – wrza­snął do mi­kro­fo­nu Mo­toya, co­fa­jąc się od włazu. Sym­biont wy­czy­tu­jąc za­gro­że­nie zalał jego or­ga­nizm falą bo­jo­wej che­mii. Go­to­we do na­tych­mia­sto­wej akcji nerwy drża­ły ni­czym trą­ca­ne do­ty­kiem ad­re­na­li­ny stru­ny.

– Mo­toya, co tam się dzie­je do cho­le­ry!? – do­py­ty­wał się zde­ner­wo­wa­ny ka­pi­tan.

– Za chwi­lę na­stą­pi de­her­me­ty­za­cja. Włącz te za­sra­ne pompy! – wark­nął Felix

Nie­mal na­tych­miast sko­ble głów­nych wrót za­trza­snę­ły się od­ci­na­jąc ich od resz­ty stat­ku. Na wi­szą­cym na ścia­nie pa­ne­lu kon­tro­l­nym po­ja­wi­ła się in­for­ma­cja o

Żółte cyfry na czuj­ni­ka ci­śnie­nio­we­go ska­fan­dra za­pło­nę­ły ostrze­gaw­czą czer­wie­nią, i za­czę­ły le­cieć na łeb, na szyję. Kiedy za­trzy­ma­ły się na gra­ni­cy 214,9 hPa na po­wierzch­ni drzwi za­kwi­tła mała żółta plam­ka. Z po­cząt­ku nie­śmia­ły pło­myk szyb­ko urósł i zwy­mio­to­wał po­ma­rań­czo­wym stru­my­kiem roz­to­pio­ne­go me­ta­lu. W han­ga­rze roz­legł się, i na­tych­miast umilkł, świst ucie­ka­ją­cej przez wy­pa­lo­ny otwór at­mos­fe­ry.

Felix z po­nu­rą fa­scy­na­cją ob­ser­wo­wał jak ostat­nie cen­ty­me­try sko­bla zmie­nia­ją stan ze sta­łe­go na płyn­ny, po czym pro­myk bry­zgnął jesz­cze ostat­nim ła­dun­kiem ener­gii i znikł. Po­zna­czo­ne stru­my­ka­mi sto­pio­ne­go me­ta­lu wrota, wi­sia­ły jesz­cze przez chwi­lę we fra­mu­dze trzy­ma­ne przez reszt­ki uszczel­nie­nia, aż wy­strze­li­ły gwał­tow­nie i wpa­dły do ła­dow­ni. Przez pod­ło­gę prze­bie­gła ko­lej­na fala wy­raź­nie wy­czu­wal­ne­go drże­nia. Reszt­ki wy­peł­nio­nej ga­za­mi at­mos­fe­ry wy­ssa­ła próż­nia.

W głębi mrocz­nej cze­lu­ści „czwór­ki” za­pło­nę­ły ja­do­wi­cie zie­lo­ne świa­tła.

Do ła­dow­ni wpełzł me­ta­lo­wy kosz­mar.

Uszko­dzo­ny ogniem po­kła­do­wej obro­ny la­se­ro­wej twór przy­po­mi­nał czar­ną ćmę na sze­ściu me­ta­lo­wych od­nó­żach. Bły­ska­wicz­nie po­ru­szał się po han­ga­rze jakby ba­da­jąc teren. Na zło­żo­nych na grzbie­cie skrzy­dłach w kształ­cie delty ja­śniał wzór z żół­tych cyfr ozna­cze­nia ko­do­we­go.

Nagle me­cha­nicz­ny robak znie­ru­cho­miał i po­wo­li od­wró­cił się w stro­nę sa­mot­ne­go czło­wie­ka sto­ją­ce­go na środ­ku han­ga­ru.

En­biont osza­lał.

Po­przez ota­cza­ją­ce sym­bion­ta in­fo­po­le mózg Fe­lik­sa za­la­ła fala cha­otycz­nych da­nych. Po­ziom che­mii bo­jo­wej w ciągu ułam­ka se­kun­dy osią­gnął po­ziom kry­tycz­ny. Po­czuł jak bez­wied­nie od­sła­nia zęby w przy­pły­wie nie­ujarz­mia­nej agre­sji. Sym­biot wył i ci­skał się, jakby po­czuł, że może opu­ścić bez­piecz­ne schro­nie­nie ludz­kie­go ciała. Sko­czyć i gryźć. Szar­pać. Dra­pać.

Ham­mond i Tsui wresz­cie przy­po­mnie­li sobie po co mają broń.

Pod ogniem ręcz­ne­go la­se­ra chiń­czy­ka na pan­ce­rzu in­sek­ta za­kwi­tły pło­mien­ne kwia­ty wa­po­ry­zu­ją­ce­go me­ta­lu. Świe­tli­ste kule pla­zmy, wy­rzu­ca­ne przez ma­gne­tycz­ny napęd ka­ra­bi­nu To­ne­go ude­rzy­ły w bok stwo­ra, tuż pod linią skrzy­deł. Głowa owada ozdo­bio­na ple­ja­dą opa­li­zu­ją­cych na zie­lo­no re­cep­to­rów ob­ró­ci­ła się wokół osi w kie­run­ku za­gro­że­nia i bry­zgnę­ła salwą zło­te­go świa­tła. Nie­dba­le wy­ce­lo­wa­ny pro­mień prze­je­chał po klat­ce cią­gni­ka od­ci­na­jąc ka­wał­ki kom­po­zy­to­wych rurek. Ko­man­dos rzu­cił się w uniku na zie­mię.

Świat wokół Mo­toya uto­pił się w ad­re­na­li­no­wym sma­rze bul­let time. Po­strze­ga­nie w try­bie bo­jo­wym prze­twa­rza­ło dane o wiele szyb­ciej niż prze­cięt­ny czło­wiek. Wy­pro­wa­dził atak. Jed­nym sko­kiem po­ko­nał czte­ry metry dzie­lą­ce go od ro­ba­la i ciął mo­no­mie­czem, wkła­da­jąc w ude­rze­nie całą siłę ge­ne­ro­wa­ną przez kar­bo-po­li­me­ro­wy szkie­let i pół­syn­te­tycz­ne mię­śnie. Nie znał sła­bych punk­tów tej jed­nost­ki. Po pro­stu ude­rzył w wy­sta­ją­cą przed kor­pus sferę z re­cep­to­ra­mi.

Pół­prze­źro­czy­sta broń o po­wierzch­ni cię­cia kilku ato­mów, bez pro­ble­mów ze­rwa­ła łą­cze­nia mo­le­ku­lar­ne mię­dzy czą­stecz­ka­mi pan­ce­rza. Ośle­pio­ny owad za­czął rzu­cać się gwał­tow­nie na wszyst­kie stro­ny. Felix scho­dząc z linii strza­łu swoim ko­le­gom prze­zor­nie prze­to­czył się w uniku pod jedną ze ścian.

Ham­mond i Tsui wa­li­li do po­czer­nia­łe­go kor­pu­su do­pó­ki nie wy­czer­pa­li ogniw. Potem zmie­ni­li ma­ga­zyn­ki i po­wtó­rzy­li ope­ra­cję, aż ma­szy­ne­ria na pod­ło­dze znie­ru­cho­mia­ła.

Felix z za­cię­tym wy­ra­zem twa­rzy stał pod ścia­ną pró­bu­jąc opa­no­wać sza­le­ją­ce­go od cha­otycz­nych trans­mi­sji ebio­ta.

 

*****

 

– Jak to się zna­la­zło w ka­dłu­bie? – spy­tał Tsui z lek­kim nie­po­ko­jem w gło­sie.

– Mu­siał prze­do­stać się przez osła­bio­ne osło­ny, kiedy do­sta­li­śmy pla­zmów­ką. – ode­zwał się ka­pi­tan.

De­flek­tor było w za­sa­dzie słab­szą wer­sją stazy Bo­row­skie­go, uży­wa­nej przy trans­fe­rach pod prze­strzen­nych, i miał chro­nić ka­dłub przed ko­li­zja­mi z ko­smicz­nym śmie­ciem. Dzia­ła­ją­ca na za­sa­dzie stud­ni gra­wi­ta­cyj­nej pro­tek­cja zmie­nia­ła tra­jek­to­rię wszel­kich fi­zycz­nych obiek­tów jakie wcho­dzi­ły w jej za­sięg i sta­no­wi­ła dość sku­tecz­ne re­me­dium przed prze­bi­ciem po­szy­cia przez mi­kro­me­te­ory­ty. Zde­rze­nie nawet z nie­wiel­ki­mi ma­sa­mi przy re­la­tyw­nej pręd­ko­ści kil­ku­na­stu pro­cent świa­tła wy­zwa­la­ło gi­gan­tycz­ne siły. Prak­tycz­nym aspek­tem ta­kiej ochro­ny było to, że żaden po­sia­da­ją­cy okre­ślo­ną masę obiekt nie mógł do­tknąć ka­dłu­ba.

Nie do­ty­czy­ło to broni ener­ge­tycz­nych oraz gło­wic pla­zmo­wych. Zbu­do­wa­ne na za­sa­dzie dwu­dzie­sto­wiecz­nych po­ci­sków prze­ciw­pan­cer­nych ra­kie­ty rwały na pierw­szej fi­zycz­nej prze­szko­dzie lub polu gra­wi­ta­cyj­nym i uwal­nia­ły trzpień z roz­grza­nych do tem­pe­ra­tu­ry słoń­ca gazów. Sil­nie zjo­ni­zo­wa­ny stru­mień pla­zmy prze­ta­piał więk­szość pan­ce­rzy w ułam­ku se­kun­dy.

Gib­son stała z otwar­ty­mi usta­mi nad po­czer­nia­łym od la­se­ro­we­go ognia kor­pu­sem me­ta­lo­we­go ro­ba­la. Nagle krzyk­nę­ła i wy­bie­gła z ła­dow­ni.

– A tej co? – spy­tał Ham­mond.

– Prze­cież ten typ tak ma – uśmiech­nął się Tsui. – Znasz ją, jest w fazie.

Wszy­scy byli przy­zwy­cza­je­ni do za­wie­szek Molly. Eks-ka­det­ka Ce­sar­skiej Aka­de­mii Woj­sko­wej wy­ka­zy­wa­ła cho­ro­bli­we wręcz za­in­te­re­so­wa­nie wszel­ki­mi no­win­ka­mi tech­no­lo­gicz­ny­mi. Kiedy tra­fi­ła na coś ta­kie­go, wpa­da­ła stan dzi­kiej eu­fo­rii na­zy­wa­nej przez chiń­czy­ka „fazą”.

– Wiem, co to jest! – wy­raź­nie pod­nie­co­na Molly kilka minut póź­niej wpa­dła do ła­dow­ni jak burza, omal nie wy­wra­ca­jąc się na progu śluzy. – Znam ten sys­tem! – pisz­cza­ła jak na­sto­lat­ka ma­cha­jąc trzy­ma­nym w ręku ta­ble­tem. – Pa­mię­ta­cie tego ko­le­sia z baru na sta­cji Mur­do­cha? Tego sta­ru­cha z ob­słu­gi tech­nicz­nej? No więc ostat­nio tro­chę z nim po­ga­da­łem i oka­za­ło się, że ma cał­kiem po­kaź­ną ko­lek­cję cie­ka­wo­stek. Wy­mie­ni­łam się z nim zbio­ra­mi, ale zro­bi­łam kiep­ski in­te­res bo…

– Do pu­en­ty Gib­son – usa­dził jej zapał Car­ran­za.

– No więc wśród tych śmie­ci, co mi opchnął, były ulot­ki re­kla­mo­we z Expo na Nowym Pe­ki­nie, jesz­cze z przed Upad­ku – szcze­bio­ta­ła nie­zra­żo­na lo­do­wa­tym tonem ka­pi­ta­na. – I było tam coś ta­kie­go. – Z dumą po­ka­za­ła im plik na ta­ble­cie – Pro­jekt na­zy­wał się „Wa­ta­ha 2.1”. Miał sta­no­wić in­te­gral­ny sys­tem za­bez­pie­czeń prze­stra­sze­ni przed in­fil­tra­cją ma­szy­na­mi szpie­gow­ski­mi. Taka bez­za­ło­go­wa sta­cja dro­nów prze­chwy­tu­ją­cych, za­rzą­dza­nych przez sys­te­my bio­nicz­nej SI.

Gib­bons mu­sia­ła wie­dzieć takie rze­czy, w końcu wła­śnie za to Car­rn­za jej pła­cił. Jeśli gdzieś, kie­dyś ist­nia­ła jakaś na­miast­ka tech­no­lo­gii, o któ­rej nie wie­dzia­ła­by Molly, to zna­czy, że albo była tylko plot­ką, albo gdzieś w na­szej ga­lak­ty­ce mu­sia­ła ist­nieć inna roz­wi­nię­ta tech­no­lo­gicz­nie cy­wi­li­za­cja, która mogła nią dys­po­no­wać.

– A bar­dziej po ludz­ku? – spy­tał Tsui.

– Mamy tu, na or­bi­cie, stado nie­zbyt przy­jaź­nie na­sta­wio­nych wil­ków – pro­mie­nia­ła za­chwy­co­na dziew­czy­na.

Zgro­ma­dze­ni w han­ga­rze męż­czyź­ni za­mil­kli prze­tra­wia­jąc po­da­ne in­for­ma­cje.

– Dla­cze­go aku­rat wilki? – gło­śno za­sta­na­wiał się ka­pi­tan.

– W ulot­ce na­pi­sa­li – czy­ta­ła Molly – że ten ga­tu­nek cha­rak­te­ry­zu­je się sil­nym in­stynk­tem te­ry­to­rial­nym. Na bazie tej be­ha­wio­ry­sty­ki stwo­rzo­no bio­lo­gicz­ne kom­pu­te­ry opar­te na se­kwen­cji DNA. Po pro­stu wy­ko­rzy­sta­li ten in­stynkt two­rząc do­sko­na­łych straż­ni­ków. Po­lu­ją na każdą zwie­rzy­nę która wej­dzie na ich teren, a nie poda kodu iden­ty­fi­ka­cyj­ne­go.

– O ile do­brze pa­mię­tam – chrząk­nął Ham­mond – to wilki, to takie po­kry­te fu­trem zwie­rza­ki z wiel­ką pasz­czą. Coś jak psy, tylko po­dob­no żyły dziko na sta­rusz­ce Ziemi. A to, co by nie mówić, to nie wy­glą­da jak pies – wy­ra­ził swoją wąt­pli­wość, sztur­cha­jąc nogą me­ta­lo­we tru­chło.

– To tylko drony, głup­ta­sie – Molly prze­wró­ci­ła ocza­mi – Nada­li im in­sek­to­idal­ne po­wło­ki, bo do­brze spraw­dza­ją się w prze­strze­ni. Zresz­tą, to ro­bo­ty are­oor­bi­tal­ne. Zo­bacz na te skrzy­dła o zmien­nej geo­me­trii. Dzię­ki nim mogą ope­ro­wać w at­mos­fe­rze. Chyba nie są­dzi­łeś, że ktoś bę­dzie na tyle sza­lo­ny, żeby pro­jek­to­wać ma­szy­ny w kształ­cie wil­ków?

– Nie, ale jakiś „ge­niusz” wpadł na po­mysł aby za­pro­jek­to­wać sys­tem ochron­ny na bazie be­ha­wio­ry­sty­ki te­ry­to­rial­nej dra­pież­ni­ków – mruk­nął Felix.

– A ten ge­niusz to… – Uśmiech­nię­ta od ucha do ucha dziew­czy­na prze­wi­nę­ła plik z pre­me­dy­ta­cją bu­du­jąc na­pię­cie. Lu­bi­ła takie mo­men­ty. – …kor­po­ra­cja To­shi-Laux In­ter­ste­lar.

Chwi­lę try­um­fu ode­brał jej spo­koj­ny ba­ry­ton Costy, który nagle ode­zwał się we wszyst­kich ko­mu­ni­ka­to­rach:

– Ka­pi­ta­nie. Ode­bra­łem trans­mi­sję z wraku.

Cała za­ło­ga spoj­rza­ła na sie­bie z nie­do­wie­rza­niem. Dla­te­go nikt nie zwró­cił uwagi na szok ma­lu­ją­cy się ma­lu­ją­cy na twa­rzy Fe­lik­sa, kiedy padła nazwa pro­du­cen­ta dro­nów.

 

*****

 

Cała za­ło­ga „Dy­wi­den­dy” sie­dzia­ła zgro­ma­dzo­na w mesie.

– Kil­ka­na­ście minut temu zmie­nił się sys­tem nada­wa­nia ich trans­pon­de­ra. – Na słu­żą­cym zwy­kle do roz­ryw­ko­wych celów ekra­nie Costa przy­wo­łał treść ko­mu­ni­ka­tu.

 

SOS. NA­PO­LE­ON. INŻ. IGOR BONIN UWIĘ­ZIO­NY W MA­SZY­NOW­NI NA RUFIE. STA­TEK OPA­NO­WA­NY PRZEZ DRONY NIE­ZNA­NE­GO TYPU. SOS. KOM 46 MHZ

 

– Kom 46 mHz? – spy­tał Tsui.

– Pew­nie czę­sto­tli­wość ko­mu­ni­ka­to­ra krót­ko­fa­lo­we­go. Coś jak nasze po­kła­do­we kol­czy­ki. – Molly do­tknę­ła ucha.

– Pró­bo­wa­łeś się po­łą­czyć? – spy­tał na­wi­ga­to­ra Car­ran­za.

– Tak, ale nie mam za­się­gu. A może coś za­kłó­ca sy­gnał? – od­parł Costa.

– Jakim cudem ten koleś jesz­cze żyje? Prze­cież te ro­ba­le roz­pie­przy­ły od środ­ka ich sta­tek, a o mało co nie zro­bi­ły tego sa­me­go z na­szym. Dla­cze­go się nie do­bra­ły do tego typa? – do­cie­kał Ham­mond.

– Nie mam po­ję­cia. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi Molly. – Te wil­cze SI pew­nie sie­dzą tu od Upad­ku. Czyli ponad sie­dem­dzie­siąt lat. Cho­le­ra wie, jakie al­go­ryt­my be­ha­wio­ral­ne mogły wy­ewo­lu­ować.

–  Mamy ja­kieś szan­se by wy­do­stać tego fa­ce­ta?

– Zba­da­łam szcząt­ki ro­ba­la. Pełna pa­le­ta czuj­ni­ków. Ter­micz­ne, ruchu, radar, spek­tro­metr. Wszyst­ko z naj­now­szej, przed Upad­ko­wej ge­ne­ra­cji, czyli lep­sze niż co­kol­wiek co dziś pro­du­ku­je­my. Wy­kry­ją każda smugę ener­gii, elek­trycz­no­ści czy sy­gnał świetl­ny jaki wej­dzie w ich za­sięg. A potem to ze­strze­lą. Co praw­da uzbro­je­nie po­kła­do­we nie jest zbyt silne, laser ma nie­speł­na pięć me­ga­wa­tów mocy i był prze­zna­czo­ny do zwal­cza­nia in­nych dro­nów. Praw­dzi­we nie­bez­pie­czeń­stwo niosą ze sobą dwie ko­mo­ry na ra­kie­ty pla­zmo­we krót­kie­go za­się­gu. Te na dro­nie z han­ga­ru były puste, ale resz­ta z nich mogła za­cho­wać jakiś zapas.

– Ile ich tam może być? To zna­czy ro­ba­li?

– We­dług ulot­ki sa­te­li­ta ser­wi­so­wy ma pięć komór po­ci­sko­wych. Razy dwa, czyli łącz­nie dzie­sięć ra­kiet. W nas po­le­cia­ły trzy, tamci też do­sta­li dwoma, trze­ma. Tak, czy ina­czej zo­sta­ło może czte­ry.

– „Dy­wi­den­da” to nie krą­żow­nik. Wy­star­czy jedna, do­brze wy­ce­lo­wa­na, żeby po­słać nas do dia­bła.

Dry­fu­ją­ce wokół Na­po­le­ona śmie­ci pod­su­nę­ły mu pewną myśl.

Po­dzie­lił się swoim po­my­słem z resz­tą za­ło­gi. Ham­mond prych­nął śmie­chem, Costa po­pu­kał się w czoło zna­czą­cym ge­stem, a spoj­rze­nia Gib­son i Tsui mó­wi­ły same za sie­bie. Ka­pi­tan sie­dział z po­nu­rym wy­ra­zem twa­rzy wpa­tru­jąc się w treść ode­bra­ne­go ko­mu­ni­ka­tu.

– Od­cho­dzi­my ze sta­cjo­nar­nej na dwa AU. Mo­toya, do mojej ka­ju­ty.

 

*****

 

– Czy cie­bie do resz­ty już po­pier­do­li­ło?! – za­czął bez­ce­re­mo­nial­nie Eze­kiel kiedy za­siadł za sze­ro­kim bla­tem biur­ka.

Wy­strój ka­pi­tań­skiej ka­ju­ty zde­cy­do­wa­nie róż­nił się od resz­ty spar­tań­skich po­mie­szań „Dy­wi­den­dy”. Wy­peł­nio­na cie­płym świa­tłem lampy z aba­żu­rem tchnę­ła po­wie­wem prze­szło­ści, dawno utra­co­nych cza­sów ziem­skich stat­ków oce­anicz­nych. Zre­kon­stru­owa­ny we­dług zdjęć z końca XIX wieku pokój, był fi­zycz­nym od­zwier­cie­dla­niem ro­man­tycz­nej duszy la­ty­no­sa. Na po­kry­tych ciem­no­brą­zo­wą bo­aze­rią ścia­nach uśmie­cha­ły się zdję­cia ka­pi­tań­skiej ro­dzi­ny i przy­ja­ciół.

– Zde­fi­niuj „po­pier­do­li­ło” – od­pa­ro­wał spo­koj­nie Fe­liks roz­wa­la­jąc się wy­god­nie ulu­bio­nym fo­te­lu ka­pi­ta­na.

– Je­że­li do­brze ro­zu­miem, to chcesz się wy­strze­lić w ko­smos w ska­fan­drze bez za­si­la­nia – Ca­ran­za za­czerp­nął tchu. – Na­stęp­nie, na­ra­żo­ny na sub-ze­ro i pro­mie­nio­wa­nie prze­le­cieć nie­okre­ślo­ny dy­stans bez uży­cia na­wi­ga­cji czy dysz ma­new­ro­wych, by w tra­fić w or­bi­tu­ją­cy sta­tek, wy­ha­mo­wać, zneu­tra­li­zo­wać nie­wia­do­mą licz­bę bo­jo­wych dro­nów i ura­to­wać ja­kieś ob­ce­go fa­ce­ta. Prze­pra­szam, ale, do kurwy nędzy, dla mnie, to nie jest plan kogoś, kto ma kon­takt ze swoim mó­zgiem.

Mo­toya mil­czał. Cze­kał spo­koj­nie aż krew­ki ka­pi­tan doj­dzie do sie­bie. Pod­szedł do biur­ka otwo­rzył pu­deł­ko z cy­ga­ra­mi, od­ciął koń­ców­kę jed­ne­go z nich, od­pa­lił i wró­cił na fotel. Po­kła­do­wa wen­ty­la­cja z lek­kim szu­mem zwięk­szy­ła od­ciąg gazów z ka­ju­ty.

– Fe­liks – za­czął spo­koj­nie ka­pi­tan. – Wi­dzia­łam, że nie biorę na po­kład ja­kie­goś lesz­cza jak za­wi­ja­łem cię z Eme­ral­da. Ale teraz, to prze­gi­nasz. Każdy ma gra­ni­ce moż­li­wo­ści, nawet en­biont.

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo ciekawe, a przede wszystkim wciągające. Jedyne co, to nazwa Dominium raczej kojarzy mi się z pizzą, niż zasłużonym tytułem, jednak to tylko jakieś moje restauracyjne resentymenty haha 

Dzięki za wizytę.

Nie pomyślałem o tej pizzy. Ale to chyba “Domino”? :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Witaj.

 

Z kwestii technicznych jest nieco spraw, np. (sugestie oraz wątpliwości – do przemyślenia):

Henderson z dezaprobatą popatrzył na syna, po czym odwrócił się do chińczyka. – czy tu celowo małą literą (występuje kilkakrotnie)?

– Po raz kolejny zapewniam pana że moi ludzie wiedza co robić. – literówka i brak przecinków

Nie mogę narażać Pańskiej załogi na niebezpieczeństwo – rzekł stanowczo przedstawiciel Karmazynowego Rządu. – małą literą

– Co za prymityw. (zbędna kropka?) – mruknął admirał idąc za chińczykiem.

Oczy gubernatora uciekły w głąb czaszki błyskając białkami poczym wstrząsane konwulsjami ciało zwaliło się u stóp admirała. – osobno; brak też przecinków

Proszę zanotować w dzienniku pokładowym, że pan podczas wykonywania manewru w warunkach bojowych pan Huang, z własnej winy, nie znajdował się w fotelu akceleracyjnym i wyniku przeciążenia uległ śmiertelnemu wypadkowi. – powtórzenie; literówka (brak „w”?)

Biorąc pod uwagę przeciążenia które im towarzyszyły to wątpliwe żeby ktoś na pokładzie był przytony. – literówka; tu i w wielu innych zdaniach brak przecinka przed wyrażeniem z „który”

Nocna wachta dłużyła się jak flaki z olejem, a czytana książka o ciemnym pływie wśród galaktyk, wyjątkowo nudna i archaiczna. – czy tu brak wyrazu „była”?

„Azjata” czasem piszesz małą, a czasem wielką literą, a to za każdym razem błąd ortograficzny

– Może zaraz się dowiem – rzucił przez ramię Felix i, zwinnie zsunął się po drabince na niższy poziom. – zbędny przecinek?

W półleżącej pozycji, z dłońmi na wbudowanych w oparcia fotela manipulatorach, podgryzał ustnik elektroniczne papierosa i przeglądał wykresy ekonomiczne kursów. – brak części wyrazu?

Mam wystarczająco dużo własnych problemów, żeby jeszcze się zajmować jeszcze twoimi rozterkami. – powtórzenie

Z drugiej strony, (ten przecinek o wyraz dalej?) dobrze że jesteś, właśnie miałem cię obudzić.

Otoczona świetlistymi skrzydłami anioła z wysokoenergetycznych flar i koherentną siatką laserów systemu obronnego „Dywidenda Rose” nabierała szybkości, kiedy obok prawej burty zapłonęło kolejne miniaturowe słońce. Igor Bonin po raz kolejny zaklął z bezsilności i podszedł do uzbrojonego w pancerne szkło bulaja. – powtórzenie

– Próbowałeś się połączyć? – spytał nawigatora Carranza – brak kropki na końcu zdania

– Według ulotki satelita serwisowy ma pięć komór pociskowych. Razy dwa, czyli łącznie dziesięć rakiet. W nas poleciały trzy, tamci też dostali dwoma, trzema. Tak czy inaczej zostaje około czterech. – o ile rozumiem, chodzi o rodzaj żeński, a nie męski

 

Nie wiem też, co oznacza „cesarski entelepata”…

 

Fragment ten dobrze potęguje napięcie, widać mnóstwo interesującej akcji oraz wciągającej szybko fabuły, co podkreślają dodatkowo ciekawe dialogi i sylwetki bohaterów. :) Świetnie zaprezentowane polityczne rozgrywki. Całkiem niezły thriller fantastyczny. :)

Warto wspomnieć o wulgaryzmach.

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Dzięki za wizytę. Przyjrzę się Twoim uwagom w wolnej chwili. :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

I ja dziękuję. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Spotkania rywalizujących ze sobą frakcji w cywilizowanych układach zwykle kończyły się (+na) małych złośliwościach w kolejce do dokowania,

majtną(+ł) nim o ścianę hangaru

To tak na dowód, że czytam, więcej nie będę wypisywał. :)

Dobrze się czytało, mimo nieusuniętych działań chochlika. Szkoda, że to tylko fragment. Idę sprawdzić, czy S02E02 “Życie z dywidendy” jest dalszym ciągiem. 

No nie umiem w te chochliki. :(

Jeszcze raz spróbuję je wytępić.

Dzięki za komentarz i oczywiście zapraszam do opka Rybki, ale widzę że już tam zagościłeś. :)

Pozdrówki!

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Panowie, zbiorowo będzie, znaczy się dla obu panów ten sam komentarz :) No, podobało mi się. Feliksa polubiłam od pierwszego wejrzenia, a przy drugim nawet zyskał. Nie wiem, na ile współpracowaliście przy tych fragmentach, ale bohater jest spójny, to znaczy w Twoim, Rybko, kawałku nie pojawiły się żadne fałszywe nuty :) Sama historia też jest spójna. Oceniać ją trochę za wcześnie, bo wygląda na to, że dopiero się rozkręca. Ale mogę obiecać, że jak wrzucicie kolejny kawałek, to z chęcią przeczytam :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Komentarz u Ryby, żeby nie dublować dyskusji. :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Nowa Fantastyka