Po szóstym petencie porucznik Gienek Widok zwątpił w to, że on jest normalny, świat jest normalny, a przede wszystkim Adamowicz, znaczy szef, jest normalny.
„Dni otwarte” – pomyślał ponuro. „Bardzo zabawne”.
Ciekawe, jak rozesłał wiadomości? Czy w widocznej jedynie dla istot nadprzyrodzonych przestrzeni wisiały plakaty informujące, że w nocy z trzydziestego kwietnia na pierwszego maja Wydział Siódmy udziela porad w sprawach nadzwyczajnych? Pal jeszcze diabli, że w sprawach. Gorzej, że istotom niezwyczajnym.
W sumie Gienek był zadowolony, że dzięki pomysłowi szefa nie będzie musiał iść na pochód. Oczyma wyobraźni zobaczył kadrową Halinkę wymachującą flagą oraz kapitana Zająca niosącego transparent, który dzień wcześniej w pocie czoła malowała jego córka.
Porucznik nie przejmował się, że nie polezie przez pół Krakowa w upale. Zwłaszcza że u braci ze wschodu pierdyknęła jakaś elektrownia i chodzenie po ulicach nie było ponoć dobrym pomysłem. Niemniej towarzysze z bezpieki łazili do naukowców i kazali im ściągać kartki z danymi dotyczącymi zanieczyszczeń w powietrzu, więc oczywiście porucznik nie wychylał się i udawał, że martwi go konieczność przesiedzenia całej nocy na komisariacie.
Po szóstym petencie zaczynał jednak zmieniać zdanie. Pierwsza piątka była dość zwyczajna. Ot, starowinka twierdząca, że pamięta czasy Mateczki Austrii, dała Gienkowi koszyk pełen buteleczek z kordiałami na wszystkie choroby i inne paskudztwa. Po czym zapewniła, że chętnie wesprze władzę ludową ludowymi specjałami na strzygi i wilkołaki.
Potem diabli nadali podchmielonego borutę, który wyjaśnił Gienkowi, że to nie imię, ale nazwa gatunkowa, no i podkreślił, że – broń, Panie Boże – nie należy go mylić z rokitą. „Bo on, panie władzo, tylko w wierzbach mieszka, a mój jest cały las”. Boruta, krótko mówiąc, zażądał, by pan władza wystosował odpowiedni okólnik, w którym będzie jasno stało, że przecież nikt psu nie da na imię Pies.
Problem zaczął się, kiedy Gienek nieopatrznie spytał, jak w takim razie boruta ma na imię, bo coś w aktach znaleźć się musi. Nieszczęsny diabeł, który do tej pory był podchmielony na wesoło, wybuchnął nagle płaczem i nie uspokoił się, dopóki porucznik nie wystawił mu – na odwrocie starego pisma o przepisach jeszcze z czasów stanu wojennego – aktu nadania imienia. Jan Boruta. Diabeł natychmiast zjadł papier, a następnie w podskokach wybiegł z pokoju.
Para wilkołaków, a nawet upiór, który rzucał przedmiotami, byli dość zwyczajni. Gienek pracował w Siódemce od półtora roku, więc wiele rzeczy przestało go już dziwić.
Szósty petent był wampirem. Nie, nie zamordował żadnej kobiety, nawet nie próbował ich zabijać tłuczkiem czy żadnym innym narzędziem. Zamiast tego pokazał Gienkowi parę kłów godnych hollywoodzkiego filmu, a następnie zapadł się w przedwojenny fotel, który przywlókł do podziemnej siedziby Siódemki Adamowicz.
– Mogę tu zamieszkać? – zapytał.
– Nie – odburknął Gienek.
– Bo widzi pan – ciągnął niezrażony petent. – Zasadniczo pomieszkuję w piwnicy rodzinnego domu. Chciałoby się powiedzieć „u babci”, ale ja konkretnie u córki, wie pan.
Dalej nastąpiła łzawa historia o przodku, o którego istnieniu rodzina nawet nie wie, który chętnie zatrudniłby się gdzieś, na przykład w kostnicy, choć krew zmarłych jest ciężkostrawna, no ale okradanie szpitali z krwi to w sumie nieładna sprawa, a on nie potrafi tak po prostu rzucić się na ofiarę, no więc czasem zakrada się do stacji krwiodawstwa albo na oddział, i troszkę podjada…
– Dobra – przerwał mu w końcu Gienek. – Problem tylko w tym, że w zasadzie to co ja mam zrobić? Z mojego punktu widzenia pan jesteś przestępcą, bo kradniesz…
– Ale nie zabijam – powiedział cicho wampir z Woli Justowskiej. – A mógłbym… – Puścił oko do Gienka i przeciągnął sobie palcem po szyi.
– Wiem, wiem – mruknął porucznik. – Jak towarzysz Lenin. Tak, za ten żart też powinienem pana wsadzić. Tylko że pan nie istnieje, znaczy… Pan oficjalnie umarł, tak?
Tamten pokiwał smutno głową.
– Tak – odparł. – Pan władza myśli, że bycie wampirem to działalność antypaństwowa?
Kiedy namolny wampir ze skrupułami wreszcie sobie poszedł (musiał zdążyć na Wolę Justowską przed świtem), Gienek miał szczerą nadzieję, że na tym będzie koniec.
– Nieźle pana wymęczyli. – Głos odezwał się spod biurka i Gienek omal nie podskoczył.
To był znajomy głos. Psołak Stefan Szwarc, na stałe zamieszkały w RFN, zmaterializował się jak zwykle w źle wymierzonym miejscu.
– Siedziałeś tam cały czas? Czemu nie pograłeś z duchem w piłkę?
Stefan zrobił minę zbitego kundla.
– Boję się duchów – wyznał. – Za to przyniosłem panu czekoladę – dodał pojednawczo. – Dobrą, najnowszy smak.
To zawsze działało, Gienek nie zdążył jednak wziąć tabliczki do ręki, ponieważ w pokoju zaczęło się dziać coś dziwnego.
Najpierw pojawiła się mgła. A potem w tej mgle zaczęła kształtować się postać. Kiedy stanęła przed nimi, Stefan się zarumienił, a Gienek gwizdnął.
Zasadniczo była to najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Tyle tylko, że coś było z nią koszmarnie nie w porządku. Jakby rozpadała się na kawałki. Zanim Gienek zdążył cokolwiek powiedzieć, utkana z mgły dziewczyna rozpłynęła się w kałużę wody na środku pokoju, po czym mgła raz jeszcze zaczęła się unosić i formować w postać stojącą przed biurkiem.
– Co to… – zaczął Gienek.
Dziewczyna ukształtowała się ponownie, ale znów zaczęła się rozpływać. Strużki tworzyły rany, skóra zdawała się odpadać płatami i zamieniać w wodę.
– Co u…
Stefan stał z wyrazem przerażenia na białej jak kreda twarzy.
– Panie poruczniku – powiedział. – Ja chyba wiem, co to jest.
*
– Choroba popromienna?
Stefan skinął głową.
– Aha. U nas w radiu mówili, że na Ukrainie wybuchła…
– Ciii. – Gienek zatkał mu usta. – Niby wszyscy to wiemy, ale lepiej nie gadać głośno.
– No więc jeśli to jest rusałka, a to musi być rusałka – ciągnął szeptem Stefan. – To skoro woda jest skażona, bo podobno deszcz był przez jakiś czas, to może na nią też to działa?
Porucznik miał wielką ochotę wpełznąć pod biurko i udawać, że go nie ma. Jeszcze większą – zadzwonić do Adamowicza i kazać mu się zająć tą sprawą. Gdzie w ogóle ten szef się podziewał? Dzień… noc otwarta, a jego nie ma. To on powinien wiedzieć, jak leczy się napromieniowane rusałki.
Dziewczyna tymczasem uformowała się znowu, ale zdążyła jedynie rzucić Gienkowi błagalne spojrzenie. Niewątpliwie miała zielonkawe włosy – nie zauważył tego wcześniej w marnym świetle słabej żarówki.
Odruchowo sięgnął po telefon, żeby zadzwonić do znajomego z Instytutu Fizyki Jądrowej, uświadomił sobie jednak, że jest czwarta rano. Za oknem nawet nie szarzało.
– Dobra – rzucił do Stefana. – Siedź tu i jakby zjawił się ktoś jeszcze, to… Zamień się w psa i odstrasz.
Po czym wybiegł i pognał przez prawie pusty budynek do stołówki. Po krótkim namyśle wybrał wielki garnek na zupę, wsadził go do zlewu, wypłukał z niezbyt apetycznie wyglądających resztek i biegiem wrócił do Siódemki.
Wodna dziewczyna właśnie rozpływała się ponownie w kałużę. Zaczekał, aż spróbuje raz jeszcze się ukształtować, a wtedy postawił garnek koło biurka. Miał nadzieję, że petentka zrozumie. Zbieranie rusałki z podłogi ścierką wydało mu się nie na miejscu.
Najwyraźniej zrozumiała, ponieważ chwilę później woda spłynęła do garnka, a na powierzchni ukazała się jedynie twarz. W oczach rusałki widać było ból, ale i nadzieję.
– Myśli pan, że damy radę jej pomóc? – spytał Stefan, wpatrując się w ledwie widoczne wodne oblicze.
Gienek odmruknął coś niezrozumiałego. Nie znał się na chorobach rusałek ani innych dziwnych stworzeń. Słyszał, że w związku z obecnym problemem należy pić płyn Lugola, po prawdzie dzięki znajomej farmaceutce nawet już go wypił. Tylko czy to dobry sposób na napromieniowaną magiczną istotę?
– Bierz garnek. Spróbujemy. Najpierw jednak musimy ją zbadać.
*
Stefan, a i Gienek po prawdzie też, jak zaczarowani patrzyli na niewielkie urządzenie, którym wyciągnięty z łóżka o piątej rano doktor Mazur zmierzył poziom radioaktywności wody w milicyjnym garnku. Urządzenie piszczało jak wściekłe.
– Powiem panom – odezwał się w końcu fizyk – że czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Znajomi przynosili tu ser od baby z placu, mierzyłem to, co osadziło się na podeszwach butów, oczywiście mieliśmy też deszczówkę sprzed dwóch dni, bardzo niedobre wyniki, ale to… – Zerknął niepewnie na Gienka.
– Może pan mówić otwarcie – mruknął porucznik. – Był pan w Siódemce, wie pan, że na zwykłe antypaństwowe gadki przymknę uszy. Powiem panu, że to wielka ulga.
– Dobra. – Doktor Mazur wziął głęboki oddech. – Ta woda sprawia wrażenie, jakbyście ją przywieźli prosto spod reaktora. Tego, który… No, wiecie.
Teraz przyszedł ten naprawdę trudny moment. Fizyk pomógł już raz rozwiązać siódemkowy problem, ale to było coś więcej. Na szczęście Stefan ubiegł Gienka.
– Bo w tej wodzie jest napromieniowana rusałka – wypalił. – I zastanawialiśmy się z porucznikiem, czy nie należałoby jej podać Lugola!
Doktor Mazur patrzył na nich przez dłuższą chwilę z miną sugerującą wahanie między niedowierzaniem a całkowitą niewiarą, po czym zaśmiał się.
– Sądzę, że lepiej będzie ją przefiltrować.
*
W pierwszomajowe południe porucznik Widok siedział w swojej kawalerce w towarzystwie Stefana Szwarca i pogryzał czekoladę z rodzynkami. W telewizorze leciała relacja z pochodów pierwszomajowych w całym kraju i kiedy tylko wspominano o Krakowie, Gienek podbiegał do ekranu, żeby z poczuciem triumfu wypatrywać kolegów z pracy.
W łazience doktor Mazur doglądał poczciwej pralki Frani, przerobionej na filtr dla rusałek.
Trzy godziny później akcja zakończyła się, podobnie jak telewizyjne relacje. Gienek nie wypatrzył Halinki ani kapitana, ani nawet transparentu wykonanego charakterystycznym krzywym pismem małej Zającówny. Mało go to jednak teraz obchodziło. Przykucnął nad wodą, wylaną do wielkiej, pożyczonej od sąsiadki miednicy („mam półtuszę, odpalę kawałek” – teraz trzeba będzie tylko skądś skombinować kawał mięsa), i wypatrywał na powierzchni rysów rusałki.
Nie był pewny, czy miała szanse przeżyć wyżymanie przez skombinowany naprędce przez fizyka filtr. Nie miał pojęcia, czym jest ciało rusałki: wodą, inną materią, iluzją?
Doktor Mazur miał minę, jakby chciał powiedzieć, że Gienek to wszystko wymyślił, żeby nie iść na pochód, kiedy powierzchnia wody zafalowała. Bardzo powoli uniosła się nad nią kobieca postać – równie piękna jak ta, która pokazała im się po raz pierwszy – i niewątpliwie cała. Tylko bardzo, bardzo przezroczysta.
Porucznik właśnie zastanawiał się, co powinien z nią zrobić – wywieźć do jakiegoś jeziora, wypuścić na łące? – kiedy rusałka spojrzała na niego zalotnie.
– Mogę tu zamieszkać? – zapytała. I, nie czekając na odpowiedź, wskoczyła do wanny.
– Nie – mruknął pod nosem Gienek. – Nie, nie, nie. – Spojrzał jednak w jej wielkie zielone oczy, w których zbierały się łzy. – Tak – burknął. – Ale nie na zawsze.
Z pewną satysfakcją dostrzegł zazdrość na twarzach Stefana i Mazura.