- Opowiadanie: bemik - Misja Lucjana

Misja Lucjana

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Misja Lucjana

Opo­wiast­ka pra­wie wi­gi­lij­na

 

* * *

Kiedy wresz­cie do­stał to zle­ce­nie od Szefa, po­czuł, że teraz do­pie­ro za­cznie na­praw­dę żyć. A wła­ści­wie dzia­łać, a tak do końca uści­śla­jąc – pra­co­wać. Speł­nia­ło się ma­rze­nie jego życia. Po­sta­no­wił, że zanim co­kol­wiek roz­pocz­nie, musi do­ko­nać zmian. Naj­pierw w swoim image. Nie żeby był nie­za­do­wo­lo­ny z tego, czym go ob­da­rzył Stwór­ca. Wręcz prze­ciw­nie. Był dumny z sze­ro­kich ra­mion, węź­la­stych mię­śni i gęsto ob­ro­śnię­tej klat­ki pier­sio­wej. Dumą na­pa­wa­ły go też mocne nogi, lekko przy­kur­czo­ne – zgod­nie z naj­now­szą modą. Do tego wy­jąt­ko­wo za­dba­ne pa­zu­ry, ostro spi­ło­wa­ne i na­błysz­czo­ne. A szczyt ele­gan­cji to ko­py­ta. Sze­ro­kie, czar­ne, no i w ogóle bez­kon­ku­ren­cyj­ne. Uwa­żał też, że jego kolce nad pię­ta­mi są wręcz fi­glar­ne. Wpraw­dzie miał za­strze­że­nia co do ogona, ale od­po­wied­nie pre­pa­ra­ty spra­wia­ły, że kita wy­da­wa­ła się bar­dziej pu­szy­sta i gęsta.

Z szu­fla­dy biur­ka wy­cią­gnął małe lu­ster­ko i przyj­rzał się sobie. Wy­stu­dio­wa­nym ru­chem po­pra­wił czu­pry­nę, po­śli­nił palec i przy­gła­dził brwi. Uśmiech­nął się sze­ro­ko i z prze­ra­że­niem za­uwa­żył, że mię­dzy przed­ni­mi zę­ba­mi utkwił mu ka­wa­łek je­dze­nia. Ro­zej­rzał się ostroż­nie po biu­rze i z ulgą stwier­dził, że nikt nie zwra­ca na niego uwagi. Ko­le­dzy pil­nie stu­ka­li w kla­wia­tu­ry przy­go­to­wu­jąc ra­por­ty i spra­woz­da­nia dla Szefa. Zbli­żał się ko­niec roku i każdy miał obo­wią­zek pod­su­mo­wać swoje dzia­ła­nia. Za­rów­no suk­ce­sy jak i po­raż­ki. Szcze­gól­nie po­raż­ki. W takim przy­pad­ku na­le­ża­ło bar­dzo szcze­gó­ło­wo omó­wić przy­czy­ny, wy­ra­zić skru­chę, na­szki­co­wać plan dzia­łań na­praw­czych, a na ko­niec takie spra­woz­da­nia ko­niecz­nie mu­sia­ło być opa­trzo­ne obiet­ni­cą po­pra­wy. Nikt nie wie­dział, czy On czyta te wy­po­ci­ny, ale też nikt nie za­ry­zy­ko­wał­by omi­nię­cia pro­ce­du­ry. Szef bar­dzo ry­go­ry­stycz­nie pod­cho­dził do wsze­la­kich roz­po­rzą­dzeń, szcze­gól­nie wła­snych i do tego wy­da­nych na pi­śmie.

Lu­cjan uśmiech­nął się le­ciut­ko, wy­grze­bał spo­śród spi­na­czy, zszy­wa­czy, kar­tek i ołów­ków lekko zu­ży­tą wy­ka­łacz­kę i wy­dłu­bał tkwią­cy mię­dzy zę­ba­mi ka­wa­łe­czek lun­chu. On sam dawno już upo­rał się ze spra­woz­da­niem. Nie miał zbyt wiele do na­pi­sa­nia. Do tej pory był zwy­kłym pra­cow­ni­kiem biu­ro­wym, teraz do­pie­ro, po sied­miu­set la­tach, awan­so­wał na pra­cow­ni­ka w te­re­nie.

– Agent Lu­cjan – po­wie­dział do swego od­bi­cia w lu­ster­ku i au­to­ma­tycz­nie wy­pro­sto­wał ra­mio­na. – Teren dzia­ła­nia: War­sza­wa, okres dzia­ła­nia: 1 grud­nia – 2 stycz­nia. Cel – jedna dusza ludz­ka.

Przy­po­mniał sobie roz­mo­wę z Sze­fem. W całej ka­rie­rze był w Jego ga­bi­ne­cie tylko trzy razy. Pierw­szy, gdy przyj­mo­wa­no go do pracy, drugi, gdy udało mu się pod­pa­lić kosz na śmie­ci i tylko dzię­ki przy­tom­no­ści umy­słu Sa­mu­ela unik­nę­li po­ża­ru ca­łe­go biura, no i trze­ci raz, teraz. Lu­cjan nadal od­czu­wał lek­kie drże­nie kolan. Kiedy Sa­mu­el prze­ka­zał mu, że Szef go wzywa, są­dził, że to ko­lej­ny żart ko­le­gów. Nie pierw­szy zresz­tą i z pew­no­ścią nie ostat­ni. Jakoś się nie po­lu­bi­li. Może z wy­jąt­kiem Sa­mu­ela. To coś, co ich łą­czy­ło, trud­no było na­zwać przy­jaź­nią, ale też nie byli wro­ga­mi. Je­dy­nie wła­śnie star­szy o ty­siąc trzy­sta lat Sa­mu­el wy­da­wał się nieco Lu­cja­na ro­zu­mieć. Nigdy nie brał udzia­łu w ka­wa­łach, jakie ro­bi­li mu ko­le­dzy. Raz go nawet ostrzegł, że ma wy­sma­ro­wa­ne smołą krze­sło. Cho­ciaż, czego Lu­cjan długo nie mógł mu da­ro­wać, śmiał się do roz­pu­ku, kiedy wy­cze­sał grzy­wę szczot­ką na­są­czo­ną wolno schną­cym kle­jem. Mu­siał się potem ostrzyc na krót­ko i po­padł w chwi­lo­wą de­pre­sję. Je­dy­nie Sa­mu­el ro­zu­miał jego tę­sk­no­tę za pracą na Ziemi, jego za­uro­cze­nie ziem­ski­mi ga­dże­ta­mi, mu­zy­ką i sa­my­mi ludź­mi. Ale nie ta­ki­mi, jacy tra­fia­li do nich. Ci byli albo bar­dzo smut­ni, albo bar­dzo gniew­ni, cza­sem ra­do­śni, ale tak dziw­nie, jakby na gra­ni­cy obłę­du. Lu­cjan lubił zwy­kłych ludzi, ta­kich co pra­co­wa­li, mieli ro­dzi­ny, domy, przy­ja­ciół, zwie­rzę­ta. Dla­te­go przy­szedł do pracy w tym biu­rze, bo to da­wa­ło mu szan­sę, że kie­dyś zo­sta­nie od­de­le­go­wa­ny na Zie­mię. I choć cze­kał bar­dzo długo, dłu­żej o dwie­ście lat niż prze­cięt­ny pra­cow­nik biura, to się w końcu do­cze­kał. Ja­kieś sto lat temu za­czął po­dej­rze­wać, że Szef o nim za­po­mniał, albo że gdzieś za­wie­ru­szy­ły się jego pa­pie­ry. Po­pro­sił nawet Sa­mu­ela, żeby to spraw­dził, ale on po­wie­dział mu, że jest bar­dzo długa ko­lej­ka ocze­ku­ją­cych i dla­te­go tyle to trwa. I żeby się uzbro­ić w cier­pli­wość. No i Lu­cjan cze­kał i cze­kał, aż w końcu się do­cze­kał. Jutro jesz­cze tylko jeden test i w drogę. Nie bał się, że ob­le­je, bo Sa­mu­el po­in­stru­ował go, jakie od­po­wie­dzi na­le­ży za­kre­ślać. Widać, że sam zdał kie­dyś ce­lu­ją­co, ale, gdy Lu­cjan za­py­tał o pobyt na Ziemi, tylko wzru­szył ra­mio­na­mi i udał, że jest bar­dzo za­ję­ty.

– Młody, tylko nie za­po­mnij ubran­ka – ryk­nął któ­ryś ko­le­ga – bo jak cię na Ziemi ujrzą na­gu­sień­kie­go, to na widok twego przy­ro­dze­nia po­ło­wa po­pu­la­cji pad­nie tru­pem.

– Ale to z prze­ra­że­nia, że dia­beł, a ma takie ma­ciu­peń­kie – do­koń­czył ktoś nie­wy­bred­ny żart.

– Radzę ci za czar­cie złoto zro­bić sobie małą ope­ra­cję pla­stycz­ną – do­rzu­cił ktoś jesz­cze.

– Pa­no­wie – wtrą­cił się Sa­mu­el – spra­woz­da­nia po­koń­czo­ne? Nie? To do ro­bo­ty!

Ro­ze­szli się nie­chęt­nie, a Lu­cjan ode­tchnął z ulgą. Nie bar­dzo wie­dział, jak ma się za­cho­wać.

– Dzię­ki, Sa­mu­el – szep­nął cicho.

– A ty już skoń­czy­łeś? – wark­nął na niego star­szy ko­le­ga. – To zmy­kaj do sie­bie. Trans­for­ma­cja to nie taka pro­sta spra­wa.

– Wiem, wiem. Już pró­bo­wa­łem…

– I co ci wy­szło? – za­py­tał z za­cie­ka­wie­niem Sa­mu­el.

– Nic spe­cjal­ne­go, ale rze­czy­wi­ście muszę nad tym tro­chę po­pra­co­wać.

Nie chciał się przy­znać, że już pię­cio­krot­nie pró­bo­wał zmia­ny swo­je­go wy­glą­du i nigdy nie był do końca za­do­wo­lo­ny. Wolał też prze­mil­czeć fakt, że po paru nie­wy­bred­nych żar­tach ko­le­gów usi­ło­wał sobie po­pra­wić co nieco i nie­ste­ty skoń­czy­ło się to dość przy­kro. Swoją ludz­ką po­stać ob­da­rzył tak gi­gan­tycz­nym atry­bu­tem mę­sko­ści, że za­chwia­ło to jego rów­no­wa­gą i runął na ko­la­na. Po tym do­świad­cze­niu uznał, że nie warto sprze­czać się z Na­tu­rą i że naj­le­piej bę­dzie, jeśli spró­bu­je ją na­śla­do­wać.

 

* * *

– No, młody – Sa­mu­el spoj­rzał w nową twarz ko­le­gi – masz tu kartę z fun­du­szem re­pre­zen­ta­cyj­nym. Na wa­run­ki ziem­skie to bar­dzo duże kwoty. Tu masz ko­mór­kę i czar­ną kulę. I pa­mię­taj – masz tylko ziem­ski mie­siąc. To nie­zbyt dużo. Za­bierz się ostro do ro­bo­ty. Jasne?

– Jasne… – Lu­cjan sta­rał się, żeby głos mu nie drżał, ale i tak star­szy ko­le­ga wy­czuł jego nie­pew­ność i strach.

– No stary, głowa do góry. To nie takie trud­ne – po­cie­szał go przy­ja­ciel. – Dam ci parę wska­zó­wek. Spraw sobie wy­pa­sio­ną brykę.

– Co?

– No, luk­su­so­wy sa­mo­chód. W port­fe­lu miej za­wsze parę ty­się­cy i naj­waż­niej­sze – nie za­po­mnij kim je­steś!

– Dzię­ki, Sa­mu­el. Na mnie już pora…

– I jesz­cze jedno, w tej chwi­li naj­waż­niej­sze…

– Tak? Co?

– Za­łatw sobie ja­kieś ubra­nie.

 

 

* * *

Jazda tu­ne­lem nie była zbyt przy­jem­na, a ze­tknię­cie z lo­do­wa­tym po­wie­trzem po­zba­wi­ło Lu­cja­na tchu.

– O rany – stęk­nął, a z ust wy­le­ciał mu ob­ło­czek pary. – Jak oni mogą tu żyć? Tu jest lo­do­wa­to jak w ot­chła­ni. Hotel! Muszę mieć jakąś bazę!

Hol ho­te­lu po­wi­tał go fe­erią barw i za­pa­chów. Wszę­dzie stały ogrom­ne cho­in­ki przy­stro­jo­ne mnó­stwem ko­lo­ro­wych bom­bek. Wszyst­ko skrzy­ło się i błysz­cza­ło, aż można było do­stać zwro­tu głowy.

– Dobry wie­czór. Czym mogę słu­żyć? – Re­cep­cjo­nist­ka zlu­stro­wa­ła go wpraw­nym okiem i po­czu­ła, że oto stoi przed nią ktoś bar­dzo nie­zwy­kły.

– Chciał­bym wy­na­jąć pokój. Na mie­siąc. Do dru­gie­go stycz­nia.

– Ma pan ja­kieś spe­cjal­ne ży­cze­nia? – Widać było, że pani jest go­to­wa do speł­nie­nia wszyst­kich ży­czeń no­we­go go­ścia.

– Czy ja wiem? – Lu­cjan za­sta­na­wiał się. – Chciał­bym mieć do dys­po­zy­cji ła­zien­kę. To chyba wszyst­ko.

Dziew­czy­na za­śmia­ła się i za­trze­po­ta­ła rzę­sa­mi, ale nie wy­pa­dła z roli pro­fe­sjo­na­list­ki.

– Oczy­wi­ście. Ja­kieś inne ży­cze­nia?

– Nie. Ra­czej nie.

– Dowód lub pasz­port po­pro­szę! – Ko­bie­ta od­wró­ci­ła się w stro­nę kom­pu­te­ra, acz­kol­wiek nadal rzu­ca­ła po­włó­czy­ste spoj­rze­nia znad kla­wia­tu­ry.

– Słu­cham? – Lu­cjan za­czął ner­wo­wo grze­bać po kie­sze­niach.

– Dowód lub pasz­port. Muszę pana za­re­je­stro­wać.

– Już, już, chwi­lecz­kę… – W kie­sze­niach pa­łę­ta­ły mu się rę­ka­wicz­ki, pa­pie­ro­we bank­no­ty i bilon, ale czar­nej kuli nie mógł zlo­ka­li­zo­wać. Wresz­cie przy­po­mniał sobie, że ma ją w kie­sze­ni gar­ni­tu­ru a nie kurt­ki. Z ulgą chwy­cił ją w dłoń i po chwi­li po­czuł w dru­giej ręce mały, pla­sti­ko­wy kar­to­nik. – O pro­szę! – Podał re­cep­cjo­ni­st­ce.

– Lu­cjan Sza­tań­ski. – Dziew­czy­na spoj­rza­ła na niego py­ta­ją­co i słod­ko jed­no­cze­śnie, a przy­naj­mniej miała na­dzie­ję, że on tak to od­czy­ta.

– Tak – po­twier­dził i po­my­ślał, że po po­wro­cie za­tłu­cze ko­le­gów za to na­zwi­sko.

– Pro­szę. – Młoda ko­bie­ta po­da­ła mu dowód i klucz do po­ko­ju jed­no­cze­śnie mu­ska­jąc ko­niusz­ka­mi pal­ców jego dłoń. – Pokój numer trzy­na­ście na trzy­na­stym pię­trze. Mam na­dzie­ję, że nie jest pan prze­sąd­ny? Doba ho­te­lo­wa kosz­tu­je…

– Prze­sąd­ny nie je­stem, a za cały pobyt za­pła­cę z góry. – Uśmiech­nął się. Zdą­żył za­uwa­żyć, jakie zro­bił wra­że­nie. Jed­no­cze­śnie po­dzi­wiał jej pro­fe­sjo­na­lizm. Za­uro­cze­nie za­uro­cze­niem, ale o pie­nią­dzach nie za­po­mnia­ła.

– Kartą?

– Oczy­wi­ście. – Znowu ści­snął kulkę i po chwi­li miał ko­lej­ny pla­sti­ko­wy kar­to­nik.

– Pana ba­ga­że?

– Nie mam żad­nych. – I żeby ukró­cić dal­sze py­ta­nia, po­dzię­ko­wał i od­ma­sze­ro­wał do windy.

Nawet nie zda­wał sobie spra­wy, jaki jest wy­czer­pa­ny. Kiedy do­tarł do po­ko­ju, padł na łóżko i głę­bo­ko ode­tchnął. Roz­luź­nił ra­mio­na i roz­tarł mię­śnie karku. Po chwi­li spał.

 

 

* * *

Lu­cjan po­sta­no­wił dać sobie jeden dzień na oswo­je­nie z nowym świa­tem. Wy­szedł z ho­te­lu zaraz po śnia­da­niu i szwen­dał się po uli­cach. Kiedy zmarzł lub zgłod­niał, wcho­dził do knaj­pek, barów i re­stau­ra­cji. Jadł i słu­chał. I do­szedł do wnio­sku, że lu­dzie są dość mo­no­ton­ni i prze­wi­dy­wal­ni. Przy więk­szo­ści sto­li­ków roz­mo­wy to­czy­ły się wokół te­ma­tu świąt, pre­zen­tów, świą­tecz­nych wizyt i re­wi­zyt. Roz­ma­wia­ły o tym z dużym na­tę­że­niem przede wszyst­kim ko­bie­ty, ale i męż­czy­znom udzie­li­ła się ta mania. Z tym że pa­no­wie mieli wię­cej pro­ble­mów. Bo zro­bie­nie pre­zen­tów ro­dzi­nie to nie taka pro­sta spra­wa. Może sy­no­wi kupić rę­ka­wice ­bok­ser­skie, a córce złoty łań­cu­szek? Tylko czy syn lubi ten sport, a może woli mu­zy­ko­wać. A córka? Ile ona wła­ści­wie ma lat, a może wo­la­ła­by lalkę? Boże, a co dla żony? Znowu per­fu­my? Co ona w ze­szłym roku mó­wi­ła o tym za­pa­chu, który jej po­da­ro­wa­łem? Po­do­bał się jej, czy wręcz prze­ciw­nie?

Lu­cjan za­sta­na­wiał się, o co tyle za­mie­sza­nia. Są skle­py, w nich masa rze­czy. Wejść, kupić i do wi­dze­nia. Mach­nął ręką.

 

* * *

Ma­rian­na za­trzy­ma­ła się przed wy­sta­wą skle­pu po raz dwu­dzie­sty. Ro­bi­ła to za każ­dym razem, kiedy szła do pracy. To nic, że było wście­kle rano, że wiał wiatr i wła­śnie znowu wzmógł się mróz. Za­trzy­my­wa­ła się przed skle­pem od mie­sią­ca, od kiedy na wy­sta­wie po­ja­wił się TEN swe­ter. Czer­wo­ny, mię­ciut­ki, pu­szy­sty, z sze­ro­kim gol­fem. Wła­śnie taki wy­ma­rzy­ła na pre­zent dla mamy. Je­dy­ny man­ka­ment swe­ter­ka sta­no­wi­ła cena. Dziew­czy­na zda­wa­ła sobie spra­wę, że w tym przy­pad­ku wy­ni­ka ona przede wszyst­kim z lo­ka­li­za­cji bu­ti­ku, marki i tego, że zbli­ża­ją się świę­ta. Ale, mimo że zwie­dzi­ła masę in­nych skle­pów i skle­pi­ków, ni­g­dzie nie na­tra­fi­ła na taki sam.

Wes­tchnę­ła cięż­ko i rzu­ci­ła ostat­nie spoj­rze­nie na wy­sta­wę. Wresz­cie od­wró­ci­ła wzrok i po­wę­dro­wa­ła zre­zy­gno­wa­na dalej. Nie stać jej na takie eks­ce­sy.

 

* * *

Było już ciem­no, kiedy wy­szła z pracy. W świe­tle la­tar­ni fru­wa­ły grube płat­ki śnie­gu. Spa­da­ły na włócz­ko­wą czap­kę i za­trzy­my­wa­ły się tu na dłu­żej. Te, które spa­dły na jej twarz, roz­pusz­cza­ły się i spły­wa­ły jak grube łzy. Prze­cie­ra­ła po­licz­ki weł­nia­ną rę­ka­wicz­ką, żeby po­zbyć się nie­mi­łej wil­go­ci. Na przy­stan­ku stała w to­wa­rzy­stwie ta­kich sa­mych jak ona zmę­czo­nych i stłam­szo­nych ludz. Au­to­bus jak zwy­kle nie przy­jeż­dżał o wy­zna­czo­nej porze.

Jak to się dzie­je, że kiedy jest obrzy­dli­wa po­go­da, ten cho­ler­ny au­to­bus za­wsze się spóź­nia – my­śla­ła wście­kła. W lecie rzad­ko muszę tyle cze­kać!

Wresz­cie nad­je­chał. Wsia­dła razem z in­ny­mi i usta­wi­ła się koło szyby. Nie, żeby wy­glą­dać przez okno. Było tak za­pa­ro­wa­ne, że nawet prze­cie­ra­nie nic nie po­ma­ga­ło. Co chwi­la za­cho­dzi­ło mgłą. Sto­jąc przy oknie chcia­ła od­izo­lo­wać się od resz­ty, unik­nąć przy­pad­ko­wych roz­mów, od­de­chów, spoj­rzeń. W ści­sku do­je­cha­ła do placu Zba­wi­cie­la, prze­sia­dła się do tram­wa­ju. Był pią­tek po po­łu­dniu, przed nią week­end. Kosz­mar. Lu­bi­ła swój dom, lu­bi­ła sie­dzieć w fo­te­lu koło mamy i pa­trzeć jak przy­by­wa wzor­ku w nowym swe­trze. Ale nie cały czas. NIE CAŁY CZAS! Wszyst­ko w niej krzy­cza­ło, że jest młoda, atrak­cyj­na, że po­win­na mieć chło­pa­ka. Wy­sia­dła przy Ro­tun­dzie. Krzyk w jej wnę­trzu ucichł. Skrę­ci­ła w bocz­ną ulicz­kę, we­szła do skle­pu, po­zdro­wi­ła zna­jo­me sprze­daw­czy­nie, za­pa­ko­wa­ła bu­łecz­ki, a po na­my­śle do­rzu­ci­ła do ko­szy­ka lody cze­ko­la­do­we. To nic, że zima. W jej po­ko­ju jest cie­pło, a książ­ka, którą teraz czyta, prze­nie­sie ją na tro­pi­kal­ną wyspę. Lody będą jak zna­lazł.

Na ulicy śnież­na paćka okle­iła jej buty, czuła jak zimna wil­goć ob­ła­pia stopy. Za­trzy­ma­ła się, żeby ob­tu­pać śnie­go­we błoto i wtedy zwa­li­ła się na nią be­to­no­wa ścia­na. Ru­nę­ła w breję. Bułki roz­sy­pa­ły się po chod­ni­ku, na szczę­ście lody były szczel­nie za­mknię­te i takie po­zo­sta­ły.

Kiedy nie­zdar­nie usi­ło­wa­ła się po­zbie­rać, jakaś po­tęż­na siła unio­sła ją i usta­wi­ła w po­zy­cji pio­no­wej.

– Strasz­nie cię prze­pra­szam, tak nagle się za­trzy­ma­łaś. Nie zdą­ży­łem wy­ha­mo­wać! Bie­głem… Bie­głem do au­to­bu­su.

– Nic się nie stało – Dziew­czy­na otrze­py­wa­ła ubra­nie z błota. – Ale bułki nie na­da­ją się.

– Od­ku­pię ci! – Męż­czy­zna wy­cią­gnął chust­kę i po­ma­gał jej ście­rać błoto z płasz­cza. Ogar­nął dło­nią spa­da­ją­cą mu na twarz grzyw­kę.

Ma­rian­na spoj­rza­ła na niego wła­śnie, gdy roz­ma­zy­wał sobie po twa­rzy so­czy­stą smugę błota i wy­buch­nę­ła śmie­chem. Spo­dzie­wał się, że ra­czej za­cznie pła­kać, kląć albo zło­rze­czyć, a ona chi­cho­ta­ła ser­decz­nie, ra­do­śnie. I wtedy po­czuł, że zima znika z Ziemi. Uśmiech­nął się. Naj­pierw nie­śmia­ło i z za­że­no­wa­niem. Potem coraz śmie­lej, aż wresz­cie śmiał się na całe gar­dło. Stali oboje ubło­ce­ni, na smut­nej, zi­mo­wej ulicy, a wokół nich wi­ro­wa­ły płat­ki śnie­gu. I czuli, że jest jakoś ina­czej niż zwy­kle. To zna­czy, przy­naj­mniej ona czuła, że jest ina­czej.

– Ma­rian­na. – Wy­cią­gnę­ła rękę do no­we­go zna­jo­me­go.

– Lu­cjan. – Chwy­cił jej dłoń. – Czy w ra­mach prze­pro­sin dasz się za­pro­sić na kawę?

Dziew­czy­na znowu wy­buch­nę­ła śmie­chem.

– Czemu się śmie­jesz? – Lu­cjan na­stro­szył się.

– Wy­obra­żasz sobie, jak wcho­dzi­my oboje w na­szych ślicz­nych, ubło­co­nych ubran­kach do ja­kiejś ka­wiar­ni?

– No tak, nie po­my­śla­łem o tym – za­kło­po­tał się.

– Ale wiesz co? – Ma­rian­na wo­la­ła zbyt długo nie za­sta­na­wiać się nad tym, co chcia­ła po­wie­dzieć. – Miesz­kam tu nie­da­le­ko. Za­pra­szam cię na her­ba­tę i może uda nam się oczy­ścić tro­chę twój płaszcz.

 

 

* * *

Ro­zej­rzał się po po­ko­ju. Całą jedną ścia­nę zaj­mo­wa­ły półki z książ­ka­mi i biur­ko. Po dru­giej stro­nie stała wer­sal­ka, nad nią też półka z książ­ka­mi. Tuż za drzwia­mi była nie­wiel­ka szafa. Żad­nych zdjęć, oprócz jed­ne­go – mama, tata i Ma­rian­na w wieku lat kilku.

- Jest sama – po­my­ślał. I sa­mot­na – do­rzu­cił w my­ślach wi­dząc du­że­go, plu­szo­we­go za­ją­ca na łóżku.

– Sia­daj – za­rzą­dzi­ła dziew­czy­na od­sta­wia­jąc tacę z fi­li­żan­ka­mi i czar­ka­mi lodów na biur­ko. – Zaraz zor­ga­ni­zu­ję nam stół!

Się­gnę­ła za szafę i wy­cią­gnę­ła drew­nia­ny skła­da­ny sto­li­czek. Prze­tar­ła blat i prze­sta­wi­ła wszyst­ko. Za­pa­dła nie­zręcz­na cisza. Kilka razy za­czy­na­li naraz coś mówić i prze­ry­wa­li.

– Dużo czy­tasz, praw­da? – po­wie­dział męż­czy­zna wska­zu­jąc na regał.

– O tak. To moje ulu­bio­ne za­ję­cie. Oprócz pracy.

– Pracy? – Lu­cjan po­czuł się za­sko­czo­ny.

– Bo wiesz, je­stem przed­szko­lan­ką i to mi się bar­dzo po­do­ba – za­czę­ła naj­pierw nie­śmia­ło, a potem się roz­krę­ci­ła.

Lu­cjan słu­chał jak za­cza­ro­wa­ny. Mó­wi­ła jed­nym tchem o dzie­ciach, ich ro­dzi­cach, książ­kach, pro­ble­mach, o mamie. Jakby do­tych­czas tłu­mi­ła to wszyst­ko w sobie, a teraz tama pu­ści­ła i słowa jak po­wódź za­la­ły ka­na­pę, Lu­cja­na i cały pokój. Kiedy wresz­cie za­czę­ła, nie mogła skoń­czyć. W końcu opa­no­wa­ła sło­wo­tok.

– Ja cię prze­pra­szam, gadam i gadam jak na­ję­ta – za­wsty­dzi­ła się.

– Ależ skąd, to bar­dzo in­te­re­su­ją­ce – za­pew­nił ją i czuł, że mówi praw­dę. To, co usły­szał, było dla niego cał­kiem nowe i cie­ka­we. Mógł­by jej słu­chać bez końca, ale ona za­mil­kła na stałe.

– A ty co ro­bisz?

– Ja? No… – Wpadł w pa­ni­kę. – Je­stem w po­dró­ży służ­bo­wej. Mój Szef po­trze­bu­je no­wych ludzi. Ja mam ich po­szu­kać.

– I co? Udało ci się?

– No, nie do końca.

– Co to za praca?

– No wiesz, wła­ści­wie… biu­ro­wa…

Jego męki zo­sta­ły na szczę­ście prze­rwa­ne, bo z po­ko­ju obok do­bie­gło wo­ła­nie.

– Zaraz wra­cam, zo­ba­czę, co chce mama.

 

* * *

Umó­wi­li się na jutro. Ma­rian­na obie­ca­ła po­ka­zać mu mia­sto. On za­pro­sił ją w ra­mach prze­pro­sin za nie­szczę­śli­we wy­pa­dek na obiad.

– Zo­bacz, wszy­scy sza­le­ją z za­ku­pa­mi. – Dziew­czy­na wska­za­ła głową tłum kłę­bią­cy się przy ka­sach mar­ke­tu. Sie­dzie­li w knajp­ce w pa­sa­żu han­dlo­wym w cen­trum. Wła­śnie wró­ci­li ze spa­ce­ru po Sta­rym Mie­ście. Po­dzi­wia­li baj­ko­wo przy­stro­jo­ny Nowy Świat i w końcu po­sta­no­wi­li gdzieś od­po­cząć.

– Nie ro­zu­miem tego! – Lu­cjan wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Czego?

– Tych za­ku­pów, cho­inek, pre­zen­tów…

– Prze­cież to Świę­ta!

– No tak, ale świę­tu­je­cie cudze uro­dzi­ny…

– Cudze? Co ty ga­dasz? To Na­ro­dze­nie Chry­stu­sa. Wszy­scy się cie­szą i tą ra­do­ścią chcą dzie­lić się z bli­ski­mi.

– Niby tak, ale to tro­chę jakby wnu­czek do­sta­wał pre­zen­ty z oka­zji uro­dzin dziad­ka – za­żar­to­wał.

– Nie wie­rzysz w Boga? – spy­ta­ła za­sko­czo­na.

– Wie­rzę, ale nie tak jak ty.

– To zna­czy jak?

– Wie­rzę w Stwór­cę, który dał im­puls do po­wsta­nia świa­ta, stwo­rzył ludzi, de­mo­ny i anio­ły, dobro i zło. A teraz przy­glą­da się tylko swo­je­mu dzie­łu.

– A Chry­stus?

– To jego ko­lej­ny po­sła­niec.

– Po­sła­niec?

– No tak. Był Moj­żesz, Budda, Ma­ho­met… Wszy­scy mieli jakąś misję do speł­nie­nia. Wiesz – tłu­ma­czył dziew­czy­nie – wy­obra­żam to sobie jak pałac z ogrom­ną ilo­ścią kom­nat. Każdy ko­lej­ny me­sjasz otwie­ra drzwi do na­stęp­nej sali, a to przy­bli­ża nas do sali tro­no­wej, gdzie za­sia­da Bóg. Dzię­ki nim lu­dzie wkra­cza­ją na ko­lej­ny po­ziom.

– Ja­kieś to po­kręt­ne – sprze­ci­wi­ła się Ma­rian­na.

– Po­kręt­ne? Wcale nie. Za­uważ, że każda re­li­gia ma te same za­ło­że­nia. Istot­ne za­ło­że­nia. Nie za­bi­jaj, nie krad­nij – przy­ka­za­nia z two­je­go De­ka­lo­gu mo­żesz od­na­leźć w is­la­mie, bud­dy­zmie, ju­da­izmie czy w ja­kie­kol­wiek innej re­li­gii. Za­ło­że­nia są takie same.

– Wła­ści­wie masz rację, ale…

– Nie ma ale… Pro­blem po­le­ga na tym, że lu­dzie nie po­tra­fią wy­zbyć się swo­ich na­wy­ków. A na do­da­tek na siłę pró­bu­ją in­nych do nich prze­ko­nać. Stąd wojny. We­dług mnie Wiel­ki Ma­ni­tou, Allah, Je­ho­wa czy ja­ki­kol­wiek bóg to ten sam Bóg Stwór­ca, któ­re­go czczą wszy­scy lu­dzie, tylko każdy na swój spo­sób.

– Może rze­czy­wi­ście masz rację, ale ja i tak ko­cham te Świę­ta, za­pach cho­in­ki, no i pie­ro­gi z ka­pu­stą i grzy­ba­mi.

 

* * *

Ma­rian­na stała na przy­stan­ku. W świe­tle la­tar­ni wy­glą­da­ła na za­gu­bio­ną. Kiedy go do­strze­gła, uśmiech wy­pły­nął na jej twarz. Lu­cjan po­czuł się przez to bar­dzo wy­jąt­ko­wo.

- Czy ja się za­ko­cha­łem? - zadał sobie py­ta­nie, ale nie zdą­żył za­sta­no­wić się nad od­po­wie­dzią, bo nad­je­chał au­to­bus. Wsko­czy­li do na­grza­ne­go wnę­trza i prze­ci­snę­li w stro­nę okna. Na każ­dym ko­lej­nym przy­stan­ku do­sia­da­ło się mnó­stwo ludzi. Było dusz­no i tłocz­no, ale Lu­cjan czuł się szczę­śli­wy. Napór ludzi spra­wił, że stali z Ma­rian­ną tak bli­sko, jak nigdy dotąd. Nie miała się czego przy­trzy­mać, więc zła­pa­ła go za klapy kurt­ki. Oto­czył ją ra­mie­niem, aby uchro­nić przed in­ny­mi ludź­mi bądź upad­kiem. Po­czuł, że mógł­by tak je­chać całą wiecz­ność. Ale nie­ste­ty, wkrót­ce mu­sie­li wy­sia­dać. I znowu po­wtó­rzył się ten sam, co za­wsze ry­tu­ał. Ma­rian­na za­trzy­ma­ła się przed wy­sta­wą skle­po­wą i za­uro­czo­na wpa­try­wa­ła się w swe­ter. Już wie­dział dla­cze­go.

– Od­da­ła­byś duszę za ten swe­ter, co? – spy­tał tro­chę tylko żar­tem.

– Duszę? – za­śmia­ła się. – Nie, ale mo­gła­bym oddać urlop, żeby zdo­być na to kasę!

Lu­cja­no­wi ka­mień spadł z serca. Pró­bo­wał, ale nic z tego nie wy­szło. Może już sobie dać spo­kój z ku­sze­niem.

– Idzie­my? Zimno tu.

 

* * *

Wi­gi­lia stała się tym dniem, który za­wa­żył na resz­cie jego życia. Nie cho­dzi o to, że była to jego pierw­sza wi­gi­lia, że spę­dzał ją w ro­dzi­nie. Nie cho­dzi nawet o to, że po­psuł tro­chę na­strój od­ma­wia­jąc po­ła­ma­nia się opłat­kiem. Nie cho­dzi rów­nież o to, że tego wie­czo­ru po raz pierw­szy po­ca­ło­wał ziem­ską ko­bie­tę i że spra­wi­ło mu to nie­ziem­ską przy­jem­ność. Cho­dzi o to, że po raz pierw­szy za­ufał czło­wie­ko­wi i po­wie­dział praw­dę o sobie.

– Ma­rian­no, chcę ci coś waż­ne­go po­wie­dzieć – za­czął po­waż­nie.

– Że masz żonę i trój­kę dzie­ci? – za­żar­to­wa­ła.

– Nie, nie mam. Go­rzej

– Co może być gor­sze­go?

– Je­stem de­mo­nem.

– Kim? – za­śmia­ła się.

– W wa­szym ję­zy­ku – dia­błem.

– Bre­dzisz. Dia­błów nie ma.

– Są. Jest Bóg, są lu­dzie, są de­mo­ny i anio­ły. Tak jak dobro i zło.

– Żar­tu­jesz sobie ze mnie. I to głu­pio żar­tu­jesz.

Lu­cjan zro­zu­miał, że jeśli chce, aby dziew­czy­na mu uwie­rzy­ła, musi jej to udo­wod­nić. Ści­snął kulę i zna­leź­li się na go­rą­cym pia­sku, a stopy ob­my­wa­ło im cie­płe morze.

– Co? Jak to zro­bi­łeś? Gdzie?

– Wie­rzysz teraz? – spy­tał chwy­ta­jąc ją za ręce.

– Chcę do domu – po­wie­dzia­ła płacz­li­wie.

Zro­bił, o co pro­si­ła.

 

* * *

Dwa świą­tecz­ne dni spę­dzi­li osob­no. On, w po­ko­ju ho­te­lo­wym, wy­rzu­cał sobie, że po­wie­dział jej praw­dę. Mógł prze­cież nic nie mówić i zo­stać. Nigdy by się ni­cze­go nie do­my­śli­ła. Z dru­giej stro­ny nie chciał za­czy­nać od kłamstw. Trud­no, zro­zu­mie, jeśli go od­rzu­ci.

Ona pła­ka­ła w po­dusz­kę i jadła od­sma­ża­ne pie­ro­gi z ka­pu­stą i grzy­ba­mi. Po co jej to wszyst­ko opo­wie­dział? Wo­la­ła­by nic nie wie­dzieć. Ca­ło­wać się, cho­dzić na spa­ce­ry. Z dru­giej stro­ny – takim stwo­rzył go Bóg. Może to Jego plan spra­wił, że się spo­tka­li? W końcu są świę­ta i po­dob­no cuda się zda­rza­ją!

 

* * *

– Cześć! – Usły­szał jej głos w słu­chaw­ce i serce wsko­czy­ło mu do gar­dła.

– Jurto Syl­we­ster. Idziesz gdzieś?

– Nie – od­po­wie­dział, choć nie bar­dzo ko­ja­rzył o co cho­dzi, ale i tak ni­g­dzie się nie wy­bie­rał.

– Przyj­dziesz do mnie, po­wiedz­my o dzie­wią­tej?

– Oczy­wi­ście! Przyj­dę! – Serce znowu mu za­ło­mo­ta­ło.

 

 

* * *

Do pół­no­cy sie­dzie­li w po­ko­ju z mamą. Wy­pi­li no­wo­rocz­ny toast i po­oglą­da­li z bal­ko­nu sztucz­ne ognie. Potem za­mknę­li się w po­ko­ju Ma­rian­ny. Lu­cja­no­wi serce wa­li­ło jak młot. Cze­kał w na­pię­ciu, ale dziew­czy­na nie kwa­pi­ła się, żeby za­cząć roz­mo­wę. Po­de­szła do okna i uchy­li­ła je, mimo że na ze­wnątrz pa­no­wał siar­czy­sty mróz.

– Zo­stań – po­wie­dzia­ła tak cicho, że nie był pewny, czy się nie prze­sły­szał.

– Co po­wie­dzia­łaś?

– Chcę, żebyś zo­stał. Nie oddam ci za to duszy, ale dam ci moje serce i mi­łość. To tyle samo, jak nie wię­cej.

Lu­cjan pod­sko­czył do niej i chwy­cił ją w ra­mio­na. Uniósł nad zie­mię i ca­ło­wał po wło­sach, twa­rzy i rę­kach, a ona śmia­ła się ra­do­śnie.

 

 

* * *

– Je­steś kom­plet­nym idio­tą! – Głos Sa­mu­ela wy­ra­żał re­zy­gna­cję. Po serii wy­zwisk, wrza­sków i prze­kleństw star­szy demon wresz­cie się uspo­ko­ił. – Wiesz, co tra­cisz?

– Pracę w Biu­rze, oka­zję do spo­tkań z Sze­fem, życie pra­wie wiecz­ne? O tym mó­wisz?

– Mniej wię­cej.

– No więc, wiem!

– Jak za­mie­rzasz żyć na Ziemi?

– Jak wszy­scy inni!

– A praca?

– Znaj­dę jakąś.

– Pie­nią­dze? Szef za­bie­rze ci fun­dusz!

– Już się za­bez­pie­czy­łem. – Lu­cjan uśmiech­nął się. Prze­lał od­po­wied­nią kwotę na nowo otwar­te konto. Po­win­no wy­star­czyć do końca ludz­kie­go życia, a może jesz­cze dłu­żej.

W słu­chaw­ce za­pa­dła cisza.

– Przy­kro mi, Sa­mu­elu, że do­sta­nie ci się za mnie. Tak wy­szło.

– Gra­tu­lu­ję od­wa­gi. Mnie jej kie­dyś za­bra­kło.

I dodał szep­tem:

– Po­wo­dze­nia, czło­wie­ku!

 

 

* * *

Na ze­wnątrz śnieg skrzył się w świe­tle ulicz­nych lamp, a Ma­rian­na wtu­li­ła się w wy­god­ne za­głę­bie­nie ra­mie­nia Lu­cja­na.

– My­ślisz, że ktoś by nam uwie­rzył? – spy­ta­ła.

– Nie ma mowy! – za­śmiał się.

– Ale wiesz co?

– No?

– To, że byłeś de­mo­nem, ma nie­za­prze­czal­ne za­le­ty!

– O czym mó­wisz?

Nie padła żadna od­po­wiedź, tylko za­sze­le­ści­ła sa­ty­no­wa po­ściel.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Komedia fantastyczno-romantyczna? Przeczytałem, milutki tekst, ale chyba nie do końca dla mnie. Nie to, żebym był zwolennikiem durnowatych slasherów, czy podobnych tego typu utworów. Twój wydał mi się aż za bardzo "soft", choć to dobre opowiadanie.

Pozdrawiam

Mastiff

Dzięki. Jak zauważyłeś podtytuł - to opowieść na święta - lekka i happy endem.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

"A właściwie działać, a tak do końca uściślając" - nie można uściślać nie do końca.
Zresztą, Regulatorzy zrobi to lepiej ode mnie. Powiem tylko, że gdybym był w odpowiednim nastroju, to może bym coś dla siebie znalazł w tym opowiadaniu.

Fajne romansidełko. Faktycznie, na święta w sam raz :)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Bardzo, bardzo ciepła i przyjemna historia. Proza życia:) Ale mam wyśmienity nastrój. Dzisiaj same kwiatki. Składam zamówienie na co najmniej jedno jeszcze świąteczne opowiadanie w tym guście!:) Kurczę, na Twoim miejscu zrobiłabym coś z tym tekstem. Tzn tutaj zaginie niebawem przykryty innymi i się zmarnuje. Pomyśl:)

 

Pozdrawiam!

"...i dlatego tyle tak trwa." - to trwa

 

"- To nie takie trudne – pocieszał go przyjaciel." - I przecież dopiero co napisałaś, że Samuel nie był jego przyjacielem?

 

"...poczuła, że oto stoi przed nią ktoś bardzo niezwykły.." - podwójna kropka

 

 

"- Ma pan jakieś specjalne życzenia? - Widać było, że pani jest gotowa do spełnienia wszystkich życzeń nowego gościa. (...) - Oczywiście. Jakieś inne życzenia specjalne?" - powtórzenie

 

"- Lucjan Szatański – Dziewczyna spojrzała na niego pytająco" - brak kropki po Szatański

 

Poza tym czasem gubisz przecinki.

 

"Bo zrobienie prezentów dla rodziny to nie taka prosta sprawa." - Dziwne jakieś jest to zdanie. Jakby każdy miał sam faktycznie zrobić prezenty, na przykład na drutach czy skleić coś z desek, a nie kupić, o czym jest mowa w następnym zdaniu. Głównie dlatego, że prezent robi się komuś, a nie dla kogoś.

 

"Właśnie taki wymarzyła na prezent dla mamy." - wydaje mi się, że przy "wymarzyć" zaimek jest niezbędny. Sobie coś można wymarzyć.

 

"- Jak to się dzieje, że kiedy jest obrzydliwa pogoda, ten cholerny autobus zawsze się spóźnia – myślała wściekła. W lecie rzadko muszę tyle czekać!" - Dziwny zapis myśli. Kursywa. Od myślnika, potem znowu myślnik i "myślała". Ale po tym od razu kolejne myśli, bez znaku?

 

"Był piątek po południu, przed nią dwudniowy weekend." - A to miewa on inną liczbę dni? Przyjęło się, że to oczywiste, że chodzi o sobotę i niedzielę, więc jest to pleonazm. (Choć wg słownika PWN weekend trwa od piątkowego popołudnia do niedzieli, więc to więcej niż dwa dni ; p)

 

"...jakaś potężna siła uniosła ją do góry." - znowu masło maślane. W dół miała ją unieść?

 

"Ale bułki nie nadają się." - znowu dziwne zdanie, w dziwnym szyku. Do czego się nie nadają?

 

Naraz i na raz to nie to samo. Jeśli zaczynali mówić jednocześnie, to naraz, łącznie.

 

"- No wiesz, właściwie ... biurowa..." - spacja

 

"- Przyjdziesz do mnie, powiedzmy o dziewiątej ?" - spacja

 

Bardzo sympatyczna opowiastka. Troszkę poszarpane wydają mi się związki pomiędzy niektórymi scenkami, ale co tam, wszystko jest jasne. Zaiste, "soft" ; )

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jeszcze jedno takie opowiadanie, a nad minitorem zawieszę "przypominajkę": czytamy tylko bemik!

No, co by nie powiedzieć, jest miło, ciepło i przyjemnie. Aż chce się czytać. Ha!

Prokris - już coś zrobiłam z tym tekstem. Został wydany w świątecznej antologii wydawnictwa e-bookowego, nawet mam wersję drukowaną. Tylko - i bardzo mi przykro z tego powodu - tekst poszedł bez korekty, a ja jeszcze wtedy nie znałam linka Seleny i niestety pełno tam błędów. Mimo, że teoretycznie redakcja sama robiła korektę!

Dziękuję wszystkim za miłe słowa i mam nadzieję, że choć dopiero początek grudnia to wprowadziłam Was w świąteczny nastrój. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

To chyba Twoje najładniejsze opowiadanie. I tak szatańsko po ludzku je napisałaś. Cieszę się, że Twoja Muza jest pracowita.

 

„…a koniec takiego sprawozdania koniecznie miał być opatrzony obietnicą poprawy.” – Ja napisałabym: …a na koniec takie sprawozdanie koniecznie musiało być opatrzone obietnicą poprawy.

 

„Raz go nawet ostrzegł, że ma wysmarowane smołą krzesełko.” – Ja napisałabym: Raz nawet ostrzegł go, że ma krzesło wysmarowane smołą.

Odzywa się moja niechęć do zdrobnień. Na krzesełkach siedzą diablątka, dorosłe diabły używają krzeseł.

 

„…że jest bardzo długa kolejka oczekujących i dlatego tyle tak trwa.” – Myślę, że miało być: …i dlatego tyle to trwa. Lub: …i dlatego to trwa.

 

„I pamiętaj – masz tylko ziemski miesiąc czasu.” – Ja napisałabym: I pamiętaj – masz tylko ziemski miesiąc. Lub: I pamiętaj ile masz czasu – tylko ziemski miesiąc.

 

„Może synowi kupić rękawice do boksu…” – Ja napisałabym: Może synowi kupić rękawice bokserskie

Rękawice do boksu –  można zrozumieć, że syn pracuje / przebywa w jakimś boksie i musi tam wkładać stosowne rękawice.

 

„Spadały na włóczkową czapkę i zatrzymywały się na niej na dłużej. Te, które spadły na jej twarz, rozpuszczały się i spływały jak grube łzy.” – Czy śnieg spadał na twarz włóczkowej czapki?


„Na przystanku stała w towarzystwie takich samych zmęczonych, stłamszonych ludzi jak ona.” – Ja napisałabym: Na przystanku stała w towarzystwie ludzi, tak samo jak ona zmęczonych i stłamszonych.

 

„…przesiadła się na tramwaj.” – Ja przesiadłabym się do tramwaju.

 

„…zapakowała bułeczki…” – Ciągle lubisz zdrabniać. ;-)

 

„…oboje w naszych ślicznych, ubłoconych ubrankach…”Dorośli ludzie w ubrankach?                                                                                                     

Pewnie się czepiam, ale naprawdę nie lubię zdrobnień. Chyba, że są uzasadnione.

 

„Otoczył ramieniem, aby uchronić przed innymi…” – Powtórzenie.

 

Pozdrawiam Ciebie, Twoje Koty i Borę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Joseheim i Regulatorzy, obie jesteście niezastąpione. Popprawki wprowadzone. Dzięki Wam, dziewczyny, bardzo!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Lekkie, łatwe i przyjemne :)
W sam raz na dobranoc.

Przyznaję, że mi się podobało :)

Pozdrawiam.

Znakomite. Bardzo mi sie podobało. Można sie wiele nauczyć od ciebie.

Nie padła żadna odpowiedź, tylko zaszeleściła satynowa pościel. -mmmmmm

Bardzo przyjemnie mi sie czytało. Talenciara z Ciebie - to pewne !

Wydrukowałem sobie Twoje opowiadania i z przyjemnościa je dziś przeczytam wieczorem. Dzięki :)

Dzięki barrdzo wszystkim. Cieszę się, że Wam się podobało, że nie musi być tragicznie, ciężko i z głębokimi przemyśleniami. Nie, żebym miała coś przeciw takim tekstom, ale w zalewie poważnych tekstów, tylko kilka osób odważyło się na takie słodkie bzdurki, jak moje. A ja chcę, żeby przynajmniej w świecie fantasy żyło się łatwo i lekko, bo w realu jest wystarczająco trudno.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Polubiłem Mariannę i Lucjana, a chyba w takich opowiadaniach właśnie o to chodzi. Zasłużone wyróżnienie.

Pozdrawiam.

DZięki Unfall

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Najpierw technicznie: ' rękawicbokserskie' i nie tylko. Niestety wszystkich literówek nie udało Ci się wyłapać, ale zdaję sobie sprawę z tego jak to jest trudne - i żadnych zastrzeżeń nie mam. Nieco pokręcę nosem za to na składnię zdań - akurat niektóre mogłyby być skonstruowane lepiej, np. 'ja i tak kocham te Święta, zapach choinki, no i pierogi z kapustą i grzybami' przerobić by nie było sztucznego łączenia przez 'no i'. Ale to też takie narzekanie, sprawny redaktor szybko by Ci wszystko wyłapał i poprawił.

No i sama tematyka...

Akurat ja myślę, że fantastyka powinna być ciężka i skłaniająca do przemyśleń, choćby właśnie dlatego, że 'w realu jest wystarczająco trudno', a fantastyka typu hard może przynieść pewne rozwiązania możliwe do zaimplementowania w życiu... Lub poprzez kontrast nieco zminimalizować codzienne problemy. Nie żebym miał coś przeciwko Wędrowyczom czy Conanom, nie, po prostu taka 'lekka' fantastyka niespecjalnie, przynajmniej moim zdaniem, zasługuje na uwagę. A Ty dodatkowo skleiłaś to z harlequinami, za co normalnie ludzi powinno się wieszać, a przynajmniej zabierać wszelkie możliwe narzędzia pracy twórczej... No i mało brakowało, by wyszła ogromnie naiwna i infantylna historyjka polana toną lukru, zupełnie niestrawna. Mało brakowało. Ale nienawidzę siebie za to, że przeczytałem do końca i wrażenie ostateczne jest pozytywne. Doskonale wiem dlaczego - to sprawka dwóch ostatnich, cudownych akapitów, rzeczywiście wywołujących uśmiech na twarzy. Udało Ci się, nie znoszę Cię przez to ;) W wolnej chwili przeczytam pozostałe Twoje teksty bo bez wątpienia kryje się w nich talent, ale jeśli jeszcze raz kiedyś natrafię na takie słodziutkie, infantylne opowiadanko możesz być pewna, że Cię znajdę. A jak co gorsza znowu mi się spodoba... Klękajcie narody ;)

Faktycznie, miłe, krótkie i pozytywne:) Podoba mi się:) 

Cellular, Twoja opinia rozbawiła mnie, bo wyszło "nie chcę, ale muszę" - i to mnie cieszy. Dzięki.

Literówek rzeczywiście nie sposób wychwycić we własnym opowiadaniu, mam nadzieję, że bardzo nie przeszkadzało to w czytaniu. A łączenie przez "no i" - ja często słyszę to w mowie potocznej, a ponieważ mówi to moja bohaterka, więc uznałam, że tak może być. Zapraszam do innych opowiadań! 

Tenuy - również dzięki. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

I widzicie, chłopaki, jakie są skutki Waszego nabijania się z kolegów? Biedny facet spotyka niezłośliwą kobietę i od razu traci głowę, rogi, ogon i całkiem modne kopyta.

Sympatyczny tekst. :-)

Babska logika rządzi!

Jejku, bemik, przeurocze, ciepłe opowiadanie! I jeszcze uśmiecha. :-D

Cieszę się ogromnie!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Może synowi kupić rękawicbokserskie, a córce złoty łańcuszek?

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Lubię Twoje delikatne teksty. Zawierają subtelny humor i jakąś radość z życia. Dla mnie stanowią przyjemny odpoczynek od smutnych, ponurych, dziwacznych, apokaliptycznych … Piórko odkurzam. Niech przyciąga błyskiem takich zwykłych czytaczy jak ja.

Dziękuję, ja też niedawno odkurzyłam ten tekst, troszkę dodałam i wylądowało w świątecznej antologii wyd. Inanna.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nowa Fantastyka