
Bendlerblock, Berlin, 19 lipca 1944, godzina 22:43
– Jak na obersta patrzę, to zastanawiam się, po co mi właściwie potrzebne aż dziesięć palców. – Oberleutnant Werner von Haeften był pełen podziwu dla zręczności swego przełożonego. – Nie znam nikogo, kto robiłby to szybciej.
Oberst Claus Phillip Maria Schenk Graf von Stauffenberg odłożył na stół złożonego lugera i uderzeniem w przycisk zatrzymał stoper. Nie zerknąwszy nawet w jego kierunku, chwycił szklankę trzydziestotrzyletniej szkockiej i bezceremonialnie wypił całą jej zawartość.
– Trzydzieści sześć sekund – odczytał wreszcie z czasomierza i skrzywił się. – Bywało lepiej.
– O sekundę. Z dziesięcioma palcami zamiast trzech. Przed opróżnieniem całej butelki whisky. – Von Haeften zdawał się tracić cierpliwość. – Mój najlepszy czas to minuta…
– Jeszcze dużo ćwiczeń przed tobą, młody – przerwał mu von Stauffenberg i natychmiast opróżnił kolejną szklankę.
– Może już wystarczy tego picia? Powinien oberst być jutro w formie. Proszę pamiętać o randze zadania.
– Pamiętam doskonale, możesz być tego pewny. Podasz mi aktówkę? Jeszcze raz przećwiczę składanie ładunku i możemy udać się do kwater – odrzekł oberst, nalewając sobie znowu. – Dziękuję – dodał, gdy otrzymał to, o co prosił.
Adiutant przewrócił oczami i podszedł do drzwi, po drodze zabierając z wieszaka swój płaszcz.
– Proszę tylko pamiętać, że siedemnaste fiasko to już będzie za dużo dla Widerstand – rzucił sucho i otworzył drzwi.
– Nie będę pokazywał palcem, kto bał się pociągnąć za spust – odparł z przekąsem oberst.
Werner nie odpowiedział. Wyszedł szybko z gabinetu, trzaskając drzwiami.
Von Stauffenberg wzruszył obojętnie ramionami, dopił resztę alkoholu wprost z butelki i z ociąganiem przystąpił do składania ładunku wybuchowego. Po chwili przerwało mu natarczywe pukanie.
– Wlazł! – krzyknął nieco przepitym głosem. Może rzeczywiście trochę przesadził z alkoholem tego wieczora. – Von Haeften, czego pukasz? – spytał, nie podnosząc wzroku znad bomby.
– Bo nie jestem von Haeften – stwierdził cicho major Wehrmachtu, wchodząc w asyście dwóch szeregowych uzbrojonych w MP40. – Czy mam przyjemność rozmawiać z oberstem Clausem von Stauffenbergiem, członkiem Widerstand, planującym dokonać dnia jutrzejszego zamachu na osobę Führera?
– Skądże znowu… Skąd wam to przyszło do głowy, majorze? – odparł powoli von Stauffenberg, próbując wyczytać cokolwiek z oczu gościa. Niestety te skryte były za ciemnymi okularami.
– Nawet nie próbuj – powiedział spokojnie nieznajomy, gdy spostrzegł powolny ruch ręki von Stauffenberga w kierunku leżącego na biurku lugera. – Oberst pójdzie z nami i nie będzie próbował żadnych sztuczek – dodał głosem nie znoszącym sprzeciwu, a popartym dwoma odbezpieczonymi MP40 w dłoniach żołnierzy.
Von Stauffenberg nic już nie odpowiedział. Major z paskudnym uśmiechem na twarzy przełożył mu opaskę na zdrowe oko i związał ręce w łokciach, za plecami, po czym wyprowadził go na zewnątrz. Obersta posadzono na tyle Kübelwagena między dwoma Schützami, a lufy ich MP40 wbiły mu się boleśnie pod żebra. Po chwili kierowca zapuścił silnik i w towarzystwie charakterystycznego pomruku gaźnikowego boksera powoli odjechali w mrok.
Unbekannter Platz, Berlin, 19 lipca 1944, godzina 23:49
Ręce obersta zdążyły już zdrętwieć, a znaczna ilość wypitego alkoholu uderzała mu do głowy, spowalniając myślenie i plącząc język. Sytuację pogarszała dodatkowo stuwatowa żarówka świecąca prosto w twarz. Pałka w rękach majora też nie pomagała. Von Stauffenberg stracił już przez nią dwa zęby. Trudno mu było oceniać, jak długo już tu jest i gdzie to „tu” się właściwie znajduje. Jazda nie była zbyt długa, ale za to wyjątkowo niewygodna, jak to w Kübelwagenie – mały samochodzik na bazie Garbusa miał tendencję do wstrząsania wnętrznościami pasażerów na najmniejszych nawet wybojach.
– Zadzwoń do Goerdelera, Becka albo Olbrichta, potwierdzą! Nie jestem żadnym zdrajcą! – Zdołał w końcu wykrzyczeć, ignorując krew zalewającą mu usta.
– Nie wszyscy tak twierdzą! – Słowa majora zbiegły się z kolejnym uderzeniem pałki, tym razem w splot słoneczny. Von Stauffenberg zgiął się na tyle, na ile pozwalały krępujące go więzy.
Przez chwilę oddychał ciężko, walcząc z promieniującym bólem. Wreszcie opanował się i wyprostował.
– Kto jest waszym bezpośrednim przełożonym, majorze? – spytał, sapiąc cicho.
Major w odpowiedzi zamachnął się jeszcze raz.
– Jestem starszy stopniem, majorze! Więc rozkazuję, byście odpowiedzieli na pytanie, kto jest waszym przełożonym!
– Generaloberst Friedrich Fromm! – Kolejny cios pałki spadł na kark von Stauffenberga. Major zdawał się czerpać przyjemność z torturowania go.
– Fromm, tak? Więc zadzwońcie i go obudźcie!
Major jakby stracił pewność siebie. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer domowy dowódcy Armii Rezerwowej. Odczekał chwilę, a gdy tylko po drugiej stronie rozległ się zaspany głos Fromma, major wyprężył się na baczność, po czym podszedł do związanego.
– Ktoś od ciebie mnie tu okłada pałką i zarzuca udział w spisku na osobę Führera! – ryknął do słuchawki. – Nazwisko? Nie przedstawił się… – Podniósł wzrok. – Wasze nazwisko? – rzucił.
– Hans Müller… – Major już zupełnie stracił animusz.
– Hans Müller – powtórzył von Stauffenberg. Przez chwilę słuchał słów Fromma, po czym ruchem brwi nakazał majorowi zabranie słuchawki. – Widzisz, Müller, jesteś teraz w kiepskiej sytuacji. – Von Stauffenberg wypluł ząb. – Generaloberst Fromm twierdzi, że twoje działania przeciwko mnie są samowolą. Będziesz miał szczęście, jeśli zostaniesz tylko zdegradowany, choć na twoim miejscu nie liczyłbym na nic więcej niż stryczek. Ale nie mam czasu zajmować się takim ścierwem jak ty, więc jeśli natychmiast mnie rozwiążesz, opatrzysz i odstawisz skąd zabrałeś, wstawię się za tobą i może skończy się na więzieniu. Co o tym sądzisz? Lepszej propozycji nie będzie.
Major pobladł straszliwie. Rozwiązał pospiesznie obersta i przez następne pół godziny mamrotał słowa przeprosin i prośby o łaskę i wzgląd na rodzinę. Von Stauffenberga trochę to bawiło. I przynajmniej miał teraz stuprocentową pewność, że Fromm jest po jego stronie.
Strefa powietrzna nad Allenstein, 20 lipca 1944, godzina 09:48
Von Stauffenberg i von Haeften od rana nie odezwali się do siebie, nawet gdy oberleutnant pomagał przełożonemu zapinać guziki koszuli. Adiutant był ciągle obrażony przez wydarzenia poprzedniego wieczora. Oberstowi było to nawet na rękę, bowiem przez te same, oraz późniejsze, wydarzenia bolała go głowa… I wszystko inne też. Mimo przykładania ciągle lodu do siniaka na skroni, pocił się jak szczur. W sumie była to okoliczność sprzyjająca – zawsze to jakiś pretekst do udania się na stronę by uzbroić ładunki.
Bendlerblock, Berlin, 21 lipca 1944, godzina 00:15
Noc była gorąca. Trzydziestostopniowy upał i wisząca w powietrzu wilgoć zwiastująca burzę były jednak niczym wobec wydarzeń ostatnich godzin. Walkiria zakończyła się niepowodzeniem, a jej pomysłodawcom zostało kilka nędznych minut życia.
Von Stauffenberg przeklinał się w myślach za wszystkie błędy popełnione podczas przeprowadzania zamachu. Po chwili został wywołany. Wolnym, jakby zrelaksowanym krokiem, podszedł pod ścianę i stanął twarzą do plutonu egzekucyjnego. Nawet nie mrugnął, gdy zgodnym, wyćwiczonym ruchem, niejako unisono, podnieśli karabiny. Czas jakby zwolnił. Von Haeften, powodowany jakimś impulsem, ruszył powoli w kierunku obersta, ignorując wszystko wokół. Stanął twarzą w twarz z von Stauffenbergiem, zasalutował po amerykańsku i mrugnął. Padł strzał. W chwili, gdy kula dosięgła pleców oberleutnanta, niebo rozświetliło się na ułamek sekundy, po czym natychmiast zasnuło się ciężkimi chmurami. Pełną powagi ciszę rozdarł grom. Von Haeften upadał powoli, z pewną makabryczną gracją. Dowódca plutonu egzekucyjnego poprawił kołnierzyk. Czegoś takiego jeszcze nie widział. Opanował się jednak szybko i znowuż podniósł rękę, by dać swoim podkomendnym znak.
– Niech żyją Wielkie Niemcy! – krzyknął oberst, a w sekundę potem dosięgły go kule. Upadł powoli, a z oddali dobiegł śpiew ptaków. Jeden z żołnierzy wykonujących egzekucję upadł na kolana i zaczął płakać, ale natychmiast przywołano go do porządku.
Friedrich Fromm, obserwujący całe zajście z balkonu, przetarł ze zdumienia oczy. Miał wrażenie, jakby von Haeften i von Stauffenberg lekko mignęli tuż przed śmiercią.
Wolfsschanze, Görlitz, 20 lipca 1944, godzina 10:02
Choć dzień dopiero się zaczął, stabsfeldwebel Werner Vogel miał go już serdecznie dość. Od świtu biegał po całym Wolfsschanze z naręczami papierów, czyimiś teczkami, witał przybyłych gości, żegnał odjeżdżających i serwował Führerowi kawę w jego kwaterze. Do tego dziwnie się czuł. Miał słodkawy posmak w ustach, zzieleniałą twarz i lekkie dreszcze. Co gorsza, nie widział możliwości znalezienia choć chwili wytchnienia. Za dwadzieścia minut miał być przy głównej bramie by powitać von Stauffenberga.
Vogel żywił pewne animozje do osoby młodego obersta. Był od niego o dziesięć lat starszy, odebrał równie dobre wykształcenie, służył w tej samej jednostce w Afryce i został ranny w tym samym nalocie, tracąc słuch w lewym uchu i dwa palce prawej dłoni… Nawet w szpitalu leżeli w tej samej sali. Ale to von Stauffenberg był przystojnym młodzieńcem, pupilkiem generaloberstów i grafem. Vogel zaś pochodził z biednej austriackiej rodziny, do armii został wcielony po Anschlussie, nie miał tylu orderów, a do tego był brzydki i nieśmiały. Dlatego dziś był zaledwie stabsfeldwebelem.
Najbardziej wściekało go jednak, że von Stauffenberg miał być wykonawcą zamachu. I to jemu miała przypaść wieczna sława. I to on miał być jednym z przywódców państwa po śmierci Führera! A to przecież Vogel był autorem planu. Zadbał o najmniejsze drobiazgi – a mimo to 15 lipca zamach się nie powiódł, bo politycy wstrzymali von Stauffenberga. Ale dziś będzie inaczej. Kawa, którą podał Führerowi zawierała ilość trutki na szczury zdolną powalić słonia. I niech Walkiria toczy się zgodnie z planem. Ale to on będzie bohaterem!
Wolfsschanze, Görlitz, 20 lipca 1944, godzina 10:22
Vogel stał przy bramie, opierając się o stróżówkę i nerwowo przebierając nogami. Ból brzucha bardzo się nasilił. Twarz sierżanta nie była tak zielona nawet, gdy w Afryce dziabnął go moskit, a lekarz zaczął go straszyć, że umrze na malarię.
Na szczęście już po chwili jego uszu dobiegł warkot silnika mercedesa W136. Po chwili pojazd zatrzymał się przy bramie. Wysiedli z niego von Stauffenberg i von Haeften. Adiutant pozdrowił Vogela subtelnym skinieniem głowy, ale oberst nie mógł się powstrzymać przed poklepaniem go po plecach, demonstrując jednocześnie swoje nacechowane wyższością nastawienie do Wernera.
– Prowadź – rzucił niechętnie.
Vogel ruszył przed siebie, trzymając się za bolący brzuch. Próbował iść jak najszybciej. Marzył o udaniu się na stronę. Jego jelita wydawały wielce niepokojące odgłosy i, jak sądził, koszmarne zapachy.
– Coś nieszczególnie stabsfeldwebel wygląda – zagadnął w końcu von Haeften. – Może uda się na stronę, a my już sami znajdziemy drogę do kwater?
Vogel skinął głową z wdzięcznością i natychmiast odbiegł. Von Stauffenberg i von Haeften spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami.
Wolfsschanze, Görlitz, 20 lipca 1944, godzina 12:12
– Generaloberst wybaczy – zaczął von Stauffenberg, gdy tylko generalleutnant Adolf Heusinger opuścił pokój, przekazawszy wezwanie na naradę. – Ale chyba powinienem się trochę odświeżyć, by nie wypaść niekorzystnie przed obliczem Führera.
Keitel zlustrował przepoconą koszulę obersta i kiwnął głową. Doskonale rozumiał jego motywację. Sam również nie czuł się komfortowo w tak wysokiej temperaturze, ale niestety jako Generaloberst zawsze musiał być w pełnym mundurze.
Von Stauffenberg opuścił Keitla i wraz z von Haeftenem wszedł do wskazanego przez generalobersta pokoju, w którym mógł bez przeszkód doprowadzić się do porządku.
Von Haeften zaryglował drzwi i podszedł do obersta. Wyglądał na mocno zestresowanego. Pobladł znacznie, a jego ręce trzęsły się, gdy wyciągał z aktówki dwa ładunki wybuchowe i zapalniki. Mimo znacznego napięcia obaj zdołali jednak nie niepokojeni przez nikogo uzbroić oba ładunki i zmienić koszulę von Stauffenberga.
Wolfsschanze, Görlitz, 20 lipca 1944, godzina 12:56
Von Stauffenberg i von Haeften leżeli na wzgórzu i przez lornetki obserwowali teren Wolfsschanze. Choć w duchu cieszyli się już z powodzenia akcji, nie chcieli popełnić tego samego błędu kolejny raz i obserwowali badawczo okolice bunkra. Szukali jakichkolwiek sygnałów, że bomby wybuchły, Hitler naprawdę zginął, że tym razem akcja się powiodła, a oni wrócą do Berlina jako bohaterowie.
– Muszę przyznać, że ta twoja maszynka robi wrażenie – rzekł z uznaniem von Stauffenberg. – Jak to w ogóle działa i skąd, u licha, ją masz?
Adiutant odsunął lornetkę od oczu i spojrzał na leżącego obok obersta. Westchnął.
– Sam właściwie nie wiem, jak działa. Wsunął mi ją do kieszeni Ludwig Beck jakąś godzinę przed egzekucją. Z początku nawet nie wiedziałem, że to mam. – Von Haeften wyciągnął małe, płaskie urządzenie z kilkoma guzikami i przyjrzał mu się badawczo. – Była do niego dołączona kartka. Nie rozpoznałem charakteru pisma, ale na pewno nie był Becka. W każdym razie napis na kartce mówił, że mam tego użyć w odpowiedniej chwili, a potem będę miał dobę na zmianę biegu historii. Nie bardzo wiem, co o tym myśleć. Ale chyba udało nam się zmienić ją w odpowiedni sposób? – spytał z nadzieją w głosie.
– Chyba tak. A co się stanie po tych dwudziestu czterech godzinach? – Von Stauffenberg nie odrywał lornetki od oczu.
– Według tej karteczki, wrócimy dokładnie w to samo miejsce i czas…
– Czyli na naszą egzekucję? – spytał przytomnie oberst.
– Jeśli dobrze rozumuję, śmierć Hitlera zmieni bieg historii i do rozstrzelania nie dojdzie.
– To miło – rzucił krótko von Stauffenberg, odłożył lornetkę na ziemię i z kieszonki na sercu wyciągnął piersiówkę. Pociągnął z niej solidny łyk i podał adiutantowi. – Właśnie wyniesiono z bunkra dwadzieścia cztery czarne worki. Jeden został przykryty Hakenkreuzfahne. Nasza misja powiodła się – dodał.
Von Haeften oddał opróżnioną piersiówkę i przyjrzał się oberstowi. Z niewiadomych względów na jego twarzy nie malowało się zadowolenie. Fakt, namnożyło się komplikacji i przeszkód, musieli cofnąć się w czasie dzięki maszynie, której działania nie rozumieli i dosypać środka przeczyszczającego do kawy Vogela, żeby ten nie mógł przerwać uzbrajania bomb. Rzeczywiście sporo czasu spędzili odcinając dokładnie całą komunikację i w istocie trudne było nakłonienie generalobersta Alfreda Jodla, żeby narada odbyła się jednak w bunkrze a nie w szopie. Ale koniec końców misja się powiodła i mogli już wracać do Berlina w glorii chwały. Adiutant wyciągnął urządzenie w stronę von Stauffenberga. Ten skinął głową i dwukrotnie wcisnął guzik opatrzony napisem „Reise”.
Bendlerblock, Berlin, 21 lipca 1944, godzina 00:27
Von Haeften z przerażeniem wymalowanym na twarzy patrzył na rosnącą na swojej piersi plamę krwi.
– Ale jak to? – spytał cicho i upadł.
Von Stauffenberg nic z tego nie rozumiał. Przecież tym razem się udało – Hitler zginął, Walkiria zakończyła się powodzeniem. Co mogło pójść nie tak? Czyżby Führer przeżył wybuch ładunku, który bez trudu rozerwałby na strzępy czołg?
Żołnierze plutonu egzekucyjnego zgodnym ruchem podnieśli karabiny i wycelowali je w obersta. Ich dowódca podniósł rękę na znak gotowości i zaraz ją opuścił.
– Niech żyją Wielkie Niemcy! – krzyknął von Stauffenberg. Dwa pociski przebiły jego serce, trzeci trafił w śledzionę. Echo jego głosu przetaczało się jeszcze po placu, gdy upadał. Chwilę później skonał.
Bendlerblock, Berlin, 21 lipca 1944, godzina 00:58
Choć egzekucja zakończyła się pół godziny wcześniej, a ciała skazańców prawdopodobnie zostały już przewiezione przez SS do krematorium na obrzeżach miasta, generaloberst Friedrich Fromm tkwił nieporuszenie na balkonie. Jego twarz była blada i bez wyrazu, a do czoła kleiły się włosy, zroszone siąpiącym od kwadransa deszczem. Przez jego głowę przepływał niepowstrzymany strumień gorzkich myśli. Został wrobiony przez von Stauffenberga i Olbrichta w zamach stanu. Wykorzystali go! To dzięki mianowaniu wiceprzewodniczącym Armii Rezerwowej oberst uzyskał dostęp do Hitlera! Obiecali mu co prawda, że zostanie głównodowodzącym wszystkich wojsk, a wobec takiej propozycji nikt nie przeszedłby obojętnie. Z drugiej jednak strony, znając porywczość Führera, kwestią czasu jest, zanim to Fromma postawią pod ścianą.
W uszach generalobersta ciągle rozbrzmiewały ostatnie słowa von Stauffenberga. Niech żyją Wielkie Niemcy! – krzyknął. Fromm miał wrażenie, że te słowa długo jeszcze będą rozbrzmiewać szerokim echem. Czuł też, jakby ciągle jeszcze ten krzyk odbijał się od budynków stojących wokół placu.
Nagle, nie zważając na wiek, generaloberst pomknął korytarzami i zziajany wypadł na plac. Czy ten błysk mu się przywidział?
Donnerwetter! – zaklął i kopnął jakiś kamień. Pokręcił się jeszcze trochę po pustym placu i ze zwieszoną głową wrócił do swojego gabinetu.
Przez chwilę grzebał gorączkowo w papierach znalezionych przy skazańcach. W końcu znalazł małą karteczkę zapisaną dziwnie znajomym charakterem pisma i podniósł ją do światła. Minutę później zatrzasnął drzwi swojego mercedesa W138 landaulet i ruszył z piskiem opon.
Krematorium, Berlin, 21 lipca 1944, godzina 01:36
Zlokalizowane na obrzeżach miasta krematorium pracowało tej nocy, jak ironicznie stwierdził w myślach generaloberst Fromm, pełną parą. Zatrzymał swojego mercedesa tuż przed frontowymi drzwiami i zdecydowanym krokiem wszedł do środka.
– Gdzie jest ciało von Stauffenberga?! – ryknął od wejścia.
Stał przez chwilę w miejscu, czekając na odzew. Wreszcie podszedł do niego jakiś umorusany człowiek, przypominający nieco palacza parowozu.
– Von Stauffenberg i pozostali przebywają teraz w kaplicy – odparł krótko. – Przez was mamy pełne ręce roboty, więc jeszcze chwilę tam poleżą. Jeśli chce Generaloberst z nimi porozmawiać, to proszę bardzo – dodał i odszedł.
– Verrückter – stwierdził pod nosem Fromm i udał się we wskazanym kierunku.
Kaplica nie była imponującym pomieszczeniem – miała raptem kilka ławek, obecnie przesuniętych pod ściany by zmieścić na podłodze czarne worki z ciałami skazańców. Beck, Olbricht, von Quirnheim, von Haeften i von Stauffenberg. Pięciu zbrodniarzy planujących zamach na osobę Führera.
Fromm klęknął i otworzył zamek czarnego worka skrywającego ciało Clausa von Stauffenberga. Światło księżyca wpadające przez witraż kaplicy rozświetliło subtelnie ich twarze. Generaloberst wyciągnął z kieszeni karteczkę znalezioną w gabinecie i obrócił ją w palcach. Przez chwilę gorączkowo przygryzał wargi, po czym wyjął z kabury lugera i strzelił sobie w głowę.
Krematorium, Berlin, 21 lipca 1944, godzina 04:47
Diane Vogel westchnęła ciężko na widok zakrwawionej podłogi kaplicy. Najgorsze w pracy sprzątaczki było to, że nie da się sprzątnąć raz a dobrze. Co chwilę awarii ulegał któryś z pieców, przez co popioły niosły się po całym krematorium i osiadały jako gruba warstwa kurzu. A teraz, co gorsza, jakiś dureń strzelił sobie w łeb i musiała to posprzątać, zanim przyjdą bliscy zmarłych.
Myjąc na kolanach podłogę, przeklinała w myślach swój parszywy los. W pewnym momencie jej oczom ukazała się świstek leżący pod jedną ze stojących pod ścianą ławek. Sięgnęła po niego i skrzywiła się lekko z odrazy. Karteczka była przesiąknięta krwią, ale słowa, spisane doskonale jej znanym charakterem pisma Führera, były wciąż czytelne.
Jak przeżyć czterdzieści sześć zamachów na swoje życie? Zaratustra rzecze – nigdy nie istnieć.
Wschodzące słońce rozświetliło witraż kaplicy. Diane płakała, klęcząc pośrodku wielkiej swastyki rzucającej się cieniem na podłodze.
Witamy w konkursie.
pozdrawiam
I po co to było?
Och, a właśnie chciałam iść spać... Dobra, drukuję, poczeka do jutra :).
A ja przeczytałem! :) Filofujesz, Panie Yoss, ale jak zwykle z klasą.
Bardzo dobrze mi się czytało Twoje opowiadanie, choć niemieckie imiona i nazwiska trochę mniej... :)
Powodzenia w konkursie, Pozdrawiam.
"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "
Czytało mi się dobrze, bo to porządnie napisany tekst. Miałam wrażenie, jakbym słuchała rzeczowej i fachowej relacji Bogusława Wołoszańskiego.
„…odrzekł Oberst, polewając sobie znowu”. – Wolałabym: …odrzekł Oberst, nalewając sobie znowu.
„…podszedł do drzwi, zabierając po drodze swój płaszcz z wieszaka”. – Tak krawiec kraje, jak wieszaka staje? ;-) Płaszcz z pewnością nie był z wieszaka.
Ja napisałabym: …podszedł do drzwi, po drodze zabierając z wieszaka swój płaszcz.
„Wlazł! – krzyknął nieco przepitym głosem. Może rzeczywiście trochę przesadził z piciem tego wieczora”. – Powtórzenie. Może w drugi zdaniu: Może rzeczywiście trochę przesadził z alkoholem tego wieczora.
„…związał ręce w łokciach za plecami…” – …związał ręce w łokciach, za plecami…
„Mimo znacznego napięcia obaj zdołali jednak nieniepokojeni przez nikogo…” – Mimo znacznego napięcia, obaj zdołali jednak, nie niepokojeni przez nikogo…
„Von Haeften z przerażeniem wymalowanym na twarzy patrzył na rosnącą na jego piersi plamę krwi”. – Ja napisałabym: Von Haeften, z przerażeniem wymalowanym na twarzy, patrzył na rosnącą na swojej piersi plamę krwi.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Autorze... Co bohater połozył na stole? Zlożonego Lugera? Wychodzi na to, że złożył Georga Lugera, twórcę parabellum, do kupy i polozyl na stole. Jeżeli tak, to można śmiało napisać, że: "Porucznik Cichy polozył na stole Parabellum, a po chwili namyslu ulozyl obok Visa, i jeszcze starego Lugera, po czym trzasnąl drzwiami i wsiadł do Mercedesa". No i niby wiadomo, że piszemy o pistoletach, ale tak nie do końca. A moze Parabellum to gość o takim pseudonimie, nie mówiąc o Visie i Mercedesie? Podobnie jest z Oberstem, czyli pułkownikiem. Czemu niby dużą literą? To, że w języku niemieckim obowiązuje żelazna zasada, że wszystkie rzeczowniki piszemy dużą litera, wcale nie znaczy, że tak samo postępujemy w języku polskim, bo wychodzą z tego tAkie kwiatki, jak w tym tekście.
Polozyl na stole żłożonego Lugera jest prawie tak samo dobre, jak stróżka dymu.
Unbekannter Platz --- Nieznany plac? Taką nosil nazwę? No...
Do poprawki.
Pozdrówko.
"– Jak na Obersta patrzę, to zastanawiam się, po co mi właściwie potrzebne aż dziesięć palców. – Oberleutnant Werner von Haeften był pełen podziwu dla zręczności swego przełożonego. – Nie znam nikogo, kto robiłby to szybciej."
Rozumiem, że bohater nazywal sie Oberst? To dlaczego pożniej nazywa sie von Stauffenberg?
Matko i córko...
koik80: cieszę się, że Ci się podobało i mam nadzieję, że kolejne tekty również przypadną Ci do gustu ;)
regulatorzy: dziękuję za opinię i sugestie poprawek, naniosę je bezzwłocznie ;)
RogerRedeye: od samego początku pisania tego tekstu zdawałem sobie sprawę, iż zastąpienie nazw miejsc i stopni wojskowych niemieckimi odpowiednikami jest zabiegem kontrowersyjnym. Jednak mam wrażenie, iż może się to rozwiązanie paru osobom podobać, a także, co było dla mnie wielce istotne, wprowadzać bardziej niemiecki klimat. Jeśli uważasz, że zabiegi te wyszły pokracznie, zapewne powinienem posypać teraz głowę popiołem. Więc posypuję, ale niemieckich wstawek w tekście będę się jednak trzymał. Co do Lugera - A Unbekannter Platz to taki mój mały dowcip w tekście - brzmi jak nazwa placu, ale zauważ, iż Platz oznacza też "miejsce", a o to właśnie chodziło - Oberst von Stauffenberg nie wiedział, dokąd go wywieziono i znalazł się w nieznanym miejscu (po długości podróży mógł jednak wnosić, że ciągle w Berlinie lub jego okolicach).
Yossie, mi nie chodzi o to, że używasz w tekście niemiwckich określeń stopni wojskowych. To akurat mi się podoba: nadajesz opowiadniu koloryt. Idzie o to, że, niestety, sadzisz przy tym byki. Takie zdanie: "Von Stauffenberg i von Haeften od rana nie odezwali się do siebie, nawet gdy Oberleutnant pomagał przełożonemu zapinać guziki koszuli." Wychodzi na to, że zdanie opisuje zachowanie trzech bohaterów. W języku polskim nazwy stopni wojkowuych pisze się małą literą --- i wszystko. To jest ewidentny błąd gramatyczny. Podobnie jest z nazwami broni. Przykład. Facet nazwiskiem Kałasznikow polożył kalasznikowa na stole. Kałasznikow polozyl na stole visa, parabellum i lugera.
Opierając się na zasadzie pisania nazw broni, zastosowanej w tekście, Tuwim w znanym wierszu napisalby tak: " Krzyż mieli na piersach, a Brauning w kieszeni". Ale tak nie napisal. Napisał: Krzyż mieli na piersaich, a braunng w kieszeni. A napisał tak dlatetgo, że Niewiadomski mial w kieszeniu pisolet browning, wtedy określany jako "brauning", a nie faceta albo facetkę o nazwisku Brauning.
"Pogrzeb prezydenta Narutowicza"
Julian Tuwim
Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni.
Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie,
Wy, w chichocie zastygli, bladzi, przestraszeni,
Chodźcie, głupcy, do okien - i patrzcie! i patrzcie!
Sorry za niedokladny cytat powyżej. Pierwszy wers cytowałem z pamięci.
Teraz to ze wstydu zapadam się pod ziemię. Dziękuję za uwagę i czym prędzej poprawiam tekst.
Niewatpliwie jest to jedno z fajniejszych opowiadań o Hitlerze, które przeczytałam do tej pory. Rozpoczęcie od sytuacji wymyślonej, żeby dojść do stanu mniej więcej faktycznego, moim zdaniem, wyszło bardzo ciekawie. Nie rozumiem tylko, w jaki sposób Fromm wpadł nagle na pomysł przeszukania tych dokumentów.
Pozdrawiam.
Witam kolejnego uczestnika konkursu :)
Od razu gratuluję Autorowi udanej próby zbudowania odpowiedniego klimatu poprzez posługiwanie się niemieckimi określeniami stopni wojskowych, miejsc etc. Znaczy to również tyle, że nie poszedłeś, Drogi Autorze, na łatwiznę i opowiadanie tylko na tym zyskało.
Istotnym elementem opowieści jest niewątpliwie kwestia podróży w czasie. Cieszę się, że nie zbudowałeś swojej historii bezpośrednio na tym właśnie aspekcie; że celem bohaterów od początku opowiadania nie było cofnięcie się w czasie, że dopiero pierwsza nieudana próba zamachu na Hitlera zdeterminowała konieczność powrotu do przeszłości. Nie jestem jednak do końca przekonany tym, że to za sprawą jakiejś maszynki, bliżej nieokreślonego urządzenia, von Stauffenberg i von Haeften cofnęli się w czasie. Wydaje mi się, że to mało wyszukany sposób, i można było się tutaj głębiej zastanowić nad innym "wehikułem".
Nie zrozumiałem chyba fragmentu traktującego o "aresztowaniu" obersta przez Hansa Mullera. Nie wyjaśniłeś, zdaje mi się, dlaczego major działał samowolnie. Bo kontrast osoby Mullera, jaki obserwujemy przed i po telefonie do Fromma, jest nad wyraz wyrazisty. Dlaczego zatem Muller wcześniej był taki pewny siebie?
Może się trochę czepiam, ale tak mnie to zastanowiło.
Wsunął mi ją do kieszeni Ludwig Beck jakąś godzinę przed egzekucją. Z początku nawet nie wiedziałem, że to mam
Skoro z początku nawet nie wiedział, że to ma, to skąd wiedział, że wsunął mu ją do kieszeni Beck ?
Muszę przyznać, że z zainteresowaniem przeczytałem Twoje opowiadanie, nie nudziłem się ani przez chwilę; nie miałbym nic przeciwko gdybyś bardziej rozbudował tę opowieść (z tego co widzę do wykorzystania zostało Ci ponad 10 tys. znaków), ważne jednak, iż udało Ci się napisać ciekawą, zwartą historię.
Pozdrawiam.
Dobrze i sprawnie napisany tekst. Czytałem z zainteresowaniem, ale puenta jakoś mi umknęła - nie zrozumiałem zakończenia, może coś przeoczyłem?
NIECH ŻYJĄ WIELKIE NIEMCY — YOSS
Przeczytałem — czas na komentarz:
1. pomysł — wielce przewrotny i zaskakujący. Przydałoby się jednak słówko wyjaśnienia na temat urządzenia do podróży w czasie. Ja także nie rozumiem kwestii zatrzymania przez Muellera. Wątek z zatrutą kawą zdaje się być nieco nazbyt zawoalowany. Jaka jest relacja między Vogelem oficerem i Vogel sprzątaczką? 3.5.
2. wizja rzeczywistości — cóż, rzeczywistość niejako się nie zmienia, natomiast podoba mi się wystylizowanie świata, niemieckie stopnie, uwagi o kubelwagenie, etc. 4.0.
3. jakość wykonania — wykonanie stoi na bardzo wysokim poziomie. Jak zauważył domek — zostało koło 10.000 znaków, które w sumie warto by wykorzystać, żeby dodać opowiadaniu jeszcze więcej tłuszczyku. Niemniej przeplatanka krótkich scenek buduje napięcie i oczekiwanie. 4.0.
4. motywacja bohatera — tu mam problem — o ile z motywacją bohaterów nie ma problemu, to pojawia się pytanie o urządzenie do transportu w czasie, kto je wyprodukował, kto podarował protagonistom, w jakim celu, jak to się wiąże ze zdolnością Hitlera do przeciwdziałania zamachom. W tym zakresie jest zbyt dużo niedopowiedzeń. 2.5.
Podsumowując — ogromnym atutem opowiadania są pomysł i stylizacja świata. Niestety, pewne wątki pozostają nieco niezrozumiałe — co trochę utrudnia odbiór. Moja ocena to 14.0.
pozdrawiam
I po co to było?
Komentarz przesłany wraz z wynikami do przewodniczącego jury:
Nie rozumiem samowoli Mullera (jak się daje umlauty?!), to tak na początek.
Tekst jest dobrze napisany. Opis egzekucji (ten pierwszy) podoba mi się bardzo.
Ale – moim zdaniem – zbyt wiele tu niedopowiedzeń. Wehikuł – to jakieś tajemnicze pudełko, nie wiadomo, skąd się wziął, kto i dlaczego go skonstruował. Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam zakończenie – pozostaje dla mnie nieco niejasne.
Czyta się dobrze, oczekiwałam z niecierpliwością na kolejny fragment, który miałby mi rozjaśnić poprzedni. Zazwyczaj też tak się działo, dlatego też tekst mnie wciągnął, trochę wątków – przyznam się – pozostało nie do końca zrozumiałych.
Komentarz od jurora:
Tekst ma wprost niesamowity klimat, miejscami bardzo ciężki i gęsty (zwłaszcza w końcówce). Wciąga niesamowicie, aczkolwiek w kilku miejscach wracałam do czytanych wcześniej fragmentów, by się upewnić, czy dobrze wszystko rozumiem. Sam początek, czyli rozmowa von Stauffenberga z adiutantem nie wciąga – rozmowa wydaje się być napisana po to, aby jakoś zacząć tekst i moim zdaniem odstaje nieco jakościowo od reszty – natomiast już scena na Unbekannter Platz (podobnie jak pozostałe) wpisuje się w intrygujący klimat reszty tekstu.
Parę rzeczy jest nadal dla mnie niejasnych: nielogiczne zachowanie majora, który z ogromną pewnością siebie tłucze obersta, choć to samowolka. Dolanie środka przeczyszczającego do kawy Vogla - to byłoby możliwe, gdyby obaj panowie cofnęli się w czasie, lądując od razu w Wilczym Szańcu (i zostaliby zauważeni), a oni przyjechali tam samochodem. Trochę też za dużo tych karteczek – tę od Becka rozumiem, ale kartka Hitlera z informacją, jak przeżyć tyle zamachów, jest już nieco przekombinowana. I nie chodzi tu o sam pomysł, bo ten jest świetny – nigdy nie istnieć – ale o okoliczności, w jakich ona się pojawia (znalazła ją sprzątaczka w kaplicy). Niemniej jednak to jest tych kilka rzeczy, które trochę utrudniły mi odbiór tekstu, całość natomiast prezentuje się bardzo dobrze. Jest klimatycznie, groźnie, duży też plus za plastyczne postacie z charakterem.
Dziękuję wszystkim za komentarze ;) Chciałbym wyjaśnić kwestie, które poruszyliście:
1) Samowola Müllera (przy okazji - ja umlauty wklejam) nie była do końca samowolą. Nie wspomniałem o tym w opowiadaniu, a chyba powinienem był, że generał Fromm był wyjątkowo niezdecydowany w kwestii swojego udziału w spisku. W moim tekście nasyła Müllera na von Stauffenberga, by go sprawdzić. Gdy otrzymał telefon w środku nocy akurat umyśliło mu się jednak brać udział w spisku. To było wymyślone i chyba za słabo zaakcentowane. Gwoli ścisłości historycznej - Fromm zamaskował swój udział wydając wyrok na spiskowców.
2) Podróż w czasie i urządzenie to umożliwiające było wielkim problemem i trochę w tej kwestii poszedłem na łatwiznę. Co do tego, że nie wiadomo, skąd urządzenie jest i przez kogo zostało skonstruowane - mogę się bronić, że czytelnik wie o tym tyle, ile bohaterowie :D
3) Vogel - sprzątaczka i Vogel - oficer. Zwykła zbieżność nazwisk. Ale też nie do końca. Werner Vogel jest postacią bardzo enigmatyczną - jedyną informacją o nim do jakiej dotarłem, jest fakt przerwania uzbrajania bomb. W swoim opowiadaniu postanowiłem dać mu nieco większą rolę, uważa się on za pomysłodawcę akcji, sam próbował dokonać zamachu. Vogel - sprzątaczka zaś jest osobą, która dowiaduje się prawdy o Führerze i nie potrafi jej przyjąć do wiadomości. Czytelnik może sobie wybrać, czy obie postaci uważa za jedną, czy za dwie - moim zdaniem obie wersje mają pewien sens, który zagubiłem pisząc w pośpiechu.
4) Zakończenie. Prawda o Führerze. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że Hitler uszedł z życiem z tylu zamachów. I znalazłem odpowiedź w retorycznym pytaniu "Czy orwellowski Wielki Brat mógłby zginąć w zamachu?". Krótko mówiąc - Hitler jest postacią fikcyjną, odgrywaną przez aktorów, o znaczeniu jedynie propagandowym.
Mam nadzieję, że trochę wyjaśniłem. Żałuję, że nie udało mi się tego zrobić w samym opowiadaniu.
Jeszcze raz dziękuję wszystkim za przeczytanie ;)
Ten tekst dobrze pamiętam, więc z czystym sumieniem polecam do biblioteki. Tylko Yoss, dokończ proszę edycji (odstępy między akapitami) i otaguj, proszę.
Pamiętam, że teks zrobił na mnie duże wrażenie, gdy go czytałam, tyle że jak zwykle leniwie nie zostawiłam komentarza.
Dołączam się do prośby Unfalla o dokończenie edycji.
Pozdrawiam
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Niezłe, naprawdę niezłe, choć pointa o aktorach bez wyjaśnienia w komentarzach była dla mnie poza zasięgiem. Uwag krytycznych nie będę powtarzał, więc tylko klepnę gwiazdki ;)
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
Ciekawa koncepcja na pozbycie się Adolfa. I te wszystkie niemieckie słowa nieźle budują klimat, chociaż trochę się gubiłam w stopniach.
Też miałam trochę wątpliwości, większość wyjaśniłeś w komentarzu, ale dlaczego w ogóle przesłuchujący zadzwonił do szefa? A gdyby oberst rozkazał zamówić sobie pizzę, to też by dostał?
Babska logika rządzi!