- Opowiadanie: TKII - Decyzje

Decyzje

Cześć, zachęcam Was do zapoznania się z dalszymi przygodami Davrela, po jego powrocie do rodzinnego Arven. Ten rozdział nosi tytuł “Decyzje”, ponieważ szlachcic dokonuje w nim trzech wyborów, które istotnie wpłyną na jego dalsze losy. Wydaje mi się, że to najstaranniej przygotowana ze wszystkich dotychczasowych części historii, ciekaw jestem jednak Waszego zdanie. Poprzednie fragmenty znaleźć można tutaj:

  1. Powrót
  2. Nowe początki

Oceny

Decyzje

Wbrew jego nadziejom, plotka o starciu z bandytami rozeszła się po Arven szybciej niż dym po mokrym lesie. Jedni twierdzili, że Davrel samotnie stanął przeciwko trzem rozbójnikom i zabił ich jak muchy. Inni, że był ich tuzin, a on ocalał tylko cudem. Niektórzy dodawali nawet, że to sam los wziął go wtedy w opiekę.

Davrel słuchał tego z rosnącym poirytowaniem. Nie szukał rozgłosu – nigdy go nie znosił. Ale im bardziej próbował milczeniem uciszyć wieści, tym prędzej się niosły.

Na szczęście bardzo szybko nawet ta historia przestała budzić emocje. Gdy w karczmie Pod Złotym Jeleniem gruchnęła nowina o zaręczynach Dariona Halla, ludzie mieli wreszcie coś, co naprawdę nadawało się do plotek.

Darion się żeni! – szeptano przy każdym stole, jakby był to cud, który należało obejść dookoła i dotknąć, aby się upewnić, że to prawda. Zresztą w Arven rzadko działo się coś,

co poruszało ludzi bardziej niż dobre wesele.

Wieczorem Davrel i Markus siedzieli przy bocznym stole, z dala od największego gwaru. W powietrzu unosił się zapach dymu, gorzkiego piwa i przypalonego chleba. Na ławach drzemali już dwaj furmani, a karczmarz – stary, łysy jak kolano Gerd – przelewał piwo do glinianych kufli z miną człowieka, którego nic już nie zdziwi.

– Kupiłem dziś dwa nowe źrebaki – odezwał się Davrel, obracając w dłoni kufel. – Z Therm. Czysta krew, dobry temperament.

– Kolejne? – Markus parsknął śmiechem. – Jeszcze trochę, a będziesz wydawał na konie więcej niż na jedzenie.

– Może i tak – odparł spokojnie szlachcic. – Ale w odróżnieniu od ludzi, konie to stworzenia, które słuchają, zanim zareagują.

Markus pokręcił głową, unosząc kufel. – Zatem za konie, co nie gadają.

Stuknęli się szkłem. Piwo było ciepłe i gorzkawe, ale miało w sobie coś kojącego. Na zewnątrz zapadał zmierzch, a przez brudne okna wpadały ostatnie pasma różowego światła.

Po pewnym czasie drzwi karczmy otworzyły się z hukiem i do środka wtoczyła się trójka mężczyzn – gwar, śmiech, zapach wina i chłodnego powietrza wypełniły izbę. Pierwszy z nich, Darion Hall, szedł przodem, rozchełstany, z szerokim uśmiechem i rumieńcem na twarzy. Za nim Jack Robin, powłóczący nogami, z miną kogoś, kto już nie bardzo wie gdzie się znajduje, i trzeci, którego Davrel rozpoznał dopiero po chwili – Martin Thys.

Ten ostatni wchodząc niemal potknął się o próg, ale szybko odzyskał równowagę. Miał rozbiegane spojrzenie, nerwowo poprawiał mankiety i mówił tak szybko, jakby wciąż próbował dogonić własne myśli.

– Na wszystkich świętych… – mruknął Markus. – Zobacz no, Dav, kogo tu dziś licho przyniosło.

Darion dostrzegł ich przy stole i zawołał z szerokim uśmiechem:

– A więc to tutaj chowacie się przed światem!

Jack skinął tylko głową i odwrócił wzrok. Davrel odwzajemnił jego spojrzenie, chłodne i krótkie. Chłopak mruknął coś pod nosem, po czym, nie tłumacząc się nikomu, wyszedł z karczmy, zostawiając po sobie jedynie echo trzaskających drzwi. Martin chciał ruszyć za nim, ale Darion go powstrzymał. Wzruszył ramionami, jakby nie zamierzał się tym przejmować.

– Niech idzie, młodość musi się wyszumieć – rzucił i klepnął Martina po plecach. – Ale za to my też mamy powód do świętowania, co nie, Thys?

Na szczupłej twarzy mężczyzny pojawił się niepewny uśmiech. Davrel, po chwili wahania, skinął im głową i zaprosił ich do stołu. Markus przesunął kufel, robiąc miejsce.

– A więc jednak – powiedział wesoło Davrel. – Mówią, że się żenisz.

Darion odchylił się na krześle i z rozmachem stuknął kuflem o blat. Piana przelała się przez krawędź. – Tak, żenię się! – oznajmił z błyskiem w oku. – Wreszcie ktoś powiedział mi tak.

Markus parsknął śmiechem.

– Cud się stał. I która okazała się taka odważna?

– Agnes van Bommel – odparł Darion, z dumą prostując plecy. – Córka kupca z Bree. Najładniejsza dziewczyna pod słońcem.

– I pewnie równie bogata jak ładna – mruknął Markus.

Darion roześmiał się szeroko, nie zaprzeczając. – A czy to w czymś przeszkadza? Powiem wam, że potrafi liczyć szybciej niż jej ojciec, a to już coś.

Davrel uniósł kufel, kryjąc uśmiech. – Wygląda na to, że w końcu ktoś znalazł sposób, żeby cię uciszyć, Darion.

Śmiech przy stole był szczery i głośny, przerywany stukiem kufli. Atmosfera zaczęła powoli się rozluźniać – prawie jak dawniej. Gdzieś wśród rozmów i oparów piwa wróciła tamta beztroska sprzed lat, gdy życie wydawało się prostsze zaś świat mniejszy.

– A co z Jackiem? – zagadnął Markus po chwili, gdy Darion sięgnął po kolejne piwo. – Ostatnio wygląda, jakby go coś gryzło.

Odpowiedział mu Martin:

– Zdaje się, że przypomniał sobie, że ma coś do załatwienia.

Davrel spojrzał na niego pytająco, ale ten już kontynuował z uznaniem:

– Ten chłopak jest naprawdę zdolny. I pracowity. Daleko zajdzie.

Darion przytaknął z lekkim uśmiechem. – I oddany sprawie. Bardzo oddany.

Davrel uniósł brew. – Jakiej sprawie?

Na moment zapadła cisza. W karczmie rozległ się stuk talerzy, ktoś zaśmiał się przy sąsiednim stole. Darion wymienił krótkie spojrzenie z Martinem, po czym odchrząknął.

– Nowy gatunek wina – powiedział z udawaną swobodą. – Eksperymentujemy trochę.

– Oczywiście – mruknął Davrel.

– A ty, Martin? – odezwał się po chwili. – Co teraz robisz? Pamiętam jak świetnie radziłeś sobie z włócznią. Martin Thys, jedyny, który potrafił dorównać Thorenowi.

Mężczyzna zaśmiał się nerwowo, a potem przeciągnął dłonią po krótkich włosach w kolorze szarego blondu. – To były czasy… Teraz prowadzę księgi Dariona, a moją bronią są pióro i papier. I wierzcie mi… też potrafią być niebezpieczne.

– Mądry wybór – przyznał szlachcic z uznaniem. – Spokój to luksus, na który warto pracować.

– I rzadko kogo na niego stać – dodał półgłosem Markus.

Na chwilę wszyscy zamilkli. Wokół słychać było tylko trzask drewna w kominku i gwar rozmów z sąsiednich stołów. Ciepło ognia odbijało się w kuflach, w ich oczach, w krótkim spokoju, który w tej chwili – choć kruchy – wydawał się jak najbardziej prawdziwy.

Dopiwszy kolejne piwo, Darion odstawił pusty kufel i przeciągnął się leniwie, z zadowoleniem.

– A skoro już o kobietach mowa… – rzucił zaczepnie. – Słyszałem, że nasz Davrel smali cholewki do Lysii de Vrij. Prawda to czy plotki?

Markus parsknął śmiechem, a Martin uniósł brew z udawaną powagą.

– Lysii? Córki Adama? – spytał.

Davrel zmarszczył brwi, zaskoczony. – Córka wójta? Nie wiedziałem.

Darion aż opluł się ze śmiechu. – Nie wiedziałeś?! Na bogów, człowieku, całe Kade o tym wie!

– Wygląda na to, że nie bywam w odpowiednich kręgach – odparł lekko zawstydzony, z uśmiechem unosząc kufel.

Markus klepnął go po ramieniu. – Albo że zbyt rzadko bywasz w karczmie.

– Może i tak.

– Ale przyznaj, że coś w niej jest – ciągnął Darion z uporem. – Taki ogień w oczach. I pewność siebie, jakby każdy chłop w promieniu pięciu mil marzył tylko o niej.

– Bo i marzą – wtrącił się Martin.

Davrel roześmiał się cicho, kręcąc głową. – Kobiety… zawsze przynoszą kłopoty.

– O, i to mówi człowiek, który ostatnio posolił sobie herbatę. Ciekawe o czym tak wtedy dumałeś – wtrącił Markus.

– Albo o kim – zażartował Martin, a wszyscy znowu wybuchnęli śmiechem.

Darion, z już lekko zamglonym spojrzeniem, uniósł palec. – Posłuchaj mojej rady, stary przyjacielu. Kobieta dobrze ci zrobi. Odetchniesz. Przestaniesz w końcu udawać, że nie pamiętasz, jak to jest być szczęśliwym.

Davrel pokręcił głową, lecz nie zaprzeczył. Myśl o Lysii przemknęła przez jego umysł szybciej, niżby chciał – jej śmiech, spojrzenie, sposób, w jaki trzymała wodze. Na ustach zadrgał mu cień uśmiechu.

Martin zauważył to i mruknął pod nosem:

– Wygląda na to, że już za późno na rady.

Hodowca winorośli zaśmiał się, podniósł kufel i krzyknął:

– Za kobiety, które komplikują życie!

– I za mężczyzn, którzy nie potrafią bez tego żyć – dodał Markus.

Naczynia stuknęły się z głuchym brzękiem.

Wieczór przeciągnął się niemal do rana. Ogień w kominku dogasał, piwo lało się cienkim strumieniem, a śmiech brzmiał coraz ciszej, coraz bardziej chrapliwie. Słowa plątały się między wspomnieniami i półsennymi żartami.

Kiedy wyszli na zewnątrz, powietrze było chłodne, przesycone zapachem dymu i wilgoci. Davrel podtrzymywał Dariona, który potykał się o każdy kamień, a Markus śmiał się pod nosem.

– Wiesz, Davrel… – bełkotał Darion – …Agnes ma kuzynkę. Też ładna. Może ci ją przedstawię…

Davrel tylko westchnął, z trudem powstrzymując śmiech.

– Lepiej zajmij się sobą, Darion.

– Już się zajmuję! – odkrzyknął triumfalnie. – W końcu się żenię!

Ich śmiech poniósł się po pustych ulicach Arven, znikając w ciemnościach.

Martin pożegnał się skinieniem, ruszając w stronę winnicy, zaś Markus odprowadził Davrela kawałek drogi, nim rozeszli się każdy w swoją stronę.

Gdy szlachcic wracał w stronę dworu, w głowie wciąż dźwięczały mu słowa przyjaciół oraz echo ich śmiechu. Mimo nocnego chłodu uśmiechał się pod nosem.

Nie wiedział jeszcze, że ten majowy wieczór – zwykły, ciepły, pełen piwa i żartów – będzie jednym z ostatnich tak spokojnych przez bardzo długi czas.

 

 

Poranne słońce leniwie wspinało się nad wzgórzami, rozlewając ciepły blask po łąkach i drodze prowadzącej ku wiosce. Davrel szedł powoli, z kapturem opuszczonym nisko na czoło. Nie myślał o celu, raczej pozwalał, by nogi same niosły go przed siebie. Od pamiętnej nocy w gospodzie minął już ponad tydzień, mężczyzna nadal czuł jednak lekkie ciepło wspomnień – rzadki, niemal zapomniany rodzaj spokoju.

Dźwięk końskich kopyt wyrwał go z zamyślenia. Zza zakrętu wyłoniła się Lysia, jadąca na siwym wierzchowcu, z włosami rozwianymi na wietrze i uśmiechem, który wydawał się znać sekret każdej drogi. Zauważyła go i ściągnęła wodze.

– Pan Gris! – zawołała z radosnym zaskoczeniem. – Dokąd to tak wcześnie?

– Sam nie wiem – odpowiedział, unosząc wzrok. – Lubię czasem po prostu bez celu pospacerować po okolicy.

Dziewczyna zeskoczyła z konia z taką lekkością, jakby robiła to setki razy. Słońce rozświetliło jej twarz, a Davrel przez chwilę nie potrafił oderwać od niej wzroku.

– To może chociaż kawałek mnie odprowadzisz? – zapytała z figlarnym błyskiem w oku.

– Z przyjemnością – odparł. – Zresztą, i tak miałem nadzieję, że cię spotkam.

Ruszyli powoli obok siebie. Lysia prowadziła konia za uzdę, a Davrel co jakiś czas rzucał szybkie spojrzenia w stronę lasu.

– Kogo tak tam wypatrujesz? – spytała z lekkim rozbawieniem. – Wyglądasz, jakbyś spodziewał się, że jakiś bandyta znów mnie napadnie.

– Może nie bandyta, ale pewien natręt – mruknął, udając powagę.

Jego towarzyszka parsknęła śmiechem. – Ach, więc o to chodzi! – pokręciła głową. – Nie musisz się martwić, Jack jest dla mnie jak młodszy brat. Wiele nas łączy – dodała po chwili. – Oboje straciliśmy matki, gdy byliśmy jeszcze dziećmi.

Davrel uśmiechnął się krzywo, a w jego oczach pojawił się cień ironii.

– Jak brat, powiadasz? – rzucił tonem, w którym pobrzmiewała lekka kpina. – Nie zauważyłem, żeby patrzył na ciebie jak na siostrę.

Lysia uniosła brwi, zaskoczona, a po chwili jej usta wygięły się w zaczepny uśmiech.

– Czyżbyś był zazdrosny o takiego gołowąsa? – zapytała z udawaną powagą, poprawiając niesforny kosmyk włosów, który spadł jej na czoło.

– Zazdrosny? – powtórzył Davrel, pozwalając sobie na półuśmiech. – Nie. Ale ciekaw jestem, czy Jack wie jak go nazywasz.

– Nie wie – przyznała z rozbawieniem. – I chyba lepiej, żeby tak zostało.

Jej śmiech był lekki i dźwięczny, niósł się po polnej drodze niczym echo dawnego lata. Szli dalej powoli, rozmawiając półżartem, półserio, a wypowiadane słowa coraz śmielej tańczyły między nimi.

Gdy dotarli do końca drogi, zza ogrodzenia wyłonił się dom wójta – solidny, z zadbanym obejściem i krzakami róż pod oknem. Na ławie przed gankiem siedział Adam de Vrij: szczupła, pociągła twarz, której nie dało pomylić się z żadną inną. Na widok przyjezdnych wyprostował się i posłał Davrelowi spojrzenie tak przenikliwe, że ten przez moment poczuł się jak chłopiec przyłapany na kradzieży jabłek z sadu sąsiada.

Pozdrowił wójta lekkim, grzecznym skinieniem. Lysia uśmiechnęła się nieco bezradnie, jakby przywykła do oschłości ojca.

– Nie przejmuj się – szepnęła. – On tak zawsze.

– Wierzę – odparł Davrel półgłosem, unosząc kącik ust.

Przez chwilę w milczeniu stali przy płocie. W końcu Lysia zapytała:

– Słyszałeś o zaręczynach Dariona?

– Słyszałem – przyznał Davrel. – Wygląda na to, że nasz przyjaciel w końcu się ustatkuje.

– I co? – uniosła brew z lekkim uśmiechem. – Wybierasz się na przyjęcie?

– Tak, pójdę – odparł po chwili zawahania. – Ale tylko jeśli zgodzisz się iść ze mną.

Dziewczyna zaśmiała się cicho, mrużąc oczy. – Cóż… chyba nie mogę odmówić mężczyźnie, który uratował mi życie. Ale mam warunek.

– Słucham.

– Założysz tę samą koszulę, którą miałeś przy naszym pierwszym spotkaniu.

Teraz to Davrel roześmiał się serdecznie. – Jeśli to cię ucieszy.

– A zatem jesteśmy umówieni. – Lysia skierowała w stronę Davrela otwartą dłoń, a ten uścisnął ją z czułością. – Do widzenia, panie Gris.

– Do widzenia, Lysio.

Został jeszcze chwilę na drodze, patrząc, jak znika za drzwiami. Potem ruszył powoli z powrotem, a w jego kroku było coś lekkiego – jakby to krótkie spotkanie tchnęło w niego więcej życia niż cały miniony tydzień.

 

 

Czerwcowe popołudnie było jasne i chłodne jak na tę porę roku, a powietrze niosło ze sobą zapach świeżo skoszonej trawy i mokrej ziemi. Na horyzoncie przemykały leniwe obłoki, rozświetlone złotymi smugami słońca. Davrel, stojąc przed lustrem, dopinał mankiety niebieskiej koszuli – tej samej, którą miał na sobie podczas pierwszego spotkania z Lysią. Materiał był już lekko sprany, z drobnymi śladami napraw przy ramieniu, ale to tylko dodawało jej uroku.

Spojrzał na siebie krytycznie, wygładził dłonią jasnobrązowe włosy i parsknął pod nosem.

– A miech mnie… przecież to tylko przyjęcie – mruknął do swojego odbicia.

A jednak w jego ruchach widoczna była napięta ostrożność. Sam nie potrafił nazwać tego uczucia – może to przez myśl o Lysii, a może przez to, co od kilku dni czuł w powietrzu: dziwny spokój, jak przed burzą.

Zatrzymał konia przed domem wójta. Główna ulica Arven była pusta, słychać było tylko szelest liści i odgłos młota gdzieś w oddali. Już miał zejść z siodła, gdy zza lekko uchylonego okna dobiegły go stłumione głosy.

Najpierw męski, ostry i stanowczy:

– Nie mieszaj się do tego. Ruch oporu to nie zabawa!

Davrel zamarł. W odpowiedzi rozbrzmiał cichszy, kobiecy ton – rozpoznał go natychmiast, choć nie dosłyszał słów.

Zmarszczył brwi. Ruch oporu?

Zanim jednak zdążył pomyśleć, co mogłaby znaczyć, rozmowa ucichła, a za chwilę w korytarzu rozległy się lekkie kroki.

Zeskoczył z konia i zapukał w twarde, dębowe drewno. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast.

Lysia stała w progu, otoczona porannym światłem. Miała na sobie prostą, jasną suknię, w pasie przewiązaną cienką wstążką, a włosy splecione w warkocz, w który wplotła błękitną tasiemkę – dokładnie w kolorze jego koszuli. Na szyi błyszczał jej drobny srebrny wisiorek w kształcie ptaka z rozpostartymi skrzydłami.

Davrel spojrzał na niego mimowolnie, a Lysia, widząc to, uśmiechnęła się lekko.

– Pamiątka po matce – powiedziała łagodnie.

Kiedy wsiadali na konie, zza drzwi dał się jeszcze słyszeć stuk kroków, jakby wójt chciał upewnić się, że rzeczywiście odjechali. Davrel poczuł na karku nieprzyjemne ukłucie niepokoju, ale szybko je zignorował. Ruszyli w stronę siedziby Dariona. Przez dłuższą chwilę jechali w ciszy, wdychając zapach rozgrzewających się pól.

W końcu to on przerwał milczenie.

– Słyszałem, że Agnes pochodzi z bogatego rodu. Wiesz coś o jej ojcu?

– O Edwinie van Bommelu? – Lysia spojrzała przed siebie.

– W zasadzie tyle co wszyscy. Jest jednym z najbogatszych ludzi w Bree. To największa prowincja Nowego Południa a on skrzętnie wykorzystuje jej centralne położenie. A choć Bree słynie głównie z sera, – no wiesz, krowy, pastwiska, serowarnie – to van Bommel handluje nie tylko nim. Sprzedaje wino, zboże, drewno… właściwie wszystko, co da się kupić. Mówią, że potrafi zarobić nawet na deszczu.

– Brzmi jak ktoś, na kogo Darion powinien uważać – mruknął Davrel.

– Raczej ktoś, kogo może podziwiać. W Bree liczy się spryt i pracowitość. Van Bommel ma obie cechy.

– Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić Dariona jako serowara. – Davrel roześmiał się krótko.

– W Bree wszystko jest możliwe – odpowiedziała z uśmiechem Lysia.

Śmiali się jeszcze chwilę, aż przed nimi wyłonił się dwór Dariona, rozświetlony girlandami i światłami latarni, tętniący muzyką i śmiechem gości. Wzdłuż szerokiej alei prowadzącej do głównego wejścia rozstawiono lampiony i rozwieszono wstążki w kolorach domu van Bommelów – złamanej bieli i głębokiej zieleni. W powietrzu unosił się zapach jaśminu i świeżo rozlanego wina, a od strony ogrodu dolatywały dźwięki skrzypiec i śmiech dzieci, które radośnie biegały między stołami.

Davrel i Lysia zatrzymali się przed wejściem. Przez chwilę patrzyli na gwar, migoczące światła i rozbrzmiewające rozmowy, czując jakby znaleźli się w zupełnie innym świecie. Dziewczyna z lekkim zdenerwowaniem poprawiła włosy. W tym momencie z wnętrza dworu wyszedł Darion. Uśmiechał się szeroko, rozpromieniony i dumny, w jasnozłotej szacie i z kielichem w dłoni.

– Davrel! Lysia! Nareszcie! – zawołał, ściskając ich serdecznie. – Chodźcie, poznacie Agnes!

Przed nimi stanęła młoda kobieta o delikatnej, niemal eterycznej urodzie. Jej orzechowe oczy błyszczały ciepłem, zaś brązowe włosy upięte były luźno, tak, że kilka pasm spływało na ramiona. Skórę miała jasną, a na policzkach rozsiane drobne piegi. Uśmiechnęła się do nich z sympatią.

– Pan Gris, to zaszczyt pana poznać – powiedziała miękkim głosem. – Darion tyle o panu opowiadał, że mam wrażenie, jakbym znała pana od dawna.

Davrel skinął głową, prosząc by mówiła mu po imieniu i wyrażając nadzieję, że może jednak nie wszystko co na jego temat powiedział jej narzeczony było prawdą. W duchu przyznał zaś, że prostota i naturalność Agnes van Bommel lekko go zaskoczyły. Było w niej coś tak szczerego, że na moment zapomniał o wszystkich męczących go od rana przeczuciach. Także sposób w jaki patrzyła na Dariona, pełen czułości i nadziei, wskazywał na jej całkowite oddanie. Jednocześnie, spoglądając na Agnes, Davrel mimowolnie przypomniał sobie matkę i ta myśl sprawiła, że poczuł instynktowną sympatię do stojącej przed nim kobiety.

– A to jest Lysia – wtrącił Darion, spoglądając z uśmiechem na dziewczynę. – Najdzielniejsza kobieta, jaką znam.

Agnes roześmiała się lekko. – W takim razie musisz mi kiedyś opowiedzieć o swoich przygodach.

Lysia zaróżowiła się nieznacznie. – To długa historia. Ale chyba z dobrym zakończeniem – dodała, zerkając na Davrela.

Weszli do dworu. W środku rozbrzmiewał gwar rozmów, unosił się zapach pieczonych potraw i owocowego wina. Stół pod wiatą uginał się pod ciężarem jedzenia – pasztety, pieczone ryby, świeże pieczywo. Półmiski z serami z Bree stały osobno, tuż obok kadeńskich win. Davrel uśmiechnął się pod nosem.

– Widzę, że serowarzy z Bree mają się dobrze – mruknął.

– Nie drwij – zaśmiała się Lysia. – To poważne rzemiosło.

– Oczywiście – odparł z udawaną powagą. – Zwłaszcza, jeśli rośnie przy nim fortuna.

Znaleźli swoje miejsca przy stole, tuż obok Markusa i Heleny. Corrin z Anną siedzieli naprzeciwko, śmiejąc się z jakiegoś żartu lekko już podpitego Retha Antonina. Thoren, jak zwykle, obserwował wszystkich z lekkim dystansem, a Martin pomagał nalewać wino do kielichów. Nieco dalej Davrel dostrzegł Jacka Robina z młodą dziewczyną o złotych włosach. Lysia pomachała im radośnie, jednak Davrel dostrzegł drobną zmianę w wyrazie jej twarzy.

Szybko odwróciła się do niego i z uśmiechem zapytała:

– Powiedz, czy to nie miłe, że wszyscy znowu są razem?

– Bardzo – przyznał. – Ale jeszcze milsze, że ty jesteś tu ze mną – odpowiedział delikatnie muskając pod stołem jej dłoń.

Uśmiechnęła się tylko, a srebrny ptak na jej szyi błysnął raz jeszcze w świetle wczesnego popołudnia.

Chwilę później do pomieszczenia wszedł Edwin van Bommel. Davrel rozpoznał go niemal natychmiast. Był lekko otyły, rubaszny, z twarzą człowieka, który lubi dobrze zjeść i jeszcze lepiej zarobić. Uśmiechał się od ucha do ucha, serdecznie poklepując mijanych po drodze gości, a jego głośne żarty niosły się po sali budząc ogólną wesołość. Jedynie oczy, bystre i ruchliwe, zdradzały wytrawnego kupca, który zawsze szuka okazji do interesu. Gestem dłoni pozdrowiwszy kilku biesiadników, podszedł do Dariona i Agnes, którą pocałował w czoło.

– No, wreszcie znalazłaś chłopa, co umie liczyć szybciej niż ty! – rzucił żartobliwie. 

Jednak mimo, iż to van Bommel skupiał na sobie spojrzenia większości gości, uwagę Davrela bardziej zwrócił inny, stojący tuż za kupcem, elegancko ubrany mężczyzna. Miał chłodny wyraz oczu, a jego starannie ogolona głowa błyszczała w świetle wiszącej tuż nad nim oliwnej lampy.

– Hej, Markus! Wiesz kto stoi za van Bommelem? – zapytał przyjaciela szlachcic.

Cieśla spojrzał we wskazanym kierunku.

– To Lucas Silver, hodowca wina z południa prowincji. Z tego, co słyszałem, on i Darion zacięcie rywalizują w interesach, ale prywatnie są dobrymi przyjaciółmi.

– Nie wygląda jakby cieszył się, że tu jest.

– Może dlatego, że niedawno zmarła mu żona. Trudno w takim stanie cieszyć się z cudzego szczęścia – współczująco wyjaśnił Markus.

W tym momencie po sali rozniósł się cichy, acz wyraźny dźwięk noża uderzającego o kielich. Darion wstał, twarz miał już lekko zaróżowioną od wina.

– Drodzy przyjaciele! – zawołał. – Dziękuję, że jesteście tutaj, by świętować największy cud w moim życiu – to, że ktoś wreszcie wziął mnie na poważnie!

Śmiech i brawa rozlały się po sali, podczas gdy Darion kontynuował:

– Wypijmy więc za miłość, która przychodzi wtedy, gdy człowiek przestaje jej szukać… i za przyjaciół, którzy przychodzą, nawet gdy nie są zaproszeni!

Kielichy uniosły się w górę, ktoś krzyknął: Zdrowie narzeczonych!, a muzyka zagrała głośniej. Davrel, uśmiechając się pod nosem, wypił łyk wina i rozejrzał się po sali. Markus z Heleną szeptali coś do siebie, Corrin próbował przekrzyczeć lutnistę, a Thoren gawędził z Rethem Antoninem o handlu żelazem.

Wtedy drzwi otworzyły się po raz kolejny. Do sali, tym samym nieco zmęczonym, ale pewnym siebie krokiem, który Davrel pamiętał z poprzednich spotkań, wszedł Adam de Vrij.

– Wybaczcie spóźnienie – powiedział z cieniem urzędniczej powagi. – Zatrzymały mnie obowiązki.

Darion z uśmiechem podsunął mu kielich.

– Obowiązki obowiązkami, ale wino czekać nie będzie!

Odpowiedziała mu kolejna salwa śmiechu, podczas której Davrel bacznie przyjrzał się wójtowi. Na jego twarzy nie było jednak widać nic poza kurtuazją.

W miarę jak przyjęcie nabierało tempa, rósł także wszechobecny, radosny harmider. Przy wejściu pachniało pieczonym mięsem, a nad ogrodem unosił się lekki dym z paleniska, gdzie kilku chłopców doglądało rożna. Podchodząc do stołu z serami, Davrel pomyślał, że dawno nie widział Arven tak rozradowanego. Jego uwagę szybko zwróciły jednak znajdujące się po drugiej stronie stołu sylwetki wójta i van Bommela. Choć nie planował podsłuchiwać, mimowolnie zrobił krok w ich kierunku.

– Piękna para, prawda? – powiedział kupiec. – Pasują do siebie jak wino z Kade do sera z Bree! – Roześmiał się donośnie, aż kilku gości powtórzyło jego żart. – A Darion… chłopak ma łeb na karku. Pracowity, zdolny – daleko zajdzie!

Davrel uniósł brwi. Słowa van Bommela odbiły się w jego umyśle niczym echo, nie potrafił sobie jednak przypomnieć gdzie i kiedy słyszał już coś podobnego.

– Poza tym lepszy on niż ten Wasz bękart Waldron, który też kręcił się koło mojej Agnes – dodał z lekkim poirytowaniem. – Ale teraz wrócił już chyba do Kade więc może tu sobie kogoś znajdzie.

Adam de Vrij skrzywił się, a potem nachylił się bliżej kupca.

– A jak interesy, panie van Bommel? I jak sytuacja w Bree?

– No cóż… – westchnął w zamyśleniu kupiec. – W Bree to zupełnie inny świat niż tutaj, w Kade – zaczął. – Namiestnik wybrał na zarządcę człowieka słabego i bez doświadczenia, który bardziej niż podejmowanie decyzji ceni sobie wygodne krzesła. Poza tym mamy Grona Thunderclouda.

Wójt uniósł brwi i skinął głową na znak, by jego rozmówca mówił dalej.

– Thundercloudowie to stare nazwisko – wyjaśnił Edwin. – A Gron to człowiek surowy, ale prawy. Nie znosi lenistwa ani nieporządku. Nie darzy Północy miłością, ale dzięki niemu w Bree panuje spokój. Zarządca boi się mu sprzeciwić, a kupcy mogą pracować bez strachu, że jutro wszystko runie. Stabilność, panie de Vrij, to najlepszy przyjaciel handlu.

Podparł się na stole, jakby chciał podkreślić wagę swoich słów.

– Widzisz pan, tam interesy kwitną, a u was… cóż, ten cały ruchu oporu… – skrzywił się lekko. – Destabilizacja, zamiast rozwoju. Niech mi pan wierzy, w Bree nikt by na to nie pozwolił.

De Vrij kiwnął głową, a w jego oczach pojawiła się jakby odrobina smutku.

– Może Arven to mała mieścina, ale nawet tu słyszeliśmy o Thundercloudach – rzucił z cieniem uznania w głosie.

Davrel, który przysłuchiwał się rozmowie z drugiego końca stołu, upił łyk wina i spojrzał w bok. Może rzeczywiście zbyt pochopnie osądził wójta. De Vrij wydawał się raczej człowiekiem ostrożnym niż buntowniczym. Odsunął się więc, korzystając z chwili zamieszania, i rozejrzał się po sali.

Muzyka w tle przycichła, a przez otwarte okna wlatywał zapach ogrodu. Davrel ruszył w stronę wyjścia, szukając Lysii. Nie znalazłszy jej w gwarnej sali, przeszedł do holu. W pomieszczeniu panował półmrok, rozświetlony jedynie kilkoma lampami stojącymi przy ścianach. W powietrzu unosił się zapach wosku i kadzidła. Przystanął na moment, pozwalając, by wzrok przyzwyczaił się do słabszego światła.

Wtem z korytarza prowadzącego ku schodom dobiegły go podniesione głosy. Gdy zbliżył się w ich stronę, zobaczył Lysię i Dariona. Dziewczyna stała z rękami splecionymi na piersiach, a na jej twarzy malowało się napięcie. Darion mówił coś szybko, żywo przy tym gestykulując, ale każde jego słowo wydawało się tylko bardziej irytować rozmówczynię.

– Wszystko w porządku? – zapytał Davrel, stając kilka kroków od nich.

Lysia odwróciła się natychmiast i posłała mu wdzięczne, choć zarazem lekko zatrwożone spojrzenie.

– Jak najbardziej. Po prostu… spieraliśmy się o pewną sprawę z przeszłości – odparła, po czym uśmiechnęła się z lekkim przymusem. – Chodź, zatańcz ze mną.

Zrobiła krok w jego stronę, ale zanim zdążyła ująć go za rękę, głos Dariona zatrzymał ich oboje.

– Zaczekaj, Dav – powiedział spokojnie, choć w jego głosie brzmiała nuta stanowczości. – Chciałbym z tobą porozmawiać.

Lysia spojrzała na Davrela, potem na Dariona, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu tylko westchnęła ciężko.

– Tylko nie znikajcie na długo – rzuciła półżartem, po czym odeszła w stronę sali.

Darion gestem wskazał Davrelowi schody, po czym ruszył przodem. Wspinając się na górę, słyszeli słabnące muzykę i rozmowy.

Na piętrze panował spokój, zakłócany jedynie skrzypieniem podłogi i odgłosem wiatru za oknem. Hodowca winorośli otworzył drzwi do jednego z pokoi – niewielkiego, urządzonego skromnie, ale z klasą.

– Słyszałem o twoim spotkaniu z bandytami – zaczął Darion, odwracając się do niego. – Jack mi powiedział.

– To nic takiego. Każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo.

– Ale nie każdy potrafi się tak bić. – Darion uśmiechnął się słabo. – Widzisz, Dav… wszystko, co zrobiłeś od swojego powrotu do Arven… Myślę, że zasłużyłeś sobie na nasze zaufanie.

Nasze? Masz na myśli siebie… Martina i Jacka?

Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Podszedł do okna i odchylił zasłonę. Na zewnątrz, w blasku lampionów, ludzie tańczyli, śmiejąc się i wznosząc toasty.

– Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Coś, co nie może wyjść poza ściany tego pokoju – Odwrócił się z powrotem. – Przewodzę Zielonym Opończom… – Po tych słowach zrobił krótką pauzę, jakby chciał sprawdzić jakie wrażenie wywarły na jego rozmówcy.– Widzisz, dla mnie to coś więcej niż tylko ruch oporu. To ludzie, którzy mają dość korupcji, chciwości i przemocy. A przede wszystkim mają dość jarzma Północy.

Davrel milczał, ale nie wyglądał na zaskoczonego.

– Chcesz, żebym do was dołączył, prawda? – zapytał w końcu.

– Tak – potwierdził krótko Darion. – Z twoimi umiejętnościami i moimi kontaktami moglibyśmy dużo osiągnąć – mówił coraz szybciej. – I nie chodzi wcale o zabijanie. Chodzi o działanie, pokazanie, że nie każdy się boi. Że są tacy, którzy wciąż pamiętają, czym była wolność.

– Wolność? – Davrel parsknął cicho. – Nie powiesz mi chyba, że od podpalenia kilku stodół ludzie nagle staną się wolni.

– A ty nazwiesz wolnością milczenie, gdy Północ pali nasze domy? – odciął się Darion. – Wróciłeś, widzisz co się dzieje. Nie mów mi, że nie obchodzi cię nic poza własnym spokojem.

– Obchodzi mnie więcej, niż myślisz. – Głos Davrela był cichy, ale twardy. – Dlatego nie wezmę w tym udziału. Przemoc rodzi jedynie przemoc. Z bronią w ręku nie da się zmienić świata.

W pomieszczeniu zapadła cisza, w której słychać było jedynie dobiegającą zza okna muzykę.

Darion westchnął, podszedł do okna i spojrzał na ciemniejący ogród.

– I nie zmienisz zdania?

– Nie.

– A miałem nadzieję, że cię przekonam – mruknął. – Szkoda. – Odwrócił się, po czym spojrzał prosto w oczy przyjaciela. – Myślałem, że jesteś jednym z nas.

Davrel nie odpowiedział. Otworzył drzwi i wyszedł, a muzyka z sali znów wypełniła mu uszy. Przez chwilę stał w korytarzu, czując, jak w jego wnętrzu ścierają się gniew i żal. Pomyślał, że świat wcale nie jest taki czarno-biały jakim widzi go jego przyjaciel. Odgoniwszy tę myśl, szybko ruszył w dół schodów, szukając w tłumie Lysii – jedynej osoby, która mogła na nowo przywrócić mu spokój.

Nie mogąc znaleźć dziewczyny w głównej sali, Davrel wyszedł na dziedziniec. Chłodne powietrze uderzyło go w twarz.

W oświetlonym lampionami ogrodzie słychać było śmiech i niosącą się z wnętrza dworu muzykę. Próbując uspokoić oddech i myśli po rozmowie z Darionem, szlachcic zatrzymał się przy kamiennym murze. Zauważył, że niedaleko, przy ustawionej tarczy, zebrał się mały tłum gapiów. Wśród ogólnego poruszenia, Lucas Silver napinał właśnie łuk. Jego ruchy były płynne, niemal eleganckie, a gdy wypuścił strzałę, ta z sykiem wbiła się w sam środek celu. Zebrani wokół goście klasnęli z uznaniem.

Z twarzą nadal napięta po poprzednim spotkaniu, Davrel podszedł bliżej.

– Całkiem niezła ręka – rzucił z lekkim uśmiechem, w którym pobrzmiewało wyzwanie. – My chyba jeszcze nie mieliśmy przyjemności. Davrel Gris – przedstawił się wyciągając dłoń w stronę strzelca.

– Lucas Silver – mężczyzna odwrócił się i uniósł brwi, a w jego twarzy widać było lekką zadziorność. – Dziadek był myśliwym, nauczył mnie tego i owego.

– Zatem może mała rywalizacja? Strzelamy na zmianę, po trzy strzały każdy.

– Czemu nie? Tarcza jest twoja – Silver odsunął się odrobinę, robiąc rywalowi miejsce na wprost celu i podał mu łuk.

Davrel naciągnął cięciwę. Skupił wzrok, wypuścił oddech, strzelił – strzała trafiła w sam środek. Kilka osób przyklasnęło. Lucas odpowiedział pewnym ruchem, równie celnie.

Drugi strzał Davrela poszedł odrobinę niżej, tuż pod centrum. Lucas przestrzelił podobnie, tyle, że nieco powyżej środka. Wśród publiczności rozległ się cichy szept, ktoś nawet zakrzyknął, że idą łeb w łeb.

Trzecią strzałę szlachcic wypuścił z większym skupieniem. Lekkie drgniecie dłoni, zbyt gwałtowny wydech i grot wbił się nieznacznie na lewo od środka. Na moment zapadła cisza. Potem Lucas naciągnął łuk, a wokół zrobiło się jeszcze ciszej. Ustawił się bokiem, przymknął jedno oko, wypuścił powietrze i zwolnił cięciwę. Strzała z cichym trzaskiem wbiła się w środek tarczy.

Rozległy się oklaski i śmiechy. Silver odwrócił się, skinął Davrelowi głową, ale nie uniósł rąk w geście triumfu.

– Dobre strzały – powiedział spokojnie. – Wyrównany pojedynek.

Davrel odwzajemnił skinienie.

– Dziś nie jest mój dzień – odparł. – Ale przyznam, że było warto.

Przez chwilę obaj milczeli, patrząc na tarczę. Szlachcic poczuł, jak gniew, który palił go jeszcze kilka chwil temu, ustępuje miejsca czemuś lżejszemu – może sympatii, a może po prostu szacunkowi.

Lucas zbliżył się do tarczy, by wyciągnąć strzały. Davrel podszedł do niego i pomógł w milczeniu. Zauważył, że drewno wokół środka było już dość mocno poszarpane od uderzeń grotów.

– Dawno nie widziałem, żeby ktoś tak strzelał – przyznał, podając Silverowi jedną ze strzał.

Mężczyzna uśmiechnął się lekko.

– Na polowaniu nie ma miejsca na pomyłki.

Davrel skinął głową.

– Pewnie dlatego tak spokojnie trzymasz łuk.

– Spokój to połowa sukcesu – odparł hodowca winorośli, a po chwili zawahania dodał: – Tobie też go nie brakuje. Ale dziś… chyba myślami byłeś gdzie indziej.

Davrel nie odpowiedział. Wpatrywał się w tarczę, jakby widział w niej coś więcej niż tylko zbitkę drewna i konopi. W końcu westchnął.

– Może i tak. Dziękuję za pojedynek. Potrzebowałem tego.

– Z przyjemnością powtórzę – rzucił Lucas z uśmiechem, po czym odszedł w stronę ogrodu, zostawiając Davrela samego.

Mężczyzna odetchnął głęboko i z silnym postanowieniem, że teraz w końcu znajdzie Lysię wrócił do sali. Wewnątrz było głośno, muzyka niosła się ponad stołami, a powietrze ciężkie było od zapachu jedzenia i dymu świec. W tłumie gości dostrzegł córkę wójta. Już miał ruszyć w jej stronę, gdy drogę zagrodziła mu rosła sylwetka Edwina van Bommela.

– Pan Davrel Gris, jak mniemam? – zagadnął, unosząc kielich. – Słyszałem, że handlujesz końmi.

– To prawda, założyłem w Arven hodowlę. – odparł szlachcic z grzecznym uśmiechem.

– Ciekawe zajęcie. – Edwin kiwnął głową. – Ale powiedz, czy da się na tym dobrze zarobić?

Davrel zawahał się na moment.

– Jeszcze nie wiem. Dopiero zaczynam.

Kupiec parsknął cicho, jakby ta wypowiedź wystarczająco poinformowała go o wartości rozmówcy.

– Ach tak, rozumiem. W takim razie życzę powodzenia. – Wypił łyk wina i zaraz potem odwrócił się do innego gościa, zostawiając Davrela samemu sobie.

Mężczyzna rozejrzał się po sali i znów zobaczył Lysię. Stała przy jednym z filarów, w dłoni trzymała kielich, a światło lamp odbijało się w jej zielonych oczach. Zbliżył się do niej z lekkim uśmiechem.

– Może zatańczymy? – zapytał, pochylając lekko głowę.

Uśmiechnęła się z wdziękiem i podała mu dłoń.

– Już myślałam, że zapomniałeś.

Muzyka przycichła, potem rozbrzmiała nowa melodia – wolniejsza, łagodniejsza. Davrel objął ją ostrożnie, prowadząc w rytm instrumentów. Wyczuł subtelny aromat jej włosów, świeży i czysty, jak las po deszczu.

Tymczasem przy jednym ze stolików w kącie sali siedział Jack Robin, a kielich z winem przechylał się niebezpiecznie w jego dłoni.

Patrzył na tańczących zmrużonymi oczami, a na jego twarzy igrał półuśmiech – zbyt kwaśny, by można było uznać go za przyjacielski.

Siedząca obok niego dziewczyna próbowała jeszcze zainteresować go rozmową, ale tylko zbył ją gestem dłoni. I wtedy jego spojrzenie spoczęło na Davrelu i Lysii.

Tańczyli blisko siebie, a ich ruchy były płynne, choć z daleka dawało się również zauważyć delikatną niezręczność.

Mężczyzna czuł obok siebie ciepło ciała partnerki. Poruszała się lekko, z naturalną gracją, a jej spojrzenie błyszczało pod wpływem lampionów i wypitego wina.

– O co kłóciliście się z Darionem? – zapytał cicho, gdy ich kroki zlały się z rytmem muzyki.

Uśmiech zniknął z jej ust, a ciało na moment zesztywniało – Och, znasz go. On zawsze we wszystkim musi mieć ostatnie słowo. – odparła, spuszczając wzrok. – Opowiedz mi lepiej o Wschodzie. Jak tam jest? Podobno wszystko wygląda inaczej – ludzie, miasta, nawet kobiety.

– Inaczej, to akurat prawda – odpowiedział, patrząc gdzieś ponad jej ramieniem.

– A więc? – zaśmiała się, przekrzywiając głowę. – Miałeś tam wiele kobiet?

– Ani jednej – odparł spokojnie.

Lysia uniosła brew i uśmiechnęła się miękko.

– Nie wierzę – po czym ośmielona alkoholem, z rozbawieniem w głosie i cieniem prowokacji w spojrzeniu dodała: – Czy to znaczy, że wciąż jesteś prawiczkiem?

Davrel spojrzał na nią z lekkim rozbawieniem. – Nie. Mój pierwszy raz był tu, w Arven. Jeszcze przed zniknięciem.

Na moment zamilkła, patrząc mu w oczy, jakby próbowała wyczytać z nich coś, czego nie wypowiedział na głos. Potem, z lekko przekornym uśmiechem, spytała:

– I naprawdę żadna kobieta na Wschodzie ci się nie spodobała?

Nie odpowiedział od razu, a w jego spojrzeniu pojawił się cień – wspomnienie, którego nie chciał przywoływać. Lysia przyjrzała mu się badawczo.

– Kto to był? – zapytała miękko, ale w jej głosie pobrzmiewało napięcie. – Mi chyba możesz powiedzieć? I czy była tak piękna jak ja?

Davrel spojrzał na nią bez słowa, pochylił się i pocałował – gwałtownie i z pasją, jakby chciał chociaż na chwilę zatrzymać czas.

Dziewczyna zamarła, po czym odpowiedziała na pocałunek. Najpierw niepewnie, potem z narastającą namiętnością. Z każdą sekundą coraz silniej czuła surową szczerość trzymającego ją w objęciach mężczyzny. Muzyka, rozmowy i śmiechy wokół rozpłynęły się w tępym szumie, jakby świat na moment przestał istnieć.

Nagle Davrel poczuł szarpnięcie za ramię, a chwilę później – uderzenie w twarz. Mocne, pijane i pełne furii. Zachwiał się i odruchowo sięgnął do pasa, jednak czarny miecz został w domu. Podniósł wzrok i zobaczył przed sobą Jacka Robina.

Młodzieniec stał z rozczochranymi włosami, oczy miał przekrwione, a oddech ciężki od gniewu i alkoholu.

– Ty… – wysyczał, wskazując na Davrela palcem. – Jak śmiałeś ją tknąć!

Wokół zapadła cisza. Kilkoro gości odwróciło głowy, a orkiestra nieśmiało wstrzymała grę.

– Jak śmiałem? – powtórzył spokojnie Davrel, ocierając krew z rozciętych ust – Wydaje mi się, że Lysia sama może o sobie decydować.

Jack warknął i sięgnął po szpadę u pasa.

– Wyzywam cię! – ryknął. – Na śmierć i życie!

Lysia odsunęła się o krok, blada, ale nikt nie zareagował. W tym samym momencie drzwi sali otworzyły się z hukiem a do środka wbiegł mały Dominic Purell, cały zziajany i rozgorączkowany.

– Nair Waldron! – zawołał na całe gardło. – Nair Waldron przybył do Arven!

 

 

W stajni panował chłodny półmrok. Zapach siana mieszał się z wonią końskiego potu i dymu z paleniska, które tliło się jeszcze w rogu. Davrel przeciągnął dłonią po grzywie kasztanki, poprawiając jej kantar. Zwierzę parsknęło cicho, jakby odczytując jego nastrój.

Od przyjęcia w domu Dariona minęły dwa dni, lecz wspomnienia wciąż nie dawały mu spokoju. Przyjazd zarządcy wywołał wśród gości konsternację. Przez salę przeszedł szmer, a gniew Jacka na moment ustąpił miejsca zdumieniu. Lysia spojrzała na Davrela. W jej oczach tliło się coś nowego: niepokój. Wójt od razu nakazał przygotować konia i pośpiesznie ruszył na spotkanie z Waldronem, wcześniej ostrzegając Davrela i Robina, iż w tej sytuacji nie życzy sobie żadnych głupot. Po tym jak zniknął na drodze, muzyka jeszcze przez chwilę próbowała utrzymać pozory radości, lecz goście szybko rozeszli się do domów.

Davrel potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić tamten obraz. Odłożył szczotkę, przeciągnął dłonią po czołowym pasie uprzęży. Koń poruszył uchem, spokojny, pewny jego dotyku.

Nagle od strony bramy wjazdowej dobiegł go zgiełk – tupot kopyt, szczęk stali, podniesione głosy. Mężczyzna wyjrzał przez uchylone drzwi. Na dziedziniec wjechało kilku jeźdźców w czarnych i burgundowych barwach. Na czele, na potężnym gniadoszu, siedział mężczyzna, którego sylwetka natychmiast przyciągała wzrok.

Był wysoki, barczysty, o krótkich czarnych włosach i brodzie przyciętej w ostry szpic. Przez lewe oko biegła czarna przepaska, a jego ciemna zbroja połyskiwała czerwonymi akcentami. U pasa wisiał miecz o ciężkiej głowni, a na plecach – topór.

Davrel od razu domyślił się, kim jest przybysz.

– Pan Gris? – odezwał się jeden ze strażników, zsiadając z konia. – Zarządca Nair Waldron pragnie z panem porozmawiać.

Gospodarz otarł dłonie o skórzany fartuch i wyszedł naprzeciw gościowi. Rycerz zeskoczył z siodła z gracją, jakiej Davrel nie spodziewałby się po kimś o tak potężnej posturze.

– Więc to pan jest dziedzicem rodu Gris. – Głos miał głęboki, spokojny, ale czaiła się w nim pewność kogoś, kto jest przyzwyczajony do posłuchu. – Wiele o panu słyszałem.

– Mam nadzieję, że same dobre rzeczy – uprzejmie odparł Davrel.

Waldron uśmiechnął się lekko, choć jego twarz nie złagodniała ani na moment.

– Zależy, kto opowiada. – Skinął głową w stronę koni stojących w stajennych boksach. – Słyszałem, że zna się pan na tych zwierzętach lepiej niż niejeden handlarz z Therm.

– Staram się. – Davrel spojrzał na rumaka zarządcy. – Piękny okaz.

Waldron pogładził wierzchowca po szyi.

– Był piękny. Teraz coraz częściej odmawia posłuszeństwa. Mój stajenny twierdzi, że to starość… – urwał i spojrzał pytająco na gospodarza.

Szlachcic obszedł konia, zatrzymał się przy łopatce, dotknął jej lekko, potem spojrzał w oczy zwierzęcia.

– Nie starość. Zmęczenie – stwierdził po chwili. – Potrzebuje więcej ruchu, świeżego powietrza. I mniej smyczy.

Waldron uniósł brew.

– Mniej smyczy?

– Czasem wystarczy, żeby koń poczuł, że jeszcze może decydować o sobie. Inaczej traci ducha.

Na twarzy Naira znów pojawił się cień uśmiechu.

– Duch – powtórzył to słowo tak, jakby ważył jego znaczenie. – Podoba mi się. Widać, że zna się pan na swojej pracy.

Davrel wzruszył ramionami.

– Każdy, kto spędził trochę czasu przy koniach, potrafi to wyczuć.

– Ale nie każdy potrafi to nazwać – odparł Waldron, poprawiając rękawicę. – Widzę, że mamy podobne zainteresowania.

Przez chwilę jeszcze gładził grzywę swego konia, po czym znów obrócił się do rozmówcy.

– Właściwie – powiedział – sądzę, że łączy nas coś więcej niż tylko upodobanie do koni.

Szlachcić uniósł lekko brwi, czekając na rozwinięcie.

– Obaj – ciągnął Nair – jesteśmy tu trochę jak obcy wśród swoich. – Zatrzymał na nim wzrok jedynego oka, przenikliwy, pozbawiony cienia radości. – Ja, bo jestem bękartem. Pan, bo wrócił po latach do miejsca, które już nie jest tym samym co kiedyś.

– Być może – odparł Davrel, zaciekawiony do czego zmierza jego gość.

– Prawdę mówiąc, rozumiem pana – mówił dalej Waldron, powoli zdejmując rękawicę. – To trudne, gdy człowiek próbuje odnaleźć swoje miejsce wśród ludzi, którzy nie wiedzą, kim naprawdę jest.

Zamiast odpowiedzi Davrel spojrzał na jego zbroję. Dopiero teraz zauważył emaliowany herb na napierśniku: czarny wilk z przepaską na oku.

Zarządca dostrzegł jego spojrzenie.

– Widzi pan zmianę? – Uniósł podbródek z lekką dumą. – Dawny herb mojego rodu przedstawiał zwykłego wilka. Ten jest nowy. Mój.

Szlachcic przyjrzał mu się uważniej.

– Z przepaską, jak u pana.

– Tak. – Nair dotknął rękawicą fragmentu zbroi. – Symbole muszą się zmieniać, tak jak czasy i ludzie. Północ zrozumiała to już dawno. Tam nie ma miejsca na sentymenty. Widziałem stolicę – Karthalion – i powiem panu jedno: tam wszystko kwitnie, wszystko się rozwija. Nowe ulice, nowe rzemiosło. A tutaj… – rozejrzał się po dziedzińcu, na którym jego ludzie rozprzęgali konie – Zawsze to Południe było postępowe, ale teraz… Teraz gnuśnieje, tonąc w przeszłości.

– Arven to nie stolica – odparł spokojnie Davrel. – Ludzie tu wolą pamiętać, skąd pochodzą.

– I właśnie dlatego stoją w miejscu – Waldron mówił coraz ostrzej, choć wciąż bez unoszenia głosu. – Tradycja to kajdany, panie Gris. Kajdany, które dawni możni sami sobie założyli, a teraz udają, że to klejnoty.

Davrel skrzyżował ręce na piersi.

– Tradycja może krępować, ale bywa też kotwicą. Dzięki niej wiemy, kim jesteśmy. Bez niej bylibyśmy jedynie dryfującymi łodziami.

Waldron milczał chwilę, po czym uśmiechnął się półgębkiem.

– Mądre słowa, choć się z nimi nie zgadzam. Ale szanuję pańskie zdanie, panie Gris. – Zapiął z powrotem rękawicę i skinął głową, jakby chciał zakończyć temat.

Przez moment słyszeli tylko szum wiatru w koronach drzew i odgłosy końskich kopyt uderzających o bruk.

– Wie pan… – dodał po chwili przybysz. – Sądzę, że moglibyśmy sobie pomóc.

Davrel spojrzał na niego pytająco.

– Z poparciem zarządcy pańska stadnina mogłaby rozkwitnąć – Nair mówił lekko, jakby od niechcenia. – A ja w zamian potrzebowałbym tylko drobnej przysługi.

– Jakiej?

– Przeniknie pan do ruchu oporu. I pomoże mi zniszczyć go od środka.

– Skąd pomysł, że w ogóle by mnie przyjęli?

Waldron przyjrzał mu się badawczo.

– Myślę, że konie to nie jedyny pana talent.

Szlachcic zmrużył oczy.

– Przykro mi, ale nie interesuję się polityką – powiedział po chwili namysłu.

Nair uśmiechnął się krótko, po czym odwrócił się i jednym płynnym ruchem wskoczył na siodło.

– A co, jeśli to polityka zaczyna interesować się panem? – rzucił przez ramię, po czym ruszył w stronę bramy.

Davrel patrzył za nim, aż czarno-burgundowe sylwetki zniknęły w kurzu drogi. Czuł, że rozmowa nie przebiegła źle, mimo to ostatnie słowa zarządcy cały czas brzęczały mu w uszach.

 

 

Poranek był chłodny i wilgotny, powietrze cięższe niż zwykle, jakby świat jeszcze nie otrząsnął się po deszczu. Davrel wracał z dziedzińca, niosąc dwa puste worki na siano. Od kilku dni jego myśli wciąż krążyły wokół Naira Waldrona – jego głosu, postawy, lustrującego spojrzenia i czarnej przepaski. A co, jeśli to polityka zaczyna interesować się panem?

Próbując zająć czymś głowę, skupiał się na prostych czynnościach. Koniom kończyło się siano, ruszył więc do stodoły. Zamek w drzwiach zaskrzypiał cicho, kiedy je pchnął. W środku panował półmrok a zapach mokrego siana mieszał się z końskim potem. W ciszy słyszał tylko własne kroki i odległe stukanie kopyt na dziedzińcu. Przez szpary w deskach sączyły się blade pasma światła.

Gdy sięgnął po opierające się o belkę widły, Davrel usłyszał coś, co nie pasowało do panującej w pomieszczeniu ciszy – głośne, przeciągłe chrapnięcie. Mężczyzna zamarł. Dźwięk dochodził z końca stodoły, z ciemnego kąta, gdzie siano było najwyżej ułożone. Ostrożnie i przeszedł kilka kroków, stawiając stopy tak, by nie wydawały dźwięku.

Na posłaniu ze słomy leżał człowiek. Z bliska wyglądał jak ktoś, komu trudno przypisać jakikolwiek wiek. Twarz miał zniszczoną, pooraną bruzdami, a mimo panującego w pomieszczeniu chłodu, policzki i czoło błyszczały mu od potu. Do tego tęga sylwetka, szerokie ramiona i brzuch jak beczka – ciężki, lecz twardy. W jego krótką, zmierzwioną, ciemnobrązową brodę wplątane były pojedyncze źdźbła siana. Natomiast muskularne ręce z potężnymi dłoniami przypominały raczej młoty niż element ludzkiego ciała. Jedna z nich spoczywała na brzuchu, druga na kolanie – szeroka, popękana, z grubymi, zrogowaciałymi palcami. Całą swoją postacią przypominał trochę przerośniętego krasnoluda.

Davrel przez chwilę sądził, że to jakiś chłop, który zasnął po robocie. Ale coś w wyglądzie mężczyzny wzbudziło jego czujność. Kiedy zrobił jeszcze jeden krok, intruz nagle otworzył oczy.

Początkowo, jego spojrzenie było mętne, ale w sekundę nabrało ostrości. Potem wszystko wydarzyło się nagle – ryk, błysk ruchu i cios. Pięść uderzyła Davrela w brodę z taką siłą, że aż odrzuciło go w tył. Wypuścił widły. W uszach mu zadzwoniło, a świat przed oczami na moment pociemniał.

Zatoczył się, uderzył barkiem o słup i ledwie utrzymał równowagę. W ustach poczuł metaliczny smak krwi. Tymczasem mężczyzna już ruszał na niego, z szeroko rozłożonymi ramionami, gotów złapać i zmiażdżyć.

Uskoczył w bok, a pięść przeciwnika przecięła powietrze o włos od jego twarzy. Gdyby trafił, pewnie złamałby mu szczękę. Napastnik był szybki jak na swoje gabaryty, ale jego ciężar też robił swoje – po drugim ciosie lekko się zachwiał. Davrel skorzystał z chwili, ominął jego gardę i trafił w żebra. Cios głucho odbił się jednak od twardego torsu nieznajomego. Intruz ryknął i chwycił go za kurtkę, pociągając z siłą, która wytrąciła szlachcica z równowagi. Wzbijając tuman kurzu, padli razem na siano.

Przez moment walili się nawzajem pięściami, dziko i bezmyślnie – tylko instynkt, oddech, napięcie mięśni. Nagle Davrel poczuł, jak potężna dłoń zaciska mu się na gardle. Zaczął się dusić. Kolanem uderzył przeciwnika w bok. Raz. Potem drugi, mocniej. Uścisk zelżał, wyrwał się więc i przetoczył w bok. Szybki unik, świst przecinanego powietrza i ponownie znaleźli się w zwarciu. Ich ramiona zderzyły się z suchym trzaskiem.

Do Davrela zaczęło w końcu docierać, że tej walki nie wygra siłą. Cofnął się więc, pozwalając przeciwnikowi znów ruszyć naprzód, i w ostatnim momencie zrobił unik, podstawiając nogę. Tamten runął w siano z głuchym łoskotem. Davrel dopadł do niego i przystawił mu do gardła pochwycone po drodze widły.

– Kim jesteś? – w głowie mu szumiało a w ustach czuł smak kurzu.

Obaj dyszeli ciężko. W ciszy, która nagle zapadła, słychać było tylko świszczące oddechy i odległe parsknięcie koni w stajni.

– Kim jesteś i co tu robisz? – powtórzył Davrel.

Mężczyzna odwrócił głowę, splunął krwią w bok.

– Pierdol się – wychrypiał.

Davrel delikatnie docisnął trzymane na gardle intruza widły i zmrużył oczy. W świetle wpadającym przez szpary w deskach dostrzegł coś na dłoni mężczyzny – po zewnętrznej stronie, na mięśniu między kciukiem a palcem wskazującym. Trzy wypalone na skórze znaki: kropka, kreska, kropka.

– Znam ten symbol – powiedział cicho. – Jesteś skazańcem.

Mężczyzna parsknął śmiechem, choć brzmiał on bardziej jak kaszel.

– Już nie. Uciekłem… Kopalnie miedzi na Północy…

Nie cofając wideł, Davrel zapytał:

– Jak się nazywasz?

– Aidan Williams. – Usłyszał po chwili. – I możesz mnie zabić, bo nie zamierzam wracać.

– Wolisz zginąć niż wrócić do kopalni? – powtórzył zaskoczony szlachcic.

– Tak. Nie wrócę tam. Wolałbym zdechnąć. – potwierdził nieznajomy.

Bez strachu spojrzał na Davrela a w jego oczach odmalowały się ból i determinacja.

Szlachcic milczał chwilę, patrząc na pokonanego intruza. Był w tym człowieku jakiś upór, coś nieokiełznanego i surowego, ale prawdziwego. Widać było, że dużo przeszedł.

– Masz szczęście – powiedział w końcu i cofnął widły. – Potrzebuję rąk do pracy.

Mężczyzna uniósł brew, po czym usiadł, wycierając krew z ust wierzchem dłoni.

– I to już? Spotykasz w stodole brudnego włóczęgę i tak po prostu dajesz mu robotę?

– Jak się wykąpiesz nie będziesz już brudny – odparł Davrel spokojnie. – Poza tym wyglądasz na silnego.

Aidan zaśmiał się sucho.

– A ty zawsze jesteś taki ufny? Skąd wiesz, że nie poderżnę ci gardła we śnie?

– Przed chwilą próbowałeś i jakoś ci się nie udało.

– No to, że nie okradnę cię i nie zwieję?

Davrel spojrzał mu prosto w oczy.

– Jeśli to zrobisz – powiedział cicho – znajdę cię. I zabiję.

Między nimi zapadła cisza. A potem były skazaniec pierwszy raz naprawdę się uśmiechnął.

– W porządku. Umowa stoi.

Szlachcic skinął głową.

– Aha, i jeszcze jedno. Od dziś będziesz nosił rękawice. Zawsze.

Aidan spojrzał na swoją dłoń z wypalonym znakiem, potem znów na Davrela.

– Żebyś nie musiał się mnie wstydzić?

– Żebyś nie musiał tłumaczyć. – Padła odpowiedź.

Mężczyzna roześmiał się jeszcze raz, cicho, z lekką chrypką.

– Dziwny z ciebie człowiek. Odważny. Albo głupi. Sam jeszcze nie wiem.

Davrel odwrócił się w stronę drzwi stodoły.

– Zobaczymy się przy robocie. Jutro o świcie czekaj na dziedzińcu.

Zanim wyszedł, obejrzał się jeszcze raz. Aidan siedział w sianie, rozmasowując żebra i uśmiechając się do siebie pod nosem, jakby właśnie zaczynał nowy rozdział życia – albo kończył poprzedni.

 

Koniec
Nowa Fantastyka