– Bieda to stan posiadania, w którym kupujesz rzeczy tylko dlatego, że ich potrzebujesz – odpowiedział na pytanie mój gospodarz, szelmowsko mrużąc wewnętrzne powieki z półprzejrzystej błony. – Prawdziwe bogactwo zaczyna się wtedy, gdy nie zawracasz sobie głowy takimi błahostkami i kupujesz drogie rzeczy po prostu dlatego, że możesz.
Byliśmy sami. Obserwował mnie wyczekująco, szukając jakichkolwiek oznak tego, że rozumiem, co ma na myśli. Odwzajemniłem spojrzenie. Twarz miał mlecznobiałą i bezwłosą, a jego oczy lśniły w półmroku intensywnym fioletem. Biorąc pod uwagę temat naszej rozmowy, można by je porównać do pary ametystów osadzonych w oczodołach alabastrowej rzeźby.
– A więc to kwestia statusu – spróbowałem zgadnąć. – Pokazania, że ma pan w swoim posiadaniu więcej zasobów, niż dałoby się spożytkować na jakiekolwiek potrzeby. Kwestia zaznaczenia swojej pozycji i, być może, zwabienia samic. Wiele istot biologicznych tak robi, zwłaszcza tych pochodzenia ewolucyjnego.
Mój gospodarz, Argos van der Voort, wydał z siebie prychnięcie, które prawie na pewno wyrażało rozbawienie, i oparł się o grubą, pancerną szybę. Cokolwiek mieszkało po drugiej stronie, pozostawało w ukryciu, niewidoczne w pomarańczowoczerwonym półmroku.
– Trzymam w garści dwie trzecie tego układu planetarnego – powiedział rozbawionym tonem. – Pakiety kontrolne trzech z pięciu największych spółek, stacje górnicze, rafinerie, miasta orbitalne, wszystko. Nawet mój genom jest opatentowany i wart więcej niż cała własność intelektualna przeciętnej wytwórni wirtów rozrywkowych. Naprawdę myślisz, że mam problemy z „wabieniem samic”?
– Szczerze mówiąc sądziłem, że zwróci pan raczej uwagę na sugestię, iż jest pan biolem o pochodzeniu ewolucyjnym. Nie chwycił pan przynęty.
– Taki jesteś biegły w sztuce konwersacji? Zastawiasz na mnie pułapki? Ha, ja tam nie jestem taki drażliwy na tym punkcie jak niektórzy, ale chyba obaj wiemy, że żaden z nas nie ma wiele wspólnego z ewolucją.
Van der Voort formalnie należał do kladu mikrograwitacyjno-niskotlenowego z pasa asteroid w Układzie Słonecznym, ale od górniczych przodków dzieliło go tyle modyfikacji genetycznych na przestrzeni wielu pokoleń, że obecnie stanowił swój własny, unikalny podgatunek Homo sapiens.
– W przeciwieństwie do stworzenia za pana plecami, jak mniemam – postarałem się płynnie wrócić do tematu, który, jak czułem, bardziej interesował mojego gospodarza.
– Taaak, to cacko stworzyła ewolucja, najbardziej awangardowa artystka w historii – powiedział z zadowoleniem van der Voort, odwracając się do ciemnego wybiegu i włączając zamontowane nad nim lampy. – Nie widzi pasma fioletowego – wyjaśnił. – Gęsta atmosfera jego planety nie przepuszcza fal krótszych niż niebieskie światło.
Fioletowy blask ledwo przebił się przez opary i bujną roślinność przypominającą paprocie, oświetlając stworzenie, które wyglądało jak skrzyżowanie węża morskiego z ważką. Każdy z segmentów jego długiego, smukłego ciała przyozdabiały dwie pary pokaźnych skrzydeł, które zdawały się rozmywać i znikać, gdy zwierzę wykonywało błyskawiczny skok – prawie lot, choć nie do końca. Wzbijany przy tym kurz opadał powoli, co świadczyło o niskim ciążeniu wewnątrz wybiegu.
– Jest zabójczym drapieżnikiem – powiedział van der Voort. – Do polowania używa silnej neurotoksyny, która zabija w przeciągu sekund. No, przynajmniej istoty z jego planety. Za to na przedstawicieli większości ludzkich kladów działa, po oczyszczeniu i w starannie dobranych dawkach, jak niesamowicie silny i uzależniający narkotyk. Opiaty się przy tym chowają, podobno. Ja nie gustuję w tego rodzaju przyjemnościach. Jak możesz się domyślać, z racji popytu na te stworzenia zdobycie osobnika, którego widzisz, nie było ani łatwe, ani tanie. Lubi króliki. Zabija je, zanim zdążą się udusić w bogatej w cyjanowodór atmosferze. Chodźmy dalej.
Zaprowadził mnie do sąsiedniego pomieszczenia. Ono z kolei tonęło w intensywnym żółtym blasku, w którym prażył się pustynny, kamienisty wybieg za szybą. Jeden z głazów był szczególnie płaski i miał szczypce oraz pięcioro oczu na szypułkach.
– Ten również jest drapieżnikiem – powiedział mój gospodarz. – Może nie tak szybkim i zabójczym, ale za to trudnym w utrzymaniu. Jego ekosystem jest oparty o prawoskrętne białka, więc jak sobie zapewne wyobrażasz, nie mogę go karmić zwykłymi królikami. Zresztą, taki lewoskrętny i przez to niestrawny królik pewnie nawet nie miałby siły się ruszyć. Przygniotłaby go do ziemi grawitacja, jaka tam panuje, a nieruchomy byłby kiepskim wyzwaniem dla myśliwego z Gliese 832 c, nie sądzisz?
– Martwiłbym się raczej o to, że przyzwyczajony do ruchomych ofiar drapieżnik mógłby się nim nawet nie zainteresować – odpowiedziałem.
– Zawsze rzeczowy, co?
– Mogę przestać taki być, jeśli pan sobie życzy.
– Póki co nie ma potrzeby – mruknął. – Chodźmy stąd. Buczenie generatora grawitonów przyprawia mnie o ból głowy.
Przeszliśmy więc dalej, zostawiając w tyle okazy wymagające niestandardowe ciążenia. Kolejne skrzydło prywatnego zoo Argosa van der Voorta wypełniał łagodny szum agregatów chłodzących, a w powietrzu wyczuwało się wypromieniowane przez nie ciepło.
– Wielu osobom pokazuje pan swoją imponującą kolekcję? – Postanowiłem z własnej inicjatywy okazać zainteresowanie.
– Tylko nielicznym – powiedział cicho. – Partnerom biznesowym nie ufam na tyle, żebym im się chwalił przemyconymi bez zezwoleń organizmami, a moje kobiety z reguły mają dosyć gdzieś w okolicy kanibalistycznych daktylomorfów z Kapteyna b. – Wskazał na terrarium z niewielkimi, pokrytymi szczeciną istotami, które właśnie rozrywały na strzępy jednego ze swoich pobratymców. Przypominały hybrydę karalucha i odciętej ludzkiej dłoni.
– A pańscy przyjaciele?
Zatrzymał się przy ogromnym akwarium. Za szybą, w lodowatej cieczy, która mogła, choć nie musiała być wodą, poruszył się jakiś kształt.
– Myślisz, że człowiek taki jak ja może pozwolić sobie na posiadanie przyjaciół?
– Byłem przekonany, że człowiek taki jak pan może pozwolić sobie na wszystko, czego zapragnie – odpowiedziałem nieco bezczelnie. Coś mi podpowiadało, że tego właśnie ode mnie oczekiwał.
Van der Voort nijak nie odniósł się do moich słów. Położył dłoń na szybie i w milczeniu wbił zamyślone spojrzenie w zimny i ciemny habitat udający, jak się domyśliłem, podlodowy ocean podobny do tych z Europy i Enceladusa.
Odniosłem wrażenie, że mój gospodarz właśnie stracił zainteresowanie zabawą w przewodnika.
– Chodź – odezwał się jednak. – Pokażę ci coś naprawdę ciekawego.
Za mijanymi szybami przewijały się niby-kałamarnice, prawie-pająki i nie-do-końca-rekiny, których pochodzenia i zwyczajów nie dane mi było poznać – stworzenia warte fortunę, ale najwidoczniej niewarte wzmianki. Może mu się zwyczajnie znudziły.
– Wiem z wiarygodnych źródeł, że odkryto zaledwie cztery osobniki – oznajmił, wprowadzając mnie do położonej na uboczu sali. – Pozostałe trzy są własnością rządu. Badacze nie mają pojęcia, co to za gatunek. I, prawdę mówiąc, czy to aby na pewno żywy organizm, czy może coś kompletnie innego. Kupiłem tę istotę, jeszcze zanim okazało się, jaka jest niezwykła. Jeden z naukowców znał kogoś, kto znał przemytnika, który wiedział, że za tak rzadki okaz bez mrugnięcia okiem zapłacę kwotę niewyobrażalną dla zwykłych ludzi. Zgłosili odkrycie tylko trzech; czwarty rozpłynął się w powietrzu.
Wybieg za szybą nie udawał żadnego konkretnego biomu: nie był bagnem, pustynią, tundrą ani dnem oceanu. Nie widziałem tam roślinności ani nawet gleby – nic, tylko ciemnografitowe płytki i rury systemów chłodzących.
– Maskuje się – wyjaśnił van der Voort. – Widzisz go?
Zauważyłem organizm dopiero po dłuższej chwili. Pod sufitem, w rogu habitatu, wisiał półprzezroczysty kształt o niewyraźnych granicach. Pulsował wolno, jak gdyby oddychał, a do rytmu jego rozprężeń i skurczów nabrzmiewała siateczka czarnych żyłek.
– Za szybą panuje próżnia o jakości porównywalnej z ośrodkiem międzyplanetarnym – powiedział van der Voort. – Wszystkie cztery osobniki znaleziono na obrzeżach układu planetarnego daleko poza granicami Strefy Eksploatacji, prawie czterdzieści lat świetlnych od najbliższej placówki górniczej.
– Jaki mają metabolizm? Są w ogóle oparte o węgiel? – Tym razem nie musiałem udawać zainteresowania.
– Pojęcia nie mam i to jest właśnie najpiękniejsze – powiedział mój gospodarz i uśmiechnął się lekko. – Zanim grupa łasych na moje pieniądze naukowców musiała oddać rządowi pozostałą trójkę stworzeń, stwierdzili dwie rzeczy. Po pierwsze, coś jest cholernie nie tak z jego temperaturą. Nie wytwarza ciepła jak każde inne zwierzę. Nie utrzymuje temperatury na stałym poziomie. I, najlepsze na koniec, im więcej energii termicznej mu dostarczysz, tym zimniejszy się robi.
– Jak to możliwe?
– Jajogłowi powiedzieli, że w tym czymś musi występować egzotyczna materia o ujemnej entropii i pojemności cieplnej. Inaczej wszystkie wyliczenia szlag trafiał.
– Można powiedzieć, że… pożera ciepło? – zapytałem z namysłem. – Tym się żywi?
– Chyba tak. Nazwałem go Mróz. Wiem, wiem, mało oryginalnie. Ale to nie jego dieta jest najdziwniejszą rzeczą. Drugie odkrycie jest… – zawahał się. – Zresztą sam zobacz.
Van der Voort podszedł do szyby i położył na niej dłoń. Obłok pod sufitem z początku nie reagował. Po chwili czarne żyłki wewnątrz półprzejrzystej chmury zaczęły pulsować szybciej. Najpierw rytm był gwałtowny i chaotyczny, niczym łapczywy oddech topielca, a potem nabrał regularności, przyspieszając jeszcze bardziej. Liczby to mój żywioł, więc całkiem odruchowo zacząłem liczyć skurcze tych kanalików wypełnionych smolistą cieczą. Tymczasem istota o konsystencji galarety spełzła na podłogę habitatu i zbliżyła się do Argosa van der Voorta, po czym wyciągnęła się w górę, przyjmując z grubsza ludzką sylwetkę.
Skończyłem liczyć. Czterdzieści pięć skurczów na minutę, tętno spoczynkowe przedstawicieli niskotlenowych kladów Homo sapiens. Stworzenie dopasowało się do swojego właściciela.
Z fascynacją przyglądałem się przedstawieniu, które rozgrywało się na moich oczach. Półprzejrzyste, galaretowate ciało istoty wyciągnęło niby-rękę i dotknęło szyby w miejscu, gdzie dotykał jej van der Voort. Pokrywająca stworzenie błona poszarzała, zmatowiała i pokryła się szczeciną i zgrubieniami podobnymi do wrzodów. Głowa wybrzuszyła z siebie ogromne oczy, które zaraz popękały na setki owadzich oczek. Ciało od szyi po krocze przecięła szrama paszczy, która najeżyła się kilkoma rzędami ostrych kłów. Stawy szponiastych palców wygięły się w przeciwną stronę, kolana obleśnie wyłamały się do tyłu, a łopatki wykrzywiły się, rozdzierając skórę. Na koniec całe ciało pokryły ociekające ropą rany, z których wyłoniły się ruchliwe pajęcze odnóża.
W pierwszej chwili przyszła mi do głowy absurdalna myśl, że stwór właśnie przybrał swoją prawdziwą formę. Dopiero zerknięcie na twarz mojego gospodarza uświadomiło mi, że zaszło coś o wiele dziwniejszego. Mróz zmroził van der Voorta swoim wyglądem, dotknął lodowatym pazurem najgłębszych pokładów jego podświadomości i zmienił go w udręczony posąg niezdolny odwrócić wzroku.
Istota przybrała postać ukształtowaną dokładnie tak, aby jak najmocniej nim wstrząsnąć. Stała się jego spersonalizowanym ucieleśnieniem lęku i odrazy.
Mierzyli się wzrokiem przez dłuższą chwilę, aż wreszcie van der Voort cofnął rękę. Istota prawie natychmiast straciła koloryt i formę, z powrotem zmieniając się w wolno pulsujący, nieregularny kształt.
– Niesamowite – powiedziałem do bladego van der Voorta.
Mój gospodarz… nazwijmy rzeczy po imieniu, mój właściciel… przez chwilę nie odpowiadał. A potem nagle przyjrzał mi się bardzo uważnie.
– Wiesz, czemu tak naprawdę cię tu przyprowadziłem? – zapytał.
Zastanowiłem się nad odpowiedzią. Nadal nie wiedziałem, do czego potrzebował mnie Argos van der Voort, człowiek, który miał wszystko.
– Ponieważ jestem bardziej odporny psychicznie niż pańskie kobiety i bardziej godny zaufania niż pana kontrahenci? Ponieważ atawistyczne instynkty każą panu pochwalić się swoją kolekcją, choćby nawet przed kimś takim jak ja?
– Nie. Chciałem się przekonać, co ty zobaczysz. Fraktale? Niemożliwe figury, paradoksy, biały szum? A może… nic? Boisz się w ogóle czegoś?
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.
– Dotknij szyby – rozkazał.
Nie miałem wyboru. Przyłożyłem dłoń do przezroczystego tworzywa, a istota znowu wybrzuszyła się jak dmuchane szkło i dotknęła szyby mackowatą wypustką. Wypełnił mnie uniwersalny dla wszystkich rozumnych stworzeń lęk przed nieznanym. Bałem się samego strachu, bałem się tego, co zaraz zobaczę. Nie miałem pojęcia, co może mi się ukazać, ale przecież każdy czegoś się boi, prawda?
Tym razem jednak istota chyba nie zamierzała zmienić się w potwora, bo wyszczuplała, zrobiła się symetryczna, gładka i biaława. Wykształciła kończyny i głowę, wypuściła z dłoni palce, wyrzeźbiła twarz.
Wreszcie skończyła przemianę. Zza szyby spoglądał na mnie swoimi ametystowymi oczami sobowtór Argosa van der Voorta. Od oryginału odróżniały go tylko ledwo widoczne pod skórą czarne żyłki.
Co to miało oznaczać? Nie czułem przerażenia ani odrazy. Odwróciłem się do swojego właściciela i odkryłem, że stał przy wrotach prowadzących do sali. Dopiero teraz zauważyłem, jakie są grube i jak bardzo przypominają śluzę powietrzną.
– Nie byłem z tobą do końca szczery – oznajmił van der Voort. – W rzeczywistości Mróz ma jeszcze trzecią intrygującą właściwość. I choć nie je mięsa, żywi się czymś oprócz ciepła. Sam się przekonasz.
Oderwałem rękę od szyby i odwróciłem się błyskawicznie. Instynkt samozachowawczy wziął górę nad rozsądkiem i poczuciem obowiązku, nad lojalnością, nad programowaniem, nad wszystkim.
– Kod „THX-1138” – wyrecytował lodowato Argos van der Voort, a ja poczułem, że nieruchomieję.
– Dlaczego…? – zdążyłem jeszcze wydusić, zanim wszystkie syntetyczne włókna mięśniowe w moim ciele zastygły jak beton. Zostały mi tylko te, które poruszały gałkami ocznymi. Rzuciłem mu więc błagalne spojrzenie, w które desperacko próbowałem przelać swoje palące pytania. Dlaczego to zrobił? Dlaczego hodował te wszystkie przerażające stworzenia? Dlaczego najpierw oprowadził mnie po swoim prywatnym zoo, skoro i tak planował mnie zabić? Dlaczego stworzył syntetyczne, samoświadome życie tylko po to, żeby niedługo później je zgładzić?
– Jeśli słuchałeś tego, co do ciebie mówiłem, powinieneś sam się domyślić – odpowiedział Argos van der Voort, zamykając za sobą zewnętrzne wrota do sali. Rozległ się syk wysysanego powietrza. Potem już nie mogłem niczego usłyszeć, ale z jakiegoś powodu miałem absolutną pewność, że za moimi plecami otworzyły się drzwi habitatu. Nadal byłem żywym posągiem. Nie mogłem się odwrócić, nie mogłem zobaczyć, jaką formę przybrało stworzenie. Mogłem tylko bezustannie posyłać stojącemu za przeszklonymi wrotami van der Voortowi to samo nieme pytanie: dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Odpowiedź wyczytałem z ruchu jego warg:
– Bo mogę.