
I
Tego dnia Bohomondo obudził się w cieniu katedry.
Przez uchyloną okiennicę – zamiast porannego słońca – do karczemnej izdebki wlewał się duszny półmrok. W powietrzu czuć było gryzący zapach kadzideł oraz palonego drewna. Gdzieś w oddali ludzie wznosili jękliwe modlitwy.
Mężczyzna usiadł na barłogu. Tuż przed przebudzeniem śnił o Cajtli. Kawałkiem szmaty starł zimny pot z twarzy i klatki piersiowej. Zamarł, zastanawiając się, jakim cudem katedrze udało się go tak bezczelnie podejść. W końcu przypomniał sobie wczorajsze spotkanie z Schullerem, szaleńcem ze szkiełkami na oczach. Cały wieczór spędził na odwodzeniu tego człowieka od szaleńczego pomysłu, a potem – gdy mu się nie udało – pół nocy na topieniu sumienia miejscową gorzałą.
W sali na dole podniósł się gwar.
Podszedł do okna i popatrzył na świątynną wieżę, wystającą znad pierzei kamieniczek. Wyróżniała się na tle czerwonych dachów jak wrona pośród kur. Jej elewacje – wykonane z blachy, poczerniałej i powgniatanej, odsłaniającej miejscami hebanową ścianę – musiały budzić nabożny lęk. Pośród plebsu mawiano, że katedrę okopciły ognie piekielne podczas bitwy na przedpolach Aszkelonu. Nawet stąd można było dostrzec zarysy płaskorzeźb świętych i pokonanych demonów, a także powyginane pyski kamiennych gargulców, osadzonych w metalowych koszach. Nieznacznie bujało się – jakby wciąż żyło – nabite na ozdobne kolce smocze skrzydło.
Świątynię wieńczył spadzisty pokryty patyną hełm, otoczony dwoma wieńcami ostrych wieżyczek. Z jego szczytu sterczała ułamana iglica. Ostry szpikulec zdawał się również Bogu przypominać, że wszyscy są grzeszni.
Za sygnaturką był owinięty żelaznymi obręczami komin, który co jakiś czas buchał kłębem czarnego dymu.
Bohomondo zatrzasnął okiennicę, ubrał się i powlókł na dół.
II
Gdy usiadł w ciemnej izbie nad miską kaszy z omastą oraz skwarkami, dała o sobie znać wczorajsza melancholia, spotęgowana jeszcze nadmiarem taniego a ciężkiego alkoholu. Odczepił od pasa zakrzywiony nóż, kiedyś zdobyty na pokonanym niewiernym, a potem położył go na stole. Z szyi zdjął ozdobny ryngraf z wizerunkiem Boga i rzucił obok. Później łańcuszek z zatopionym w złocie okiem Czarnego Pana. Nie potrafił odkleić od skóry blizn, ani wyjąć z głowy pamięci i cierpień…
Złapał się na tym, że jego myśli wciąż krążyły wokół Cajtli. Jej zapachu, miękkości włosów, kształtu piersi. Niby ledwie ją znał, ale była jedyną kobietą, którą kochał i pierwszą kochanką. Ostatecznie przegrała z miłością Boga.
Bohomondo popatrzył na siedzące dookoła mordy. To ci, którzy nie pobiegli czcić katedry – potwory takie jak on albo nawet gorsze. Rozdeptany szczur dalej leżał przy palenisku.
Uciekł wspomnieniami do dnia, gdy pierwszy raz zobaczył dziewczynę.
*
Służba – odziani w czarne stroje z żółtymi emblematami chłopcy i dziewczęta z poślednich rodów – niby rój pszczół uwijała się wokół gości usadzonych przy stole w wermundzkim Dworze Artusa. Roznoszono pieczoną dziczyznę, duszone w ziołach kurczęta, pasztety zajęcze, sery i egzotyczne owoce. Nalewano win z najlepszych winogron. Delikatne dźwięki liry tonęły w łoskocie srebrnych sztućców.
Opasły mężczyzna w czerwonej tunice z wyszytymi złotą nicią kluczami podniósł się, a herold ogłosił ciszę.
– Szanowna rado – zaczął, zwracając się do mężczyzn wraz z nim posadzonych na podwyższeniu – szanowni goście. Oto mój trzeci syn, Bohomondo, który właśnie powrócił z nauk w przesławnym klasztorze świętego Rocha. Chciałbym dodać, że w przyszłym roku otrzyma biskupią tiarę, czym walnie przyczyni się do zwiększenia splendoru naszego pięknego miasta.
Patrycjusze zaczęli wznosić pochwalne okrzyki, gdy skromnie ubrany młodzieniec wszedł do sali i skłonił się. Przyłączył się do uczty, a po jej zakończeniu poznał Schullera. I Cajtlę.
*
– Co to jest? – Bohomondo wskazał na słoiczek z czarnym proszkiem.
Po uczcie patrycjusze przenieśli się na krużganki i dziedziniec dworu, by obejrzeć pokazy cudów Gildii Przyrodników. W klatkach zaprezentowano kreatury przywiezione z niedawnej wyprawy morskiej do dalekich krain – kolorowe ptactwo, szczura wielkości świni, który tak intensywnie gryzł kraty, że wyłamał sobie kilka zębów, skarlałego smoka oraz humanoida o czarnej skórze pokrytej skomplikowanymi tatuażami oraz bliznami. Stworzenia przykuły w szczególności uwagę dam, spacerujących w towarzystwie paziów.
– Nadaliśmy temu nazwę pulvis pyrius – odparł starzec, noszący na łańcuchu na szyi księgę. – Schuller, podejdź tu i wyjaśnij jego ekscelencji moc tej substancji!
Bohomondo przypomniał sobie zwyczaj tłumaczący znaczenie owej księgi. Członkowie gildii mieli ponoć spisywać w niej wiedzę, którą posiedli – by każda dołożona karta przypominała o odpowiedzialności, którą wraz z tym podejmowali.
Młodzieniec o aparycji wieprza, z grubymi soczewkami na oczach, przykuśtykał do stołu. Skłonił się i powiedział:
– To jest ognisty proch przywieziony z orientalnych krain, ale on nie jest interesujący. To tylko kolejna zabawka dla półgłówków z mieczami. – wyciągnął z kufra metalowy garniec połączony z kulą, z której wystawały dwie rury. – To jest potęga… A właściwie będzie.
– Nie rozumiem.
– Proszę spojrzeć.
Nalał do garnca wody i postawił urządzenie nad ogniem. W międzyczasie starzec z księgą przygotował pokaz prochu. Jego pachołkowie ustawili pod przeciwległą ścianą słomianą kukłę odzianą w hełm i napierśnik.
– Najwyższa rado, drodzy mieszczanie – zaczął. – Dzięki staraniom i mądrości Gildii Przyrodników, wspieranej waszymi hojnymi datkami, będziecie świadkami otwarcia nowej ery wojny.
Wytoczono spod płachty wózek z długą i grubą rurą. Mężczyźni z ciekawością otoczyli artefakt. Służba gildii nakazywała jednak ostrożność. Bohomondo także się zainteresował.
– Proszę spojrzeć. – Schuller przywołał jego uwagę. – Kula się kręci!
– Rzeczywiście – odparł bez przekonania. – Ciekawa zabawka. Nawet syczy.
Starzec tymczasem przygotował rurę, ustawioną naprzeciw kukły, i podpalił wystający kawał sznura. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Cisza przedłużała się. Ktoś chrząknął. Mężczyzna zaczął się nerwowo rozglądać.
Potem łupnęło i wszystko spowił gryzący dym. Kobiety zaczęły krzyczeć, a mężczyźni kląć. Zwierzęta w klatkach kwiczały jakby je zarzynano.
– Co to za diabelskie sztuczki?
– Co się stało?
– Anselmie, ratuj!
Kopeć zaczął opadać i zebranym ukazała się rozerwana kukła oraz pokaźna dziura we wrotach za nią. Co ciekawsi udali się dokonać oględzin.
Bohomondo nie mógł opanować kaszlu. Jego oczy zaszły łzami. Pośród kłębów dymu ukazała się kobieca postać o włosach czarnych jak smoła a oczach wielkich na podobieństwo górskich jezior. Była niczym zjawa pośród mgły na uroczysku.
– Kto… kto to jest? – w końcu wymamrotał.
– To moja żona – odparł przyrodnik. – Cajtla Schuller, z domu Marawi.
III
Do karczmy wlazło czterech strażników miejskich. Trzech miało krótkie włócznie, jeden pałkę i miecz przy pasie. Podejrzliwie popatrzyli po zgromadzonych, ci zaś skupili wzrok na skwarkach, okach tłuszczu w zupie lub po prostu brudzie pod paznokciami.
Wyraźnie szukali zaczepki. Padło na Bohomondo. Sprężyli się i ruszyli w jego stronę. Dowódca nagle zatrzymał się o krok od stołu, dostrzegłszy pamiątki z krucjaty. Pozostali mało go nie przewrócili w ścisku między ławami.
– Chcecie czegoś?
Mordy uniosły się w oczekiwaniu na rozróbę.
– My… szanowny panie – sierżant mamrotał z lękiem patrząc na ryngraf, jakim wyróżniano najważniejszych weteranów krucjat – chcieliśmy zapytać… czy wszystko jest w porządku.
– Szczur – rzucił.
– Szczur? – Strażnik wstrzymał oddech.
– Truchło przy palenisku.
– Ach – na twarzy koloru przejrzałego pomidora zagościł tępy uśmiech. – Jopp, zabieraj ścierwo.
Mężczyźni w ukłonach wycofali się i wymknęli czym prędzej z karczmy.
Bohomondo z obrzydzeniem pomyślał o kreaturach, korzących się przed kawałkiem metalu oraz o tych, którzy ten kawałek metalu wykuli.
Przypiął sztylet oraz założył ryngraf. Podniósł wisiorek. Zapatrzył się w bezkres czarnej źrenicy zatopionej w szkle i złocie. Krucjata…
*
Piasek pustyni był wilgotny od krwi. Rdzawe błoto kleiło się do butów sierżantów znoszących zdobyczne sztandary. Gwardziści króla beznamiętnie spoglądali na rosnący stos czerwonych, żółtych lub zielonych płacht przyozdobionych wizerunkami poskręcanych węży, skorpionów, smoków albo demonów.
Władca wraz z archimandrytą katedry stali na schodach wiodących do świątyni, patrząc, jak trzydzieści tysięcy wygłodniałych, poranionych i zmęczonych bitwą żołdaków wlewa się przez rozwarte bramy w głąb świętego miasta.
Płonęły chramy, obalano posągi cielców, rozpędzano i gwałcono kobiety z haremów złych wezyrów. Głowy hierofantów nasadzono na wysokie tyczki, ciała prostaków wdeptano w bruk. Nikt się nie uchował przed mieczem sprawiedliwości. Z ulic bożej stolicy splugawienie zmyto najczystszą krwią.
Dzwon katedry obwieścił nadejście świętego królestwa niebieskiego.
Ile wspólnego ma czerwień z błękitem, spytał się w myślach Bohomondo.
– Zbliż się, młodzieńcze – zarządził król.
Bohomondo podszedł do platformy, na której stała katedra. Przy pasie ciążył mu miecz, w rękach odcięta głowa Czarnego Pana. Demoniczne usta wciąż poruszały się, jakby chciały wypowiedzieć słowa klątwy. Wężowy język wił się pośród kłów.
– Oto jest prawdziwy bohater – powiedział władca. – Ten, który w moim imieniu zgładził największego spośród potworów. Dziś oddałeś światu najcenniejszą przysługę. Dzięki tobie wygrałem tę bitwę.
Sierżanci zaczęli wznosić okrzyki, gwardziści łomotać stalowymi pięściami w tarcze, kapłani zanucili psalm dziękczynny – podchwycony wnet przez wszystkich zebranych przy katedralnych schodach. Bohomondo także śpiewał, płacząc ze szczęścia, że przeżył krucjatę.
Król odebrał od niego głowę demona, szczypcami wyrwał jęzor i wrzucił go do koksownika. Potem wyciągnął z kieszeni kunsztowne pudełeczko, wyłupał kreaturze oko i umieścił je w środku. Pojemniczek podarował Bohomondo. Drugie oko zachował dla siebie. Łepetynę oddał do balsamowania.
Potem zarządzono przygotowania do uczty zwycięzców.
*
Połamane stoły, zniszczone meble, beczki i skrzynie przykryto kotarami z pałacu wezyra. Z porąbanych ołtarzy złotych cielców zbudowano ogniska, nad którymi piekły się wychudłe świnie, przygnane wraz z krucjatą. Większość tych, którzy przetrwali rzeź, wypędzono poza mury.
Bohomondo wraz ze swoją strażą szedł wzdłuż ław – w stronę królewskiego baldachimu. Rycerze go witali, sierżanci pili jego zdrowie, żołdacy przy ogniskach kłaniali mu się. Słyszał, przepychając się pośród służby, ciur obozowych i markietanek, rozmowy ludzi z odległych prowincji królestwa – plotki, których był bohaterem.
– Ponoć porzucił biskupią tiarę, by ruszyć bić niewiernych.
– Przybył i zabił Czarnego Pana.
– Ubił jego smoka.
– W pojedynkę!
– Mówią, że sam święty Roch mu się objawił. Nakazał zabrać miecz i zabić Złego.
– Ja słyszałem, że to przez kobietę…
– Jej rodzina nie zgodziła się na zrękowiny.
– Czarną polewkę podali.
– Zabił z miłości i ruszył odpokutować.
Bohomondo poczuł ścisk w piersi i przestał ich słuchać. Pośród znoju długich marszy przez pustynię, potyczek i bitew oraz modlitw zdążył przykryć Cajtlę warstewką zapomnienia. Teraz jej blade ciało zaczęło wyłazić na wierzch.
Straż królewska pozwoliła im podejść do stołu, przy którym zasiadał władca. Był barczysty, długie rude włosy spływały mu na ramiona. Po policzku jak żmija wiła się blizna. W oczach czaiła się wzniosłość, jaka towarzyszy jedynie ludziom, którzy są w stanie poświęcić tysiące dla jednego Boga.
– Jesteś teraz wolny – rzekł, gdy Bohomondo wraz ze swoimi ludźmi przykląkł.
Nieco bełkotał, upojony alkoholem.
– Dziękuję – odparł mężczyzna.
– Jestem pewien, że to boża opatrzność wepchnęła cię w szeregi mojej armii i to ona kierowała twą ręką, gdyś zabijał Czarnego Pana. Słyszałem o twoich winach i zostają one ci odpuszczone. Siadajcie.
Służba dostawiła zydelków i doniosła misek na jadło.
Dorodne prosię trafiło na stół.
Po pewnym czasie przyprowadzono dziewczęta – młode, czarnowłose, o oliwkowej cerze – najwyraźniej wyłapane i ocalone na tę okazję. Rozochoceni wojownicy oraz król zaczęli je podszczypywać oraz sadzać sobie na kolana. Władca przyciągnął do siebie jeszcze jedną pannę.
– Ta jest dla ciebie – powiedział. – To najmłodsza córka wezyra.
– Ja…
– Jesteś teraz wojownikiem, nie księdzem. – Król roześmiał się. – Zresztą słyszałem, coś tam za młodu wyprawiał w biskupiej sukience. Dobrze, że Bóg pchnął cię w ramiona tamtej patrycjuszki, inaczej pewnie gniłbyś w jakimś opactwie, żrąc i chlejąc na potęgę, a Czarny wciąż by biegał po tym świecie.
*
Kilka godzin wcześniej Bohomondo walczył z najgorszym spośród demonów – zwątpieniem. W zgiełku bitwy odłączył się od swoich ludzi i zgubił w gąszczu odrapanych ścian, alejek oraz skruszonych zębem czasu murów; pradawne ruiny ciągnęły się wzdłuż traktu wiodącego do świętego miasta. Gdzieś w oddali słyszał odgłosy walk, nawoływania, a także krzyki, ale zdawało mu się, że z każdym krokiem oddalał się od nich. Po pewnym czasie dochodziły do niego jedynie niewyraźne pomruki.
Na niebie krążył Czarny Pan. Wróg, zasiadając na latającym jaszczurze, siała strach pośród bożych zastępów. Dowodził zastępami niewiernych. Raz po raz obniżał lot, by plunąć ogniem lub porwać w powietrze co odważniejszego wojownika.
Bohomondo usiadł na ziemi, przeświadczony, że bitwa jest już przegrana. Czarny Pan odleciał znad pola bitwy, kierując się w stronę miasta. Mężczyzna rzucił się pod jakiś załom, gdy kreatura przelatywała nad nim. Kątem oka dostrzegł, jak zabłąkany pocisk ze skorpiona lub z balisty – albo może piorun bożego gniewu – trafił stwora, który zapikował w dół i rozbił się z głośnym hukiem.
W pierwszej chwili, gdy dotarł do niego odór siarki, chciał uciec byle dalej. Potem usłyszał niezbyt głośny jęk bólu. Podniósł miecz i począł powoli podchodzić do jego źródła.
Za załomem ulicy, na placu pośród nawianych przez pustynny wiatr wydm, leżał Czarny Pan. Jego smok, spadając, nadział się na marmurową rzeźbę zdobiącą dawno niedziałającą fontannę. Wypłynęła z niego girlanda flaków i jakiejś dymiącej cieczy. Mężczyzna zapamiętał, że nigdzie nie dostrzegł drzewca pocisku. Zły był nieprzytomny. Cielsko potwora zmiażdżyło jego nogi.
Bohomondo przełamał strach. Podbiegł do niego, odrzuciwszy miecz i rękawice. Przyklęknął przy ciele. Głośno dyszał. Opanował drżenie rąk i jedną po drugiej odpiął klamry mocujące ciężki ryngraf, a potem hełm.
Zły zaczął odzyskiwać przytomność i chyba chciał coś powiedzieć.
Mężczyzna docisnął jego twarz do piachu. Potem wyciągnął z pochwy zakrzywiony nóż. Wsunął go pod gardło swojej ofiary i zaczął szlachtować. Gładko przeciął skórę oraz tchawicę. Mocniej szarpnął, by rozerżnąć ścięgna. Pośród charczenia i bryzgającej posoki pociągnął za czarne kudły, by wyłamać kark. Gdy mu się nie udało, oskrobał kręgi, a później wepchał między nie ostrze. W końcu odłączył głowę od reszty ciała.
Zarżnął Czarnego Pana jak tuczną świnię.
Wtedy w oddali zadudniły surmy.
*
Katedra lekko drżała, a z jej trzewi płynęło niepokojące ciepło. Było ciasno i duszno. Wstęgi światła opadały z witraży nad prezbiterium; na zewnątrz świtało. Posadzka oraz boczne ołtarze tonęły w cieniu. Wizerunki świętych, srebrne relikwiarze z ich szczątkami, wotywne dary hrabiów, królów i cesarzy wisiały na filarach lub w gablotach wzdłuż ścian. Skarbnica bożej bojaźni i wiary.
– Zapewne kiedyś także twój piszczel lub ramię znajdą schronienie pod tym sklepieniem – powiedział archimandryta.
Był stary. Okutany brunatnym habitem, blady jak pergamin, z kępką białych włosów i bielmem na oku. Podpierał się pastorałem.
– Nie rozumiem.
– Niezwykle przysłużyłeś się bożemu dziełu zbawienia tego padołu łez.
– Przecież… – Bohomondo, gryziony namiastką honoru chciał wyznać okoliczności pokonania Czarnego Pana.
– Ja wszystko wiem. – Kapłan dobrotliwie się uśmiechnął. – Uklęknij i się pomódl.
Archimandryta skinieniem głowy przywołał ministranta, który z namaszczeniem przyniósł szkatułkę z kości słoniowej. Czekał, aż Bohomondo skończy szeptać Credo, a potem wyciągnął ze środka ozdobny ryngraf z wizerunkiem Boga.
Mężczyzna, widząc artefakt, padł na posadzkę. Ministrant ukląkł.
– Powstań – rzekł kapłan. – Powstań i bądź znakiem wiary.
– Ja… – Bohomondo podniósł się. – Ja się przecież nie nadaję. Ja tylko urżnąłem głowę ledwo żywemu potworowi.
– Niewierni mają swe demony, my – tylko naszych świętych.
Bohomondo zrozumiał i pozwolił, by ciężki łańcuch wpił się w jego szyję.
IV
Bohomondo wyszedł z ciemnej karczmy i na chwilę oślepiło go słońce.
Było tego dnia równie mocne jak wtedy – te dwanaście lat temu w świętym mieście – gdy król ogłosił, że chce wyruszyć dalej. Na Aszkelon. Zwolnił wszystkich ze służby, by jedynie ci – jak powiedział – których serca są czyste, ruszyli wraz z nim. Wielu poszło. Ponoć więcej niż dwadzieścia tysięcy, a wraz z nimi katedra.
Ani oni, ani król nie powrócili z tej wyprawy. Katedra natomiast – tak. Stała za palisadą Beyersdorfu, zadupiastej mieściny nad brzegiem jakiejś zamulonej rzeczułki bez nazwy, gdzie dziwnym trafem równocześnie znajdowali się zarówno Bohomondo, jak i duch przeszłości – Schuller. Zrządzenie losu – zapytał się w myślach – czy kolejny przejaw bożej opatrzności.
Nawet w tym miejscu handel miał się dobrze – jak też bogatsi kupcy, którzy nosili się niewiele biedniej niż ci ze stolicy. Murowana zabudowa znajdowała się w zasadzie wyłącznie przy rynku – dalej były drewniane chałupy i warsztaty – ale importer jedwabiów na pewno nie przymierał głodem. Bohomondo dostrzegł, jak szacowne matrony i towarzyszące im młode panny wychodzą z malowanych domów i również zmierzają uczcić przybycie katedry.
Jedna z nich była ubrana zupełnie tak samo jak Cajtla tamtego dnia, gdy widział ją ostatni raz.
*
Soczyście zielona suknia wisiała na oparciu krzesła. Halka zsunęła się na podłogę. Buciki leżały w nieładzie. Pończochy zostały na Cajtli.
Bohomondo zorganizował miejsce schadzek w domu jednego ze swoich kompanów, który większość czasu i tak spędzał na polowaniach poza miastem; tamten o nic nie pytał. Nie zastanawiał się, co dalej – co z urzędem kościelnym, co z Schullerem. Skrzętnie korzystał z każdej chwili, którą mógł spędzić z dziewczyną.
Na miękkiej pościeli pod czerwonym baldachimem poznawał te aspekty życia, które klasztorne wychowanie przed nim skryło. Delikatnie wchodził w Cajtlę, odkrywał ją – myślał wtedy – jak żeglarze nowe ziemie. Ona zaś mu niezwykle chętnie i umiejętnie w tym pomagała.
Gdy skończyli, leżeli wtuleni w siebie, słuchając melodii wygrywanej przez ratuszowy carillon. Gładził jej miękkie włosy, kaskadą spływające po ramieniu i poduszce. Wpadające przez okno słońce lśniło na jej spoconej skórze, skrzyło się w oczach. Bohomondo z radością gładził ją po twarzy, muskał palcem czerwone usta. Ona zaś mu opowiadała o swoim życiu.
Na dole zaskrzypiały drzwi i rozległy się kroki. Mężczyzna zerwał się z łoża, by zatrzymać właściciela domu przed wejściem do pokoju z nagą Cajtlą.
Wyszedł na korytarz, narzuciwszy na siebie sutannę, ale tam – miast znajomka – dostrzegł srogie mordy strażników i kobietę z patrycjatu w czarnej szacie.
– Co to za najście – zaczął przerażony.
– Łapcie go – krzyknęła kobieta.
Cajtla zaczęła krzyczeć, słysząc ten głos.
– Mam cię, ty wschodnia wywłoko.
Dwóch strażników dopadło do Bohomondo, pozostali wparowali do pokoju i wywlekli stamtąd nagą dziewczynę. Owinęli ją prześcieradłem i zanieśli do powozu na dole. Potem ktoś zawiadomił legata arcybiskupa, który nakazał wtrącenie młodego mężczyzny do kościelnego więzienia.
*
Bohomondo spędził pięć lat na krucjacie. Gdy w świętym mieście zrezygnował z marszu na Aszkelon, postanowił dowiedzieć się, jaki był los Cajtli. Dotarły do niego pogłoski, że umarła, więc nie wrócił do Wermundu. Nie nawiązał też kontaktu ze swoją rodziną. Zwolnił straż i wybrał życie na gościńcach – pośród pielgrzymów i pątników wędrujących między sanktuariami królestwa.
A poprzedniego dnia napatoczył się Schuller.
– Czego chcesz? – Bohomondo spytał go znad michy gotowanej kapusty. Był niemiły, chcąc zatuszować nagły potok pytań, które narodziły się w jego głowie.
Ledwo go poznał. Schuller wyraźnie się postarzał i przytył. Zwały skóry wisiały na jego podbródku jak jakieś falbany. Na nosie miał soczewki tak grube, że jego oczy wydawały się nieproporcjonalnie wielkie i okrągłe, wręcz przerażające. Ubrany był jak wagabunda, za wyjątkiem ksiąg i tuby na zwoje wystających z tobołka oraz jakiegoś dziwnego urządzenia zawieszonego na szyi.
– Jutro – zaczął Schuller – może pojutrze przybędzie tutaj katedra.
– Bajki – odparł Bohomodno. – Jedni mówią, że katedra przepadła pod Aszkelonem. Najwyraźniej dwie wyprawy do bram piekła to za dużo nawet dla niej. Inni wspominają, że krąży gdzieś u granic królestwa, jakby nie mogła znaleźć drogi. Jeszcze inni, ci najbardziej szaleni, widują ją na każdym rozstaju dróg.
– Ja nie żartuję. Będzie tu.
– No dobrze. – Zwrócił się do karczmarza. – Panie złoty, przynieś pan gąsiorek tej mocnej, mętnej.
– Chcę, Bohomondo, byś mnie wprowadził do środka katedry. Chcę poznać jej wnętrze. Zobaczyć, co ją napędza.
– Co? Zapomnij.
Dziewka przyniosła gorzałę.
– Skurwysynu ty – wyszeptał Schuller. Nachylił się. Cuchnęło mu z pyska starą rybą. – Bym złapał za tę butlę i cie nią zajebał, za to, co mi zrobiłeś. Rozumiesz? Chciałbym to zrobić, ale nie mogę. Jestem za słaby. Zabrałeś mi żonę, kościelne sługusy ją zabiły, jakby była, nie wiem, jakimś heretyckim nasieniem. Wyrzucili mnie z Gildii. Poświęciłem tę namiastkę życia, która mi została, badaniom. A ty mi odmawiasz wiedzy?
– Z trzewi katedry nie da się wyjść.
– Trudno. Znalazłem sobie nową miłość i mogę się dla niej poświęcić.
Bohomondo spoglądał przez dłuższą chwilę w głąb gąsiorka i w końcu zapytał:
– Co się stało z Cajtlą?
– To ty nie wiesz? – Szarpnął się tak, że o mało nie przewrócił zydla. – Ty nawet nie zasługujesz, by mówić jej imię.
– Słyszałem, że umarła.
– Została skazana na męczarnie i śmierć. Ja nawet nie wiem, za co dokładnie, bo gdy usłyszałem, że ją zamknięto w lochu, moje serce prawie pękło i leżałem zmożony chorobą oraz gorączką. Owszem, moja matka jej nienawidziła, a po śmierci ojca chciała się jej pozbyć. Załatwiłaby może rozwiązanie naszego małżeństwa z powodu tej zdrady, ale na pewno nie katowski miecz. Nie umiem powiedzieć, skąd się tam wzięła inkwizycja, te potwory, twoi pobratymcy. – Pociągnął gorzałki. – Pozwolili za to mi obejrzeć z krużganka katowni egzekucję.
– Nie…
– Słuchaj, skurwysynu, słuchaj. Gdybyś trzymał fujarę w portkach, to by się tak nie skończyło.
– Przyprowadził ją ten małodobry wespół z inkwizytorem. Jak ją wyciągnęli z lochu, to była cała posiniaczona, ciemna jak zbite jabłko. Obcięli jej włosy, i uszy, i nawet palce u rąk poobcinali. Wyrwali jej piersi… – Załkał. – Między nogami miała jeden wielki strup. Potem posadzili ją na takim krześle z kolcami i pochodnią usmażyli stopy. Nawet nie mogła dobrze krzyczeć, bo język też odjęli. W końcu kat obciął jej głowę. Ja… ja to musiałem oglądać.
Bohomondo poczuł, jak rozdrapana rana w jego wnętrzu zaczyna krwawić. Przełknął ślinę i zacisnął pięści, by się opanować. Rzucił:
– Gdybyś się nią interesował, jak mąż żoną, zamiast bawić się swoimi gwizdkami, obrotowymi dzbankami i strzelającymi rurami…
– Bądź przeklęty. – Wstał. – Będę na ciebie czekał pod katedrą. Nie zniszcz mojej ostatniej nadziei.
– Czekaj, porozmawiajmy jeszcze. Wejście do środka to…
*
Inkwizytor wszedł sztywnym krokiem do więziennej celi. Czarna peleryna falowała nad kamienną posadzką. Stanął przy zakratowanym okienku – tam, gdzie powietrze nieco mniej cuchnęło.
– Zawiodłeś ojca i splugawiłeś rodowe nazwisko.
– Wuju… – Chciał powiedzieć coś więcej, ale gula w piersi blokowała słowa.
– Niedługo po ciebie przyjadą. Jak można być takim głupcem. Złamałeś śluby, będąc nikim. Poczekałbyś rok i mógłbyś robić, co by ci się żywnie podobało.
– Ja ją kocham.
– Milcz, błaźnie. – Inkwizytor nachylił się nad nim. – Wiesz, jaki będzie twój los? Nie wiesz? Trybunał nakaże zrobić z ciebie eunucha, a to, co masz między tymi koślawymi nogami rzucić psom. Potem trafisz do klauzurowego klasztoru, w którym zgnijesz. Do końca życia nie wyjdziesz z celi takiej jak ta. Nigdy nie zobaczysz słońca. Podoba ci się?
Bohomondo rzucił się na kolana i objął ramionami nogi inkwizytora. Ten go odepchnął sprawnym, jakby wyćwiczonym, ruchem kolana. Wyciągnął zza pazuchy pismo.
– Przeczytaj to, zapamiętaj. Wyznaj legatowi. Jak dobrze pójdzie, pozwoli ci złożyć przysięgę i ruszyć na krucjatę. Twój ojciec najął dla ciebie straż, byś nie padł w pierwsze potyczce. Masz czas do jutra wieczór, następnego dnia wyruszają oddziały.
Bohomondo rzucił okiem na pismo.
– Mam przysiąc, że Cajtla mnie usidliła czarami?
– Tak.
– Nigdy! – krzyknął.
– Masz czas do jutra.
Inkwizytor wyszedł.
V
Z bliska katedra nie wydawała się tak wysoka. Kościelna bryła ustawiona była na platformie, ona zaś – na czterech wielkich kołach, dzięki którym konstrukcja mogła jeździć. Wokół stał tłum wiernych, między nimi kręcili się budowniczy, wymieniający deski lub metalowe obręcze. Robotnicy znosili szczapy dobrego drewna i wiadra z wodą, zabierane następnie przez ministrantów. Mawiano, że archimandryta pali w piecu demony i niewiernych – stąd czarny dym, wiecznie spowijający komin i wieżę. Strach przed śmiercią, jaki odczuwały te kreatury, miał napędzać katedrę.
Schuller kręcił się przy kołach, oglądając metalowe wały, na których je przytwierdzono. Potem wyciągnął z tuby zwój i rysikiem coś w nim naskrobał. Popatrzył na komin, a potem nabazgrał coś jeszcze.
Stanął przy nim Bohomondo.
– Jednak jesteś – powiedział Schuller.
– Skoro chcesz poświęcić swoje życie, by obejrzeć wnętrzności katedry…
– Byłeś tam kiedyś?
– Nie. Przecież z tobą teraz rozmawiam – odparł Bohomondo. – Po co właściwie chcesz tam wejść?
– Pamiętasz wirujący dzbanek? Tamten był zabawką, to jest machina. Nabyłem pradawną księgę niewiernych, w której wspominano o podobnej konstrukcji. Kto wie, czy nie tej samej. Gdyby ktoś zbudował drugą…
– Chcesz zbudować katedrę?
– Chcę mieć pewność, jak ona działa. Dlaczego jeździ. Chcę wiedzieć, czy mam rację. Nic lepszego nie zostało mi w tym życiu. Masz. – Podał mu tubę ze zwojami. – Dostarczysz to do Wermundu do mojej dawnej gildii. Jeszcze mnie wspomną…
– Zapomnij.
– Jesteś mi to winny. Przez ciebie Cajtla nie żyje.
– Nie. Ona umarła, ponieważ chciała tak opatrzność boża.
– Jesteś szalony.
– To ty jesteś szalony. Ty nie masz ani domu, ani ubrania, tylko te obrazki, a ja – wskazał na ryngraf – jestem święty. Jestem znakiem wiary. To boża opatrzność chciała, bym nie stał się biskupem, ale żebym ruszył na krucjatę, pokonać zło. I ja je pokonałem. Ja nie jestem ci nic dłużny. Miej pretensję do Boga. Ale – uśmiechnął się – czy ty w ogóle w niego wierzysz?
Schuller nic nie odpowiedział.
Zebrani tymczasem, pod przewodnictwem miejscowego księdza, zaczęli śpiewać pochwalny psalm i zbierać ofiary na katedrę. Wiał silny wiatr i gargulce w metalowych koszach kołysały się, skrzypiąc. Smocze skrzydło przestało się ruszać, jak gdyby podmuchy chłodu sprawiły mu przyjemność. Rozwarły się wrota.
– Czas na ciebie – rzekł Bohomondo. Po chwili, gdy znaleźli się u schodów, dodał: – Daj tę tubę. Zawiozę ją do Wermundu.
– Nie zapomnij o tym.
Schuller ruszył w górę, w stronę czarnego otworu, którego miał już nigdy nie opuścić. Bohomondo zapakował do tobołka tubę ze zwojami i już chciał iść w stronę portu, gdy zaczepił o coś łańcuszkiem. Ogniwa pękły, a ryngraf spadł w błoto. Mężczyzna przyklęknął, by wyciągnąć pamiątkę z kałuży.
Katedra tymczasem – gdy po trzykroć zabrzmiał dzwon, a z komina buchnął kłąb gryzącego dymu – ruszyła. Koła powoli zaczęły się poruszać, drewno skrzypieć, a metalowe stelaże jęczeć. Wtem konstrukcja osunęła się na miękkiej glinie, rozpychając zebrany tłum.
Ludzie rozbiegli się z krzykiem. Ktoś zobaczył krew. Ktoś inny wystającą rękę.
Wiatr podniósł pergaminy z pękniętej tuby. Rzucił je w brudną wodę. Rozmazały się napisy i znikły bezpowrotnie skomplikowane rysunki.
Spod koła wyłoniło się rozgniecione ciało mężczyzny. Ludzie wyciągnęli je z koleiny. Nikt go nie rozpoznał bez ryngrafu. Z powodu śmierci bezimiennego włóczęgi nie zatrzymywano katedry.
Świątynia powoli przesuwała się wzdłuż muru, a później traktem – dalej i dalej. Aż w końcu odjechała i znikła.
fin
Hmmmm. Wielu rzeczy nie zrozumiałam z Twojej wizji.
Babska logika rządzi!
Fajnie, że zdążyłeś, Syfie, dzięki ; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Świetne opowiadanie! Wciągająca, przemyślana historia, w której nie dopatrzyłem się zbędnych elementów. To jeden z tych nielicznych tekstów, przy których człowiek traci poczucie czasu i raptem okazuje się, że historia się skończyła, pozostawiając czytelnika w objęciach zdziwienia: jak to, już minęło kilkadziesiąt minut? Widać też niemałą wiedzę Autora na temat opisywanej epoki, choć wiedza ta przemycana jest na tyle sprawnie, że czytelnik nie czuje się przygnieciony ciężarem własnych braków pojęciowych związanych ze średniowieczem. Dodatkowym smaczkiem są, jak to zwykle u Syfa bywa, ładne metafory powtykane tu i ówdzie. Podsumowując, tekst zrobił na mnie duże wrażenie, na tyle duże, że go nominuję. Mam nadzieję, że ktoś się do nominacji przyłączy, bo czasu niewiele zostało, zgodnie z zasadami. Pozdrawiam.
Sorry, taki mamy klimat.
Ja się dołączę. Rzadko mi sie zdarza, mimo że sporo chwalę, alby portalowy tekst zrobił na mnie takie wrażenie. Świetny, świetny tekst. No, nie wiem, co napisać. Syf.ie, zaimponowałeś mi.
Pochrzaniło mi się (w wyniku nagięcia innych zasad przez kogoś innego, ale to oddzielna sprawa :) ), jako że tekst został dodany we wrześniu, jest miesiąc cały na dołączanie do nominacji :)
Sorry, taki mamy klimat.
Interesujący pomysł i ciekawa kreacja świata. Szkoda, że tekst został opublikowany na portalu – gdyby go dopracować, nieco poszerzyć – bo w sumie opowieść jest jednak zbytnio niedopowiedziana – mógłby narobić sporo huku. A tak w ogóle, to jest materiał na mikropowieść. Nierównomierna stylizacja języka narracji czasami razi. . Ale – w tym konkursie najciekawszy tekst i powinien wygrac w cuglach. Pozdrówko.
A, chyba za mało napisałam: no to – podobał mi się duszny klimat, bohaterowie przepełnieni średniowiecznym szaleństwem. To jest wizja średniowiecza, która mi odpowiada, bo tak je sobie wyobrażam: okrutne, brudne, z jednej strony wzniosłe, z drugiej brutalnie prymitywne. Członkowie gildii mieli ponoć spisywać w niej wiedzę, którą posiedli – by każda dołożona karta przypominała o odpowiedzialności, wraz z tym podejmowali. - czy tu nie brakuje jakiegoś słowa?
Owszem – już się to słówko ujawniło ; ) Nierównomierna stylizacja języka narracji czasami razi. . – Niestety, tak się dzieje, jak człowiek pisze opowiadanie w cztery wieczory. Jestem jednak obciążony aplikacją i po prostu nie mogłem poświęcić nań więcej czasu. Dzięki za komentarze.
I po co to było?
Kilka subiektywnych przykladów drażniących mnie wyrazów albo zwrotów. Warstwa językowa tekstu jest dobra, ale mogłaby stać się jeszcze lepsza. W końcu przypomniał sobie wczorajsze spotkanie z Schullerem, oszołomem ze szkiełkami na oczach. Gdy usiadł w ciemnej izbie nad miską kaszy z omastą oraz skwarkami, dała o sobie znać wczorajsza chandra, spotęgowana jeszcze nadmiarem taniego a ciężkiego alkoholu. Zaprezentuję. Mordy uniosły się w oczekiwaniu na rozróbę.---> a czemu nie na bijatykę? Płonęły chramy, obalano posągi cielców, rozpędzano i gwałcono haremy złych wezyrów. ---> gwałcono budynek?Gwałcone odaliski/nałoznice z haremów… Łepetynę oddał do marynowania.---> Hm…Potwór.demon ma ledwie łepetynę? I co dawało marynowanie? Do zabalsamowania… Dalej jeszcze trochę tego jest…
Pochrzaniło mi się (w wyniku nagięcia innych zasad przez kogoś innego, ale to oddzielna sprawa :))
Kto i co? Syfie, rozumiem, ze jużżeś obroniony? A do tekstu w końcu zajrzę, kto wie, może nawet z urzędu ; )
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Rogerze – postaram się jeszcze przejrzeć tekst przed upływem 24h. Berylu – już w czerwcu się obroniłem ; )
I po co to było?
Berylu, a zapytaj Jose :D Lub spójrz w nominacje sierpniowe, tam jest wyjaśnienie.
Sorry, taki mamy klimat.
Syf, nie chwaliłeś się ; ) Czekam zatem na wyniki egzaminu. Sethrael – dobra, już wiem ;p
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
…Przeczytałem z zainteresowaniem. Nie potrafię skomentować bo formuła konkursu jest tak skonstruowana, że można kombinować z "elementami nie pasującymi". Np. z mojej znajomości średniowiecza wynika że soczewki optyczne pojawiły się w Europie sto lat po krucjatach. Nie mogło być…łoskotu(…) sztućców. W niektórych zdaniach nadmiar "jest" i "który". Poza tym klimat rzeczywiście – średniowieczny. Tak jak pisze Ocha, brudno i straszno. Pozdrawiam aplikanta.
Okulary – jak najbardziej. Sztućce również funkcjonowały już w średniowieczu. Gdzieś czytałem, że bizantyjska księżniczka wydana za syna doży weneckiego przywiozła takowe ze sobą, ale zakazano jej używać ich przy stole, by nie obrażała dobrych obyczajów wschodnimi fanaberiami ; ) W "Imieniu róży" czyli podstawowym źródle mojej wiedzy o średniowiecznym świecie okulary już występują, sztućce – zdaje się, że chyba też. Czy aplikanta – to zobaczymy za półtora miesiąca.
I po co to było?
http://www.historycy.org/index.php?showtopic=70410
Sorry, taki mamy klimat.
http://www.historycy.org/index.php?showtopic=70410
Sorry, taki mamy klimat.
…Oczywiście nie będę się upierał co do soczewek i sztućców. Moja wiedza też opiera się na lekturze: Również "Imię róży" (klasztor, i biblioteka – labirynt), "Bolesław Chrobry" Gołubiewa i poczciwy Bunsch. Ponadto "Kroniki " i wielle innych powieści "moje hobby to średniowiecze skandynawskie. I faktycznie nowinki – proch, sztućce, okulary przyszły do Europy ze Wschodu. Ponadto już w starożytności sporadycznie używano soczewek pojedyńczych.Tak więc oddaję pole autorowi. Pozdrawiam uśmiechnięty.
ryszardzie przypomniała mi się jeszcze jednak niezła lektura, autorstwa również U. Eco, w tematyce średniowiecznej, tj. "Baudolino". Polecam.
I po co to było?
W Imieniu Róży bodajże mnisi zajadają się gulaszem z papryką, więc uważajcie z inspiracjami ; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
W podręczniku do Wampira: Mrocznych wieków w bodaj narracji wprowadzającej dowiadujemy się, że dwunastowieczny mnich z przerażeniem obserwuje cienie buszujące pośród łanów kukurydzy ; )
I po co to było?
No, Syf to Syf. Opowiadania Syfa mają klimat. Nawet jak komuś styl nie odpowiada, klimatu Syfowi odmówić nie można ; ) Mam wątpliwości co do tego, co właściwie jest niepasującym elementem – Katedra czy raczej Ciemny Pan na jaszczurze? - ale to już sobie w małym rozumku rozważę. Technicznie, rzecz jasna, dobrze. Poza tym: "Siedzące dookoła mordy" mi niezbyt pasują, bo to nie mordy siadają. "…odpowiedzialności, wraz z tym podejmowali." – brakuje "którą". "– To jest ognisty proch przywieziony z orientalnych krain, ale on nie jest interesujący. To tylko kolejna zabawka dla półgłówków z mieczami. – wyciągnął z kufra…" – Wyciągnął wielką literą. " Wróg, zasiadając na latającym jaszczurze, siała strach pośród bożych zastępów." – literówka, siał "– Skurwysynu ty – wyszeptał Schuller. Nachylił się. Cuchnęło mu z pyska starą rybą. – Bym złapał za tę butlę i cie nią zajebał…" – literówka, cię Nie jestem pewna, czy rozumiem, o co dokładnie chodzi z Katedrą. I trochę brakuje mi w tym wszystkim… historii. Bohater użala się nad sobą, wspomina przeszlość, kobietę, Pana Ciemności, a potem ginie. Czegoś mi jakby zabrakło. Rozumiesz, kobiecie nie dogodzisz ; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Rozumiesz, kobiecie nie dogodzisz ; ) biedy beryl… Ja lubię skupiać się na klimacie, a potem – jak podejrzewam – resztę składników utworu mimowolnie podporządkowuję temu klimatowi. Widzę, że i tak kilka bubli językowych się ostało. A katedra – cóż – jeździ… ; )
I po co to było?
biedy beryl…
A Ty to co, z chłopakiem jesteś? : )
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Opowiadanie byś przeczytał, zamiast snuć mokre fantazje ; P Muszę jednak przyznać – jeżeli chodzi o opowiadania, to słyszę od dziewczyny wieczne smęcenie: "a muszę to czytać?", "nie, znowu brud i się zabijają", "cały czas te same porówniania", "brakuje tylko ruchania trupów" – choć to ostatnie to całkiem inspirujący temat ; )
I po co to było?
Haha ; D
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
No, rzeczywiście brakuje.
Zarżnął, zerżnął i zeżarł?
Babska logika rządzi!
Nie – na wszelki wypadek sprawdziłem i nie było tam słowa "zerżnął" ; )
I po co to było?
Widać co tym babom w głowach!
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Dziwisz się? Taki nieboszczyk zarżnięty kilka godzin wcześniej: jeszcze świeży, a już cały sztywny… ;D
Sorry, taki mamy klimat.
Robi się grząsko i kosmato…
I po co to było?
Dobra, to kolejna dyskusja, która schodzi na bardzo dziwne manowce.
Konkurs się skończył, więc teraz mogę już z czystym sumieniem.
Opowiadanie bardzo mi się podoba. Styl, klimat, opisy i pomysł z wędrującą katedrą.
Ale najbardziej podoba mi się to, że nic w nim nie jest czarno-białe. Niby toczy się święta wojna, wojna dobra ze złem i łatwo na pozór określić, którzy są ci "dobrzy". A tu figa z makiem. Czarny pan jest zły? Dlaczego? Bo czarny i jeździ na smoku? To wcale nie czyni go złym. Z głównego bohatera żaden kryształ, ma wiele na sumieniu, kilkukrotnie postąpił niegodnie, ale w podobnej sytuacji wielu postąpiłoby podobnie. Jest słaby. Zostaje jednak uhonorowany i użyty jako symbol, a potem, gdy jest już zbędny czy wręcz niewygodny, zostaje zmielony przez machinę, która go wykorzystała. Tekst opisuje realny świat, choć ten w nim przedstawiony realnym się nie wydaje.
Dzięki za komentarz. Muszę przyznać, że finał w bieżącej postaci jest głównie zasługą mojego Czytacza. Początkowo było nieco inaczej, ale po małej sprzeczce zmieniłem ; )
I po co to było?
Pomijając burzliwą dyskusję pod Twoim tekstem, opowiadanie bardzo dobrze mi się czytało. Dobre opisy, i ładnie napisany tekst. Dopracowany tekst. Spodobał mi się. Może kiedyś spróbujesz rozszerzyć to opowiadanie. Oczywiście mam tu na mysli powieść, bo nadaje się.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Może kiedyś. Najpierw praca, potem hobby, niestety ; )
I po co to było?
Mroczne i krwawe średniowiecze, to się na pewno udało. Nie podobały mi się dialogi, które czasami brzmiały zbyt nowocześnie, a słowa typu: skurwysynu lub zajębię cię wprawiły mnie w osłupienie. Ale opowiadanie dobre. Pozdrawiam
Mastiff
Nie wiem jak zajebywanie, ale skurwysyn raczej nowy nie jest : )
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Ale czy sięga czasów średniowiecza? Trudno powiedzeć. A już zajebię cię brzmi raczej swojsko:)
Mastiff
Pomogę, bo już się z tego słowa tłumaczyłam pod Zimną. Zgodnie z A. Bańkowskim słowo "kurwa" wywodzi się od greckiego "kurous", oznaczającego kobietę niezamężną. Stąd się wzięło "kurv'e mat'eri syn", czyli skurwysyn. Jeśli to prawda, to, etymologicznie rzecz biorąc,
skurwysyn jest starszy od kurwy ;)
https://www.martakrajewska.eu
Wydaje mi się, że wtedy raczej używano określenia kurwisyn, ale to w sumie nieważne. Wciąż pozostaje zajebię cię:)
Mastiff
Z tym językiem to ciekawa sprawa. Ja powiem tak – wydaje mi sie, że nie istnieje coś takiego jak język średniowieczny, którego można by literacko użyć. Wobec tego trzeba wejść w pewną konwencję – skoro bohaterowie mówią swoim poprawnym językiem, tłumaczymy ich wypowiedzi na nasz poprawny język. Owszem – w treści powyższego opowiadania są zwroty czy całe zdania, z których nie jestem specjalnie zadowolony, bo nie brzmią najlepiej w konteście całości, ale nie wydaje mi się, by był to akurat "skurwysyn" czy "zajebać" ; ) "Jebać" zresztą, o ile pamiętam, oryginalnie znaczyło gwałcić, ale w naszej rzeczywistości. Realia świata przedstawionego raczej nie korzystają z naszej etymologii, ale bieżących znaczeń (inaczej światy fantasy nie powinny korzystać z choćby słowa okulary, bo skąd w ich historii łacina?). Tak czy siak, dzięki za komentarz ; )
I po co to było?
Ja jest zwolennikiem ostatnio najpopularniejszej teorii, że kurwa jest prasłowiańska. Nie damy sobie kurwy zabrać : ) A co do świata przedstawionego, syfie, to jednak trzymałbym się analogii do naszego świata, o ile to możliwe, rzecz jasna. Trudno byłoby mi np. zaakceptować w quasiśredniowieczu tekst "zrobił się nizły sajgon".
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Ludzie przeklinali od zawsze, o czym mogą świadczyć na przykład dobrze zachowane graffiti w Pompejach. Natomiast jakie były przekleństwa w średniowieczu nikt pewnie nie wie, bo w przekazach pisemnych się nie przeklinało, tylko relacjonowało i/lub zachwycało, i to lekko koloryzując. Rozsądnym byłoby zatem przyjęcie założenia, że średniowiecze nie odbiega od innych okresów w kwestii regularnie stosowanych wulgaryzmów w życiu codziennym. Skoro obecnie takie wulgaryzmy jak kurwa, pierdolić, zajebać, skurwysyn itp. bywają w "częstym" użyciu, to pisząc dialogi w opowiadaniu osadzonym w tamtym okresie należy: albo używać obecnych przekleństw – skoro w pozostałej części dialogów używa się języka polskiego w obecnej formie; albo wszystko pisać tak jak brzmiało kiedyś. Skoro jednak nikt nie wie jak to dokładnie brzmiało, brak sztucznej archaizacji wydaje się być postępowaniem logicznym, w ślad za którym idą nasze popularne obecnie kurwy i inne jebaki, do których nie ma sensu się przypierdalać. Pozdrawiam.
Sorry, taki mamy klimat.
; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Cóż – Sethrael dość dobitnie wyraził przewodnią myśl dyskusji o stylizacji dialogów ; )
I po co to było?
Kurwa nie jest nowożytna. A co do przypierdalania się – to moim zdaniem warto. Przecież w tekście quasiśredniowiecznym bohaterowie nie mówią "siema ziomek, jak tam twoja laska?", bo to byłoby głupie (albo śmieszne). Zachowywanie pozorów nie zaszkodzi. Nie przesadzajcie z tym podejściem "to tylko tłumaczenie na nasze", może. Acz co do wulgaryzmów, to akurat chyba mało który można uznać za wyjątkowo nie pasujący do klimatu ;p
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
"siema ziomek, jak tam twoja laska?"
"siema ziomek, jak tam twoja laska?" Owszem, ponieważ nie jest to poprawny język polski, a slang z blokowiska ; ) Konwencja językowa, o której mówimy, już chyba jest ukształtowana i polega mniej więcej na tym właśnie, że normalni ludzie mówią poprawnym językiem, natomiast niziny jakąś wariacją na temat gwary ludowej (która, co naturalne jest lepsza niż slang z blokowiska), co ma o tyle sens, że zazwyczaj niziny są jedynie dekoracją i nie utrudniają odbioru. "to tylko tłumaczenie na nasze" – w związku z powyższym powiedziałbym, że to "tłumaczenie na nasze" rządzi się już pewnymi regułami i nie ma tam wolnej amerykanki ; ) Tekst napisany w przeważającej większości w poniższy sposób nie byłby zjadliwy: – Nuże, Łojza! Trykaj dziewkę, pócy ciepła. – Co? Ja nie slyszoł. Konioju żreć dawoł.
I po co to było?
Oczywiście, biorąc pod uwagę, że ani razu nie wspomniałem o stylizacji nie widzisz tego, że Twój przykład zupełnie nie ma sensu w tej dyskusji? A "Siema ziomek, jak tam twoja laska" to jak najbardziej poprawny język polski. Równie poprawy co "skurwysyn", którego w końcu starasz się tutaj bronić. Uważasz, że ludzie z blokowiska to niziny? No, no, grabisz sobie u mnie, ziomek.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Twój przykład zupełnie nie ma sensu w tej dyskusji? Ma sens o tyle, że jest równie wyraźną skrajnością jak Twoje ziomki. A zarówno jedno, jak i drugie – jak trafnie zauważyłeś – nie ma większego sensu w tej dyskusji (z tym, że moja archaizacja jest chociaż quasi-średniowieczna) ; ) Teraz właściwie nie wiem, jakie jest Twoje stanowisko w sprawie, więc trudno mi powiedzieć, wobec czego się ustosunkować. Niewątpliwie jednak istnieje coś takiego, jak powszechy język polski, którym każdy z każdym się porozumie (nota bene naczystszy w Szczecinie, Gdańsku i bodaj Wrocławiu, jako miastach z ludnością napływową) i słowo "skurwysyn" się do niego zalicza. Stosowanie tego języka jest chyba wystarczające do "zachowania pozorów"– z usunięciem może niektórych zwrotów wskazujących nadmierną świadomość naukową. Sam mieszkam na prawie dwudziestotysięcznym blokowisku i muszę przyznać, że generalnie rzecz biorąc koledzy, mówiący w przytoczony przez Ciebie sposób, nie są tuzami intelektu. Nie mówię, że nie trafiają się wyjątki, bo są, ale pewna tendencja jednak jest zauważalna ; )
I po co to było?
A zarówno jedno, jak i drugie – jak trafnie zauważyłeś – nie ma większego sensu w tej dyskusji (z tym, że moja archaizacja jest chociaż quasi-średniowieczna) ; ) Mój przykład ma sens o tyle, że miał pokazywać, że podejście „przecież rozmowy tych ludzi to tylko tłumaczenie na nasz” nie daje się obronić. A czy ten Twój na pewno jest udaną archaizacją, to nie jestem przekonany ; ) Teraz właściwie nie wiem, jakie jest Twoje stanowisko w sprawie, więc trudno mi powiedzieć, wobec czego się ustosunkować. Moje stanowisko jest takie, że pisząc tekst quasiśredniowieczny (ale nie chcąc się paprać ze stylizacją) powinniśmy, jak to ładnie ująłem, zachowywać pozory, które wpłyną na wiarygodność klimatu, czyli jednak dostosowywać język do jako takiego wyobrażenia o średniowieczu, wyzbyć się słów które w oczywisty sposób nawiązują do naszej nowoczesnej rzeczywistości, albo do naszego świata. Stąd, wyżej, przykład z robieniem sajgonu. Nie dość, że odnosi się do naszego świata, to powstał dopiero niedawno. Niewątpliwie jednak istnieje coś takiego, jak powszechy język polski, którym każdy z każdym się porozumie i słowo "skurwysyn" się do niego zalicza. Język polski od tego jest polski, że nie jest powszechny : ) Ale rozumiem, że mówisz o wzorcowym (poprawnym) albo po prostu literackim polskim. Słowo „ziomek” i „laska” w tym kontekście są jak najbardziej rozpoznawalne w całej Polsce, nie mówiąc o tym, że „ziomek” to wcale nie jakieś nowe słowo, a znaczenia wielce nie zmieniło. Zatem rozważania, że mówią w ten sposób tylko na blokowiskach (a bo na wsiach to już niby nie? ;p) nie ma tutaj większego sensu. (nota bene naczystszy w Szczecinie, Gdańsku i bodaj Wrocławiu, jako miastach z ludnością napływową) Nie podważam, nie kłócę się, ale chętnie zobaczę źródło, bo nie mogę uwierzyć : ) Sam mieszkam na prawie dwudziestotysięcznym blokowisku i muszę przyznać, że generalnie rzecz biorąc koledzy, mówiący w przytoczony przez Ciebie sposób, nie są tuzami intelektu. Nie mówię, że nie trafiają się wyjątki, bo są, ale pewna tendencja jednak jest zauważalna ; ) A ja mieszkam na (tudzież pochodzę z) trzydziestotysięcznym blokowisku i mam tam naprawdę dobrych kolegów i nie pozwolę ich nazywać nizinami, mimo że może niekoniecznie są nie wiadomo jak oczytani :))
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
A tak w ogóle to pomyślałem, że może przeczytałbym to opowiadanie w końcu.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
wyzbyć się słów które w oczywisty sposób nawiązują do naszej nowoczesnej rzeczywistości, albo do naszego świata – i przecież wszyscy mówią, że okej. To jest kwestia zbioru słów technicznych i frazeologizmów. Nikt tego nie neguje, a jednocześnie wyłączenie tych słów nie wyłącza dalszego stosowania powszechnego języka. jednak dostosowywać język do jako takiego wyobrażenia o średniowieczu – ja nie mam wyobrażenia o języku średniowiecznym, chyba że Pater Noster qui es in Caelis Ale rozumiem, że mówisz o wzorcowym (poprawnym) albo po prostu literackim polskim. – Nie do końca, raczej o słowach których używam i które słyszę na co dzień, z przeświadczeniem, że są poprawne. Wzorcowy język jest zbyt sztywny (chociażby kwestia wołacza, a dialogi) Słowo „ziomek” i „laska” w tym kontekście są jak najbardziej rozpoznawalne w całej Polsce – rozpoznawalne i owszem, ale nie używane w sposób powszechny w takich układach, chyba że chcesz mi powiedzieć, że znasz tłumy trzydziesto– czterdziestolatków, którzy mówią "siema, ziomuś, odpal szluga" ; ) ------ W sumie – jakby się zastanowić – chodzi nam o to samo. Tyle że Ty odnosisz się do wyobrażenia o języku średniowiecznym, którego tak naprawdę nie ma na czym wyrobić, a ja do stosowania języka współcześnie używanego; jedno i drugie opiera się na pewnym wyczuciu, ale współczesny język łatwiej jest wyczuć. Obaj uważamy, że pewnych słów nie należy używać w kontekście średniowiecznego człowieka – zaznaczyłem nawet we wcześniejszych postach, że nie udało mi się wszytkich takich słów z tekstu usunąć. Po trzecie zaś chyba żaden z nas nie uważa, że słowo "skurwysyn" nie pasuje. I chyba tyle w temacie ; ) – nie pozwolę ich nazywać nizinami, mimo że może niekoniecznie są nie wiadomo jak oczytani :)) Okej, okej – to jest przecież tak odległa dygresja…
I po co to było?
A tak w ogóle to pomyślałem, że może przeczytałbym to opowiadanie w końcu. – Coś w tym jest ; )
I po co to było?
Już wiem, skąd u Rogera tyle postów pod opowiadaniami. Wystarczy wkręcić beryla w dyskusję ; )
I po co to było?
A co dopiero będzie, kiedy w końcu przeczyta… ;-)
Babska logika rządzi!
kiedy w końcu przeczyta… ;-)
A to zależy – bo w dyskusję na temat tekstu czy jego treści ja się raczej wdawać nie będę. To jest generalnie kwestia indywidualnego odbioru czytelnika ; ) O kwestiach, powiedzmy, ogólnoliterackich czy teoretycznych, owszem, możemy sobie za to porozmawiać.
I po co to było?
W sumie – jakby się zastanowić – chodzi nam o to samo. Tyle że Ty odnosisz się do wyobrażenia o języku średniowiecznym, którego tak naprawdę nie ma na czym wyrobić, a ja do stosowania języka współcześnie używanego
Ależ ja chcę, żeby stosowano język współcześnie używany, ale z głową. Chyba dosyć jasno to wyraziłem, nie? Wyobrażenia może nie ma na czym wyrobić, ale większość będzie się spodziewała chędożenia albo rzyci, co nie znaczy, rzecz jasna, że trzeba ich używać (to tylko taki przykład). Już wiem, skąd u Rogera tyle postów pod opowiadaniami.
Z tego samego powodu, co u Ciebie – on też dodaje po trzy komentarze pod rząd.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Ależ ja chcę, żeby stosowano język współcześnie używany, ale z głową.
Każdy mówi o tym samym ; )
Z tego samego powodu, co u Ciebie – on też dodaje po trzy komentarze pod rząd. Owszem, nie dostrzegłem wczoraj Twojego posta dodanego w trakcie, gdy pisałem mój, więc z dwóch urodziły się trzy.
I po co to było?
Każdy mówi o tym samym ; )
To po co w ogóle dyskutowaliśmy? ; ) Ale może Sethrael zgłosi zdanie odrębne.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
To po co w ogóle dyskutowaliśmy?
Patrzymy w ten sam punkt, ale z nieco innych stron ; )
I po co to było?
Moje zdanie się nie zmieniło, bo mówiłem tylko o używaniu przekleństw – współczesnych, co sprecyzowałem dość jasno. Używanie slangu czy stosowanie związków frazeologicznych typowych dla naszych czasów (wiedzy, geografii itp.) to zupełnie inna bajka; "niezły sajgon" odpada kategorycznie, podobnie jak "zajebista laska", bo laska w znaczeniu śliczna dziewczyna jest wymysłem typowo współczesnym, zaś dlaczego Sajgon jest niezły wie każdy interesujący się historią najnowszą. Podobnie ma się sprawa z "siema ziomek", bo: wyraz "siema" nie jest wyrazem polskim, tylko chujwiejakimidodatkowobeznadziejnym, a znaczenie słowa ziomek, mimo że zbliżone do definicji słownikowej, ma w slangu szersze znaczenie, bo w tym znaczeniu można tak powiedzieć praktycznie do każdego (do Murzyna, którego widzi się pierwszy raz w życiu i z pewnością nie jest on ziomkiem – z definicji słownikowej - mówiącego) i nikt się nie zdziwi (może poza Murzynem – jeśli nie łapie tej żałosnej nowomowy). Cieszę się, że wszyscy się zgadzamy, a dyskusja trwa! ;)
Sorry, taki mamy klimat.
Przeczytałam dopiero dzisiaj i, ponieważ wszystko już powiedziano, dołączam do grupy usatysfakcjonowanych lekturą.
Gdy usiadł w ciemnej izbie nad miską kaszy z omastą oraz skwarkami… – Omasta to tłuszcz dodawany do potrawy. Skwarki to tłuszcz, więc są omastą. Chyba że kasza była kraszona np. smalcem, masłem czy olejem i jeszcze dodano do niej skwarki.
Bohomondo popatrzył na siedzące dookoła mordy. – Wolałabym: Bohomondo popatrzył na mordy siedzących dookoła.
…szczypcami wyrwał jęzor i wrzucił go do koksownika. – Czy koksownik jest tu elementem niepasującym? Bo skoro jeszcze nie znano koksu, to i koksownik nie miał prawa istnieć.
…inaczej pewnie gniłbyś w jakimś opactwie, żrąc i chlejąc na potęgę… – …inaczej pewnie gniłbyś w jakimś opactwie, żrąc i chlając na potęgę…
Mężczyzna docisnął jego twarz do piachu. – O ile wiem, twarz to przednia strona głowy ludzkiej. Czy Czarny Pan był człowiekiem?
Okutany brunatnym habitem, blady jak pergamin, z kępką białych włosów i bielmem na oku. – Czy na oku miał kępkę białych włosów i bielmo? ;-)
…gdzie dziwnym trafem równocześnie znajdowali się zarówno Bohomondo, jak i duch przeszłości – Schuller. – Wolałabym: …gdzie dziwnym trafem równocześnie znajdowali się tak Bohomondo, jak i duch przeszłości – Schuller.
…między nimi kręcili się budowniczy… – Mam wrażenie, że w budowniczy to mianownik liczby pojedynczej. W liczbie mnogiej będą: budowniczowie.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
No to dobrze, że się podobało. Dzięki za wnikliwe przejrzenie tekstu. Czas jednak na garść replik – by nie było, że nie zwracam uwag na detale ; ) omasta to tłuszcz, skwarki to pozostałości po wytapianiu tłuszczu, przykładowo zesmażona skóra, wikipedia mówi, że koks jest znany i używany do opalania od IV wieku naszej ery; zatem możliwe jest, by słowo koksownik było znane w quasi-średniowiecznym świecie (choć musze przyznać, że dopiero teraz sprawdziłem), sjp uznaje wersję "chlejąc", nigdzie nie było napisane, by Czarny Pan nie miał ludzkich kształtów, kępką białych włosów i – rzeczywiście mogłem dopisać "na głowie", byłoby bardziej przejrzyście, budowniczowie --- mój błąd ; )
I po co to było?
Wysmażone skwarki w dalszym ciągu są tłuszczem. Kasza ze skwarkami jest kaszą omaszczoną. W uwadze przyjęłam do wiadomości możliwość kraszenia kaszy i wzbogacenia jej skwarkami. Byłam przekonana, że węgiel na koks, zaczęto przetwarzać dopiero w końcu XVI wieku, w Anglii. Ale całkiem możliwe, że moja wiedza jest błędna, że Wikipedia wie lepiej. ;-)
Tak, słownik uznaje „chlejąc”, ale ta forma wydaje mi się jeszcze mniej estetyczna od samej czynności. Jednak nie chcę nikomu narzucać moich poglądów. ;-)
Czy ludzkie kształty jakiejś istoty sprawiają, że staje się ona człowiekiem?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
za słownikiem pwn --- 1. «wysmażony kawałeczek słoniny, boczku, mięsa», Czy ludzkie kształty jakiejś istoty sprawiają, że staje się ona człowiekiem? – to już jest pytanie natury: czy można napisać, że elf czy krasnolud mają twarz, wszak człowiekiem żaden z nich nie jest ; )
I po co to było?
Znam definicję skwarków. Myślałam, że wyjaśniłam –– zjem kaszę z omastą i skwarkami. ;-)
Ale elfy i krasnoludy nie są potworami. Małpy są człekokształtne, robią urocze miny, ale chyba nadal mają pyski i pyszczki. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Myślałam, że wyjaśniłam –– zjem kaszę z omastą i skwarkami
No to smacznego ; ) Po prawdzie to nie zastanawiałem się nad statusem Czarnego Pana. Skoro jednak potrafił dowodzić armią, rzucać klątwy, czyli także mówić, i prawdopodobnie był jakimś wysokim przestawicielem demonicznego świata, to – choć potworny – musiał być obdarzony wysoką świadomością i bliżej mu było do człowieka niż zwierzęcia, a kto wie – może był nawet wyżej od człowieka w hierarchii bytów ; )
I po co to było?
Rozumiem, dlaczego Czarny Pan mógł mieć twarz. I chyba niepotrzebnie przyczepiłam sie do Czarnego Pana, bo kiedy uświadomiłam sobie, że firmy, np. produkujące kosmetyki, rajstopy, płyny do mycia naczyń, też maja twarze… ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Tak właściwie przesłanie do mnie nie dotarło, ale całość i tak mi się podoba. Mogłeś tej biednej kobiecie oszczędzić tortur – nie trzeba by dosłownym, można zaufać wyobraźni czytelników.
nie trzeba by dosłownym, można zaufać wyobraźni czytelników
– przyznam się, że w tym zakresie i tak się ograniczyłem ; )
I po co to było?
Wyraziste, sugestywne opowiadanie, która trafia do czytelnika. Mogę tylko pogratulować bardzo dobrego tekstu. Pozdrawiam.
Jedni się zachwycają, by inni mogli narzekać. Opowiadanie nie przypadło mi do gustu – nie uważam, że jest złe, ale nie jest też dobre ; ) Warstwa językowa czasem mnie nieco drażniła ("mordy" w takim kontekście w narracji, "humanoid", to tylko dwa przykłady). Bohater trochę mnie denerwował tym, że się nad sobą użalał. Świat w zarysie, a jednak warto byłoby moim zdaniem przedstawić go nieco więcej. No, a przede wszystkim, nie poczułem głębi tekstu, którą – zdaje się – poczuli inni. Brakowało mi czegoś podczas lektury i nawet lekko się nudziłem pod koniec.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
hmm – dzięki za komentarze ; )
I po co to było?
Tekst zdecydowanie do poszerzenia. Tu jest za dużo wątków i za dużo rzeczy, które należałoby rozbudować, żeby nazwać ten tekst skończonym. Nie mówię, że jest zły, bo czytało się go bardzo dobrze. Poza tym, widzę, że masz smykałkę do ciekawych opisów architektury – i to takich naprawdę sensownych i profesjonalnych, co zdecydowanie się chwali. Twój świat jest niebagatelny i wiele by zyskał, gdyby go rozwinąć. Nie mówię o robieniu z tego sagi na kilka tomów, bo na to nikt nie ma czasu, ani siły, ale czytelnik nie pogardziłby dodatkowymi szczegółami, dzięki którym mógłby bardziej zagłębić się w twoją kreację. Innymi słowy, czuję niedosyt, Syfie.
Innymi słowy, czuję niedosyt, Syfie.
Przyznam, że w ciągu ostatnich dwóch miesięcy nie miałem specjalnie ani czasu, ani sił na pisanie. W tym układzie byłem zadowolony z tego, że w ogóle udało mi się cokolwiek napisać ; ) Natomiast jak najbardziej rozumiem zarzut, a z drugiej strony cieszę się, że wymyślony świat ma pewien potencjał, co może kiedyś wykorzystam.
I po co to było?
Bardzo fajnie się czytało, chociaż niektóre zdania były za bardzo wzniosłe. Ale chyba obrałeś sobie taki styl który by pasował do opisywanej historii. Widzę tutaj inspirację opowiadaniami Rafała Dębskiego i Jacka Piekary, niektóre zdania jakby żywcem przeniesione. Ogólnie podobało mi się i zasłużone wyróżnienie za wrzesień.
Widzę tutaj inspirację opowiadaniami Rafała Dębskiego i Jacka Piekary
Ciekawe – ale muszę przyznać, że Piekarę znam z jakiegoś jednego opowiadania, a Dębskiego w ogóle nie czytałem ; ) Dzięki za komentarz.
I po co to było?
Hm, w zasadzie nie mam do powiedzenia nic, co nie zostałoby jeszcze opowiedziane. Ale żeby zostawić po sobie jakiś ślad – znakomicie napisane opowiadanie, warsztat wysokiej próby (czego przyznam, zazdroszczę). Historia z pomysłem, intrygująca (ta podejrzana katedra…), bohaterowie też wiarygodni. Zakończenie trochę mniej mnie urzekło, ale nie narzekam. Jedyne co tak naprawdę mi zgrzytnęło to "zajebał" – jakieś zbyt nowoczesne się wydaje, choć może się mylę. Nawiązując do komentarza belhaja – również miałem skojarzenie z Piekarą. Ale – zupełnie szczerze – według mnie to opowiadanie prezentuje wyższy poziom niż "dzieła" tego autora.
"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."
Miło mi. Dzięki za komentarz ; )
I po co to było?
SREBRNE PIÓRKO!? Wow, gratulacje :) Powiedz, kiedy Cię będzie już można przeczytać.
https://www.martakrajewska.eu
Dzięki. To jeszcze długa, długa droga ; )
I po co to było?
Mimo to dobrze wiedzieć, że trud się opłaca. Cieszę się, zasłużyleś.
https://www.martakrajewska.eu
To opowiadanie zostało nominowane do 9 najlepszych w roku 2013. Wejdź tutaj i zagłosuj na swojego faworyta:
Plebiscyt – głosowanie na najlepszy teksty roku z portalu fantastyka.pl!
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
Dyskusja już była niemała, to ja tylko napisze, że jestem pod wrażeniem tekstu. Mroczne, ciężkie, smutne na swój sposób i przede wszystkim dobre :)
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
No to fajnie, dzięki za komentarz.
I po co to było?
Bardzo dobrze oddany klimat i nieźle opowiedziana historia. Największe wrażenie robi pomysł na katedrę i jej rolę w opowiadaniu. Intrygująca opowieść i wielka przyjemność z czytania.
The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)
Miło mi, dzięki za komentarz ; )
I po co to było?
Syfie, odkopuję twoje opowiadanie z czeluści biblioteki, bo miałam ochotę na przeczytanie czegoś z katedrą w tle – i dostałam kawałek świetnej literatury :). Przeczytałam z ogromną przyjemnością.
Pozdrawiam!
Używanie poprawnej polszczyzny jest bardzo seksowne
Wróg, zasiadając na latającym jaszczurze, siała strach pośród bożych zastępów.
Fajne, podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Miło mi, że ktoś jeszcze zajrzał do opowiadania :)
I po co to było?
Po pierwsze, gratuluję srebra! Naprawdę świetne opowiadanie. Już lepiej rozumiem, co miałeś na myśli, pisząc o klimacie. Wspaniale uchwycone realia średniowiecza, widać, że sporo wiesz na ten temat. Obawiałam się, że będzie dużo naturalistycznych szczegółów, których nie przełknę, ale na szczęście niepotrzebnie. Tekst zjadłam w całości bez problemu.
Jedyne, co mi nie siadło, to początkowy opis budowli. Po prostu nie przepadam za zbyt dokładnymi opisami architektury.
Czy dobrze trafiam, że inspirowałeś się trochę “Katedrą” Dukaja(?)
Ogółem, dołączam do ukontentowych czytelników :).
Dzięki za komentarz.
Jeżeli chodzi o opis katedry – wydaje się być nieodzowny w opowiadaniu, którego bohaterem jest katedra :)
“Katedrę” Dukaja czytałem bardzo dawno temu, więc myślę, że nie była inspiracją.
I po co to było?