
komentarze: 7, w dziale opowiadań: 1, opowiadania: 1
komentarze: 7, w dziale opowiadań: 1, opowiadania: 1
Gdzie widzisz pytanie? To po prostu spostrzeżenie. Bronisz pracy, jako jednego z argumentów używając dobrej oceny. Ja mówię tylko, że niekoniecznie świadczy ona o czymkolwiek.
i wykładowca ocenił go bardzo dobrze.
Żeby już nie uczepiać się rzeczy, o których mówili inni, odniosę się tylko do tego jednego - bardzo mnie nie zadziwia, że tekst o ogólnym wydźwięku "dawniej było fajnie, a teraz te wszystkie meny i skośnookie półnagie dziewczynki są be" mógł zostać dobrze oceniony. Jeśli recenzent sam nie znałby np. 3/4 wymienionych tu tytułów, a resztę co najwyżej z gazety z programem...
Też chciałam założyć taki wątek, ale jakoś bałam się, że nie wypada. :P Jeśli ten tekst jest "eleganckim pastiszem wschodniej literatury mądrościowej" (cytuję bez przekąsu) to może przeczytam jeszcze raz i spróbuję spojrzeć na niego od tej strony, ale póki co wrażenia mam jak większość - że środkowa kartka się zapodziała gdzieś przy druku... Nie mam nic przeciwko wytężaniu szarych komórek przy czytaniu, ale w tym przypadku poległy. Za nic nie widziałam związku między jedną częścią a drugą.
Belhaj mnie ubiegł, to polecę drugą z moich ulubionych - Paradyzję. Urzekła mnie konstrukcja świata, wszystkie elementy tworzą niesamowicie spójną, przemyślaną i ciekawą układankę.
Ech, a byłam święcie przekonana, że jak już dostał tę wodę podbiegnie do elfa. :D
A co do tekstu - na pewno jest słaby (wiem, celowo). Jest tandetny, coś jak pierwsza sesja D&D grupki trzynastolatków. Jest miejscami przesadzony, miejscami niedopracowany... tylko czy wszystko co słabe jest kiczem?
Tekst słaby w sumie łatwo napisać. Wybitnie słaby - no, tu już niekoniecznie. Ale słaby spokojnie - tu użyjemy złego słowa, tam dodamy trzecią rękę, gdzieś się uciekniemy do groteski... i jest. Ale żeby wygrać konkurs, trzeba (według mnie) czegoś więcej. Chciałabym zobaczyć kicz zaskakujący, kicz wybitny, jedyny w swoim rodzaju. Taki, który na swój sposób mi się spodoba, wywołując we mnie przy tym zażenowanie moją własną osobą. Taki "cholera jasna, coś w tym jest (chyba nie spojrzę przez rok w lustro)".
A tak bardziej obrazowo - wolę kicz zahaczający o estetykę baroku niż ten w stronę Warhola...
A Die Hard mogłoby być np Zgiń jak twardziel, jakkolwiek głupio to nie brzmi :)
Właśnie, sam to zauważyłeś - głupio brzmi. Mamy w takim razie rozumieć, że jesteś orędownikiem kretyńskich tytułów, byle tylko były dosłowne? Bo nie wiem, jak to rozumieć...
Abstrahując od tego, że taka dosłowność nie świadczy, bynajmniej, o poprawności tego tłumaczenia. Rzekłabym, że wręcz przeciwnie.
Nie mam pojęcia o dystrybucji, ale coś do tematu dorzucę.
Tłumaczenie często bywa mylone z zastępowaniem każdego słowa jego słownikowym odpowiednikiem. Dodać trzeba w tym momencie, że samo określenie "słownikowy odpowiednik" w ustach jakiegokolwiek obrońcy poprawności powinno być już alarmujące, bo język to system trochę zbyt złożony, żeby między jednym a drugim stawiać takie prymitywne mostki. Specjalista (albo internetowy mądrala) będzie prawił o polach semantycznych; laik zauważy, że "góra" to nie zawsze "mountain". Wniosek będzie jeden - te kilka liter to nie wszystko. Bynajmniej nie jestem wrogiem słowników, natomiast jak każdego narzędzia, trzeba używać ich z głową, ze względu na stosowaną w nich pewną umowność i "zaokrąglanie" znaczeń (niech będzie - przybliżanie).
Mamy zatem z jednej strony słowa - zbiory literek - które przyzwyczajeni jesteśmy interpretować w taki a nie inny sposób, opierając się na słownikowych schematach, a z drugiej strony - znaczenia, kwestię dużo głębszą niż to na pierwszy rzut oka wygląda. W końcu składają się na nie nie tylko definicje ze słowników danego języka, ale i cały kontekst kulturowy, a nawet osobiste doświadczenia i skojarzenia. Problem odczytania znaczenia jest więc w zasadzie klasycznym problemem "co autor miał na myśli?".
Tu dochodzimy do sedna: praca tłumacza to nie żonglowanie słownikami. Oczywiście dużo zależy od rodzaju tłumaczenia - papiery od samochodu a film czy książka to zupełnie inne bajki - ale w naszym, "artystycznym" przypadku to przede wszystkim sprawne korzystanie z wiedzy (nie tylko językowej), intuicji i innych usług szarych komórek tak, aby najpierw znaleźć odpowiedź na to nieszczęsne pytanie o intencje twórcy, a potem dobrać najlepsze środki przekazania ich docelowemu odbiorcy. O ile się da.
Wiele jest dzieł, do których jakaś grupa nie ma i nigdy nie będzie miała dostępu, bo język twórcy jest kompletnie niekompatybilny z tym, co siedzi ludziom w głowach...
Podsumowując: czasem tłumacz najzwyczajniej w świecie nie ma wyboru. Czasem też, choć niekoniecznie w przypadku Die Hard czy Fight Club, wybór ma, a po prostu za bardzo przejmuje się swoją rolą/daje się ponieść fantazji/realizuje swoje niespełnione gdzie indziej ambicje literackie.
I tak ostateczny głos w sprawie należy do tego, kto płaci.
Co do przekleństw, mogę tylko powtórzyć za przedmówcami - raz, że przekleństwa w każdym języku mają trochę inny wydźwięk (spotkałam się nawet z teorią, że umiejętność dobrania odpowiednich do sytuacji bluzgów świadczy o biegłości w języku - nie powiem, coś w tym jest), a dwa, że dystrybutor/telewizja/inne szychy mają w takich sprawach ostatnie słowo. Jak by nie patrzeć, do którejś godziny w tv jest cenzura; jeśli stacja ma do wyboru puścić dobry film w środku nocy, puścić go o 20 jako "hit" i wypikać każdą kurwę, albo puścić o 20 i zamiast pikać, zrobić ciut łagodniejszy dialog - co wybierze?
PS. Jestem tu nowa, więc dzień dobry, dobranoc, co tam kto woli. ;)