
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Krople krwi o słodkim smaku napływały do ust leżącego na wznak mężczyzny. Oczy jego utkwione były w biało szarych obłokach pędzących po niebie w kierunku zachodu. Brzęczący dźwięk wiercił dziurę w głowie wciąż żywego wojownika. Przenikliwy chłód wstrząsający jego ciałem, na przemian z bólem rozchodzącym się po kończynach dawał mu do zrozumienia, że nie nadszedł jeszcze jego czas. Myśl ta tchnęła w jego serce odrobinę nadziei. Jeszcze kilka tygodni temu gotów był legnąć bez tchu pośród innych nieszczęśników. Wiele razy udowadniał innym a zwłaszcza sobie, że nie dba o swój los. Jednakże teraz gdy nadeszła prawdziwa próba tak bardzo odmienna od dotychczasowych przygrywek, uświadamiał sobie jak bezcenną wartością jest życie. Człowiek niekiedy poznaje swe pragnienia dopiero w chwili gdy odartym zostaje z złudzeń. Kiedy już niema odwrotu, gdy wszystko wkoło niknie wówczas pozostaje pustka. Pośród nicości wyodrębnia się byt zwany człowiekiem, a przed nim gdzieś w oddali cel, który ucieleśnia niekiedy jego marzenia. On zaś jakkolwiek złorzeczył na swój los, przekonał się że chce po prostu żyć i smakować każdego dnia choćby goryczy.
– Proszę pana… proszę pana! – człek stojący ponad rozbitym wojakiem potrząsał nim oswabadzając go z przytłaczających rozmyślań.
Żołnierz z równą brutalności co i ostatni cios, wyrwany został z półsennych marzeń do rzeczywistości. Poznawał młodzieńca który próbował go ocucić, nieopatrznie kolanem przyciskając jego dłoń. W chwilę później z wsparty ramieniem zaaferowanego chłopaka usiadł i ściągnął hełm. Dłońmi przesuwał po swej głowie wyczuwając kilka pulsujących i krwawiących ran. Dzwonienie w uszach powoli ustępowało, choć nie tak szybko by móc się skoncentrować na słowach rozgorączkowanego towarzysza. Nim doszedł do siebie ciężko dysząc, lustrował okolicę. Widok który ujrzał sprawił mu ból niemniejszy niż niedoszli zabójcy. Oto bowiem karawana którą eskortował została rozbita i złupiona. Powywracane wozy, porozrzucany nieliczny, ocalały ładunek walał się pomiędzy trupami oraz konającymi.
– Psiakrew! – zaklął wojownik spluwając czerwoną juchą. Wiedział, że jeśli stracił to co miał dowieźć do Węzła, wówczas jest skończony. Zerwał się na proste nogi i już miał biec gdy opadł z sił i legł na kolanach. Słabość ta najpewniej wynikała z odniesionych ran czego zresztą był świadom. Dał więc za wygraną i słuchając rady młodziana oparł się o rozklekotany wóz.
– Wody – niemalże szeptem wyrzucił z siebie żołnierz te oto słowa, a gdy spełniono prośbę zapytał – Co z porcelaną?
Towarzysz zawahał się z udzieleniem odpowiedzi a cisza ta wręcz ukłuła wojaka. Już wiedział co oznacza wykrzywiona twarz żółtodzioba i jego spuszczone ku ziemi oczy. Pozostawił sobie jednak tę nikła iskrę nadziei, toteż ponowił pytanie a uzyskana odpowiedź przygniotła go olbrzymim ciężarem.
– Skrzynie zostały skradzione… – powoli i niepewnie mówił chłopak widząc jak każde jego słowo rani dowódcę – Zabrali wszystkie trzy i poza nimi nic więcej. Wygląda mi to na nieprzypadkowy napad. Pewnie to jakaś diabelska sztuczka albo…
Młodzian nie dokończył swej mowy, gdyż machnięciem ręki przerwał mu wojownik. Zbierając w sobie pozostałe resztki sił powstał z miejsca i powoli kroczyć zaczął wzdłuż karawany. Chcąc się upewnić, że przekazane mu niepomyślne wieści to w istocie prawda, doglądał furmanek. Nieliczni ocalali z pogromu potwierdzili słowa młodzika. Już chciał żołnierz zorganizować pościg gdy rozum uświadomił mu w jakim położeniu się znajduje. On wraz z kilkoma pokiereszowanymi kompanami ledwie zdolnymi byli stać o własnych siła, a cóż dopiero gonić po Szarych Stepach. Co więcej oprawcy zatłukli ich wierzchowce tym samym odbierając hufcowi jakąkolwiek możliwość zorganizowania szybkiej pogoni.
Ruud Snijders bo tak zwał się ów pechowiec nie porzucił wiary w końcowe zwycięstwo. Zdał sobie jednak sprawę z tego, iż przegrał potyczkę i zapewne nieprędko nadarzy mu się okazja do rewanżu. Teraz najważniejsze to zebrać ocalałych i jakoś doczłapać się do pierwszej lepszej wioski. Tak jak pomyślał tak też uczynił i przy zachodzącym słońcu i przenikliwym chłodzie wlókł się w kierunku chłopskich chat.
Plebs mimo iż dostatecznie pognębiony prze srogą zimę i jeszcze surowszych panów ochoczo ruszył z pomocą poszkodowanym. Zdyszany Ruud poprowadzony został do ciepłego domostwa, gdzie złożono go na posłaniu, nieopodal kominka. Wiedząc, że otrzyma tutaj schronienie oraz niezbędną pomoc szybko zapadł w sen.
Jego ciało nadszarpnięte przez ostrza tajemniczych wrogów zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Dreszcz zimna pomieszany z atakującymi go falami gorąca ciskały go z jednej skrajności w druga. Gorączka trawiła Snijdersa wprawiając umysł jego w stan otępienia i kompletnej dezorganizacji. Zdawało mu się, że raz traci przytomność a w chwilę później na nowo ją odzyskuje. Jak we mgle widział stojące nad jego łóżkiem postaci o posępnych minach i wyrokujących spojrzeniach. Usiłował przemówić lecz wymamrotane kilka słów pozbawione były jakiegokolwiek sensu. Gdy tylko próbował podnieść choćby rękę, ta opadała zrazu bezwładnie.
– Jak nie przetrzyma tej nocy to trza mu będzie dół wykopać – wymamrotała staruszka doglądająca jego ran.
Mowa ta wychwycona została przez żołnierza. Co ciekawe dotąd niczego innego nie był w stanie wyraźnie posłyszeć. A może po prostu utkwiła mu w pamięci ta drwina z jego słabości czy też niewiara w jego wolę życia? Uczepił się tej myśli jak rzep psiego ogona a że był twardy w duchu, postanowił pokazać babuszce iż jest silniejszy niźli zakładała. Pragnął przetrwać ten ciężki czas, choćby po to by stanąć na nogi o własnych siłach u utrzeć nosa tym którzy postawili na nim krzyżyk. Sztuka to nie była wcale tak prosta a przekonać się miał o tym podczas najbliższej nocy. Wtedy to choroba uderzyła w niego ze zdwojoną siłą sprawiając iż jego półprzytomne oczy widziały niesamowite dziwy. Czuł jakby łóżko do którego był przykuty zaczęło nagle wirować w powietrzu. Dostawał mdłości a że nic nie jadł, zaplamił posłanie żółcią. Stan ten niebawem ustąpił lecz w jego miejscu pojawiły się omamy. Babuleńka tak starannie troszcząca się o Ruuda nagle przemieniła się w obrzydliwego stwora o piekielnym rodowodzie. Martwe, czarne oczy w połączeniu z paszczą pełną ostrych kłów to najpewniej nikt o łagodnym usposobieniu. Z jej pyska sączyła się kleista maź a gdy kapnęła na ciało Snijdersa, ten zawył z bólu. Kwas wyżerał dziurę w jego brzuchu a po chwili człek dojrzał własne wnętrzności. Miotał się w przerażeniu, a sił mu przybyło nagle tak wiele, że z pomocą nadbiegły dwa inne demony. Swymi szponami docisnęły go do łoża i nie pozwoliły wykonać żadnego, choćby najmniejszego ruchu. W tym czasie inny stwór przesłonił mu oczy i tak oto wojak ugrzązł w ciemności.
Słabe światło słońca muskało twarz Ruuda, który otworzył oczy i pojął że wydarzenia ostatniej nocy były złym snem. Odetchnął z ulga ciesząc się że wszystkie te straszne rzeczy które widział to tylko iluzja zrodzona w majakach. Gdy tylko zaskrzypiały drzwi prowadzące do izby, szybko przeniósł spojrzenie z sufitu na wrota. Nie wiedział kogo ma się spodziewać bo i wcale nie musiał być to nikt przyjazny jak do tej pory. Teraz gdy powróciła mu świadomość, w tej krótkiej chwili rozważał sobie co też go czeka. Miał dostarczyć towar do stolicy Ligi, tymczasem nie wywiązał się z zadania a co więcej nawet nie wiedział gdzie powinien szukać złodziei? Został wynajęty do tej misji przez Kompanię Dalekowschodnią a ta słynęła z znakomitej jakości usług. To właśnie napawało go pewnymi obawami by nie powiedzieć że nawet strachem. Możni kupcy znani byli z tego, iż w sposób niewybredny rozprawiali się z tymi, którzy nie dotrzymywali umów. Już kiedyś w podobnej sytuacji został odwiedzony przez kilku osiłków, którzy poprzetrącali mu kolana. Wówczas wartość eskortowanego towaru wcale nie była wygórowana, tymczasem skradziona porcelana zdawała się być bezcenną. Sprzedając skrzynię z kilkudziesięcioma takimi flakonikami na czarnym rynku, można było zapłatę pozwalającą na życie w przepychu przez sto lat i dłużej.
Szczęście uśmiechnęło się kolejny raz do Snijdersa gdyż odwiedzająca go postać bynajmniej nie przypominała karka o wymiarach trzydrzwiowej szafy. W istocie była to kobieta w sile wieku, nie najmłodsza ale dla samotnego, poobijanego wojaka stanowiąca ciekawą alternatywę wobec siłaczy. Uważnie przyglądał jej się Ruud, choć w mgnieniu oka, pod wpływem jednego spojrzenia a nie wyszukanych kryteriów stwierdził, że jest w jego guście. Chcąc się przypodobać niewieście usiadł na łożu maskując przeszywający go ból. Ona jednakże z łatwością odczytała skrywaną małą tajemnicę. Uśmiechnęła się tylko pod nosem, po czym przysiadła do niego. Próbowała go nakarmić lecz Ruud jako uparty człek wyrwał jej łyżkę chcąc samemu podołać temu wcale nie prostemu jak się okazało zadaniu. Nie pierwszy i nie ostatni raz zmożony słabością musiał ulec i w konsekwencji pozwolić się nakarmić jak dziecko.
– Nie masz wstydu panie – ozwała się w końcu kobieta nie mogąc dłużej zdzierżyć nachalnego spojrzenia adoratora.
– Przepraszam – z pełnymi ustami nieporadnie odrzekł wojownik spuszczając oczy. Za chwilę ponownie poderwał do lotu swe piwne ślepia i z najwyższym trudem wydusił z siebie „dziękuję”.
Niewiasta zbyła słowa żołnierza milczeniem, dając mu wyraźnie do zrozumienia że niewielkie ma dla nich poważanie. Niejeden poobijany obdartus, żołdak czy inny awanturnik trafiał do jej domostwa szukając ratunku. Jak tylko takiemu gagatkowi polepszało się, od razu zaczynał się do niej mizdrzyć. Ona zaś miała po dziurki w nosie takich co to po świecie łażą i szukają guza zamiast siedzieć na tyłku w domu. Odkąd jej mąż skończył z nożem wbitym w plecy odżyła na nowo. Nie musiała wysłuchiwać już jego wiecznych pretensji i co lepszych pomysłów na życie. Wracał styrany z roboty, gdzie mu koledzy rad udzielali jak to sobie żonę wychować. Tyle, że jak się szuka rozumu u podobnych sobie tępaków to nic dobrego z tego nie wyjdzie. Ona zaś uległością nie grzeszyła toteż nieraz gdy się ten zachlał, zostawiała do pod progiem domostwa. Po dziś dzień zachodziła w głowę, co w nim widziała że dała się oczarować pięknym słowom? Teraz to na samo wspomnienie o denacie nawet nie westchnęła z tęsknotą. Co więcej była święcie przekonana że zmarnował jej kawał życia.
– Jak brzmi twe imię pani? – przerwał rozmyślania kobiety wojak.
– Gabi – krótko odrzekła niewiasta, by za chwilę dodać z przekąsem – Dla ciebie to chyba mało istotne? Jak tylko dojdziesz do siebie, zapewne czym prędzej ruszysz w kierunku cywilizacji.
Miała rację Gabi lecz żołnierz nie chciał tego otwarcie przyznać. Nie wypadało mu przecież potwierdzić tych słów i dać do zrozumienia wybawczyni iż nie ma zamiaru bawić w tej dziurze dłużej niźli to konieczne. Uznał więc, że pora się przedstawić a nuż uda się rozładować napiętą atmosferę.
– Nazywam się Ruud Snijders. Jestem żołnierzem chroniącym interesy Kompani Dalekowschodniej…
– Pan jest najemnikiem goniącym za monetą – słusznie zauważyła kobieta – Wojownik służy suwerenom czy idei a nie interesom pasibrzuchów żerujących na nieszczęściu innych.
Takiej odpowiedzi nie spodziewał się Ruud. On nawykł do towarzystwa mało rozgarniętych ślicznotek, których intelekt był odwrotnie proporcjonalny do urody. Sądził, że ma przed sobą zacofaną wieśniaczkę, która na widok mieszczucha obwieszonego złotem i srebrem oszaleje i rzuci mu się w objęcia. Rozczarował się wielce i jego podstępny plan zbałamucenia niewiasty spalił na panewce, jednym słowem napalił się jak szczerbaty na suchary.
– Niech Pan nie robi takiej kwaśnej miny – szturchnęła odważenie de Drecke mężczyznę co pozwoliło mu na przywrócenie radości – Po tym co ujrzałam na stepie, sądziłam że nikt z was nie przeżył.
W tej właśnie chwili ożywił się Ruud, przypominając sobie że kilku z jego kompanów także zatrzymało się w wiosce. Wyczuła niewiasta intencje rannego i uprzedzając go, zaczęła mówić:
– We wsi przebywa pięciu innych, rannych wojaków. Niestety nikt poza wami nie przeżył jatki. Nieszczęśników pochowaliśmy w zbiorowej mogile.
– Jak się mają ci z kamratów, którzy uniknęli pogromu? – zapytał Snijders co stanowiło o jego empatii, a w profesji którą uprawiał nie było to zjawiskiem zbyt częstym. Z reguły kondotierzy zapatrzeni w mieszek złota i srebra nie okazywali troski o innych. W pracy nie szukali przyjaźni jeno grosza.
– W gruncie rzeczy mają się nienajgorzej – mówiła Gabi – Pan był najbardziej poszkodowanym w tejże rzezi, nie licząc oczywiście poległych. Nasza miejscowa znachorka wróżyła na dwoje, niewiele nadziei w panu lokując.
– Och, niechaj bogowie wynagrodzą jej starania – westchnął szczęśliwy że żyje żołnierz.
– Już to zrobili przeszło dwadzieścia lat temu, uwalniając ją od wrednych dzieci – Własnej matce dogryzali na każdym kroku a nawet ją wydziedziczyli. Przyjęłam ją pod dach, kiedy sama miałam kilkanaście lat. Właściwie to ona bardziej opiekowała się mną niż na odwrót. Nauczyła mnie trochę szamańskiego rzemiosła.
– Chciałbym jej podziękować – oświadczył z pełną stanowczością Ruud.
– Możliwe, że zdąży wrócić zanim Pan opuści to miejsce – bez przekonania mówiła kobieta – Jak będzie wielu rannych to i czuwać przy nich będzie zmuszona. Przed wyjazdem modliła się o wielu nieboszczyków bo takich leczyć nie trzeba. Garb ją boli i nie może długo skakać wokół głupców, którym zachciało się przejść do kronik historycznych.
Spojrzał wymownie Snijders na niewiastę dając jej do zrozumienia by kontynuowała swą jak mu się zdało ciekawą opowieść.
– Kilka tygodni temu zjechali się z zachodu śmiałkowie, którzy to pragnęli ubić bestię zamieszkującą Bezkresne Mokradła – mówiła Gabi a w jej głosie dało się wyczuć drwinę z głupoty przybyszów – Myśleli, że jaszczur to taki sam przeciwnik jak dzikie zwierzę czy też pospolity diablik. Łaciaty zaś bo tak zwą rzeczonego stwora zanurkował z powietrza wprost w zbrojny hufiec popłoch wielki czyniąc. Szczegółów owej batalii nie znam choć jej wynik był do przewidzenia. Ponoć połowa wojowników legła bez tchu na miejscu, a druga część próbuje dojść do ładu swymi pogruchotanymi gnatami. Miało to miejsce z dziesięć mil stąd i tam też udała się babuszka.
– Kim albo czym jest dokładnie ów Łaciaty? – zainteresował się niezdrowo Ruud co w jego przypadku było niczym szczególnym. Lubił słuchać historii o heroicznych czynach. Tego entuzjazmu najwyraźniej nie podzielała Gabi, wnioskując iż przybysz skończy podobnie do niedoszłych bohaterów jeśli nie zmieni swego postępowania. Próbował jeszcze wojak uzyskać kilka odpowiedzi na trapiące go pytania ale niewiasta opuściła izbę bez słowa.
Miała nieco roboty w obejściu a świadczył o tym dochodzący z dworu odgłos rąbanego drewna. Szybko się uwinęła z tym zadaniem kobieta i niebawem ponownie odwiedziła żołnierza. Dokładała drwa do kominka po kilka razy dziennie dbając o zachowanie ciepła w izbie. Trwało to może ze dwa tygodnie nim zima nie zelżała, pozwalając na rzadsze pielęgnowanie ognia. W tym czasie Ruud na nowo odzyskał wigor, choć ciągle daleki był od tego by dźwigać na swych ramionach kolczugę. Ku swej uciesze poznał niebawem babuszkę będącą jego wybawicielką. Znachorka nie kwapiła się do tego by lepiej poznać ocalałego. Ilekroć zagadywał do niej Snijders po tyle samo razy odprawiany był z niczym. Musiał obejść się ze smakiem chcąc zaczerpnąć nieco wiedzy na temat interesującego go jaszczura. Skrawek wieści przemycała mu jednak Gabi, która jakby oswoiła się z obecnością mężczyzny w swym domu. Może nie posunęła się ta znajomość do adoracji, ale przynajmniej już nie była tak szorstką wobec niego. On zaś jak przystało na wdzięcznego panicza pomagał jej przy tym co nie przerastało jego umiejętności. Jako że poza machaniem mieczem niewiele innego potrafił, wliczając w to myślenie, ledwie zorientował się że coś jest nie tak.
– Niewielki z ciebie pożytek Panie a apetyt masz jak niedźwiedź po zimie – bez ceregieli mówiła de Drecke – My ci niczego nie żałujemy ale kury wszystkie nam wyjadłeś i jutro najpewniej żywić się będziemy samym chlebem.
– I to nie za długo, bo mąka się kończy – parsknęła znachorka obgryzając paznokcie długie i czarne od roboty. Sądząc po tym jak dbała o czystość zwłaszcza samej siebie, przyszło na myśl Ruudowi, że nie dziwne iż wielu rannych pod jej opieką umierało. Pewnie jak nie od ran to padali od jakiegoś zakażenia tak bynajmniej wnioskował, Wprawdzie niewiele o tym wiedział podobnie jak i sam termin wydał mu się mało przystępnym. Kiedyś jednak znajomy medyk co to leczył samego króla Ligi opowiedział mu podobną historię. Tak czy inaczej mógł uważać się za szczęściarą skoro najgorsze miał już za sobą.
– Niczym wam się nie odpłacę za uratowanie życia, ale może to pomoże choć w części zrekompensować wysiłek włożony w opiekę nade mną – wypowiadając te słowa Snijders wręczył Gabi mieszek pełen srebrnych monet.
Kobieta podziękowała zaś po ciężarze woreczka wnioskując że monet starczy na wyżywienie wszystkich do końca zimy i to następnej. Razem z babuszką prędko przyodziały się w futra i pomknęły z częścią grosiwa w sobie znanym kierunku. Nim wróciły, Snijdersa odwiedzili kompani którzy uniknęli pogromu. Długo omawiali zaistniałą sytuację rozważając kolejne kroki. Ruud będący ich zwierzchnikiem postanowił, że póki nie odzyskają pełni sił nie będą wyprawiać się na południe ku przystani morskiej.
Luty przyniósł znaczne ocieplenie co na tę porę roku i to miejsce było niemałym zaskoczeniem dla mieszkańców trzęsawisk. Równo z poprawą pogody także i Snijders gotów był do rozpoczęcia podróży. Planował zebrać resztki hufca i kolejnego dnia opuścić wieś. Zanim jednak przeszedł z myśli do czynów zabrał się za pakowanie swego niewielkiego ekwipunku. Pracę tę przerwało mu głośne ujadanie pas a po chwili jego przenikliwe skomlenie. Nawet on nie będący wirtuozem o przesadnie rozwiniętej wyobraźni pojął, że ktoś nadział kundla na czubek swego buta. Wyjrzał prze okno Ruud i głos zjeżył mu się na głowie. Kilkunastu osiłków plątało się po okolicy bez pukania w drzwi wchodził do chłopskich domów. Zaraz po tym rozległy się krzyki zarówno kobiet jak i mężczyzn. Wojak w mig rozpoznał w atletach wysłanników Kompani Dalekowschodniej dedukując iż jest poszukiwanym. Poczuwał się do ochrony tych którzy zapewnili mu schronienie toteż wybiegł szybko na podwórko. Tam już Gabi i babuszka zastawiały drogę agresywnym przybyszom. Oni zaś nie patyczkując się z opornymi, przewinęli przez kolano znachorkę a de Drecke wytargali za włosy.
– Łapy precz chamie! – oburzony Ruud doskoczył do siłacza stając się kolejną ofiarą jego mocarnego ciała. Gbur poprawił Snijdersowi urodę kopniakiem prosto w głowę. Zmieszany z błotem mężczyzna odczuwał jeszcze skutki dawnej bitki, nie będąc w stanie złapać tchu. Gdyby tylko miał przy sobie kozik, wówczas nie zawahałby się go użyć. Osiłek podniósł Ruuda i już miał mu dać w zęby, gdy powstrzymał go rozkazujący i władczy zarazem głos:
– Zostaw, to jego szukamy!
Szybko doszedł do siebie Snijders w osobie tego, który uchronił go od utraty jedynek rozpoznając znajomego. Nie było to bynajmniej nikt z tych dobrych przyjaciół których rzadko się widzi ale raduje w chwili ich obecności. Ta więź była osnuta płaszczem zimna i wrogości, bowiem wynikała z wspólnych interesów a nie podobnego spojrzenia na świat.
– Joost van Hinkel – mruknął Ruud jakby chcąc się upewnić że wzrok jego i pamięć ciągle funkcjonują bez zarzutu – Sądziłem, że taki bywalec salonów jak ty, nigdy nie zapuści się w taką dziurę.
– Gdybyś postawił mieszek złota, wówczas stałbyś się uboższym o pokaźną sumkę – rzucił van Hinkel, na twarzy którego malował się podstępny uśmieszek – Nawet człek o mojej prezencji i godnym stanowisku odczuwa niekiedy potrzebę poznania obyczajów motłochu. Pozwala mi to poprawić sobie nastrój po podłym dniu.
– Wcale mnie to nie dziwi – parsknął Ruud – W obecności gorzej sytuowanych od siebie możesz sobie pozwolić na zuchwalstwo. Kiedy jednak stawiasz się na zebraniach Kompanii, przypominasz dziwkę rozkładającą uda, którą hańbią wszyscy za koleją.
Zagotował się w sobie Joost aż poczerwieniał ze złości. Usiłował zachować godność ale jego twarz zdradzała oznaki wściekłości. Wszyscy wkoło znający zwyczaje panujące wewnątrz Kompani zaczęli się podśmiewać. W istocie van Hinkel był człowiekiem od brudnej roboty. To on wprawiał w ruch tę potężną machin, trzymał za gębę szeregowych pracowników i sprawiał że cały ten burdel na kółkach jakoś jeszcze funkcjonował. Ważną pełnił funkcję, szczodrze opłacaną ale nad wyraz niewdzięczną. Znosić musiał nastroje zarządzających Konsorcjum i ich coraz większe wymagania. Bez przerwy zbierał baty i świecił oczami bowiem kolejne wytyczne rządzących nie były realizowane zgodnie z harmonogramem. No cóż, papier przyjmie wszystko, gorzej z wykonaniem zadań w praktyce. Tak to już jest kiedy fantasta w jedwabnej koszuli zabiera głos w sprawie tak przyziemnej jak cielesna praca. Musiał zatem Joost dostawać po plecach i trudzić się by zadowolić białe kołnierzyki.
– Mowa twa ciągle jest rześką, choć ty sam stajesz się coraz mniej sprytny – próbował odgryźć się Joost – W szczerym polu dałeś się zaskoczyć bandzie oberwańców i na dodatek utraciłeś towar. Już ja postaram się o to by smutków i zgryzot przybyło ci co niemiara.
Kropla potu wystąpiła na czole Ruuda, bowiem wiedział że jego oponent do płatających figle nie należy. Skoro miał skończyć marnie to niechaj padnie bez świadomości tu w tymże miejscu.
– Kończmy tę farsę – jakby wbrew sobie powiedział Snijders – Sam osobiście mnie wykończysz, czy może widok krwi pozbawia cię wigoru?
– Hahaha – zaśmiał się van Hinkel a był to rechot nikczemnika drwiącego sobie z rozmówcy – Gdyby to ode mnie zależało wówczas już byś nie żył. Opłacanie takich partaczy jak ty w końcu musiało zakończyć się spektakularną klęską. Przybywam tu by posprzątać ten bałagan którego jesteś sprawcą.
Ruud nie wiedział czego miał się spodziewać, ale wyczuł iż przyszłość nie maluje się przed nim w zbyt kolorowych barwach. Odetchnął pojmując, iż kolejny raz upiekło mu się a oczom jego będzie dane oglądać świat żywych. Nie wykluczał jednak możliwości ścięcia, kiedy tylko na górze bacznie mu się przyglądający sędzia wyda stosowne polecenie.
– Wracasz do Węzła i tam też rozstrzygnie się gra o twe nędzne życie – ozwał się Joost – Zbieraj manatki, byle szybko!
Snijders popchnięty przez osiłka ruszył w kierunku chaty po drodze mijając Gabi. Ponaglany nie mógł sobie pozwolić na dłuższe spoglądanie w oczy niewiasty. Jednak ta krótka chwila okazała się być wystarczającą do tego by pojąć kilka spraw. Pierwszą z nich niezwykle miłą dla mężczyzny było odczytanie zafrasowanego oblicza kobiety. Widać, że najwyraźniej przemogła swe wewnętrzne opory wobec przedstawiciela płci przeciwnej. Poznać po niej można było iż martwi się o los Ruuda. Co więcej w jej smutku wyrażała się tęsknota za tym co mogłoby nastąpić gdyby mogli ze sobą dłużej przebywać. Można nawet pokusić się o twierdzenie iż Gabi całkiem polubiła nieszczęsnego wojownika. Los jednak nie pozwolił jej nacieszyć się obecnością mężczyzny w domu. To właśnie sprawiło że ta utracona szansa, zerwana nagle zawiązująca się nic porozumienia boleśnie ją przytłoczyła. Teraz zaczęła się zastanawiać nad „ co by było gdyby?”.
Nieco rozgoryczony z powodu takiego a nie innego obrotu spraw Snijders bez słowa minął niewiastę. Wkroczył do izby czując na swym karku badawcze spojrzenie osiłka. Sam zaś wpatrzył się w lężący na stole nóż. Zastanawiał się czy nie jest to jedyna nadarzająca się okazja by umknąć poszukującym go zbirom? Niegdyś bez wahania zamachnąłby się ostrzem na siłacza, lecz teraz czuł że ma coś do stracenia. Może i by umknął oprawcom i zaszył się gdzies w dziczy ale co się stanie wówczas z Gabi? Mściwy van Hinkel z pewnością puści z dymem domostwo a kobietę rzuci na łaskę tych obleśnych karków. O dziwo głos rozsądku wziął górę nad pragnieniem przeżycia przygody. Zarzucił tobołki na plecy i nim wyszedł z izby zostawił na stole kilka wypchanych monetami mieszków.
Mijając ponownie de Drecke zacisnął zęby z niemocy. Chciał powiedzieć że do niej wróci ale jakby to zabrzmiało teraz gdy miał nóż na gardle. Nie dbał o to czy wyszedłby teraz na błazna czy też zdesperowanego ale rozanielonego głupca. Ostatecznie nie wypowiedział jednak ani słowa, choć w duchu bardzo tego pragnął. Wiedział, że lepiej będzie nie dawać kobiecie żadnej nadziei . Nawet gdyby jakimś cudem pokochała go choćby skrawku, to właśnie z tego powodu i szacunku do niej powinien milczeć. Na cóż miałaby nadaremno wyczekiwać jego powrotu? Nawet nie jest wart odrobiny jej duszy. Ona zasługuje na kogoś kto ponownie uczyni ją szczęśliwą i odbierze jej trosk, tak myślał sobie roztargniony myśliwy.
Nie było mowy o tym by się wyrwać z kordonu siłaczy i czmychnąć gdzieś w bok. Zresztą jak okiem sięgnąć naokoło rozciągał się step a on pieszo mógłby co najwyżej zrodzić w sobie złudną nadzieję na skuteczną ucieczkę. Przyboczni Joosta z koniach bez problemu by go dopadli oraz jego towarzyszy. Tak więc w posępnym nastroju, niepewni przyszłości parli wojowie na południe. Jeszcze przed zachodem słońca oczom ich ukazał się widok trzymasztowego okrętu pod banderą Ligi. Docierając do przystani pozbawionej innych równie okazałych statków z ciekawością przyglądał się poskramiaczowi morskich fal i wiatrów. Na burcie tegoż majestatycznego bądź co bądź dzieła widniały litery układające się w wyraz „Kraken”. Szybko pokojarzył sobie wojak tę nazwę z legendarnym morskim stworem. Kto wie być może rzeczywiście trzymasztowiec w przyszłości okryje się chwałą godną mitycznego morskiego potwora?
– Nie sądziłem, że tak szybko uwiniesz się z przesyłką? – nieco zaskoczony ale i jednocześnie zadowolony bosman przywitał Joosta – czyżby to był ów gagatek, którym tak bardzo interesuje się szef?
– Tak to on, prawda że nie wyróżnia się niczym szczególnym? – ochrypniętym głosem zaśmiał się szyderczo van Hinkel wskazując na Ruuda oraz jego towarzyszy – Ukryj ich tak by nie sprawiali nam problemów.
Bosman w mundurze żołnierza piechoty morskiej wydał odpowiednie dyspozycje swym podwładnym przywdzianym w niemal identyczny ubiór. Dziwił się Ruud że Królewska Marynarka zaangażowana została do misji której zleceniodawcą była Kompania Dalekowschodnia. Zwykle wojujący marynarze nie chcą mieć nic wspólnego z kolegami pracującymi w flocie handlowej. Częstokroć osłaniali konwoje niemalże bezbronnych statków ale w tym wypadku ewidentnie podlegali zwierzchnictwu Konsorcjum. Długo się nad tym nie nagłowił Ruud bowiem siłą został poprowadzony do kajuty pod pokładem.
Kolejnego dnia wojownik był świadkiem osobliwego wydarzeni. W zasadzie po dłuższym namyśle stwierdził że nie było to niczym nadzwyczajnym gdy weźmie się pod uwagę nielegalne praktyki Kompani Dalekowschodniej. Otóż okręt Ligi rzucił kotwicę na płytkim Morzu Południowym w okolicach Zaporowych Gór. Niedługo później bo tuż przed południem w zasięgu wzroku pojawił się piracki statek, którego bandera zwykła być oznaką kłopotów. Tymczasem marynarze z Krakena oraz żołnierze piechoty morskiej w ogóle nie gotowali się do odparcia spodziewanej napaści. Co więcej z uśmiechem na twarzach powitali morskich rabusiów. Łotrzy przytaszczyli ze sobą kilka niewielkich skrzyń, które z trudem ale jednak wciągnięto na Krakena. W zamian bosman zaoferował spętanych towarzyszy Ruuda. Łup ten najwyraźniej spodobał się piratom, gdyż ochocza zagarnęli do siebie zaskoczonych ludzi. Tego było jednak za wiele dla Snijdersa usiłującego przerwać ten niecny proceder. Jego pokrzykiwania na nic się zdały, bowiem pochwycony przez żołnierzy morskiego wyjadacza mógł co najwyżej złorzeczyć. Kiedy tylko łotrzy opuścili pokład, oswobodzono krzykacza.
– Obyś sczezł nędzna istoto! – z pięściami porwał się Ruud na rosłego bosmana. Ten nie pozostał dłużnym i tak oto wywiązał się pokładowa bójka. Dał znak wilk morski iż zamierza sam wymierzyć sprawiedliwość awanturnikowi. Snijders choć był wprawnym wojakiem to jednak wyraźnie ustępował bosmanowi. Zwykł walczyć z wrogiem za pomocą oręża i to właśnie wychodziło mu całkiem nieźle. Teraz jednak gdy w ruch poszły gołe pięści dało o sobie znać doświadczenie oponenta. Marynarz nie raz prowokował burdy w tawernach a świadczyć o tym mogły głębokie szlify na przedramionach. Co więcej jego godna szacunku postura nie pozostawiała złudzeń lądowemu szczurowi kto tutaj rządzi. Oznaczało to nie mniej, nie więcej że bodaj trzeci raz w tym roku zebrał tęgie lanie Ruud. Kto wie zresztą jakby dalej potoczyła się ta historia gdyby nie interwencja kapitana statku?
– Dość tego Theo! – ozwał się stanowczy Frank van der Heyden, którego pierwszy raz w życiu widział wojak. Lepiej żeby zapamiętał sobie dokładnie tę facjatę gdyż w niedalekiej przyszłości będzie o nim głośno w Krainach.
– Uważaj szczurku, wiatry na morzu silne a pokład śliski. Łatwo wylecieć za burtę – pogroził na odchodne Theo Moosberg.
Ruud milczał ocierając krwawiący nos o rękaw koszuli. Przed sobą miał zaś niewysokiego i szczupłego człeka w średnim wieku. Charakterystyczny ubiór oficera Królewskiej Marynarki Ligi rzucił się w oczy tropicielowi. Poza tym ów mąż nie wyróżniał się niczym szczególnym. Gdyby nie dystynkcje na mundurze wówczas przechodząc obok ulicą, zapewne nawet nie zwróciłby na niego najmniejszej uwagi.
– Proszę się doprowadzić do porządku – ozwał się zimnym głosem Frank – Jak sądzę ma Pan do mnie kilka pytać a ja nie mam zamiaru, ni zwyczaju obcować ze świniami.
Po tych słowach kapitan wolnym, dostojnym krokiem podreptał na dziób okrętu. Oniemiały czy wręcz oszołomiony magią roztaczającą się wokół tego człowieka Ruud nie wypowiedział ani słowa. Szybko pozbierał się i pobiegł do swej kajuty. Tam też umył się i godnie przyodział. Wyciągając z torby koszulę natknął się na podrzucony kosmyk włosów Gabi. Zapach jej ciała pieścił zmysły wojaka, umysł wprawiając w stan ekscytacji. Kolejny raz przed jego oczami zamigotał obraz niewiasty wzmagając w nim potrzebę przebywania w jej towarzystwie. Być może gdyby sołdat umiał pływać jak ryba wówczas skoczyłby do wody i popłynął wpław het daleko. Taka jest potęga miłości a po dwakroć wzmacnia ją parcie poniżej pasa.
Snijders stanął przed kapitanem po czym się przedstawił. Tym samym zreflektował się nieznajomy dokładnie lustrując odmienionego żołnierza. Tym razem nie miał do niego większych zastrzeżeń, jedynie nieogolona broda zdała mu się nie na miejscu.
– Powinien Pan dbać o swój wizerunek, wszak szlacheckie nazwisko zobowiązuje do tego by godnie się prezentować – odrobinę strofował rozmówcę van der Heyden.
– Może i w mych żyłach płynie błękitna krew, ale ród mój i osobisty stan nie pozwalają brylować na salonach – odparł Ruud – Zresztą serce me goni tam gdzie szczęk oręża, zapach krwi a także emocje przesiąknięte przygodą.
– Godne to podziwu i zarazem niezwykle rzadkie w dzisiejszych czasach – z uznaniem zauważył kapitan – Być może właśnie dlatego należy się Panu szacunek? Męstwo i honor są cnotami które niełatwo pielęgnować. Czy aby na pewno postępuje Pan dla idei, czy też szuka poklasku dla swych czynów?
– Cóż, sam nie wiem – zawahał się Snijders a w duchu zaskoczony był przenikliwością Franka i tym jego celnym uderzeniem – Nie będę Pana oszukiwał bo to i tak jak sądzę nie umknie pańskiej uwadze. Liczę się z opinią innych, zwłaszcza tych którzy mogą pomóc w rozwoju mej kariery. Czy jest w tym coś złego bądź niestosownego?
Uśmiechnął się bezdźwięcznie kapitan, licząc morskie fale uderzające o okręt. Po tym jak statek ruszył na wschód jego twarz smagana była zimnym wichrem a kapitańska czapa bujała się na boki.
– Pozwoli Pan, że przejdę do sedna sprawy? – pytająco pokusił się o kilka słów zwiadowca a gdy otrzymał przyzwolenie kapitana kontynuował – Jeśli pojmuję dobrze morskie prawa to na tym okręcie nic nie dzieje się bez pańskiej wiedzy?
– Obiecał Pan zmierzać prosto do celu, tymczasem znów poruszamy się okrężną drogą – kolejny raz Frank odczytał intencje rozmówcy – Rozumiem, że złość tchnięta w pańskie serce wiąże się z pewnego rodzaju poczuciem niesprawiedliwości a także odpowiedzialności za podwładnych?
– W rzeczy samej – potwierdził Snijders – Jak mógł Pan przymknąć oko na handel ludźmi? Cokolwiek znajdowało się w skrzyniach czy było warte więcej niż los człowieka?
– Ależ oczywiście – z iście rozbrajającą szczerością szybko odrzekł kapitan – Co więcej pańskie żale są nie na miejscu. Ludzie którzy zostali sprzedani w niewolę należeli do Kompani Dalekowschodniej. Kich kontrakty mówiły o tym, że jeśli zawiodą wówczas staną się własnością Konsorcjum. Zresztą kwestie te należy omówić z Joostem van Hinkelem.
– Nie będę Pana strofował gdyż byłoby to nie na miejscu, lecz pozwolę sobie na drobna uwagę – ciągnął Snijders – Pańska obojętność i brak poszanowania dla ludzkiego życia są wręcz porażające.
– Z jednym się zgodzę całkowicie, nie trzeba mi mentora – spokojny i jakby myślami odbiegający od rzeczywistości rzekł van der Heyden – Zapraszam Pana na kolację do mej kajuty tuż przed zachodem słońca.
Frank odprawił wojownika dając mu do zrozumienia, iż obecnie odczuwa potrzebę przebywania w samotności. Nie oponował myśliwy tylko czym prędzej spełnił życzenie wilka morskiego. Jakkolwiek moralna postawa kapitana wydała się żołnierzowi odrażającą tak jednak zwracał on na siebie uwagę czymś innym. Była to otaczająca Franka aura tajemniczości. Każde jego słowo czy gest nosiły w sobie znamiona wielkich przemian. To tak jakby swymi dłońmi van der Heyden rozdzierał teraźniejszość i tworzył przyszłość. Był on z pewnością wizjonerem, bynajmniej tak sądził Ruud przyglądając się temu człowiekowi z daleka. Spokojna czy też chłodna postawa kapitana kontrastowała z pełnioną funkcją. Człowiek ten przecież nie raz zmagać się musiał z sztormami czy wrogimi okrętami. Sądząc po tym iż Frank otrzymał pod dowództwo nowoczesny, trzymasztowy okręt, musiał być nie lada weteranem. Jakoś nie mógł jednak Ruud wyobrazić sobie kapitana wykrzykującego swym podwładnym komendy w kryzysowej sytuacji. Tak bardzo zaaferował się żołnierz osobą marynarza, że zapomniał albo i zepchnął gdzieś na bok troskę o przehandlowanych towarzyszy. Co więcej nie zauważył nawet stojącego ponad nim Theo Moosberga. Dopiero chrząknięcie rosłego bosmana poderwało z siedzenia wojaka. Odruchowo zacisnął pięści Ruud, lecz uśmiechnięta twarz Theo nie pozwalała wojakowi na zadanie wyprzedzającego ciosu.
– Nie spinaj się tak przyjacielu – uspokajał Moosberg – Słyszałem, że niezły z ciebie wojownik i po prostu chciałem się o tym przekonać na własnej skórze. Jak widać nie taki diabeł straszny jak go malują.
– Spróbuj się zemną z orężem w dłoni, a wtenczas poznasz mnie w całej okazałości –Ruud ciągle miał w pamięci tęgie lanie jakie zebrał od bosmana.
– Chętnie się zmierzę z tobą w przyszłości ale póki co przyjdzie nam walczyć razem po jednej stronie barykady – mowa Theo zainteresowała tropiciela – No nie patrz tak jak sroka w gnat. Van der Heyden ma do Ciebie interes i wstawi się w twojej sprawie u zarządców Konsorcjum.
– O co konkretnie rzecz się rozchodzi? – z świecącymi oczyma chłonął wojak każde słowo rozmówcy.
– Nie mam pojęcia co stary w tobie widzi, ale rzekł mi iż jesteś mu niezbędny w misji o delikatnej naturze – mówił Moosberg pociągając ziela z fajki – Ja tam nie wnikam w sprawy kapitana choć wiem że jego słowo to świętość. Przypuszczam, że lepiej dla ciebie byś przyjął ofertę Franka niezależnie od tego co będziesz musiał dla niego uczynić. W innym wypadku czeka cię niechybna śmierć. Tak bynajmniej wnioskuję po gadce tego nadętego kwatermistrza.
– Masz na myśli Joosta van Hinkela? – zapytał wojak chcąc się upewnić choć w gruncie rzeczy znał odpowiedź.
– Tak, ten salonowiec najwyraźniej za tobą nie przepada – potwierdził bosman – Czyżbyś mu uwiódł kobietę bądź postąpił w podobny, niemniej niecny sposób?
– Nie, choć trudno w to uwierzyć ale łączy nas sprawa o dalece bardziej osobistym wymiarze – zamyślił się Snijders a oczy jego przymrużone najwyraźniej spoglądały na obrazy z przeszłości – Być może kiedyś w przyszłości zostaniesz mym powiernikiem i zdradzę ci ową tajemnicę. Póki co musisz uszanować mą decyzję.
– Trudno, w gruncie rzeczy mało mnie to interesuje, choć z zaciekawieniem przyglądam się wam obu – szczerzył zęby zadowolony bosman – Widać że lubicie się jak pies z kotem. Z tego właśnie względu wnioskuję że Joost będzie zabiegał o to by cię ukarać jak najsurowiej. Decyzja o twym losie rzecz jasna zależy do słowa Christiana van Hinkela.
Wymieniona osobistość to właściciel całej Kompani Dalekowschodniej zwanej również Konsorcjum. O tym człeku krążą po Krainach legendy. Nie dlatego by wyglądał jakoś niezwykle, lecz z faktu iż sam własnymi rękoma stworzył potężne handlowe imperium. Była to siła tak wielka iż równoważyła dotychczasowy monopol pewnej gildii z Królewca. Można powiedzieć, że wspomniany Christian trzymał łapę na niemal całym handlu na wschód od rzek Szarej oraz Lodowej. Przysłowiowym cierniem w oku była Wsypa Niewolnika znajdująca się we wschodniej części Krain. Tam też prym wiodło Królestwo i najwyraźniej nie miało zamiaru rezygnować z tej strefy wpływów. Co do osoby Ruuda Snijdersa, rozmowa w cztery oczy z Christianem była swego rodzaju wyróżnieniem. Będzie miał okazję wytłumaczyć się z utraty transportowanego towaru. Nawet jeśli skończy marnie, to jest z nożem pod żebrami to chociaż będzie wiedział że spada z wysokiego drzewa.
– No chłopie musi być z tobą niewesoło – poklepał Theo po plecach wojownika – W normalnych okolicznościach czułbym się zaszczyconym mogąc stanąć twarzą w twarz z twórca potęgi Węzła.
– Sęk w tym, że to nie są normalne okoliczności – westchnął Ruud pozbawiony resztek optymizmu – Rodzi się jednak we mnie nadzieja na przetrwanie. Gdyby los mój spoczywał w rękach Joosta, wtenczas mógłbym jedynie zwrócić się do bogów o cud.
– Nie martw się, mój kapitan pomoże ci na tyle na ile będzie to możliwym – dobry humor nie opuszczał Moosberga, który chyba mimo wszystko lepiej znał sprawę niż to dotychczas przedstawiał. Pojął to w mig myśliwy ale wiedział, że nic nie wyciśnie z bosmana. Zresztą sprawa nie była palącą toteż uciekanie się do gróźb czy błagań było nie na miejscu. Chcąc odrobinę poznać Franka czy też przygotować się na spotkanie z nim Snijders spytał:
– Jaki on jest?
– Uparty – prędko udzielił odpowiedzi bosman – Jak raz poweźmie decyzję, raczej niemożliwym jest odciągnąć go od realizacji swych zamiarów. Bynajmniej nigdy dotąd a pływam z nim wiele lat, nie widziałem by z czegoś rezygnował. Są sprawy które ciągną się za nim od dawien dawna i każdego dnia im się przygląda choćby po trochu.
– Można jaśniej? – nie bardzo orientował się w półsłówkach Snijders.
– Nazwa okrętu ucieleśnia marzenia van der Heydena – tłumaczył Theo – On pragnie upolować Krakena, by przejść do historii jako jeden z najwspanialszych morskich bohaterów.
– Jeśli wierzyć legendom stwór niejeden statek posłał na dno – mówił łowca a w głosie jego dało się wyczuć solidny kawał drwiny – Myślisz, że ta łajba i garstka zapaleńców zdołają okiełznać boski twór?
– Przymknę oko na twój sarkazm, ale dam ci dobra radę a mianowicie zechciej powściągnąć język w obecności kapitana – strofował bosman wojaka– Frank mocno wierzy w siebie a drewno z którego powstał okręt oraz załoga zostały starannie wyselekcjonowane. Tutaj niema miejsca dla obiboków.
– Z całym szacunkiem dla waszych umiejętności ale przed wami już wielu próbowało szczęścia i jak sądzę z opłakanym skutkiem – nie dawał za wygraną Ruud sądząc, że ma przed sobą zgraję obłąkanych a nie trzeźwo myślących ludzi.
– Kapitan od wielu lat gromadzi choćby najmniejsze wzmianki o potworze – z godnym podziwu zapałem i ślepą wiara w geniusz Franka mówił bosman – Studiuje dokładnie zachowanie bestii, jej zwyczaje, upodobania czy inne charakterystyczne kaprysy. On z dokładnością większa niż ktokolwiek inny potrafi określić położenie Krakena.
– I co? Było wam dane zmierzyć się z tym czymś? – obcesowo łowca wyrażał swa niechęć – Widzieliście ten niby postrach mórz i oceanów?
– Nigdy z nim nie walczyliśmy – rozłożył ręce bezradny Theo – Podążaliśmy jego śladem wiele razy i na palcach dwu rąk mogę zliczyć statki które zniszczył. Od rozbitków dowiadywaliśmy się, że zaatakowała ich wielka kałamarnica.
– Ech, ludzie w strachu głupoty wypowiadają – nie dawał za wygraną Snijders – Statek mógł zostać zniszczony podczas sztormu, wpaść na skały albo osiąść na mieliźnie.
Tym razem to bosman spoglądał na myśliwego jak mędrzec na głupca. Długo to jednak nie trwało bowiem gromki głos wydobył się z gardła w postaci takich oto słów:
– Nie rób zemnie bęcwała przyjacielu – pogroził Moosberg – Sztuki pływania po morzach uczyć mnie nie musisz. Dla twej wiadomości informuję cię, że zatopione statki znajdowały się daleko od brzegu. Co więcej ataki stwora miały miejsce w spokojne, słoneczne dni gdzie na próżno szukać burz i tęgich wichrów. Przyłącz się do nas a będziesz świadkiem wiekopomnych wydarzeń. Czuję w kościach, że bliscy jesteśmy konfrontacji. Dotychczas byliśmy o włos od celu, ale wkrótce to się zmieni.
– Spoglądając na los innych śmiałków o podobnych do waszych zapatrywaniach, nie wiem czy życzyć wam spotkania z bestią czy też jej jak najszerszego omijania? – nie podzielał wojak entuzjazmu kompana – Co się zaś tyczy mnie samego, to jakoś nie rajcują mnie opowieści o heroicznych czynach.
– Czy aby na pewno? – zapytał Theo i nie czekając na odpowiedź dodał – Gdybyś cenił spokój i uroki zwyczajnego życia, wówczas nie goniłbyś po świecie za monetą.
– No dobrze, racja jest częściowo po twojej stronie – poddał się Ruud – Odrobinę nęci mnie przygoda, ale staram się zawsze wykalkulować sobie ryzyko, nigdy zaś nie działam w ciemno i pod wpływem chwili.
– Nasz kapitan postępuje dokładnie tak jak ty – prędko wtrącił Moosberg – W jego działaniach niema przypadku, nawet jeśli są one okraszone odrobiną gambitu. Działamy metodycznie ale w niektórych miejscach czy przypadkach bez spontaniczności nie da się obejść.
– Dobrze, twoje tłumaczenia do mnie przemawiają – zmęczony rozmową z nieprzejednanym bosmanem Ruud powoli ustępował – Zmierzam do tego, że wasza misja jest szaleńczo niebezpieczna. Coś co powstało z woli bogów i zostało natchnięte nieziemską mocą z łatwością pokona małego, słabego człowieczka.
– Nie zapominaj, że my także jesteśmy wybrańcami skoro wszechmocni powołali nas do życia – mówił Theo – Być może ta nasza cielesna niemoc była celowa by ukazać nam nasz najsilniejszy oręż. Zauważ że ciało prędko się starzeje, stawia opór i w końcu odmawia posłuszeństwa. Umysł zaś podobny jest do silnego dębu, którego mądrość i majestat rosną z wiekiem. Kiedy człek uskarżać się zaczyna na już osłabłe nogi czy też zmęczone ramiona, głowa rodzi w sobie najlepsze rozwiązania. Tutaj tkwi sekret naszego zwycięstwa, w sprawnym umyśle nie zaś silnym dłoniach.
– Odnoszę wrażenie, że lekceważysz bestię – przystopował Snijders nieco rozpędzonego bosmana – Jak na bezmyślną istotę, owa bestia radzi sobie całkiem przyzwoicie. Skutecznie omija czynione na nią obławy i z jeszcze większą werwą niszczy głupców, którzy ośmielili się do niej podpłynąć.
– Och, to nie jest tak jak myślisz – kręcił głową Moosberg – Nie sądzę aby Kraken reprezentował stworzenie bardziej inteligentne niż człowiek. On po prostu jest sprytny a wynika to z setek, może tysięcy lat doświadczenia. Od dawien dawna ludzie na niego polują, toteż jak każde zwierzę, instynktownie wykształcił w sobie odruchy obronne. Nie dopatrywałbym się w jego działaniach znamion intelektu.
– I to jest właśnie wasz błąd – uciął krótko acz trafnie Ruud.
Moosberg nic już nie odrzekł a wynikało to z jego umęczonego już umysłu. Zauważył, że oponent gotów jest bronić swych racji do samego końca. On zaś nie miał zamiaru komukolwiek odmawiać prawa do wykształcenia własnego poglądu. Bosman ani odrobinę nie zawahał się w swej pewności mimo, że Ruud dosadnie wyrażał się o jego zapatrywaniach. Dwaj nieugięci rozmówcy wyczuli moment w którym to należy powiedzieć sprawie „dość”. Najprawdopodobniej dalsza wymiana zdań niczego by nie zmieniła i okazałaby się stratą czasu.
– Skoro przebrnęliśmy przez najtrudniejsze pozwolę sobie zadać małe pytanko – ozwał się tropiciel – Czy kapitan zechce mieć na pokładzie kogoś takiego jak ja? Zupełnie nie bawi mnie gonienie za legendą?
– Frank ma wobec ciebie zupełnie inne oczekiwania – nierozważnie wydał się bosman, zapominając o tym iż jeszcze przed chwilą rzekomo nie znał misji Ruuda.
– Tak myślałem, że nie są ci obce sprawy kapitana – westchnął jakby znudzony myśliwy – Mam oczywiście rozumieć, że niewiele więcej się dowiem od ciebie?
Theo skinął głową dając oponentowi do zrozumienia by więcej nie drążył tematu. Na tym też kompani poprzestali i każdy z nich ruszył w swój kąt.
Noc zapadła dosyć szybko a wszechobecna ciemność wydała się wojownikowi straszną. Na lądzie człek z trudem ale jednak dostrzec może zarys drzew, skał czy też innych charakterystycznych punktów. Tutaj zaś przy całkowitym zachmurzeniu oczy jego niewiele kształtów rozpoznawały. Zdało się zwiadowcy, że jest samotna wyspą na środku bezkresnego oceanu, gdzie darmo szukać sobie podobnych. Świadomość że pod stopami niema się stabilnego gruntu wpędziła go w złe samopoczucie. Na domiar złego dopadła go choroba morska, choć jej przebieg nie był aż nadto gwałtowny. Pływał przecież co nieco w przeszłości wojak, toteż morze nie było mu całkowicie obcym. Zresztą niemal każdy obywatel ligi pływanie miał we krwi. No może to lekka przesada ale odrobina prawdy znajduje się w tych słowach. Przecież monarchia ze stolicą w Węźle siłę swą zawdzięcza morzu, dalekim wyprawom i transportowaniu towaru tą drogą. Flota handlowa czy Królewska Marynarka są dumą niejednego mieszkańca z Zatoki Czarnej. Dzięki tym tworom możliwe było utworzenie potęgi tegoż niewielkiego państewka. Co się zaś tyczy Snijdersa to fakt, iż swego czasu próbował swych sił w morskich wojażach. Marynarka jednak nie widziała w nim godnego kandydata do pełnienia jakże by inaczej jak chwalebnej służby. Jako, że poza wymachiwaniem mieczem oraz tropieniem niewiele innego potrafił kroki swe skierował do Konsorcjum lub jak kto woli do Kompani Dalekowschodniej. Tam witano wszelkiej maści nieudaczników z otwartymi ramionami. Ten żarłoczny moloch pochłaniał wszystko i wszystkich, byleby zaspokoić swój niepohamowany głód. Oczywiście pragnieniem tym było zdobywanie coraz większej ilości kruszców takich jak złoto oraz srebro. Wartość ich była jeszcze większa gdy przybierała okrągły kształt monety. Obszarnictwo w tym skansenie dawnej czy też minionej epoki doprowadziło tak samo do upadku wartości pośród ludzi jak i przysporzyło państwu bogactwa. Znał tę machinę Ruud będąc w niej malutkim trybikiem, a gdyby się zapomniał to zawsze trafiał się człowiek pokroju Joosta który odświeżał mu pamięć. Od czasu do czasu przypominał mu że jest tylko surowcem jak każdy inny, który napędza ten mechanizm. Oczywiście Snijders nie łudził się sądząc że jest wyjątkowy czy też inny tudzież odmienny. Joost wyraźnie i bezceremonialnie wyjaśniał swym podwładnym co o nich sądzi. Ponadto oszczędzał im rozczarowań dając do zrozumienia, że dla Kompani liczy się pieniądz nie człowiek. Gdyby Ruudowi czy komukolwiek innemu przyszło na myśl buntować się w z związku z opóźniającą się wypłatą, to miał na te okoliczność stałą gadkę: „ Jak ci się nie podoba to spierdalaj! Na twoje miejsce jest dwadzieścia innych osób!” Równie często w przypływie łagodności można było usłyszeć: „Pracę którą wykonujesz można by nauczyć małpę.” Po dziś dzień wojak zachodzi w głowę skoro to takie proste to czemu owe zwierzęta nie wykonują poleceń góry? Nie byłby sobą Ruud gdyby nie wymyślił własnej wersji odpowiedzi na to zagadnienie. W jego mniemaniu wszystkiemu winne były koszty jakie należało ponieść. Przecież ktoś musiał wyłożyć kasę aby wyprawić się po małpy, schwytać je, odrobinę dokształcić i dozbroić. Oczywiście Konsorcjum skrupulatnie wykalkulowało sobie, że utrzymanie dziesięciu za pół darmo pracujących półmózgów jak zwykło określać swych pracowników na dnie drabiny społecznej, było bardziej opłacalne niż utrzymywanie jednej małpy. Zwierzę głodne raczej gonić będzie za jedzeniem a nie robotą. Z kolei człowiekowi można wcisnąć frazesy pokroju kryzysu, czy też trudnej sytuacji finansowej Konsorcjum. Jako, że o pracę w Węźle ciężko, człek zaciśnie zęby, pomamrocze sobie coś pod nosem i nadstawi drugi bok do pieszczącego go burżuazyjnego bata. Taki to już naród, że wiele gada ale mało robi by polepszyć swą sytuację. A jak komuś się powiedzie to pewno złodziej albo znajomy szefa a może i nawet szefa wszystkich szefów?
Delikatne pukanie d drzwi zbudziło drzemiącego na krześle kapitana. Niewiele jednak zażył snu toteż lekko przetarł oczy i poprosił do siebie dobijającego się delikwenta. W progu stanął Ruud w pozie i ubiorze godnym dżentelmena. Zawahał się chwilę przed postawieniem kolejnego kroku, bowiem prócz Franka siedział jeszcze bosman oraz Joost van Hinkel. Ten ostatni aż skręcał się w sobie ze złości. Nie sądził że przyjdzie mu stołować się w obecności podwładnego, dotychczas okupującego czy też zamykającego łańcuch pokarmowy konsorcjum. Van der Heyden surowym spojrzeniem obdarzył kwatermistrza dając mu do zrozumienia że nie życzy sobie jakichkolwiek waśni.
– Dziękuję za tak wspaniałe przyjęcie choć nie wiem czy będę w stanie docenić talent kulinarny kucharza? – usiadłszy pochłaniał wzrokiem wojak suto zastawiony stół.
– Słyszałem o pańskich dolegliwościach i zadbałem o to by nie wyszedł Pan sta bez dobrego nastroju – kapitan wręczył żołnierzowi puchar wypełniony aromatyczną cieczą – To mięta, cudowne remedium na niejedną chorobę. Prócz zbawiennych właściwości dla ciała, ów napar ceniony jest za walory smakowe. Na salonach szlachta wręcz rozchwytuje się w tym luksusowym towarze.
Snijders był skłonny dać wiarę słowom Franka, którego miał za człeka nie rzucającego słów na wiatr. Entuzjazm ten jednak został znacznie ograniczony gdy dowiedział się o zachwytach błękitno krwistych. Owa pseudointelektualna śmietanka zwykła wykazywać pochwałę dla wszystkiego co było przejawem wspomnianego luksusu. Niewykluczone, że i tym razem ktoś liczący się w tym zakłamanym oraz egocentrycznym świadku wydał stosowną opinię. Nie żeby owa persona miała pojęcie o ziołolecznictwie, po prostu ot tak sobie pochwaliła nabyty towar. Otaczające ją przydupasy a także włazidupy o śnieżnobiałych, szczerzących zęby uśmiechach poparły degustatora. Wszak z tymi co mogą wiele należy się liczyć.
– Mmm, wyśmienite – mimo swych uprzedzeń Snijders został pozytywnie zaskoczony. Zatem jest nadzieja, że pośród salonowych idiotów znajdują się ludzie rozsądni i godni przyznawanych im tytułów.
Musiał przyznać rację kapitanowi wojownik, bowiem dzięki stosownemu do sytuacji zabiegowi wrócił mu apetyt. Nie odmawiał sobie ni to mięsa, ni serów z zachodnich Krain. Ponad to wszystko zachwalał sobie znakomite wino, które łapczywie sączył. Nim się spostrzegł kilka butelek tego wytrawnego trunku zostało opróżnionych przez biesiadujących.
– Chciałbym kiedyś obejrzeć winnicę z której pochodzą owe grona – wręcz nie posiadał się z zachwytu żołnierz.
– Prawda, że wspaniałe? – przytakiwał mu Frank – Ośmielę się rzec, iż opiliśmy sprzedaż w niewolę pańskich kompanów.
Uśmiech zastygł na twarzy Ruuda, by za chwilę zamienić się w lekkie zakłopotanie. Nie bardzo wiedział wojownik do czego zmierzał van der Heyden. Dostrzegł to gospodarz wieczerzy, toteż chcąc wybawić gościa z niewiedzy tak mu powiedział:
– Pańscy towarzysze zostali przehandlowani u piratów na kilka skrzynek tego wybornego wręcz trunku. Przyzna Pan, że transakcja była przednia i chyba wyszliśmy na tym całkiem nieźle?
Czerwono krwista ciecz stanęła w gardle Snijdersa przemieniając się w goryczkę. Przełykając wino czuł jak ciernie wbijają mu się w gardło by już w żołądku wykręcać mu trzewia na wszystkie strony. Tak jak jeszcze przed kilkoma chwilami nie mógł nachwalić się smakowanym trunkiem, tak teraz czuł do niego obrzydzenie. Było to jednak niczym wielkim czy szczególnym wobec tego co działo się teraz w jego głowie. Został upodlony w najgorszy możliwy sposób, gdyż niejako zdradził swych podopiecznych. Sam siebie nie mógł przekonać że został umiejętnie wymanewrowany. Czuł wściekłość wobec siebie jak i podstępnego kapitana. Dotychczasowy zachwyt względem dowódcy Krakena mieszać się zaczął z uczuciem nienawiści. Kto by pomyślał że tak krótką jest droga prowadząca z jednej skrajności w drugą? W zaledwie ułamku chwili przetrawił w sobie niesmaczny żart i zachował godność. Poprzysiągł sobie w duchu, że wybawi z niewoli pojmanych żołnierzy. Nie miał planu ni pojęcia gdzie ich szukać ale wiedział, że póki tego nie uczyni dopóty ciążyć będzie na nim skaza.
– Strasznie pobladłeś przyjacielu, czyżbyś ujrzał umarlaka? – Joost napawający się nieszczęściem oponenta triumfował nie kryjąc swej radości.
– Proszę sobie nie czynić wyrzutów, wszak nie mógł Pan znać pochodzenia trunki ani jego ceny – tym razem usiłował kapitan nieco ulżyć cierpieniu wojownika.
– Doprawdy nie rozumiem dokąd Pan zmierza? – odrobinę podburzonym głosem ozwał się Ruud – Przypomina mi to swego rodzaju dziwne podchody. Czy Pan także czerpie dziką satysfakcję z mego niepowodzenia? Dziękuję za gościnę ale chyba już czas na mnie.
Wręcz poderwał się z miejsca zwiadowca aż zadudniły podskakujące naczynia. Oszukano go i to w perfidny sposób, bynajmniej tak uważał. Nim jednak zdążył zrobić krok w tył, kapitan poprosił go o ponowne przyłączenie się do wieczerzy. Wahał się dłuższą chwilę wojak a Frank w tym czasie nabijał ziela do fajki po czym zaprószył w niej ogień.
– Myślę, że powinien Pan dokończyć zemną rozmowę – wypuścił kłęb dymu wilk morski – Obiecałem przecież, że nie wyjdzie Pan stąd w złym nastroju i tego słowa pragnę dotrzymać. Czy życzy sobie Pan bym raz jeszcze powtórzył prośbę?
– Nie, to nie jest konieczne – odrzekł odrobinę wbrew sobie żołnierz, po czym usiadł. Frank pociągnął jeszcze kilka dymków by następnie przekazać fajkę kolejnemu biesiadnikowi. W ten oto sposób ów przedmiot zatoczył koło i ponownie znalazł się w posiadaniu jego właściciela.
– Przejdźmy do sedna sprawy, tak by wyjaśnić sobie kilka nurtujących nas zagadnień – przerwał milczenie kapitan – Doszły mnie słuchy, że jest Pan odpowiedzialny za utratę bardzo cennego towaru, którego właścicielem jest Kompania Dalekowschodnia. Nie wiem co też znajdowało się we wnętrzu skradzionych skrzyń, ale nie mam wątpliwości iż są to niezwykle kosztowne przedmioty. W innym wypadku nie musiałbym płynąć po Pana. Najwyraźniej sam Christian van Hinkel pragnie się z Panem zobaczyć.
– Tego rodzaju miarkowanie jest jak najbardziej na miejscu – potwierdził przypuszczenia kapitana Ruud – Moim zadaniem było dostarczenie porcelany najwyższego gatunku do Węzła. Teraz gdy los mój i życie zarazem wiszą na włosku, nie jest tajemnicą zawartość drewnianych pudeł.
Jak tylko Frank usłyszał co też jest przyczyną zgryzot wojownika, oczy mu się wyraźnie zaszkliły. Nieco się ożywił choć zdołał czym prędzej to zainteresowanie przykryć płaszczem obojętności.
– Widzę, że jest Pan zdeterminowany do tego by odzyskać zarówno skradziony towar jak i dobre imię – zauważył van der Heyden – Od razu wyczytałem zawziętość w pańskich oczach jak tylko było mi dane się Panu przyjrzeć.
– Nie ukrywam, że szansa rehabilitacji bardzo by pomogła mi w przedłużeniu żywota – markotny wymamrotał Snijders – Właściwie to zmierzam obecnie do Węzła tylko po to, by usłyszeć wyrok. Nie mam złudzeń co do tego jak Konsorcjum traktuje tych, którzy zawodzą.
Podstępny uśmieszek van Hinkela irytował wojaka lecz niewiele mógł z tym uczynić. Wiedział, że jest postawiony pod murem i musi się chwytać jakiejkolwiek choćby najmniejszej szansy by się ocalić. Miał tę świadomość że cokolwiek mu kapitan zaproponuje, musi przystać na te warunki jeśli myśli jeszcze o kroczeniu pomiędzy żywymi.
– Tak się szczęśliwie składa, że mogę Panu pomóc w tej nieciekawej sytuacji – zasiał ziarno nadziei Frank w sercu żołnierza – Wiele lat służę w Królewskiej Marynarce i nieraz osłaniałem konwoje przynależące do Kompani. Dzięki temu zyskałem odrobinę wdzięczności właściciela tej potężnej organizacji. Mogę jeśli tylko zechcę spotkać się z Christianem i porozmawiać z nim w cztery oczy. Oczywiście tematem przewodnim tej pogadanki może być pańska osoba.
Uważnie słuchał tropiciel tego co miał do powiedzenia kapitan. Samym stonowanym spojrzeniem dał mu do zrozumienia, że jest zainteresowany nieporadnie składaną propozycją. W końcu przemógł się i ni stąd ni zowąd rzekł:
– Zgoda! Nie wiem w jaki sposób mógłbym się przydać w walce z potworem, ale innego wyjścia nie mam.
Tym razem to Frank poczuł się zmieszany, nie wiedząc o czym też mówi wojak. Podśmiewający się bosman prędko wyjaśnił sytuację i niebawem wszystko wróciło do normy.
– Cenię sobie pańską odwagę ale do pokonania Krakena potrzebuję ludzi o odmiennych od pańskich umiejętnościach – mówił van der Heyden – Zapewniam, że w mojej sprawie nie będzie musiał Pan być zdany na wysłuchiwanie śpiewu morskiego wiatru.
– Zatem czego Pan ode mnie oczekuje? – zapytał Ruud zupełnie nie wiedząc czego też winien się spodziewać.
– Hmm – zamyślił się Frank – Jak tylko odnajdzie Pan skradziony towar w co zresztą nie wątpię zajmiemy się moimi sprawami. Szczegóły misji podam Panu w stosownej chwili. Teraz mogę rzec iż trzeba mi dotrzeć do pewnej istoty zamieszkałej na Bezkresnych Mokradłach. Nie mam pojęcia gdzie jej szukać, ale Pan zna te tereny niemal jak własną kieszeń. Gdyby było inaczej zapewne Konsorcjum uznałoby Pana za nieprzydatnego i pozbyło się.
– Misja ta wiąże się bezpośrednio z naszą, czyli odzyskaniem porcelany – dodał Joost – Poszukiwana istota rzekomo posiada talenty jasnowidza i pomoże nam wskazać miejsce ukrycia skrzyń.
– Mnie zaś zależy na poznaniu miejsca żerowania Krakena – mówił Frank – Ścigam go od lat i zawsze jestem o włos od jego ujrzenia. Posiadając stosowną wiedzę, zawczasu przygotowałbym zasadzkę. Mógłbym wreszcie zrealizować swe sny o chwale i uśmiercić to boskie stworzenie.
– Oczywiście to jest plan stworzony przez Franka – ozwał się Joost – Gdybym nie był w tak dobrych relacjach z kapitanem, wówczas czym prędzej przetrąciłbym ci kark. Dzięki wspaniałomyślności wilka morskiego przymykam oko na twą niekompetencję i oczekuję postanowień mego krewniaka i przełożonego zarazem.
Ulżyło na duchu Snijdersowi, bowiem gdyby nie starania kapitana, najprawdopodobniej byłoby już po nim. Ciągle miał wojak mieszane uczucia względem dowódcy Krakena. Zazdrościł mu trochę tej drzemiącej w nim silnej woli i wizjonerskiej myśli. Niewielu ludzi spotkał w swym życiu o tak jasno sprecyzowanym pragnieniu. Nawet jeśli było w tym coś z pogranicza nierozwagi czy głupoty, to jednak historia kocha nieprzeciętnych. Być może właśnie to ta determinacja którą posiadał frank tak bardzo mocno urzekła zwiadowcę? On sam przytłoczony codziennością już dawno temu porzucił te ideały którym hołdował za młodu. Niejako życie zmusiło go do odejścia od marzeń i skoncentrowania swej uwagi na tym co tu i teraz. Ale przecież van der Heyden wcale nie był w lepszej sytuacji. Też musiał gonić za monetą by mieć na chleb. Różnił się jednak kapitan od wielu innych ludzi, zwłaszcza tym że surowa codzienność nie odarła go z marzeń. Ilu to bowiem innych znalazło dziesiątki wymówek, byleby nie podjąć trudu walki o swe pragnienia? Ile osób pokroju Snijdersa zrezygnowało z pogoni za snami obawiając się porażki? Między innymi z tych właśnie powodów Frank przykuwał uwagę łowcy. Nęciła go wewnętrzna wiara kapitana w swe umiejętności, podobnie jak ćmę światło. Paradoksalnie te same przesłanki, które zjednały frankowi sympatię wojaka, sprawiały że ten go nienawidził. Chciał być Ruud jak ten wilk morski, który nie lęka się patrzeć daleko w przyszłość. Brakowało mu jednak czegoś, co więcej tkwiło w nim jak sztylet wbity w serce u uniemożliwiający jakikolwiek ruch. Gdyby tylko poznał tropiciel swe ograniczenia, umiał je nazwać, wówczas być może byłby w stanie przezwyciężyć słabość. On jednak nie miał celu, który wybiegałby kilka lat wprzód. Czyżby zatem ta krótkowzroczność odbierała wojownikowi przyjemność z smakowania owocu zawieszonego na samym czubku drzewa? Zadowalał się tymi zgniłkami, które bezwładnie spadły na ziemię i potoczyły się do jego stóp. Niekiedy wyciągał rękę i sięgał tych smakołyków o pięknym kształcie ale nie tak cudnym smaku. Wiedział, że prawdziwa słodycz zawieszona jest wysoko, tam gdzie pochłania złote promienie słońca oraz pokrywa się orzeźwiającymi kroplami porannego deszczu. Wojownik choć twardej był kości, to jednak ducha miał słabego i lękał się wspinać po gałęziach. Strach przed smakowaniem życia paraliżował go tak bardzo iż nawet nie próbował piąć się ku górze. Stał zatem na nieprzyjaznym gruncie i podobny do wielu innych czekał na jakieś nędzne ochłapy.
– Jest jeszcze coś o czym powinien Pan wiedzieć – zaczął mówić kapitan gdy łowca stał już w progu drzwi – Pańscy towarzysze nie zostali sprzedani w niewole, choć oczywiście znajdują się pod mym czujnym okiem. Ich życie zależy do tego czy wykona Pan me zadanie. Jeśli tak, wówczas cali i zdrowi powrócą do swych domów.
– A jeśli nie powiodą się me starania? – zapytał na odchodne zwiadowca.
– Wolę nie sprawdzać do czego jestem zdolny gdy coś nie przebiega po mej myśli – jasno wyraził się van der Heyden, nie pozostawiając wojakowi jakichkolwiek złudzeń.
Kraken uparcie płynął w kierunku północnego zachodu przyjmując na dziób dosyć silny wicher. Frank z niejednego pieca chleb jadł, toteż zręcznie manewrował ustawiając okręt w pozycji najdogodniejszej z możliwych w danej chwili. Tym sposobem po kilku dniach zmagań, hufiec znalazł się w Zatoce Czarnej, dalej zaś kierując się ku portowi w Węźle. O ile na otwartych wodach z trudem wypatrzyć można było jakiekolwiek statki, o tyle tutaj panował ruch jak w ulu. Prym wiodły oczywiście okręty pod banderą Ligi ale z innych państw również nie brakowało ich przedstawicieli. Nim Kraken wpłynął do portu, musiał niejako ustawić się w kolejce i oczekiwać sygnału zezwalającego na wpłynięcie do miasta. Gdy tylko okręt zacumował przy brzegu w dzielnicy zwanej Królewskim Nabrzeżem, Ruud poczuł ulgę. Nie należał do wytrawnych marynarzy, toteż każdorazowa styczność z suchym lądem pozwalał mu na nowo nabrać siły ducha.
Niemało został zaskoczonym Snijders gdy dowiedział się że zostaje puszczonym wolno. Ponieważ Christian van Hinkel znajdował się obecnie w podróży, Joost postanowił odroczyć audiencję u właściciela Konsorcjum. Długo jednakże uśmiech nie zagości na twarzy wojownika bowiem z obawy przed tym iż mógłby uciec z miasta przydzielono mu opiekuna. Był nim rosły najemnik Gunnar Ostlund pochodzący z dalekiej północy a nieco konkretniej z Korony. Persona ta miała towarzyszyć wojakowi na każdym jego kroku tak by ciągle pozostawał pod kontrolą Kompani. Pokręcił z niezadowolenia głową Ruud po czym długo się nie namyślając czym prędzej ruszył w sobie znanym kierunku. Jako, że nie miał przy sobie już ani grosza żwawo pomknął do Dzielnicy Handlowej, gdzie znajdowała się siedziba Kompani Dalekowschodniej. Przepastny, bogato zdobiony budynek aż raził po oczach swym przepychem. Podłogi, ściany i sufit wyłożone były najdroższymi kamieniami jakie znajdowały się w ofercie tutejszych budowniczych. Co więcej, dało się zauważyć niemały talent architektów, którzy mogli tutaj do woli wykazać się swym wizjonerskim kunsztem. Dla żołnierza nie miało to jednak większego znaczenia. Równie dobrze mógłby pobierać żołd w rozklekotanej stodole, byleby płacili. I w tym właśnie momencie Snijders przeżył swe pierwsze rozczarowanie po dotarciu do ukochanego Węzła. Wieść o jego niewypełnionej misji, lotem błyskawicy obiegła całą administrację w budynku. Nie było się jednak czemu dziwić skoro sam szef uznawał zdobycie porcelany za absolutny priorytet. Dla wojaka miało to przykre konsekwencje w postaci cofnięcia zaległego żołdu do czasu wyjaśnienia sprawy. Niezbyt miłe powitanie oddanego sprawie, usłużnego żołnierza który rzecz jasna pracował dla idei, nie zaś dla kruszcu. Tak bynajmniej rozumowali przełożeni Snijdersa i wielu im podobnych. Konsorcjum przyjęło za praktykę i rzecz niemalże normalną cięcie wypłat na każdy możliwy sposób szukając mniej lub bardziej sensownych wymówek. Powszechnie znane było przywłaszczanie sobie przez kompanię pensji poległych na służbie wojowników. Stosowano tutaj prostą, niewymyślną ale skuteczną zasadę a mianowicie naliczano żołd według stosownej stawki za każdy dzień służby. Gdy misja danego żołnierza dobiegała końca, otrzymywał on złoto i srebro. Jeśli zaś nie wracał żywy z wyprawy wówczas całość pieniędzy była rekwirowana. Niejedna rodzina domagała się zwrotu należności, ale Kompania ani myślała się ugiąć. Zresztą opłacała znawców prawa, którzy w sprytny sposób konstruowali umowy, tak że w oficjalny sposób niczego nie można było im zarzucić. Jako, że w ten niecny proceder zaangażowane były przedniejsze postaci w państwie „nic” nie można było z tym zrobić. Złodziejskie prawo obowiązywało i choćby człowiek dwoił się i troił to i tak by niczego nie wskórał.
Gotował się ze złości żołnierz i byłby dał w zęby flegmatycznemu urzędnikowi, gdyby nie opamiętał się w ostatniej chwili. Pewnie rosłe draby wyprowadziłyby go za próg budynku a urzędnik domagał się pieniężnej rekompensaty. Tak oto niepocieszony, rozgoryczony i ogólnie zły na cały świat Snijders wybiegł na zewnątrz. Chłodny, silny wiatr nieco ostudził jego gorącą głowę, nakazując mu skierować się do swego domu. Ruszył więc wąskimi, brukowanymi uliczkami na południe mijając po drodze magazyny pełne towarów oraz pracujących robotników. Przechodząc przez Dzielnicę Czerwonych Latarni wręcz nie mógł oderwać oczu od zarabiających na chleb ślicznotek z różnych części Krain. Byłby sobie ulżył w cierpieniu gdyby posiadał odrobinę grosza przy duszy. Żałował, że zostawił Gabi wszystko co wówczas posiadał. Nie mógł przecież powiedzieć że uda mu się dożyć czasów gdy kroczyć będzie swobodnie po Węźle. Przyspieszył znacznie kroku, chcąc mieć za sobą widok prężących się dziewczyn o których teraz mógł jedynie pomarzyć. Wkraczając do rozległej dzielnicy biedoty w której zresztą mieszkał, odniósł wrażenie że ma do czynienia z innym światem. Pierwsze co go uderzyło to wszechobecny smród wylewanych przez okno pomyj oraz fekaliów wprost na zatłoczone ulice. Tutaj nikt się nie patyczkował ani nie czuł sentymentów o skrupułach nie wspominając. Trzeb było mieć oczy dookoła głowy i szybkie nogi, w przeciwnym wypadku z łatwością można było zarobić nieczystościami w głowę. Póki co miał Ruud. Póki co miał Ruud jedno i drugie co w odniesieniu do przytoczonych informacji okazało się dla wojaka zbawiennym. Poza tymi osobliwościami równie łatwo można było stać się ofiarą kieszonkowców czy innych oprychów. Kradzieży wojak się nie obawiał gdyż był biedny jak Konsorcjum, gdy przychodził dzień wypłat. Tyle, że żołnierz w odróżnieniu od Kompani był naprawdę bez grosza. Co się zaś tyczy łotrów szukających zaczepki to wojak dawał sobie z nimi radę. Jeśli tylko miał za pasem zatknięty kozik czy cięższy oręż wówczas stosował je bez oporów. Nauczył się, że w pewnych sytuacjach nie ma sensu bawić się w dyplomatę i szukać tak zwanych pokojowych rozwiązań. Wyciągnął broń Ruud i ciął łotrzyków co sił w ramionach. W ten sposób w samym tylko Węźle zadźgał co najmniej kilku złodziejaszków. Reszta zwykł sięgała po rozum do głowy i czym prędzej umykała.
Stojąc przed drzwiami prowadzącymi tym razem do wnętrza swego domu, przeżył nie pierwsze już rozczarowanie łowca. Właściwe to było owe wrota niemal całkowicie pogruchotane i ledwie trzymały się nadszarpniętej futryny. Najwyraźniej ktoś w niezbyt wyszukany sposób próbował włamać się do przybytku. Sądząc po na wpół rozwartych wrotach uczynił to skutecznie. Popatrzył zrezygnowany Ruud na Ostlunda, lecz ten odpowiedział mu zimnym, obojętnym spojrzeniem. Nawet nie łudził się żołnierz, że we wnętrzu zastanie coś innego niż totalną demolkę. Ku swemu niezadowoleniu czy rozpaczy nie pomylił się ani trochę w swych kalkulacjach. Poniszczone meble w strzępach walały się po podłodze, pomiędzy porozrzucanymi, pustymi butelkami. Ponad całym tym syfem unosił się smród moczu, kału i wymiocin. Ktoś urządził sobie melinę pierwszej klasy a co ciekawe Snijders zastał użytkowników. Trzech zarośniętych i brudnych obwiesi leżało w własnych fekaliach i na próżno wojak próbował ich dobudzić. Pomyślał, że gorzej już chyba być nie może. Nie dość, że bez grosza, dachu nad głową to jeszcze ciążyło nad nim widmo śmierci. Skąd mógł wiedzieć, że starania Franka dojdą do skutku a on sam uchroni się od zguby? Tego nie mógł być pewien do czasu aż osobiście spotka się z Christianem i otrzyma stosowne potwierdzenie.
Tymczasem jeden z ochlejmord zaczął najwyraźniej budzić się z słodkiego snu. Prędko doskoczył do niego tropiciel i zaczął go cucić nie przebierając w środkach. Nie było yo zadanie łatwe, ale w końcu pijus zyskał świadomość i nadawał się do przeprowadzenia z nim krótkiej rozmowy.
– Masz kłopot chłopie – pogroził Snijders – Po tym co ujrzałem w swym domu, nie powinniście liczyć na nić więcej jak sztylet wbity w pierś!
– Jaka to twoja chałupinka?! – ochrypłym głosem zaczął bulwersować się pijak – Dom kupiłem od Kompani i gówno ci do tego, ty kozi bobie! Papier mam na to i basta!
– Pokaż, bo inaczej nie wyjdziesz stąd żywy! – zaczynał tracić cierpliwość żołnierz.
– Tam jest, weź se! – pokazał ciągle zamroczony moczymorda na rozbitą szafkę.
Snijders gorączkowo zaczął przeszukiwać szuflady w poszukiwaniu dokumentu. Wiedział, że mógł stracić majątek na rzecz Konsorcjum, gdyż kontrakt który podpisał zawierał taką klauzulę. Mówiła ona o tym, że w przypadku niewypełnienia misji wojownik musi ponieść z własnej kieszeni koszty wyprawy której przewodził. Ruud podobnie jak wielu innych w służbie van Hinkela do bogatych nie należał. Nie miał na tyle grosiwa by wpłacić kaucję zabezpieczającą kontrakt. Wybrnięto jednak z tej sytuacji biorąc pod zastaw dom. Odnaleziony dokument potwierdził najgorsze przypuszczenia wręcz załamanego już zwiadowcy. Usiadł na rozklekotanym krześle i zwiesił głowę niedowierzając temu co się działo. Człowiek w własnym kraju, ba własnym domu był jawnie okradany.
– Te paniczu, spieprzaj mi stąd zanim zawołam straże! – chrypliwy głos wyrwał z zamyślenia Snijdersa. Powstał na nogi i ruszył ku wyjściu. Nim jednak opuścił swój dawny dom wziął odwet na niewinnym, nowym właścicielu. Stłukł go tak mocno, że tamten zalał się juchą i stracił przytomność. Miał w pamięci wojak treść przeczytanego dokumentu i wiedział, że swych roszczeń powinien szukać w siedzibie Konsorcjum. Być może ktoś zadał sobie trud i zebrał część osobistych rzeczy z domostwa, po czym zamknął je w stosownej skrytce. Tchnięty tą ideą ponownie trafił przed oblicze wygodnie usadowionego za biurkiem urzędasa. Niewiele energii ów człek wkładał w przeglądanie papierów i na nic zdały się ponaglania Ruuda. Musiał czekać cierpliwie aż jegomość po drugiej stronie dopije cieczy z pucharu i przegryzie ciasta.
– Pan Ruud Snijders, tak? – dopytywał się urzędnik oczu nie odrywając od dokumentów.
– Czy do czasu, kiedy byłem tu ostatnim razem tak bardzo się zmieniłem, że mnie Pan nie pamięta? – zniecierpliwiony wojak bliski był złapania rozmówcy za gardło i zmniejszenia mu dopływu tlenu do mózgu. Sądząc po opieszałości niewielki chyba użytek rozbił z tego organu biały kołnierzyk. Możliwe, że byłby nawet zdolny funkcjonować nie najgorzej gdyby go w ogóle nie posiadał.
– Mam dla Pana niepomyślne wieści – wcale nie było przykro gryzipiórkowi z powodów o których nieco dalej wspominał – Pańska posiadłość zgodnie z klauzulą zabezpieczającą kontrakt została przejęta przez Konsorcjum a następnie wystawiona na aukcji. Mam natomiast kilka rzeczy, które zostały z domu zabrane zgodnie z pańskimi zaleceniami na wypadek tegoż nieszczęścia.
– W takim razie powinna tam być nieco monet – ucieszył się żołnierz, lecz uśmiech ten szybko został zgaszony przez skrybę, który oznajmił:
– Istotnie zabezpieczyliśmy dwieście srebrników, lecz opłacenie depozytu kosztowało Pana trzysta. Jak nie trudno policzyć jest Pan winien Kompani jeszcze odrobinę grosza. Nasza firma dba jednak o swych pracowników, zwłaszcza tak oddanych idei jak Pan. My nie jesteśmy nieczułym molochem, naprawdę przejęliśmy się pańskim losem i w akcie zrozumienia oraz dobrej woli anulujemy zaległości. Wychodzi więc Pan na zero co nie jest takie złe.
– Proszę o zwrot mych rzeczy – zdruzgotany, ledwie wyszeptał te kilka słów łowca.
Otrzymując płócienną torbę zawiązaną sznurkiem wyszedł z pokoju i usiadł sobie na ławce. Zajrzał do wnętrza lecz poza ubraniami nie znalazł niczego innego. Gdyby był tutaj chociaż jakiś pierścień czy łańcuszek, wówczas wymieniłby go na pieniądze. Ostatnią myślą jaka trzymała go przy życiu było udanie się do jednego ze swych dawnych przyjaciół. Wprawdzie więzy wytworzone pomiędzy tymi postami nie były nadzwyczaj silne to jednak wojacy od czasu do czasu spotykali się wspominając dawne wojaże. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem gdy przytoczę słów kilka, które wypowiedział kompan z przeszłości. Oczywiście uczynił to zza drzwi, nawet ich odrobinę nie uchyliwszy. W skrócie brzmiało to mniej więcej tak: „Odejdź i już nigdy więcej nie zbliżaj się do mnie i mojej rodziny. Znajomość z Tobą to dyshonor i pewność ściągnięcia na siebie kłopotów. Idź precz!”
I pomyśleć, że swego czasu człowiek ten powiedział: „Ratuj mnie przyjacielu i nie pozwól popaść w biedę”. Po tym zaś jak wyszedł na prostą dodał: „Pamiętaj o tym, że jak ci się noga podwinie, drzwi domu mego są dla ciebie zawsze otwartymi.” Ach ta przewrotność losu i natury ludzkiej.
Słońce skryło się za chmurami, poza tym pora dnia zmuszała je do powolnego upadku. Nim się zorientował w sytuacji wojownik, szarówka pochłonęła ulice i kto wie co by było dalej gdyby nie oświetlono ulic lampami naftowymi. Specyfik ten obok prochu uważano za jedno z największych dobrodziejstw współczesnego świata. Ta dość kosztowna inwestycja podkreślała jednak bogactwo miasta zaś mieszkańcom znacząco ułatwiła egzystencję. Co więcej pośród tychże świetlików w Węźle zaczynało tętnić życie. O ile bowiem lud za dnia pracował, o tyle wieczorami tłumnie wylegał na ulice. Okupowano wówczas parki, skwery, deptaki oraz wszelkie miejsca gdzie można było odetchnąć od trudów codziennego dnia. Dla Ruuda nadejście nocy nie oznaczało jednak niczego dobrego. Nie miał gdzie złożyć się na sen, nie mówiąc już o tym by napić się kufla piwa po ciężkim dniu. Z pomocą przyszedł mu jednak rosły stróż, tak mu powiadając:
– Uprzedzono mnie zawczasu o nieprzyjemnościach które mogą na ciebie czekać po powrocie do Węzła. Polecono mi również oznajmić ci, że w razie kłopotów znajdzie się dla ciebie zakwaterowanie na Krakenie. Nim jednak noc na dobre rozgości się ponad naszymi głowami, powinieneś udać się do van der Heydena. Jeszcze przed nastaniem świtu ma zamiar wypłynąć na kilkudniowy rekonesans po morzach. Decyduj więc co czynić?
Odrobinę zdezorientowany żołnierz przez dłuższą chwilę milczał tak jakby pochłonęła go niemoc zaś rezygnacja odebrała wolę samostanowienia. Trwało to na tyle długo, iż Gunnar zaczął podejrzewać, że jego współtowarzysz oszalał wskutek nagromadzonych nieszczęść. Ostatecznie jednak mowa na nowo rozgościła się na ustach łowcy, który krótko rzucił:
– Prowadź, szkoda czasu!
Ostlund bez zawahania poderwał się z siedziska zgodnie z życzeniem Snijdersa. Nieco drobniejszy kompan ociężale podniósł się tak jakby w ciągu jednego dnia przybyło mu co najmniej dziesięć lat. Było to jednak całkiem zrozumiałe, biorąc pod uwagę fakt że stracił prawie wszystko to co udało mu się do tej pory zdobyć. Miał przecież poważanie u włodarzy Kompani a gdyby było inaczej już dawno gryzł by piach od spodu. Ostatecznie więc nie było tak źle skoro miał szansę odkupić się i stanąć na nogi. Trochę złorzeczył na siebie samego a zwłaszcza na własną chciwość, która sprowadziła nań kłopoty. Podpisując kontrakt na wypełnienie misji miał przecież świadomość, że ryzykuje utratę całego dobytku. W grę jednak wchodziły naprawdę wielkie pieniądze i wizji ich zdobycia nie mógł oprzeć się żołnierz. Co więcej zadanie było priorytetowym dla Christiana van Hinkela, co w przypadku pozytywnego rozstrzygnięcia pozwoliłoby tropicielowi wkupić się w łaski właściciela Konsorcjum. Była to więc przednia jeśli nie jedyna okazja w życiu by wejść przebojem w zamknięte środowisko salonowców. Pomiędzy takimi człowiek nie zginie o ile oczywiście nauczy się pożądanych w życiu codziennym cech takich jak chamstwo, przebiegłość i wyrachowanie. Nawet jeśli gardził łowca ludźmi tego pokroju to jednak liczył na znajomości w odpowiednim środowisku. Wówczas łatwiej załatwić sobie interesujące sprawy, przedostać się do odpowiednich ludzi czy w skrócie wyjść na swoim. Wojownik po prostu dość miał ciągłej walki zarówno z uzbrojonymi łotrami jak i złodziejskim państwem. Marzyło mu się zarobić nieco grosza, wyprowadzić gdzieś w urokliwe i wolne od ludzi miejsce. Nie musiałby wówczas słuchać ciągłych narzekań przełożonych, ani żalów poszkodowanych przez los. Wreszcie w spokoju usiadłby nad stawem i zaczął doceniać każdą chwilę sam na sam z sobą.
Niemalże senne marzenia skonfrontowane zostały z rzeczywistością, zmuszająca do życia w ciągłym biegu bez chwili wytchnienia. Swego rodzaju budzikiem okazał się Kraken zacumowany w porcie a którego prędko wychwycił wzrok tropiciela. W towarzystwie siłacz bez przeszkód dostali się na jego pokład, gdzie przywitał ich gromkim śmiechem Theo Moosberg.
– Ho ho, nasz poszkodowany przyjaciel najwyraźniej został bez dachu nad głową – odrobinę prześmiewczo i zadziornie mówił bosman – kto wie, być może okręt ten stanie się w przyszłości twym jedynym domem? Tutaj nie brak takich, którzy potracili majątki i rodziny.
– Zastałem kapitana? Muszę z nim zamienić kilka słów – niezbyt ochoczo wlókł się po pokładzie Ruud.
– Niebawem winien powrócić z siedziby Konsorcjum – odrzekł Moosberg – Zdążysz jeszcze się z nim rozmówić. Teraz zaś chodź zemną, pokażę ci twą koję. No , nie patrz tak na mnie zdziwionym wzrokiem. Spodziewaliśmy się ciebie.
Niezbyt zadowolony był zwiadowca z zaistniałej sytuacji, ale w chwili obecnej lepszego lokum nie mógł znaleźć. Być może po wykonaniu zadań, które oczekiwały rozwiązania wyjdzie na prostą? Nadziei tej trzymał się żołnierz od samego początku nieszczęść, które spadły na niego tego dnia. Podczas gdy duch jego swobodnie wędrował po wybujałych traktach, ciało podążało za bosmanem. Tropiciel otrzymał kajutę skromną, ale całkiem przywozicie urządzoną. Dzielić ją miał ze swym opiekunem a raczej stróżem nie odpuszczającym go ani na krok. Wojakowi niewiele czasu zabrało poukładanie w szafce marnej garstki ubrań. Najemnik zaś musiał odrobinę się natrudzić by zrzucić z swych ramion kolczugę, oręż oraz wszelkie zbrojne oporządzenie. Po tym krótkim wstępie Ostlund przymierzył się do swego, nowego łoża. Jako, że był człekiem o mocarnej budowie ciała, niełatwo przyszło mu ułożyć się wygodnie na posłaniu. Snijders co prawda sypiał w wygodniejszych posłaniach, lecz ta ja na armijne warunki była całkiem znośna. Niebawem ponownie nowych lokatorów odwiedził bosman i oprowadził po niemalże wszystkich zakamarkach okrętu. Wojak zdążył ledwie spamiętać część z tego co mu rzekł Theo, lecz specjalnie się tym nie przejmował. Jak sądził zdąży jeszcze w dość krótkim czasie dokładnie przyjrzeć się każdej części Krakena. Odczuwając potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza wyszedł na pokład Snijders. Teraz już panowała głęboka noc jako, że był to dopiero początek lutego i słońce wcześnie kładło się spać. Od czasu do czasu sypał z nieba drobny śnieg, ale nie mógł on w żaden sposób utworzyć grubej warstwy. Wiatr zaś hulał silny i zimny, zmuszając wojaka do wsunięcia kaptura na czubek głowy. Rozmyślał nad sytuacją w której się znalazł i przeczuwał w tym wszystkim podstęp. Znał doskonale sztuczki Kompani wiedząc do czego ta jest zdolną. Możliwe że Joost van Hinkel dołożył starań by uprzykrzyć mu życie w najgorszy możliwy sposób. Wiedział przecież wojownik o skrywanym przez niego sekrecie i stąd też Joost usiłował na swój sposób wypędzić go z Węzła. Dla wspomnianego van Hinkela byłoby wprost cudownie gdyby Ruud wyprowadził się gdzieś daleko od Ligi. Gdyby tak się stało nie musiałby się obawiać tego, że łowca podzieli się rewelacjami na jego temat z grupą salonowców. Ruud był niemalże pewien, że za jego kłopotami stoi Joost, choć nie mógł mu otwarcie niczego zarzucić. Umowa którą sporządził van Hinkel była wprawdzie niekorzystna dla wojaka w przypadku niepowodzenia misja licz w świetle prawa całkowicie legalna. Zresztą sam wiedział co podpisuje a jeśli czegoś nie doczytał, pretensje winien mieć do samego siebie. Pomny tych wydarzeń, Ruud postanowił przy następnej nadarzającej się okazji uważnie przyjrzeć się zaproponowanemu kontraktowi. Nawet jeśli gra toczyła się o jego życie to nie tracił głowy i myślał nad tym jak uszczknąć dla siebie jak najwięcej.
– Witaj paniczu, niewiele czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania – wyrwał z zamyślenia tropiciela kapitan.
– Witaj panie – ukłonił się myśliwy – Wprawdzie byłoby znacznie przyjemniejszym spotkać się w odrobinę bardziej sprzyjających okolicznościach, lecz człek nie jest w stanie przewiedzieć dróg w które pchnie go los.
– Pozwolę sobie nie zgodzić się z tą opinią – wyraźnie zaakcentował opór Frank – po części ma Pan rację twierdząc że zawsze wydarzy się coś czego nie przewidzieliśmy. Nie ulega jednak wątpliwości, że tylko patrząc daleko wprzód osiągnąć można wspanialsze zwycięstwa niż te niemalże rzucane nam pod nogi.
– Trudno wybiegać w przyszłość, kiedy życie zmusza do zajmowania się tym co najistotniejsze teraz czyli przetrwaniem z dnia na dzień – ani myślał łowca odstępować od swych racji.
– Możliwe, że uczyniłby Pan swe życie pełniejszym gdyby zechciał każdego dnia dołożyć cegiełkę do tych pozornie nieosiągalnych celów – kapitan przejawiał siłę woli niezłomną tak bardzo, iż graniczyła niemal z fanatyzmem.
– Ale czy Panu udało się do tej pory poznać choć skrawek tej słodyczy którą wychwala? – powątpiewał Ruud w możliwość realizacji wybujałych marzeń van der Heydena – Ileż to już lat poświęcił Pan tej pielęgnowanej, wspaniałej wiktorii? A czyż choć raz miał Pan w zasięgu ręki wspomniany cel?
– Istotnie do tej pory musiałem obejść się ze smakiem – zafrasowany Frank drapał się po brodzie – Wiele to już pracy kosztowało mnie zdobycie stosownej wiedzy, choć jak zawsze jestem o krok od celu. Pan jednak zdaje się wątpić w sensowność podjętych przeze mnie działań.
– Rzeczywiście Pańskie marzenia są dla mnie abstrakcją choć wcale ich nie ganię – mówił Ruud – Jako człek o bardzo przyziemnym spojrzeniu, nie ogarniam tego co Pan dostrzega. Mam jednak powody, by sądzić że Pan także zaczyna powątpiewać w końcowy sukces czy sens wkładanego wysiłku. Być może potrzebuje Pan potwierdzenia słusznie czynionych starań lecz jak ich nie dostarczę. Nie znam Pana na wskroś ale pokuszę się o drobną ocenę. Odnoszę wrażenie, że goni Pan za niedoścignionym, bowiem stanowi to tarczę przed realnym światem. Pan się boi życia i ten strach maskuje niezwykłą odwagą czy niedoścignionym wręcz wizjonerstwem.
– Jest Pan bardzo blisko sedna sprawy – pochwalił kompana Frank, choć uśmiech na jego twarzy znikł bezpowrotnie – Nie ja jeden mam chorą duszę i na próżno szukać w świecie kojącego leku. Być może czas leczy rany, a może tylko przyzwyczaja do bólu? Czasem codzienność wydaje się nieznośną pomimo otaczającego luksusu, godnej szacunku reputacji czy innych miraży. To wszystko jest jednak iluzją pozwalającą przykryć tkwiące w człowieku prawdziwe tęsknoty. Dopóki kolorowa chusta przykrywa duszę, dotąd też łudzimy się pozorną pomyślnością. Kiedy jednak stajemy nadzy przed samymi sobą, uświadamiamy sobie to o czym naprawdę marzymy. Wówczas pozostaje smutek i żal ciemniejszy niźli czarna smoła.
Ciepłe, letnie promienie słońca muskały twarz kapitana. Światło uderzające go w oczy było tak samo przyjemnym jak i uciążliwym. Skrył się więc w cieniu van der Heyden przed skwarem dobierającym się do ciała. Pod osłoną dębu i jego rozległej powierzchni mógł odetchnąć po ciężkim dniu. Praca przy ścince drzew była dostatecznie męczącą, choć przywoływała uśmiech na licach kapitana. Obcowanie z naturą pozwalało mu nasycić się pozytywną energią na dobre kilka dni. Teraz zaś znużony przysnął oparty o korzeń oddając się sennym marzeniom. Stracił rachubę nie mogąc oddzielić świata realnego od wyśnionego. Pogubił się w tym tak bardzo, iż dopiero jakiś niewyraźny głos wyrwał go z krainy cudów i dziwów.
– Ana? – wymamrotał ledwie słyszalnym głosem, równo z chwilą gdy poczuł na swych policzkach delikatne kobiece dłonie. Jej zapach miodowych włosów o takiż samym ubarwieniu oplatał jego lica. Tęskniąc za swą oblubienicą prędko wróciła mu przytomność umysłu. Ona zaś radując się jego widokiem uśmiechnęła się szeroko i złożyła mu pocałunek na ustach.
Ocknąwszy się dostrzegł znajomo wyglądające miejsce i choć nadal znajdował się pod dębem, to jednak coś napawało go obawami. Zdało mu się, że już kiedyś znajdował się w podobnej by nie powiedzieć identycznej sytuacji. Spoglądając na kobietę rad był mając ją przed sobą w całej okazałości, choć rozum nie wiedząc czemu przestrzegał go przed tym co widział.
– Czemu się smucisz? Czyżby wspomnienie o mnie trosk ci przydawało? – pytała kobieta, odrobinę zaskoczona obojętnością van der Heydena.
– Nie, wręcz przeciwnie – szybko zaprzeczył Frank – Nie sądziłem, że kiedykolwiek drogi nasze ponownie się skrzyżują. Myślałem, że odeszłaś na zawsze.
– Może i bym chciała w końcu uwolnić się od krępujących mnie więzów – poruszyła ramionami niewiasta, spoglądając jednocześnie w niebo – Dopóki jednak trwam w twej pamięci, dotąd też dane jest mi stąpać pomiędzy tobie podobnymi. Czuję się już tym trochę zmęczona, choć przyrzekłabym że ty wyglądasz po dwakroć marniej.
Zażartowała sobie Ana z dowódcy Krakena, nalewając mu do kubka świeżego mleka. Po chwili zaś wcisnęła w jego dłoń kromkę chleba.
– Chwila ta przypomina mi dawne czasy – zamyślił się kapitan – Droga którą obraliśmy powiodła nas na manowce. Śniadanie to przypomina mi o wspaniałych czasach, gdy znajdowaliśmy u siebie wzajemne zrozumienie. Teraz zaś pozostała nam tylko namiastka tych wspaniałych dni.
– Dobrze, że chociaż skrawek tych przyjemnych wspomnień w nas pozostał – przyznała rację kapitanowi złotowłosa – Ty jednak pochłonięty jesteś w bezkresnym żalu, który pęta me stopy i dłonie niczym stalowe kajdany. Czyż nie łatwiej byłoby nam podążyć własną drogą i pozwolić się ponieść swobodnej fali?
– Nie mogę pogodzić się z tym brzemieniem, które spadło na me barki – otarł pot z czoła van der Heyden – Czuję w sobie ogromna moc, tę która nie lęka się żadnych przeszkód i nie ima jakichkolwiek granic. Czy to mało by móc cały świat schwytać i podarować ci jak na dłoni?
– Ciągle gonisz za legendą – odwróciła się plecami do mężczyzny niewiasta – Nie chcę twych prezentów zrodzonych z pychy. Nie mogłeś po prostu być zemną? Tak zwyczajnie, bez uganiania się za mrzonkami. Nie dla mnie wyczekiwanie w strachu na twój powrót. Powinnam była tutaj nie przychodzić, ale ty mi na to nie pozwalasz. Chcę odejść, zrozum to że nasz czas już minął.
Zasmucony kapitan objął niewiastę ale ta nie miała dla niego już promyka światła, ni ciepła rodzącego nadzieję. Była zimna jak lód tak bardzo iż dreszcz chłodu wstrząsnął jego ciałem. Jeszcze mocniej zatrząsł się w chwili gdy uświadomił sobie że to po jego stronie leży niezaprzeczalna wina. Był jednak zbyt dumnym by pogodzić się z losem, toteż już w swym umyśle kreślił plan, który pozwoli mu naprawić błędy. A więc kolejny raz nie wyciągnął odpowiedniej nauki z lekcji. Nie zawsze bowiem można los schwycić za głowę i poprowadzić go ku swym pragnieniom. Niekiedy trzeba pozwolić ciału i duszy swobodnie podryfować.
Osobiście, będac jednym z napastników, zabrałbym konie po tak znacznej wiktorii: aboslutnie ich nie zatłukiwalbym. ostatecznie zarżnąłbym... . Po pierwsze --- konie zawsze są cennym lupem. Po drugie --- jeżeli nawet nie umie się jeździć, konia można prowadzić za uzde labo cugle. I po trzecie --- mimo wszystko, koń to chodząca spiżarnia, a mięso końskie wcale nie jest takie złe.
A tym tekście wszystko, od a do zet, jest do dopracowania.
Pozdrówko.
Przykro mi, przepraszam po stokroć, ale nie sięgnę po żadną z kolejnych części Twego dzieła, Autorze. Chyba, że poddasz już wstawiony tekst oraz jego dalsze fragmenty wnikliwej korekcie, tak merytorycznej (patrz uwaga Rogera, dla przykładu), jak językowej. Jej zapach miodowych włosów o takiż samym ubarwieniu oplatał jego lica. Tęskniąc za swą oblubienicą prędko wróciła mu przytomność umysłu. Nad takimi zdaniami trzeba za długo kombinować w poszukiwaniu odpowiedzi na szkolne pytanie, co też autor chciał przez to powiedzieć.
Przeczytałam kilka pierwszych akapitów i przeraziłam się. Resztę tekstu przejrzałam. Z przykrością stwierdzam, że zostałam porażona ilością błędów. Wszelkich możliwych. Niniejszym oświadczam, że mimo najlepszych chęci, nie jestem w stanie kontynuować lektury, że o łapance nie wspomnę.
Jeśli dziewięć pozostałych części tego dzieła prezentuje podobny poziom, to Autor ma przed sobą kilka miesięcy wytężonej pracy.
„Krople krwi o słodkim smaku napływały do ust leżącego na wznak mężczyzny”. –– Czy mężczyzna miał krwotok z nosa, czy krew kapała z góry?
Skąd krwawi człowiek, skoro, gdy leży na wznak, krew kroplami napływa do ust?
„Oczy jego utkwione były w biało szarych obłokach…” –– Oczy jego utkwione były w biało-szarych obłokach…
„Przenikliwy chłód wstrząsający jego ciałem, na przemian z bólem rozchodzącym się po kończynach dawał mu do zrozumienia, że nie nadszedł jeszcze jego czas. Myśl ta tchnęła w jego serce odrobinę nadziei”. –– Nadmiar powtarzających się zaimków.
„…gotów był legnąć bez tchu pośród innych nieszczęśników. Wiele razy udowadniał innym a zwłaszcza sobie…” –– Powtórzenie.
„Człowiek niekiedy poznaje swe pragnienia dopiero w chwili gdy odartym zostaje z złudzeń”. –– Człowiek niekiedy poznaje swe pragnienia dopiero w chwili, gdy odarty zostaje ze złudzeń.
„Proszę pana... proszę pana! – człek stojący ponad rozbitym wojakiem…” –– Ja napisałabym: Proszę pana... proszę pana! – człek stojący ponad rannym wojakiem…
„Żołnierz z równą brutalności co i ostatni cios, wyrwany został z półsennych marzeń do rzeczywistości”. –– Czy żołnierz i ostatni cios, razem półsennie marzyli? ;-)
Jakkolwiek nie jestem pewna, czy dobrze odczytuję zdanie, napisałabym: Żołnierz, z brutalnością równą ostatniemu ciosowi, został wyrwany z półsennych marzeń i przywrócony rzeczywistości.
„W chwilę później z wsparty ramieniem zaaferowanego chłopaka usiadł i ściągnął hełm”. –– Proszę o wyjaśnienie, co Autor chciał powiedzieć.
„Nim doszedł do siebie ciężko dysząc, lustrował okolicę”. –– Lustrować, to bacznie się przyglądać. Jak półprzytomny człowiek mógł lustrować okolicę? ;-)
„Widok który ujrzał sprawił mu ból niemniejszy…” –– Widok który ujrzał, sprawił mu ból nie mniejszy…
„Psiakrew! – zaklął wojownik spluwając czerwoną juchą”. –– I od razu wiem, że wojownik nie był arystokratą. ;-)
„Zerwał się na proste nogi i już miał biec gdy opadł z sił i legł na kolanach”. –– Cieszę się, że wojak nie ma krzywych nóg. ;-) Jednocześnie proszę o objaśnienie, jak się lega na kolanach, bo do tej pory nie wiedziałam, że można leżeć na własnych kolanach. ;-)
„Wody - niemalże szeptem wyrzucił z siebie żołnierz te oto słowa…” –– Żołnierz powiedział jedno słowo, dlaczego Autor twierdzi, że słów było wiele?
„Młodzian nie dokończył swej mowy, gdyż machnięciem ręki przerwał mu wojownik”. –– Ja napisałabym: Młodzian nie dokończył, gdyż wojownik, przerwał mu machnięciem ręki.
„On wraz z kilkoma pokiereszowanymi kompanami ledwie zdolnymi byli stać o własnych siła…” –– On, wraz z kilkoma pokiereszowanymi kompanami, ledwie zdolni byli stać o własnych siłach…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Szykuje się długa opowieść :)
Niestety, po przeczytaniu kilku zdań w pierwszym akapicie, odpadłem. W zasadzie wszyscy już napisali, to co sam chciałbym napisać, więc podaruję sobie. Tekst jest tak słaby, że nadaje się tylko do kosza lub napisania zupełnie od nowa. Poznawszy wpierw wszystkich zasad poprawnej pisowni języka polskiego, i to od podstaw.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Odpadłam po pierwszym. Krew ma bardziej żelazisty smak niż słodki. Chyba każdemu się zdarzało skosztować swojej krwi. Jak dla mnie tego tekstu nie da się uratować. Za dużo w nich baboli językowych i merytorycznych. Wracaj do nauki Polskiego, dziecko.
Tekst jest zły. Proponuję nieco podszkolić się w rodzimym języku, czytać, czytać i ćwiczyć (niekoniecznie jeszcze publikować). Kiedyś powinno być lepiej.
Wracaj do nauki Polskiego, dziecko.
Całkowicie zbędny protekcjonalizm, szczególnie u kogoś, kto przymiotniki w środku zdania pisze z wielkiej litery.
Widzę, przypadkiem musiałam wcisnąć shift. Mój błąd...
Poza tym poradzę jedną rzecz. Pisz narazie zamknięte formy od 15 k do 30 k znaków. To bardzo pomaga w zapanowaniu nad formą.
Drogi Autorze napisz coś krótszego. To jest za długie, pomysł może i dobry, ale niestety początek trochę nudzi. Dlatego też nie udało mi się przebrnąć przez całość. Krótszy tekst łatwiej przeczytać, znajdziesz więcej czytelników i recenzentów, którzy ocenią całość, a nie tylko początek.
Język i opanowanie tekstu zdecydowanie łatwiej szlifować na krótszych tekstach. Poczytaj o przecinkach.
pozdrawiam
I po co to było?