- Opowiadanie: Izbor - Pierwsza Krew (cz.I)

Pierwsza Krew (cz.I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pierwsza Krew (cz.I)

Drugie opowiadanie o Izborze. Z tego co zauważyłem, zamieszczanie całych opowiadań, jest mało efektowne, dlatego tym razem będę dodawał częściami. Jeśli ktoś zechce zapoznać się lepiej z historią, zapraszam do przeczytania pierwszego opowiadania, które jest wstawione w całości.

 

Życzę miłej lektury.

 

 

KARCZMA

Trzydzieści lat później

 

 

Karczma „Pod Zdechłym Kotem” była jednym z moich ulubionych miejsc. Prowadził ją Ernest Wolin, który odziedziczył cały majątek po swoim ojcu. Jego ojca zresztą bardzo dobrze znałem. Miał wobec mnie ogromny dług wdzięczności za wydarzenia z przeszłości. Spłacał go w postaci najlepszego apartamentu, prywatnej loży oraz darmowego dostępu do wszystkich produktów. Intrygowało mnie, dlaczego gospoda nosiła tak dziwaczną nazwę. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, zawdzięczała ją pierwszemu właścicielowi. Łapał on okoliczne koty, przerabiając je na kiełbaski oraz mięso do gulaszu i wielu innych specjałów. Niczego nieświadomy klient konsumował potrawy ze smakiem, prosząc szefa kuchni o dokładkę. Kompletnie nic się nie marnowało. Niestety, po paru latach swojej działalności został złapany i powieszony. Oczywiście nie za zabijanie małych kotów – a za uprawianie dzikich orgii z trupami. Najlepiej już trochę podgniłymi. W samotne noce, bez sztywnych kochanek, zaspakajał swoje seksualne potrzeby, waląc konia w pustym pokoju. Czynność tę wykonywał w bardzo wyrafinowany sposób. Martwego kotka umieszczał odbytem na swoim nabrzmiałym kutasie. Po takim zabiegu zwierzak miał istną masakrę z wnętrzności. W ostatnich słowach właściciel karczmy przyznał się publicznie do wszystkiego, dodając to i owo. Umierał z uśmiechem na ustach, widząc jak ludzie z zaskoczeniem oraz ogromnym obrzydzeniem przyjęli do wiadomości trudną prawdę. Nie ma się czemu dziwić – jedli kociaki nafaszerowane spermą gospodarza. Życie jest pełne niespodzianek, a czasami dowiadujemy się o nich w najmniej oczekiwanych momentach.

Powoli zapadał zmrok, a w karczmie robił się coraz większy tłok. Miałem dogodną pozycję do obserwowania pijackich uciech. Nikt mi nie przeszkadzał, nikt mnie nie widział. Wstęp do strefy dla najlepszych gości był kontrolowany. Kelnerki skrzętnie manewrowały z tacami między klientami. Jedne podawały zamówienia, drugie dopiero je przyjmowały. Jedyny napiwek, na jaki mogły liczyć od pospólstwa, to klaps w dupę. Kto mądry będzie dawał ostatni grosz, jeśli mógł go przeznaczyć na alkohol? Dziewczyny musiały mieć naprawdę twarde tyłki. Niektóre, żeby dorobić co nieco na boku, ofiarowały swoje wdzięki zamożniejszym klientom. W pustym pokoju do wynajęcia, w magazynie na workach z mąką albo oralnie pod stołem w ustronnym miejscu. Jak kto wolał. Miałem raz przyjemność skorzystać z usług Aolii. Jak na swój młodziutki wiek znała całkiem sporo łóżkowych sztuczek. Niestety, jej pochwa przypominała wyświechtany kawałek mięsa. Materiał, którym pracowała, szybko się zużywał, a nikt jej nowej cipki nie zafunduje. Chyba że sama uzbiera odpowiednią kwotę, w co śmiem wątpić.

Nalałem wina do szklanego kieliszka. Wypiłem zawartość jednym haustem, zagryzając posmak żółtym, podziurawionym serem. Trunek był naprawdę przedni. Wytrawny, o wiśniowej barwie. W smaku dało się wyczuć śliwkę i czarny pieprz. Niestety, kompletnie się na tym nie znałem. Kiedyś czytałem kilka mądrych ksiąg o rodzajach win. Wiedza kompletnie bezużyteczna, aczkolwiek przydatna w pewnych momentach.

Moją uwagę przykuła para mężczyzn siedzących przy jednym z długaśnych stołów. Każdy z nich był już mocno podpity. Zaciekle dyskutowali na jakiś temat, niestety nie dało się dosłyszeć na jaki, ponieważ wszędzie panował okropny hałas. W pewnym momencie zaczęli się szarpać, lecz po chwili uścisnęli sobie dłonie na zgodę. Takie, ot, przyjacielskie, pijackie przepychanki. Nie minęło nawet pięć minut i znów podobna sytuacja. Tym razem jeden drugiego rzucił na blat stołu. Wszystko, co na nim stało, zostało zmiecione. Barowi gladiatorzy zaczęli się okładać pięściami, kopać i odbijać od podłogi ku radości gapiów. Niestety, jeden z nich chwycił leżący na ziemi nóż i przejechał swojego kompana po lewym policzku. Raniony złapał się za twarz. Krew przeciekała mu między palcami. W gospodzie zapanowała kompletna cisza, a nożownik skorzystał z okazji i szybko ulotnił się z miejsca bójki. W ślad za nim pobiegło kilku facetów. Obserwowałem całe zdarzenie z dogodnej pozycji bez jakichkolwiek emocji. To w końcu nie moja sprawa. Jednak gdzieś głęboko w głowie coś zaiskrzyło. Z mocnego snu przebudziło się dawno zapomniane wspomnienie. Została przelana pierwsza krew. Każdy kiedyś musi przelać pierwszą krew.

 

PIERWSZA KREW

 

Dziś mija rok. Rok od przybycia do świata zwanego Fermundią. Krainy, gdzie niebo ozdabiają dwa księżyce, a magię można spotkać na każdym kroku. Gdzie po ziemi chodzą stwory z najgorszych koszmarów i postacie przypominające ludzkie istoty. Dziś mija rok od dnia, w którym moje życie diametralnie się zmieniło. Obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Często sobie to powtarzam, leżąc w łóżku po przebudzeniu.

Był wczesny ranek, a ja dalej leżałem, choć powinienem być już na nogach. Rozmyślałem nad światem, do którego w dalszym ciągu starałem się przywyknąć. Moment przybycia wyrył się w mojej pamięci, pozostając tam już na zawsze. Drastyczne zetknięcie ze światem, który nie powinien istnieć, może stać się naprawdę silnym doznaniem. Rozpoczynał się kolejny dzień morderczego treningu. W końcu jestem „bronią w rękach bogów”, jak to mawia mój ojciec. Wizjoner, kłamca, dyplomata, manipulator itp. Posiada wiele przywar, które już zdążyłem poznać. Ma również wiele twarzy, których jeszcze do końca nie znam. Czasami się zastanawiam, czy żywię do niego jakiekolwiek uczucia… Na pewno nie takie, jakimi syn obdarza swojego ojca. Oj nie. W większości przypadków nim gardzę, nie wyjawiając mu jednak tego. Wolę pozostawić to dla siebie. Perspektywa, jaką mi przedstawił, była niezwykła. W pierwszym momencie odmówiłem, chcąc wracać do świata, w którym się urodziłem. Do Polski. Do życia, które tam zostało. Tylko jakie to było życie? Bez perspektyw, pieniędzy, bez marzeń. Schemat przeciętnego Kowalskiego. Narodziny, wychowanie, edukacja, praca, związek, potomstwo, zgon. Kto bardziej ambitny, ten między związkiem a zgonem sadził drzewo, żeby nikt o nim nie zapomniał. Ojciec miał plan, który tworzył od bardzo dawna. A dokładniej mówiąc, ja byłem tym planem. Byłem jego wizją – tak szaleńczą i cholernie trudną do osiągnięcia, że po długim przemyśleniu zgodziłem się wziąć w tym udział. Zdawałem sobie doskonale sprawę z powagi sytuacji. Droga, którą musiałem pokonać, była długa, ciężka i bardzo brutalna. To jest inny świat. Tutaj śmierć jest na porządku dziennym. Jednak profity, które mogłem osiągnąć, owładnęły moimi myślami. Zawsze miałem ciągotki do wyższych celów. Niedostępnych dla zwykłych śmiertelników. Uważałem siebie za kogoś lepszego, reprezentującego ponadprzeciętne standardy istnienia. Wiele osób uważa, że każdy człowiek jest równy. Nie wierzę w to. Nikt mi nie wmówi, że władca królestwa jest na tym samym poziomie co chłop w ziemiance. Wiedziałem o tym w tamtym życiu, a to nowe tylko utwierdziło mnie w przekonaniach.

Najwyższy czas podnieść się z łóżka. Ubrałem leżącą na krześle lnianą, białą koszulę oraz spodnie, również z tego materiału. Rozejrzałem się po pokoju. Mieszkam w nim od roku, a cały czas robił na mnie ogromne wrażenie. Wszystkie meble były rzeźbione w przeróżne wzory i motywy roślinne. Łoże z fioletowym baldachimem, ściany ozdobione obrazami. Jednak z tego wszystkiego największy podziw budziły drzwi wejściowe. Wielkie, brązowe, z solidnego drewna. Klamka przedstawiała węża podczas ataku. Był jak żywy. Pysk otwarty na całą szerokość. Kły nasączone zabójczym jadem. Rozdwojony język trzepotał przy każdym najmniejszym ruchu. Arcydzieło. Rzeźbiarz musiał poświęcić sporo czasu, żeby uzyskać tak realistyczne efekty.

Zszedłem na dół do salonu. Czekało tam przygotowane śniadanie: jajecznica na boczku ze szczypiorkiem, biały chleb z soczystą, aromatyczną szynką oraz jakiś napar do picia. Jadłem w samotności. O tak wczesnej porze większość służby jeszcze spała. Ojciec zapewne również. Z salonu przez duże strzeliste okna rozpościerał się widok na las Olka. Wokół posiadłości nie było żadnego ogrodu. Stary nie lubił kwiatków, ozdobnych krzaczków i innych pierdółek. Dom nie był główną siedzibą mieszkalną. Raczej wypoczynkową. Dopóki ja tutaj siedziałem, to on również. Doglądał moich poczynań. Każdy dzień od czasu przeniesienia był bardzo podobny do innych. Bieganie, siłownia, walka bronią białą, strzelanie z broni palnej. Właśnie – z broni palnej. Ojciec z tamtego świata przeniósł nieokreślone ilości broni i schematy jej wytwarzania. Wszystko trzymał w piwnicy, albo raczej w centrum dowodzenia. Pod ziemią ukrył strzelnicę, wielką bibliotekę, a także kuźnię. Całe to przedsięwzięcie musiało pochłonąć kolosalne ilości złota. Niemożliwe, żeby sam w to wszystko zainwestował. Mało mi mówił. Miałem tylko robić swoje: szkolić się, szkolić i jeszcze raz szkolić. Obowiązki nie ograniczały się tylko i wyłącznie do fizycznych sfer. Czytałem niezliczone ilości ksiąg. O kulturze, bóstwach, magii, żyjących w tym świecie społecznościach, występujących tutaj potworach i wiele innych. Trzeba było przyswoić jak najwięcej i ile tylko się dało. Przez pierwszy miesiąc zakwasy oraz napływ tych surrealistycznych informacji przyprawiały mnie o mdłości. Teraz to była rutyna codzienności.

Już miałem się zabrać za to wszystko, gdy nagle do salonu wszedł Zachaj. Inżynier oraz kowal Olka.

– Ojciec cię prosi na zewnątrz.

– A to nowość…

– Mówi, że to pilne i masz natychmiast udać się na taras – przekazał wiadomość swoim zachrypniętym głosem Zachaj i wyszedł z pomieszczenia.

Rok temu nie zrozumiałbym ani jednego słowa. Pomyśleć, że wystarczył jeden czar i używany w tym świecie język został przeze mnie przyswojony. Niewiarygodne. Wyszedłem na podwórze. Ojciec stał na żwirowej drodze prowadzącej do jego posiadłości.

– Ach, witaj, Izborze – zagadnął pogodnie Olek. – Mam nadzieję, że się wyspałeś?

– Nie wyspałem się porządnie od naprawdę długiego czasu. Ciężko to osiągnąć, kiedy idzie się spać, gdy już prawie świta.

– Wiesz, że tak musi być. Im więcej wkładasz wysiłku, tym efekty będą bardziej satysfakcjonujące.

Ojciec mówił bardzo spokojnie, nadając głosowi wydźwięk udawanej troski. Albo ja odnosiłem takie wrażenie. Mało istotne. Stał naprzeciw mnie odziany w czerwony, aksamitny szlafrok. Jeszcze nigdy go nie widziałem o tak wczesnej porze na nogach.

– Przejdźmy się – zaproponował.

Parę minut przechadzaliśmy się w całkowitym milczeniu. Ptaki były bardziej gadatliwe od nas. Ciągle zakłócały leśną ciszę. Trzeba przyznać, że lasek był całkiem spory. Myślę, że spokojnie miał cztery hektary. Spacerować można było tylko wyznaczonymi ścieżkami, ponieważ poza dróżką wszystko zarastała gęsta roślinność. Widać, że ojciec nie przykładał zbyt dużej uwagi do estetyki albo zabezpieczał się w taki sposób przed nieproszonymi gośćmi. Nikt nie dałby rady niepostrzeżenie przedrzeć się przez tak wysokie zarośla.

– Wiesz co, synu… – Olek spojrzał na mnie. – Pomyślałem, że jutro możesz wyruszyć z pewnym transportem do Gwartu. To takie małe miasteczko dwa dni drogi stąd. Cały czas przebywasz w posiadłości, a już czas, żebyś zaczął poznawać dobrodziejstwa Fermundii.

– A co to za transport?

– Nie mogę ci powiedzieć.

– Nic mi nie mówisz. Ciągle jakieś cholerne półsłówka i niedopowiedzenia – oburzyłem się, bo w każdej naszej rozmowie pojawiała się identyczna sytuacja. Nigdy, ale to nigdy nic w stu procentach nie zostało wyjaśnione. Przyprawiało mnie to tylko o niepotrzebne nerwy.

– Zrozum to w końcu, Izborze. Im mniej na razie wiesz, tym lepiej. Po co masz sobie zaprzątać głowę jakimiś zbędnymi sprawami. Masz ćwiczyć. Musisz być w jak najlepszej formie, bo inaczej z mojego… naszego planu nic nie wyjdzie.

– Trenuję, ile tylko mogę! – wykrzyknąłem. – Zdajesz sobie sprawę, że przez pierwszy miesiąc zakwasy nie dawały mi żyć? Każdy ruch sprawiał ból. Mówiłeś o profitach, o sławie i władzy. Gdzie to wszystko? Wiem, że masz dużo pieniędzy, masz tę tak zwaną władzę, ale ja praktycznie nie zjadłem ani jednego kawałka z tego tortu. Ciągle tylko powtarzasz: „tajna broń bogów”, bla, bla, bla… ojcze. Wyjaśnisz mi to w końcu?

– Nie. Już ci mówiłem i nie będę się powtarzał. Odpocznij dzisiaj, a jutro skoro świt wyruszysz.

 

///////////////////////////

 

Muszę przyznać, że wczorajszy dzień był niczego sobie. Przespałem go prawie w całości. Pierwszy raz od roku czułem, że jestem w pełni sił. Teraz siedziałem na schodach tarasu i patrzyłem, jak czteroosobowa ekipa ładowała na wóz jakieś skrzynie. Skrzętnie uwijali się z robotą, nie tracąc czasu, który ich najwyraźniej naglił. Ojciec przekazał mi bardzo dokładne wskazówki co do mojej funkcji. Miałem się nie wychylać. Nie rozmawiać z nikim. W nic się nie wdawać. Byłem tylko obserwatorem. Olek jednak nie wypuścił mnie bez osprzętu. Miałem ze sobą colta M1911 z trzema magazynkami, nóż schowany w cholewie wysokiego buta oraz mój ukochany jednoręczny topór. Pistoletu pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie mogłem wyciągać, ponieważ to tylko zabezpieczenie, którego mogłem użyć w ostateczności. W tym świecie było to coś niespotykanego. Gnat zrobiony specjalnie dla mnie. Cały czarny, z czerwonymi zdobieniami w kształcie cierniowego krzewu na zamku. Uchwyt obity drewnem najwyższej jakości. Cudo. I jeszcze ten proch w nabojach. Przy wystrzale ogień oraz gazy wydostające się z lufy posiadały krwistą barwę, co dawało niesamowity efekt. Topór również przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Trzonek wyprofilowany, dodatkowo obryty tajemniczymi runami. Idealnie siedział w dłoni. Całe żelastwo o asymetrycznym profilu, z krawędzią górną oraz lekkim łukiem ku górze. Dolna krawędź głęboko wyżłobiona, a ostrze brodate. Oczywiście wszystko było czarne, z takimi samymi smaczkami co pukawka. Toporek był niesłychanie lekki, ale wytrzymały, co pozwalało na szybkie ataki w razie potrzeby. Nadałem mu imię: Amelli, a coltowi po prostu: Cierń. Ostatnią niespodzianką tego dnia były skórzane rękawice. Niby całkowicie zwyczajne, lecz gdy zaciskałem dłoń w pięść, na kostkach i palcach pojawiały się małe, ostro zakończone wypustki. Przy ciosie efekt musiał być spektakularny.

– Izbor, już wszystko jest przygotowane! – zawołał ojciec, który stał przy wozie. – Zaraz przyprowadzą ci konia i możecie ruszać.

Wstałem, otrzepując kurz z tyłka. O czystość stary zbytnio nie dbał. Jeśli liście spadły, mogły leżeć w spokoju. Przecież nie trzeba ich od razu grabić. Na szafce jest warstwa kurzu? To nic. Sprzątaczka może spać spokojnie. Niejedna osoba chciałaby mieć takiego pracodawcę. Inni od razu wywalali ludzi na zbity pysk albo rozkazywali wychłostać. Każdy świat jest chyba taki sam. Kto ma pieniądze, ten ma władzę oraz prawo do pomiatania mniej majętnymi od siebie. Zauważyłem, jak z prawej strony domu stajenny prowadził mojego Gorata. Kasztanowego ogiera. Nigdy nie lubiłem jazdy konno. Po przeniesieniu musiałem się tego wszystkiego nauczyć i powiem szczerze, że średnio mi to wychodziło. Do szaleńczych wyścigów kompletnie się nie nadawałem, poza tym przyzwyczajenie do samochodów oraz komfortu przez nie oferowanego robiło swoje. Podskakiwanie w twardym siodle przez wiele godzin nie jest przyjemne. Są ludzie, którzy od razu obrzuciliby mnie obelgami, no ale przecież każdy ma swoje zdanie i każdy lubi coś innego. Na pewno kiedyś się do tego przyzwyczaję. Jeśli mój umysł przyswoił tyle dziwów, to nie przyjmie tej myśli?

– Gorat jest wypoczęty – odezwał się młody, szczerbaty stajenny. – Głowy i bym dał, że pomknie tam w dnionek jeden tylko. Mocne z niego zwierzysko.

– Lepiej niech nie próbują – rzucił ojciec, który zaszedł mnie od tyłu. – Nie śpieszy się nam zbytnio. Jeśli chłopcy wypoczną, to i lepiej. Nie będziemy nadwyrężać ich zdrowia.

– A prawda to, dobry panie. Takie tylko moje głupie gadanie.

– Nic się nie stało – uśmiechnął się Olek.

Stajenny podał mi lejce. Wsadziłem nogę w strzemię i mocno odbiłem się od ziemi, wskakując w siodło. Ogier parsknął, kiedy poczuł na sobie mój ciężar. Nie przepadałem za nim, a on najwyraźniej za mną też nie. Konie to inteligentne stworzenia. Potrafią wyczuć jeźdźca, nawet jeśli nie myśli się o tym w danym momencie. To tkwi głęboko w podświadomości człowieka.

Ojciec wbił we mnie swoje ciemnobrązowe oczy.

– Pamiętaj, co ci wczoraj powiedziałem. – Każde zdanie było mocno zaakcentowane. – Jesteś tylko obserwatorem. I proszę cię, nie narób żadnych głupstw. Rozgłos jest w tej sprawie kompletnie niepożądany. Nie po to jesteś ubrany jak przeciętny człowiek, żeby się czymś wyróżniać. Masz być grzeczny, nie odstępować kompanów i w razie potrzeby wtapiać się w tłum.

– Czy ja mam pięć lat? Czy to jest jakieś zadanie dla agenta 007? Powiedziałeś mi to raz i zrozumiałem. Naprawdę. Nie musisz się pow…

– Wiem, że nie muszę – przerwał mi Olek. – Po prostu chcę przypomnieć, że im mniej osób o tobie wie, tym lepiej. Niedługo przyjdzie czas i zostaniesz ogłoszony światu z wielką pompą! A teraz ruszajcie!

Pogoniliśmy konie. Wóz toczył się za nami. Mknęliśmy leśną dróżką w stronę Gwartu.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"Z tego co zauważyłem, zamieszczanie całych opowiadań, jest mało efektowne, dlatego tym razem będę dodawał częściami"

Rzeczywiście, w częściach będzie o wiele bardziej efektownie... :)

Nieprawdaż? Długie teksty, nie cieszą się zbyt dużym powodzeniem. Zauważyłem, że bardziej zachęcające są krótkie. Choć, ja osobiście się z tym nie zgadzam :).

 

A mnie ten tekst zaciekawił...

Do części pierwszej ludzie czasem zaglądają, do drugiej już nie.

Co do języka, to trzymasz poziom. Bloki tekstu powinieneś jednak porozbijać na mniejsze akapity. Opowieść o kocie nie wydaje się być nazbyt fortunnym rozpoczęciem. Przeczytałem tekst i ze smutkiem muszę przyznać, że zabrakło mu tego czegoś, co można by określić jako intrygujące. Może to kwestia tej pierwszoosobowej narracji, która wydaje się być wyprana z emocji, oraz niejasności fabularnych.

pozdrawiam

I po co to było?

Dziękuję, i jednocześnie Zapraszam do pierwszego opowiadania. Tam jest wszystko wyjaśnione, dlaczego Izbor znalazł się w Fermundii.

Pozdrawiam :).

 

Dzielenie tego opowiadania na części, to Twój błąd. Pozdrawiam.

Ryszardzie, ja również tak uważam :).  Resztę opowiadania wstawię w całości.

Nowa Fantastyka