
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
motto: Kto jednak w tej rozkoszy widzi istotny i główny moment przeżycia estetycznego, ten je właśnie pomija, zajmując się pochodnym jego zjawiskiem, nota bene zjawiskiem, które może być wywołane nie tylko przez przeżycie estetyczne. Przechodząc mimo tego przeżycia nie rozumie też jego istotnej funkcji: konstytuowania przedmiotów estetycznych i emocjonalno-kontemplacyjnego doświadczenia zestroju jakościowego i jego wartości. Podobnie też i ten, kto chcąc przeżywać estetycznie nastawia się tylko na doznawanie rozkoszy, którą może uzyskać z tego przeżycia, ten właściwie nie zna wartości estetycznych.
Roman Ingarden
_________________________________
i = {#ccccff, #666699, #fbfbfb, #bbbbbb, #8d8d8d, #363636, #1f1f1f, #7c7c7c}
Znów. Obudził się w swoim mieszkaniu na ulicy wielkich opuszczonych kamienic. Ulicy zamkniętej przez dwie barykady. Kiedy za dnia przechadzał się po niej – tam i z powrotem, by dobrze oklepać nawierzchnię – miał zwyczaj podnosić głowę do góry, jakby chciał oglądać niebo. Robił to jednak bez żadnych intencji: wzrok nie mógł spotkać firmamentu, wiedział to od dawna. Spojrzenie, niby w astygmatycznej iluzji, łączyło potężne, od dłuższego czasu wymarłe mieszkania w betonowy łuk sklepienia, domknięty rozciągniętą nad nieznanymi dachami gęstą pokrywą chmur, która spływała mgłą po otynkowanych płaszczyznach, muskając puste okna. Tak zmieniło się państwo lub powiększyły domy. Aż do czasu.
Tam i z powrotem, od barykady do barykady – pamiątka początku, którego nie zaświadczył. Jego przodek musiał być jeszcze jednym z tamtych budujących je nim on przejął owo samotne lokum; przodek nie był z rodziny. Tak nazywało się wcześniejszych właścicieli, którzy po swoim czasie oddawali ulice następnym gospodarzom. Mimo to, nie znali się nigdy; nawet wymiana była niczym nie podyktowanym losowym procesem. Kapitalistyczny wybór nie miał tu nic do gadania – socjalizm zresztą też. Tylko ulica bogata w budynki, ogólny wygląd zdanej własności miały w sobie coś z testamentu, były pewną formą dziedziczności – jednak formą bez treści. Aż do czasu.
Początkiem obecnego stanu rzeczy była rewolucja obejmująca swoim zasięgiem cały świat. Jej przyczyny nie pozostały w pamięci obecnych właścicieli z powodu braku wymiany informacji, który stał się znamienny dla nowej rzeczywistości. Mimo to, wiadomo dobrze, że uczestnicy tamtych wydarzeń zdecydowali w końcu odseparować się od siebie: każdy otrzymał na własność teren wyznaczony ulicą. Doszło więc do absolutyzacji wcielonej w życie idei własności. Barykady, które niegdyś wznoszono wspólnie, by później wspólnie nasycić je truchłami, teraz – wyzbyte swojej symboliki, jaką parę wieków wcześniej nadał im Eugène Delacroix – stały się jedynie murem-granicą. Oczywiście, z czasem stos mebli, przedmiotów kuchennych, ram obrazów etc. przekształcił się w porządny, betonowy wał, nie pozwalający przejść, ani zajrzeć na zewnątrz, jak i do wewnątrz, choć znajdowali się czasami tacy „alpiniści”, którzy próbowali tego dokonać – bezskutecznie. Aż do czasu.
Trafił tu nagle i bez większego zastanowienia wybrał jedną z kamienic usytuowaną po środku ulicy. Nowe nawyki wyrobił bardzo szybko, przechadzając się z rzadka, oglądając fasady opuszczonych kamienic, czekając na pożywienie z chmur, przezroczyście odbijających swój obraz w szybach okiennych – w sumie tyle. Aż do czasu.
Specjalna konstytucja, oprócz uregulowania spraw dobrowolnej alienacji oraz wyjaśnieniu genezy całej idei, określała sposób funkcjonowania ulicy i obowiązki związane z jej utrzymaniem. W jakiś czas po powstaniu tych małych państewek, główni organizatorzy, którzy zrzekli się dla dobra wszystkich dobrowolnego odosobnienia, zaczęli wwiercać w cały ten industrialny beton specjalne żyły doprowadzające bieżącą wodę. Z czasem te syntetyczne, choć w jakiś sposób żywe, tkanki zaczęły samoczynnie wbijać się i oplatać budynki; pulsując nieznacznie, wpompowywały tętno w martwe ciała opuszczonych miast. Projekt bardzo ułatwiał sprawy higieny – niestety został spartaczony: wywołane krążeniem drgania oraz cozimowe krwawienie z ran wybitych tynków powodowało potrzebę ciągłej renowacji zniszczonych fasad. Wydaje się jednak, że było to zaplanowane działanie: z roku na rok ulice, kiedyś wspólne jednej dzielnicy, miastu, gminie podług wzniosłych wizji architektów, stawały się coraz bardziej od siebie różne. Globalna pomysłowość zmalała obecnie do odosobnionych indywiduów, które, zazwyczaj pozbawione wiedzy, jak i talentu mularskiego, zostały zobowiązane do syzyfowej pracy na rzecz własnych „państw”. Tak więc koniec wspólnej kultury architektonicznej stał się zwieńczeniem schyłku kultury w ogóle, co ułatwiło proces wewnętrznej separacji społeczeństwa. Nie zmienia to jednak faktu, że w owej różnorodności było coś doprawdy ciekawego, jeśli nie pięknego, i gdyby zaistniała możliwość terenowych badań między barykadami, stałyby się one inspiracją nowej dziedziny naukowej, jaką byłaby psychologia architektury.
Ponadto, dbając o zdrowie właścicieli, podbudowano każdą z ulic specjalną samoregenującą powłoką mineralną, która po tak zwanym „oklepywaniu”, czyli po prostu spacerze betonową nawierzchnią, wykruszała się w wielkie, ożylone zbiorniki wodne pod ziemią. W pewnym momencie postanowiono wzbogacić je w pewne lekarstwa oraz inne związki chemiczne. Spacery stały się więc obowiązkiem, ich nadmiar był jednak niezalecany. W dłuższym czasie spowodowało to wynaturzenia w kończynach mieszkańców: nogi skróciły się i wysmuklały, będąc niewytrzymałe i watowate, miednice zaś rozrosły, kręgosłupy i karki złukowaciały; krok nabrał specyficznej, powolnej rytmiczności, różnorodność swą ograniczając do zwykłej przechadzki i wchodzenia po schodach. Zawężone pole ruchu nauczyło właścicieli większej osiadłości i statyczności. Przyniosło to pewne korzyści systemowi: spacery oraz ich intensywność stały się wyznacznikiem życia lub zgonu danego osobnika; małe stężenie minerałów w określonym zbiorniku pozwalało wysnuć wniosek, że dany gospodarz zbliża się do schyłku swojego „panowania”. Zdarzali się co prawda bardziej ciekawscy i ruchliwi, którzy oprócz zadanego oklepywania, uprzyjemniali sobie czas wędrówkami po opuszczonych kamienicach, których inwentarz całkowicie został strawiony przez barykady, obierając nowe układy oraz szybkość swoich wizyt w ciągle tych samych budynkach. Ci żyli dłużej. On był jednak inny. Do czasu.
Od wielu lat ograniczał swoje obowiązki do minimum – oprócz jednego. Mimo całkowitej alienacji właścicieli, pewne czynności były międzyuliczne. Na przykład jedzenie spadało z nieba dla wszystkich, więc ktoś się tym zajmował, nie będąc gospodarzem żadnej własności. Dlatego mieszkańcy musieli wykonywać pewne prace, które by stanowiły zapłatę za to udogodnienie, a zarazem mogłyby przysłużyć się pozostałym właścicielom, nie posiadającym danych talentów. On był malarzem, ale już w nowym rozumieniu.
Malarstwo tuż przed rewolucją osiągnęło własny zwrot, który wypchnął je z pola sztuki w rejony bardziej naukowe. Umiejąc już opisywać każdy odcień koloru w specjalnym języku formalnym, powstał nowy typ działalności kolorystycznej, który został nazwany malarstwem transkrypcyjnym, inaczej transkrypcjonizmem. Zadania tej dziedziny skupiły się na dwóch problemach: archiwistycznym, czyli kodowaniu dawnych płócien, powstałych jeszcze przed rewolucją, oraz abstrakcyjnym, który sprowadzał się do tworzenia nowych dzieł, bez swojego materialnego prototypu. Wszystkie te zapisy były skomplikowanymi ciągami kodów, czytelnych dla wrażliwości poszczególnych znawców, którym udostępniano je na specjalne życzenie: historycy sztuki istnieli w nowym „społeczeństwie”, jednak ich praca nie skupiała się już na badaniu indywidualnych zdolności artystów – w sumie ograniczyła się tylko do odkodowywania zapisanych w transkrypcjach wrażeń.
Główną nowością owej dziedziny było to, że pojęcie koloru całkowicie stało się nieużyteczne, gdyż jej wytwory bazowały jedynie na racjonalnym rozbudzaniu uczuć estetycznych bez użycia takich środków, jak materiał artystyczny, który wcześniej stanowił pozapodmiotową podstawę w procesie twórczym oraz odbiorczym. Doszło więc do intersubiektywizacji odczuwalności piękna; niektórzy wręcz uważali transkrypcjonizm za nową dziedzinę matematyki wykwitłą z wyższej geometrii, teorii chaosu oraz bio-matematyki.
On głównie zajmował się pracą archiwistyczną, co stanowiło powód, dla którego większość życia spędził w jednym z pokoi jednej z opuszczonych kamienic jego własności.
Aż do czasu, kiedy zza ściany swojej pracowni usłyszał dziwny szmer, który wydał mu się hałasem w panującej tu zawsze cichości. Nie mógł być on spowodowany upadkiem jakiegoś przedmiotu w pozostałych pomieszczeniach, gdyż odkąd tu mieszkał wszystkie domy, poza jego pokojem, były całkowicie puste. Okna też pozostawały zamknięte, więc o przeciągu nie mogło być mowy. Szmer ten był o tyle dziwny, że nie wiązał się z żadnym znanym mu dźwiękiem: nie był to przypadkowy upadek – w ogóle nie zabrzmiało, jakby coś upadało, ale bardziej naciąganie materiału i bezwładne ocieranie ciężkiej materii o ścianę.
ii
Do dzisiaj nie wiem dokładnie, jak wygląda rozmieszczenie tych zabudowań – nigdy ich nie poznawałem, nie wchodziłem do nich. Przez większość życia ja, jak i mnie podobni, spędzaliśmy swój czas w jednym miejscu, produkując, konsumują et cetera. Uznaliśmy to za przywilej i wielkie osiągnięcie, że prowadzimy osiadły tryb życia. Nasi przodkowie musieli spędzać wiele czasu, by gdzieś dojść lub po prostu dowiedzieć się czegoś. My mieliśmy to na wyciągnięcie rozumu.
Nawet po rewolucji podtrzymano ten stan niezmiennym, wręcz doprowadzając go do formy idealnej. Nasze dziedzictwo… Tak trwa z pokolenia na pokolenie. Stagnacja ta jest jednak iluzoryczna. Naprawdę stanowi czynnik sprzyjający rozwojowi, choć przez brak wymiany informacji niektóre indywidualne innowacje muszą być wtórne. Wraz ze zgubną ideologią i propagandą, jakie wpływały do większości komunikatów ludzkich, zabrakło także, niestety, wielkich sław nauki i sztuki, czyli niezbędnego czynnika kulturotwórczego. Mogę sobie jednak wyobrazić, co działo się i dzieje obecnie za innymi barykadami. Nowe, niepowtarzalne style i idee zrodzone z wyalienowanej refleksji. Nieznane i niepodyktowane socjalizacją sposoby zachowań, choć z pewnością również fobie, wynaturzenia fizyczne. Jeszcze wcześniej wielkie budynki miast zaczęły grubnąć oraz pokrywać się przeróżnymi zdobieniami fasad. Miałem wówczas wrażenie, że bezinteresowny projekt Kurta Schwittersa stał się powszechnie wyznawanym merz-dogmatem: budynki rosły, grubły, zasłaniając nawet ulice, jakby to betonowe Morze Czerwone chciało znów pochłonąć armie budowniczych, paradoksalnie kryjąc ich tajemnice i smak estetyczny razem z ruchomą masą dreptającego po nieciekawych nawierzchniach tłumu. Później, mimo zabarykadowania, przez pewien czas dało się zauważyć nad horyzontem miejskich dachów znamiona potężnego rozwoju, jakby ktoś zarządzał tymi indywiduami, którym nagle została powierzona władza nad każdą własnością: budynki nadal rosły, a niebo traciło swoją rozciągłość – słońce stało się zaś tylko wyznacznikiem południa.
Mało kto zdaje sobie sprawę z przyczyn tak zwanej rewolucji, mającej w rzeczywistości wszelkie znamiona działań obronnych podczas wojny, w której wyniku powstały barykady, owe nowe granice mikro-państw, i jakie konsekwencje przyniosła mojej rasie. Dodam, że ta wiedza, będąc powszechnie dostępną, stała się po prostu mało atrakcyjna dla poszczególnych właścicieli; ponadto fakt alienacji też zrobił swoje.
Jako malarz byłem świadkiem, a zarazem współautorem zmian, które nastąpiły w sztuce oraz pozostałych dziedzinach ludzkiej działalności. Wydawało nam się wówczas, że dochodzimy do milenium, obiecanego królestwa niebieskiego na ziemi. Nauka tak pięknie połączyła się ze sztuką, a ta druga stała się dla tamtej godną partnerką, a czasem nawet rywalką. Udało już się odkryć i opisać większość zagadnień związanych z procesami wytwórczymi, jak i strukturą myśli ludzkiej. Było już jasne, że determinizm okaże się jedyną koncepcją filozoficzną godną miana całkowitego opisu rzeczywistości. Nie przyprawiało nas to jednak o smutek: wiedza ta pozwoliła poszerzyć znajomość możliwych scenariuszy egzystencjalnych, co było równoznaczne ze znajomością przeliczalnej nieskończoności możliwych konieczności, które przypadały jednostce do wyboru, czyli do zrealizowania jednej z nich w danej przestrzeni deterministycznej podług indywiduowej esencji rekurencyjnej, zwanej kiedyś przeznaczeniem; jednak powiększenie zbioru znanych argumentów nie spowodowało wzrostu ilości realnych wartości – który to wniosek obalił indeterminizm. Iluzję wolności tłumaczy właśnie fakt nagromadzenia owych obieralnych ścieżek, które w ostateczności nie grają głównej roli ontologicznej. Nie będę ciągnął tego wątku dalej, przechodząc do meritum, które stało się tak tragiczne dla ludzkości.
Na plan pierwszy wysunęła się wówczas między innymi kwestia związana z estetyką oraz ontologią, a mianowicie, jakim bytem jest twór, określony mianem przedstawienia, uczyniony przez artystę, ogólnie twórcę?
Oprócz czysto spekulatywnej działalności w tym zakresie, prowadzono także dziwne badania eksperymentalne, o których mało wiadomo, gdyż ówczesną nowinkę stanowiło nowo powstałe malarstwo transkrypcyjne, definiowane jako formalny zapis doświadczenia estetyczno-optycznego bez pobudzania receptora jakim jest wzrok. Na marginesie dodam, że podobne poszukiwania były prowadzone odnośnie pozostałych zmysłów. Ogólnie rzecz biorąc, w poznaniu racjonalnym uczyniono wyrwę dla iluzji czysto sensualnej, choć nie związanej ze wspomnieniem lub, ogólniej, wyobrażeniem danej jakości wywołującej daną wartość: epistemologiczny problem postawiony przez Franka Jacksona, czy Mary, która nigdy nie widziała danego koloru, mimo że jest specjalistką w zagadnieniach mu poświęconych, od symboliki po optykę, po zobaczeniu go na własne oczy dowie się czegoś nowego?, został rozstrzygnięty negatywnie, gdyż zakładając wszelką wiedzę (prócz naocznej) znać musi także transkrypcjonizm, a jego właściwości „wywoływania” wrażeń nie pozostawiały wszelkiej wątpliwości. Nasze wyniki przetrwały do chwili obecnej, mimo przerażającej ceny jaką zapłaciliśmy za odkrytą prawdę.
Doszło bowiem do patologii. Wspomniane pytanie o istnienie przedstawionego stało się przyczynkiem do wspomnianych badań, które miały doprowadzić do rzeczy spotykanych wcześniej tylko w fantazjach. Naukowcy wraz z artystami doszli do wniosku, że realność zawiera wszystko, nawet wytwory ludzkie, więc i treść owych wytworów musi być realna. Poczęto stosować nie tradycyjne analizy sztuki, a także poddano niektóre płótna działaniom specjalnych preparatów nazwanych dla niepoznaki środkami konserwującymi. Nie można znaleźć żadnych materiałów, które przybliżyłyby ten proces, z tego jednak co słyszałem od uczestniczących przy tych eksperymentach znajomych, wiadomo, że pracowano wówczas nad płótnami Francisa Bacona. Znałem go osobiście, nawet poprosił mnie kiedyś o pozowanie, na co uzyskał zgodę, mimo że nie uważałem go za jakiś szczególny talent. Portretu nigdy nie zobaczyłem i już nie zobaczę, gdyż wszelkie egzemplarze Irlandczyka zaginęły po powstaniu barykad…
I stało się to przed czym przestrzegały nas rzecze poetów i filozofów… A ja jestem następnym, lecz mówiącym już tylko do siebie. Jakbym chciał, by ktoś mógł usłyszeć mój monolog, choć i tak nic już nie można odwrócić. Mógłbym co prawda to spisać, siedząc tu – sam? – otoczony ścianami wymarłych kamienic. Ale na to potrzeba by czytelnika rozumiejącego takie pojęcia jak fakt, historia… Mój głos idzie w opłaszczyźnioną klaustrofobię, otworzenie ust nic nie da. Te budynki zatrzymują dźwięk, nawet krzyk… ale nie… szelest…
iii = {#ccffcc, #00cc00, #003300, #009933, #999966, #fbfbfb, #e0e0e0, #818181, #6d6d6d}
Szmer nie powtórzył się, jednak nie dał mu już spokoju. Było niemożliwe, by coś zaszeleściło, nie mówiąc o głośniejszych falach akustycznych, w innych częściach jego ulicy. Dotychczas znał tylko kroki swoich nóg oraz rzadkie stuknięcia w pokoju, w którym mieszkał.
Odłożył pracę i udał się na zewnątrz. Wprawdzie oklepywał już jezdnię, ale zamierzał przeszukać budynki znajdujące się w najbliższej odległości od jego mieszkania. Najwyżej dostanie większą dawkę minerałów niż zazwyczaj. Pomieszczenie po pomieszczeniu, choć dotychczas tego nie robił. Mówiąc dokładnie, w ogóle nie znał rozmieszczenia pokoi w poszczególnych kamienicach – po ilości wyłupionych ze światła okien mógł jedynie domyślać się ich ilości. Nastawił się więc na monotonne i trudne oględziny: wprawdzie ustalenie domu znajdującego się obok jego było wręcz śmieszne, to już dokładne sprawdzenie, które mieszkania dzielą ściany z jego pracownią okazało się bardzo trudne.
Wszedł do pierwszej klatki schodowej na prawo od jego kamienicy, gdyż wydawało mu się, że z tamtej strony dobiegał szelest. Był to dość przysadzisty budynek, o szerokim, choć ciemnym i zimnym korytarzu. Schody kamienne, wyślizgane, co czyniło wrażenie ich wilgotności w zakurzonym świetle, które wpadało znad drzwi wejściowych – pamiątka wielozamieszkania. On żył na drugim piętrze, więc powinien wejść na drugie i iść w lewo, na tył budynku, gdzie okna jego, jak i innych domów wychodziły na dziedziniec wewnętrzny wypełniony zarośniętym ogrodem – domyślał się, że także źródło dźwięku musiało mieścić się w tych okolicach.
Trudny był ten marsz po schodach; nogi sprasowywały się pod wklęsłymi stopniami. Krok za krokiem czuł, jak płaskostopie w rytm swych wygięć śle nogami przez barki do kręgosłupa impuls prostujący, żywy. Po chwili znalazł się już na drugim, ale coś było nie tak: schody prowadziły do pomieszczenia przypominającego zarazem pusty strych jak i korytarz, po którego bokach nie było żadnych przejść do innych postulowanych pokoi. Znów to samo światło, co na klatce schodowej, wpadało tym razem od strony okna znajdującego się na wprost. Podszedł do niego. Tak jak sądził, zobaczył za nim dziedziniec, na który wychodziło także zwężone perspektywą okno pokoju, w którym mieszkał. Całość oblekały dzikie wino, chwasty, krzewy oraz wielkie drzewo; jego korona była jedynym elementem na całej ulicy, które znamionowało wyraźnie bieg pór roku. Czasami przebiegały tędy koty, jedyne stworzenia, nie podlegające hermetyzmowi barykad. Ich jęk wytrącał go nieraz z nocnych kontemplacji kodów. Może to one hałasowały? Raczej byłoby to dziwne, gdyż rzadko się zdarzało, by wchodziły do poszczególnych pomieszczeń – zresztą większość z nich była od dawna zamknięta na któryś z niezliczonych kluczy, które „odziedziczył”. Zaczął nasłuchiwać: nic. Zastanawiało go, że przy szerokości tej kamienicy korytarz stanowił tak naprawdę całe piętro. Gdyby uznać ścianę na lewo za wspólną z jego pokojem, to jej grubość przekroczyłaby szerokość nawierzchni znajdującej się za nim ulicy, co byłoby absurdalne, już nie mówiąc, że szmer nie przeszedłby przez takie mury. Zaczął więc je opukiwać i stwierdził, że rzeczywiście – na ile mógł coś na ten temat powiedzieć z całą pewnością – za nimi musiała być pusta przestrzeń, do której nie prowadziło żadne wejście. Po przyłożeniu receptora usłyszał ponadto coś na podobieństwo przepływu wiatru. Lekki szum, niknące gwizdy nieznacznego przeciągu. Zdziwił się. Jedyne co mógł teraz zrobić, to poszukać przejścia na dach. Może to jednak koty, pomyślał, albo ten wiatr? Ale to, co usłyszał w swoim pokoju brzmiało inaczej. Ponad, po co budować pokój bez możliwości wejścia?
Z światłości ulicy w ciemności korytarzy. Wspinanie na najwyższe piętra, by wciąż nie odnaleźć wyjścia na dach. Senne prostopadłości ścian z małą ilością okien – stare budownictwo. Trochę drewna, w większości pogrzebanego pod gipsem, częściej kamień; apartamenty kwadratowych planów większych kamienic umieszczone dookolnie, jak w wieży, albo warstwowo w szeregach. Parę razy, spoglądając w górę, zauważał rozległe szklane stropy, rzucające zimny blask zagęszczony kurzem, który schodząc w dół stawał się mrokiem; wówczas nie wchodził – nie było sensu kroczyć po szklanych dachach.
Po pewnym czasie spacer zaczął go interesować; przeszukiwał już drugą stronę ulicy.
Kiedyś każda z kamienic była zamieszkana. Właściciel ledwo mieścił się w pojedynczym pokoju. Wyobrażał sobie ich ruchy i ścieżki przemierzane w tych pomieszczeniach o jednym lub dwu wejściach. Osobnik mógł okrążyć pokój, przechadzać się po nim, ale gdy chciał wyjść, musiał stanąć gdzieś na pół, ćwierć metra od drzwi, nacisnąć klamkę, robiąc charakterystyczny ruch tułowia, i pchnąć lub pociągnąć drewniane przeszkody. Ich wysmukłość wymuszała napiętą postawę z lekko pochyloną głową. Takie fantasmagorie kładł jego mózg w puste mieszkania, nie pamiętał przecież ich właścicieli zatłoczonych, jeszcze sprzed barykad. Było dla niego także jasne, że nie zrozumieliby transkrypcjonizmu. Właśnie drzwi świadczyły o tym, że były to istoty nastawione na odbiór spostrzeżeń wzrokowych lub ich brak. Jak oczy, otwierane, by zobaczyć, zamykane, by odgrodzić się od obrazu. Te dwa ruchy były naturalne, lecz kontrolowane – musiały więc ciągle o tym pamiętać, wyczuwać suchość gałki ocznej, by ją natychmiast ochronić w wilgoci. Ból wzroku i nawilżająca ciemność – nawet jeśli wydawało im się to odruchowe, było, mimo wszystko, skutkiem ich woli patrzenia.
Oni byli już inni: w pokojach, w których mieszkali rzadko zdarzały się drzwi lub schody. Preferowano zwykłe prostokątne otwory i płaskie pochyłości, choć jego ulica, jak i jej sąsiadki należały jeszcze do starego typu budownictwa, więc wiele tych staroci pozostało. W sumie tylko fasady domów były odnawiane, głównie ze względów praktycznych; to, że później proces ów nabrał pewien artystyczny wyraz indywidualnych uzdolnień, to pozostałość po dawnych pokoleniach – ewolucja jeszcze tego całkowicie nie wymazała. On sam tak naprawdę mógłby się obyć bez oczu – rzeczywiście, używał ich tylko wtedy, gdy chciał zapisać kody obrazów i przejść się na oklepywanie. Już przed rewolucją odkryto i potwierdzono szeregiem eksperymentów, że da się zastąpić wrażenia estetyczne tak zwanymi iluzjami apriorycznymi (odróżnianymi od percepcji, jak i jej wspomnień, marzeń opartych na receptorach oraz ich archiwizacji mózgowej). Zresztą nie było to jakieś kolumbowe odkrycie: historia potwierdza, że wielu matematyków miało czysto estetyczne podejście do swojej jakże dedukcyjno-konstruktywistycznej dziedziny wiedzy. Ciemność, czy jasność: mała różnica, gdy istnieje opis przypadku i jasne procedury odkodowywania danej syntaksy.
W tym budynku odnalazł wejście na dach. Było na czwartym piętrze. W sumie nigdy tego nie robił, choć nie było to zakazane. Z dachów musiało być widać inne ulice, może nawet mieszkańców – ciekawe, czy wielu prowadziło takie obserwacje?
Po wyjściu na pokryty kruszącą się smołą dach otrzymał odpowiedź na swoje pytania. Gęsta mgła pozwalała dostrzec tylko geometryczne zarysy najbliższych budynków, czyli tych, które znajdowały się na ulicy obserwatora. Wszystko pokrywała wilgoć, a pasma pary przesuwały w monotonii wiatru. Zaczął rozglądać się za swoim mieszkaniem, które powinno znajdować się gdzieś naprzeciwko niego. Jedyne, co dostrzegł, to ciemną plamę wieńczącą jego dom dachem i małą, jakby wypełnioną kurzem, przestrzeń na prawo. Jego przypuszczenia sprawdziły się: pomiędzy jego mieszkaniem, a opuszczoną kamienicą znajdowała się mała wnęka, prawdopodobnie dawny pokój, którego dach spadł pod wpływem czasu. Możliwe więc, że usłyszany szmer był tylko poruszeniem jakiegoś elementu zrujnowanej konstrukcji, która dogorywała tuż za jego ścianą.
To wyjaśnienie mu wystarczało. Nie uznał za potrzebne dalszego drążenia tego tematu – upadek dachu też nie był problemem, jeśli nie zdekompletował całości muru utworzonego przez kamienice.
Miał już schodzić, kiedy obok wnęki zauważył podłużną ciemność zanurzoną we mgle. Istota przystała, jakby zwrócona w jego stronę, następnie zaczęła uciekać w coraz głębszą topiel chmur.
iv
Jakże wyniki naszych dążeń stały się przeciwne nadziejom w nich pokładanych! Abstrakcja, pełna unifikacja, dziejowa synteza poglądów… To wszystko z dnia na dzień zmieniło się w walkę z Tym…
Znów przychodzą wspomnienia dawnych wydarzeń. Eksperymenty, o których tak mało wiedzieliśmy, miały ujawnić swoje owoce… Same wyszły i zaczęły nam zagrażać. Fantazje tego zboczeńca i odludka! Prymitywisty, samouka w tworzeniu tych powykręcanych ciał i klaustrofobicznych wizji.
Teraz, gdy sam znajduję się tutaj, minęło już sporo czasu od kiedy rasa ludzka została zagrożona. Powstające barykady były pierwotnie zwykłą formą ochrony przed istotami, które wyszły z poddanych eksperymentowi płócien twórcy dziwnych tryptyków. Stwory te zyskały wśród ludzi nawet pewną nazwę, której nie mogę sobie już przypomnieć… była równie szkaradna, jak one.
Nie wiem skąd nauczyły się myśleć na naszym poziomie i przejmować niektóre z naszych zdolności? Może były uczone w laboratoriach lub zostało im to wpojone ręką talentu ich twórcy? Naukowcy zdawali się wierzyć w tę drugą możliwość, gdyż zgodna była z hipotezą o realności przedstawień twórczych, łącznie z fikcją, czyli treścią przedstawienia… Tak więc dwa sprzeczne ze sobą pojęcia, realności i fikcji, okazały się tożsame… Wówczas nie było to jednak dla nas ważne, którzy musieliśmy stanąć przed problemem walki o życie. Nie wiem zbyt wiele o pozostałych członkach mojej rasy, nawet nie uczestniczyłem w budowaniu barykad. Z ukrycia podglądałem owe wydarzenia, zbierając jednocześnie od rzadko spotykanych ludzi nowiny z walk, aż w końcu trafiłem tutaj, by odnaleźć namiastkę bezpieczeństwa.
Na tej opuszczonej ulicy jestem od dłuższego czasu. Oprócz pewnych zmian zewnętrznych, mało ona odbiega od architektury przedbarykadowej. Nie znam jednak większości stojących tu budynków, gdyż lepiej nie szperać po pełnych mroku pokojach.
Gdy powstawały barykady, to w celu, by chronić się przed oleistymi i wykrzywionymi przedstawieniami, które były dla nas zabójcze. Nie wiem ilu umarło w pierwszych dniach przez uduszenie lub zmasakrowanie. Mimo powolnych ruchów, trudno było z nimi walczyć – transformacja z obrazu w ciało jeszcze nie dobiegła końca, więc zwykła broń okazała się nieskuteczna w potyczkach. Nie umieli jednak wspinać się nawet na najmniejsze wzniesienia, więc postanowiono pozamykać ich pomiędzy wznoszonymi z dobytku pokoleń i skarbów kultury barykadami, by wyczekiwać chwili aż będzie można przeprowadzić masową eksterminację. Czas jednak mijał, ludzie stawali się coraz bardziej zmęczeni i znudzeni; w końcu zaczęli osiedlać się w domach – byle jak najdalej od zagrożenia. Moje pokolenie zaczynało przyzwyczajać się do obecnego stanu rzeczy i nie chciało kontynuować nieznającej końca walki na wzniesionych przy wylotach ulic przeszkodach. Jednakże musieliśmy jakoś zadbać o barykady, których liczba rozrosła się do niebotycznych rozmiarów. Jakoś naturalnie doszło więc do podziału, w wyniku którego tu trafiłem. Na początku żyliśmy w małych grupkach, później zaczęliśmy się dzielić: na jednej ulicy powstawało czasami aż do dziesięciu barykad… Mimo to poczęły dochodzić mnie dźwięki i szmery.
Chciałem oddać się swojej pracy, wierząc, że rozwijanie malarstwa transkrypcyjnego może pomóc w likwidacji naszego problemu – było jeszcze trochę ludzi, którzy nie godzili się z zaistniałą sytuacją. Po czasie domyśliłem się, że straszne twory naszych eksperymentów rozwijają się, czego oznaką była ich migracja ponad ulicznymi przeszkodami. Chociaż nie doszło między nimi a mną do spotkania, przeczuwałem, że muszą ukrywać się gdzieś blisko, może nawet zajmując niektóre przyczółki. Pewnie bali się konfrontacji, gdyż wiedzieli, że jesteśmy ich twórcami, co wynosiło nas na wyższy poziom hierarchii ontycznej.
Raz usłyszałem bardzo wyraźny dźwięk. Wydał mi się obcy i nie sprawił wrażenia spontanicznego upadku, czy czegoś w tym rodzaju. Było to jakieś powolne przemieszczenie za murem, który dzieliłem z następną kamienicą. Wręcz jakby ktoś szurał lub wycierał go z drugiej strony. Długi, ale niegłośny szum tarcia. I cisza.
Architektura mojej „własności” wydała się pomyślana po dyletancku. Ciemne wnętrza, mimo pomalowanych jednolicie na jasno ścian. Co kamienicę układy apartamentów zmieniały się – znajdowałem się widocznie w starej części tego dawnego miasta; nie mogłem jednak stwierdzić tego dokładnie, gdyż od dłuższego czasu byłem odosobniony, a ponadto wszystkie fasady różniły się od siebie. Piętra nie pokrywały się ze sobą w sąsiadujących budynkach, niektóre ściany wydawały się odgradzać jakieś pomieszczenia bez wejścia i wyjścia. Ten absurdalny sposób budowania dzielnic, będący pewnie cechą początkowej fazy industrializacji ubogich rejonów, utrudniał mi systematyczne przeszukiwanie kamienic otaczających moje lokum, które do tego wychodziło z drugiej strony na jakiś zarośnięty ogród. Takie położenie było niebezpieczne, gdyż nie miałem wglądu w to, co się dzieje na ulicy – tej nowej agorze indywiduum – a zmienić miejsca zamieszkania na razie nie mogłem, obawiając się zagrożenia.
Po przeszukaniu kamienicy obok, postanowiłem w końcu wyjść na dach, gdyż nie znalazłem żadnego przejścia do miejsca, z którego prawdopodobnie dopłynął mnie dźwięk. Szukanie zajęło mi sporo czasu. Oglądałem stare pomieszczenia, mówiące dawnymi wspomnieniami oraz historiami, które dekompletowały barykady zapomnienia. Widziałem ludzi w tłoku, tłum nieprzeliczony. Potem tychże poszeregowanych w pokojach, przelewających się lejami naoliwionych drzwi. Jasność dnia wpadająca przez okna nagle przypomniała tę samą rozwibrowaną ludzkimi poruszeniami jasność, która spływała nocą na przechodnia, jakim byłem dawnymi czasy, kiedy barykady nie grodziły moich nóg. Wówczas myślałem, że jestem odseparowany od nich murami i systemem celów oraz sukcesów – teraz widzę, że odgrodziła nas od siebie natura każąca polaryzować przyciągane. Wszystko to wróciło w tym pewnego rodzaju rachunku sumienia, rachunku uczynionym z frankensztainicznego geniuszu ludzkości.
Niestety! Wspomnienia są zawsze awangardą śmierci. Wszedłszy na jeden z pobliskich dachów wkroczyłem w mgłę, ale nie na tyle gęstą, by nie poznać poszczególnych konturów. Spostrzegłem pewną wnękę wydającą mi się pozostałością po miejscu, którego teraz poszukiwałem. Miałem tam już schodzić, gdy nagle zobaczyłem To… Zaparowany kształt idący po dachu; wydawało mi się, że zwraca się w moim kierunku. Począłem uciekać w mgłę, czując, że musi być to zagrożenie naszej rasy.
Przeczekałem pewien czas w jakimś domu przy barykadzie, aż uznałem, że mogę wyjść i znów udać się do wnęki. Na dachach nikogo nie było, a mrok zaczął barwić unoszące się chmury.
Kiedy doszedłem do celu było już ciemno. Kształty pokrywały się nikłą poświatą nocy. Wewnątrz trudno było coś zobaczyć, stojąc na dachu, jednak zauważyłem od razu, że musiał być to kiedyś pokój, może nawet dom, którego dach zwalił się do środka. Był dosyć niski, więc mogłem spokojnie, przytrzymując się krawędzi, wskoczyć do środka, nie robiąc hałasu.
Na podłodze panował rozgardiasz: skruszone i połamane deski przemieszane z zaschłą smołą i kurzem; jakieś szmaty i dawne meble, łóżko z ułożonymi do wiecznego snu częściami roztrzaskanego dachu.
Początkowo nie widziałem nic szczególnego, co mogłoby być poszlaką w zagadce szmeru, aż nagle wyłonił mi się przy ścianie ów przerażający obraz… Naprzeciwko mnie znajdował się wisielec.
Jego kończyny zwisały sztywno, a głowa nabiegła siną opuchlizną. Pod stopami trupa znajdował się mały stopień – pamiątka po dawnych drzwiach. Podszedłem do niego. Było to samobójstwo (o czym świadczył przewrócony taboret obok), ale z jakiego powodu? Czyżby tamta istota, którą spotkałem na dachu miała coś z tym wspólnego? Może ten nieszczęśnik znalazł tu kryjówkę, wierząc pochopnie, że odjęty mu zostanie ciężar wiecznego lęku? Usiadłem przy nim i myślałem… Bardzo chciałem spotkać kogoś z moich, Was dawnych… spotkałem zaś tylko zwykłe, tragiczne przedstawienie, pozbawione witalnej realność.
Znów słyszę szelest, tym razem dochodzi zza ściany, na której ten nieszczęśnik znalazł bramy do innego piekła… jest spokojny, jakby zmęczony… Widocznie, ktoś się tam porusza, jakby coś przestawia…
Znajduję nóż. Muszę tam iść, muszę To zobaczyć… Nie mogę ciągle uciekać, ja powinienem, jak ten tu, decydować o życiu i śmierci – tym bardziej jeśli jest to twór naszej choroby.
v = {#191919, #003399, #fbfbfb}
W końcu wszedł do zrujnowanej wnęki. Czuł przerażenie, albo raczej zaskoczenie dziwnym spotkaniem, jakiego był przed chwilą uczestnikiem. Ciekawość jednak przemogła strach przed zagrożeniem, które i tak prędzej, czy później by nadeszło.
Zamiast szukać na piętrze równoległym do jego pokoju, trzeba było zejść niżej, na pierwsze, by tam zobaczyć przejście w suficie prowadzące do zagadkowego miejsca. Znalazł to mieszkanie przez przypadek, kiedy wkroczył znowu w klatkę schodową niedawno poznanej kamienicy, by zobaczyć, czy nie znajdzie jakiś śladów, które mogło zostawić… To; jakiś pozostałości po zamieszkaniu jego ulicy przez istotę, która ośmieliła się złamać niepodważalne dekrety. Nic takiego jednak nie znalazł.
Na drabinie prowadzącej przez sufit do wnęki też nic nie wskazywało na to, by ktoś po niej chodził ostatnimi czasy: kurz wręcz zwisł soplami ze szczebli. Podnosząc klapę, musiał bardzo się wysilić. Stare próchno było czymś przywalone, a ze szpar podnoszonego ciężaru spadały okruchy tynku i kamieni – jeszcze nigdy się tak nie ubrudził. W końcu jednak udało się. Kiedy wszedł do pokoju zastał to, czego się spodziewał: resztki zwalonego dachu, rupiecie i sporo kurzu, który falował przy silniejszych podmuchach wiatru. Chmury górzyły się nad nim. Zaczął się rozglądać, aż nagle natrafił na coś dziwnego… Powieszony. Słyszał gdzieś o śmierci przez uduszenie, więc nie to było przyczyną jego strachu: niepokój wzbudziła w nim istota, której się tu nie spodziewał.
A więc było tu To, chowało się i może zabijało z niewiadomych przyczyn. Wprawdzie eksperymentował myślowo na temat rasy, o której słyszał dawnymi czasy, przemieszczającej się między barykadami, ale miał nadzieję, że to tylko jego gdybania. Pamiętał nawet kiedyś ich nazwę, ale w przypływie przerażenia nie mógł jej sobie teraz przypomnieć. Nawet na malarzu racjonalnym, jakim był, musiało to wywrzeć wrażenie. Nie potrafił zamknąć oczu, które biegały z miejsca na miejsce wypatrując zagrożenia. To dziwne: myślał, że wyzbył się już sensualistycznego podejścia do świata i sztuki. Właśnie siedział w swoim pokoju, który jednak wydawał mu się obcy pod wpływem napływających wrażeń. Przed nim spoczywały stosy kodów: właśnie zapisywał swój autoportret, a raczej archiwizował swój portret – ktoś go kiedyś namalował i przez przypadek znalazł to płótno w zbiorach; artysty nigdy nie poznał.
Kiedyś nie musiałby go nawet oglądać – wystarczyło jedno spojrzenie i już wiedział jakie wrażenia ma wywoływać transkrypcja. Teraz mimo, że nie przyglądał się portretowi zaczynał wyobrażać sobie jego kolory, czuł fakturę, własny kształt ciała. W końcu zamknął oczy i widział siebie, jak na tym obrazie – pierwszy raz od dawna. Kolorowy. A więc oczy nie są jedynym wzrokiem…
Siedząc tak w skupieniu i próbując zabrać się za rozpoczętą pracę, nagle do jego barwnych rozmyślań zaczęły przenikać dźwięki. Coś znów drapało w ścianę, a później w drzwi jego domu – zamknął je po powrocie na wszelki wypadek. Obraz przed opuszczonymi powiekami wykrzywił się, a potem znikł. Ktoś idzie, a może idą? Znieruchomiał. Szmer stawał się coraz bardziej zajadły i agresywny – nieznany mu wcześniej. Chciałby się pozbyć gości, którzy właśnie zjawili się przed jego schronieniem w postaci natarczywego dźwięku, ale pierwszy raz w swoim życiu zrozumiał, że jest sam i zamknięty – zniewolony w swojej własności.
Nagle do szmeru przyłączyło się rycie jakiegoś przedmiotu oraz krótkie uderzenia połączone z lekkim metalicznym kuciem w drzwi – To grzebało przy zamku, szarpało klamkę… następnie zaczęło walić z całych sił – głuche uderzenia przerywane nieznaczną pauzą, jakby ktoś siłował się z czymś, co przed chwilą wbił w drewno.
Wstał. Gdzieś obok leżał nóż znaleziony w jednej z kamienic – nie wziął go jednak. Zaczął zastanawiać się, ale nie nad tym, co zrobić w chwili zagrożenia. Myśli zaprzątała mu pewna nazwa, a raczej jej mgliste wspomnienie, które nie chciało się utreścić, gdyż jego życie było głównie podzielone na opowieść o początkach nowego systemu, treść dekretów oraz monotonne trwanie tutaj. Nigdy nie musiał sam nic nazywać: żadnych dźwięków, kolorów… istot. Jedynie wrażenia, ale te, które go teraz atakowały także nie były mu znane. Męczyło go to, że nie mógł przypomnieć sobie tego kiedyś usłyszanego słowa, które niejako próbowało wyjść z trumny zapomnienia, uderzając w wieko wiedzy w rytm hałasu przy drzwiach. Począł zbliżać się w ich kierunku. Znów nie mógł zamknąć oczu, ale nie wiedział, czy przez strach, czy dziwne dociekliwe podniecenie, jakie wywoływało To za drzwiami.
Wyszedł z pokoju i kroczył ciemną klatką schodową, gdzie na około odprowadzały go opuszczone pokoje. Przechodząc przez próg, lekko pochylił głowę. Czuł, że te słowo musi się wydobyć na zewnątrz zapomnianych wspomnień, gdy podejdzie do drzwi. Oznaczało pewien gatunek, który może tworzyć i niszczyć, który był przyczyną…
Hałas nabierał dynamizmu. Znów począł słyszeć coś, co przypominało przeciąg, ale wydobywający się spomiędzy krótkich pauz z czegoś miękkiego i wilgotnego, nasączonego zmęczeniem, czymś żywym, jakimś gwałtownym uczuciem. Trudno mu było to także nazwać, wszystko jawiło się nowym, ale zarazem rozpoznawalnym przez jakąś intuicję, która się teraz ujawniła, a której źródła nie znał.
Doszedł do drzwi. Znajdowały się na nich świetliste rysy, odrzażdzone dziury; drewniana bariera trzęsła się, jak uderzany bęben. W tle usłyszał zdenerwowane sapanie. On sam z kolei nie czuł nic, jedynie potrzebę znalezienia słowa, bo już wiedział, czuł, co jest na zewnątrz. Przysunął otwór swojego słuchu do framugi drzwi, próbował nasłuchiwać, gdy one słabły, trzęsły się i łamały. To napierało, chciało wejść, było żądne czegoś, zdeterminowane, poddane instynktowi, przemożnej potrzebie dostania się do środka, do niego – to on był celem i przyczyną tego wszystkiego.
Jeszcze parę uderzeń i drzwi miały puścić. On nasłuchiwał dalej, dziwiło go, że teraz zza ściany nie dobiegają na razie inne dźwięki niż zadyszenia, które poczęło się chyba artykułować. Czyżby To mówiło?
Nastąpiło uderzenie i dobiegło go słowo, ale nie wiedział skąd: czy to on, czy… To? Słowo, którego szukał:
– Człowiek…
Nie mów tylko, że filozofię studiowałeś/studiujesz...
Ten Ingarden na początku bardzo intryguje. Wpisuję się, by nie zapomnieć przeczytać, gdy będę miała na to troszkę czasu.
Jeśli chodzi o techniczną stronę tekstu: masz problem z przecinkami. Za to styl jest naprawdę niezły, podoba mi się.
Z drugiej jednak strony tekst po prostu mnie zanudził. Gdybyś całe te przemyślenia i opis historii wplótł w coś, co faktycznie ma fabułę, pewnie łatwiej byłoby to strawić.
Zrezygnowałem z dalszego zagłębiania się w tekst gdzieś w jego połowie. Niestety, nie jestem właściwym targetem dla literatury tego typu. Jednocześnie doceniam operowanie słowem pisanym na wysokim poziomie.
Pozdrawiam
Mastiff
Och nie, podpisuję się pod słowami przedmówców.
Pomysł zakręcony, intrygujący, obiecujący wiele. Wykonanie rzeczywiście dobre. Ja jednak jestem za bardzo głodna bardziej...hm... klasycznie przedstawionej akcji, by przeczytać więcej niż cztery akapity tego opowiadania.
Pomysł jest więcej niż interesujący. To idealistyczne uniwersum estetyczne naprawdę robi wrażenie. I zakończenie --- bomba.
Ale...
Narracyjnie --- tylko sam koncept jest dobry. Jakoś tak mi kafkowo zapachnniało (może i inaczej, ale nie współcześnie). To pasowałoby (forma do treści), gdyby stylizacja nie była powierzchowna. Wg mnie ten tekst to przykład grafomanii --- nie takiej w najbardziej pejoratywnym znaczeniu, zaznaczam. Sam lubię, jak trochę owej grafomanii gnieniegdzie się wkradnie i uwidoczni pewien sentyment do słowa oraz swobodny stosunek do zasad stylu czy zwykłej językowej ekonomii, niemniej stężenie tu zastane jest po prostu nieznośne. Wywody są nieklarowne lub wręcz pozbawione logiki, porządku, a nieraz nawet gubi się w nich przedmiot. Mimo że zdania są połączone wyrazami sugerującymi przyczynę albo skutek (ponieważ, więc, itp.), nie widać między nimi faktycznego związku. Na przekór tematowi (idealizm), narracja często sprawia wrażenie operacji nie na obiektach w świecie przedstawionym istniejących, tylko na bliżej niesprecyzowanych pojęciach (w wyniku jakichś skrótów chyba), co mnie, czytelnika, co chwilę dekoncentrowało. Opisy są nieporadnie zagmatwane, najeżone źle dobraną leksyką, sporo w nich frazelogicznych niezręczności, a na pewno informacji podanych w nadmiarze i z racji tego nieprzyswajalnych przy naturalnym rytmie czytania. Przykłady w razie potrzeby mogę podać.
I szalenie interesujący skądinąd pomysł, brutalnie powiem, ugrzązł w kiepskim tekście. Naprawdę szkoda...
Pozdrawiam
Lubię teksty takiego stylu, ale przeciągasz zbyt wiele spraw, które moża zamknąć w dwóch zdaniach, do tego odnoszę wrażenie, jakbyś raz po raz powracał do tego, co pojawiało się już wcześniej, to wprowadza pewien chaos. Cudownie jest mieć wymagającą, trudną wizję, ale niestety czytelnik nie siedzi w Twojej głowie i trzeba mocno się nagimnastykować, żeby umożliwić mu wpłynięcie na Twoje wody. Jeśli chodzi o całą resztę --- podpisuję się pod Juliusem Fjordem, dużo kanciastych metafor i opisów.
Nowe nawyki wyrobił bardzo szybko, przechadzając się z rzadka, oglądając fasady opuszczonych kamienic, czekając na pożywienie z chmur, przezroczyście odbijających swój obraz w szybach okiennych – w sumie tyle.
Pozdrawiam.
Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!
Udało Ci się mnie zainteresować, z tymże owo zainteresowanie nie trwało długo. W związku z tym czuję spory niedosyt, bo wydaje mi się, że można było lepiej opracować ten tekst.
Pozdrawiam.