- Opowiadanie: Peterek - Wydeptana ziemia (czyli zwadźca - całe opowiadanie)

Wydeptana ziemia (czyli zwadźca - całe opowiadanie)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wydeptana ziemia (czyli zwadźca - całe opowiadanie)

Za radą pewnego kolegi z forum, wrzucam całość opowiadania łącznie z trzecią częścią. Myślę, że tak będzie lepiej się czytało i oceniało. Zapraszam! :)

 

 

 

 

Pierwszy przemówił Tero.

– Panowie, witam wszystkich. Bez czczej gadaniny muszę przypomnieć cel naszego spotkania. Otóż, jak panowie wiedzą, wszyscy siedzimy w cuchnącym łajnie. I to po same uszy.

Zgromadzeni w niewielkiej salce wszyscy dostojnicy, jak na rozkaz, westchnęli jednocześnie i spojrzeli w stronę stojących przed nimi pucharów. Były one puste, ale taka jest konsekwencja zwołania opatrzonego tajnością spotkania książęcych dworzan, gdzie ze względu na ową poufność, nie zawiadamia się służby. Trzaskający z cicha ogień był jedynym źródłem światła, a przez wzgląd na niewielkość pomieszczenia, sprawiał, że było tam gorąco jak w piecu.

– Nie przesadzasz aby, Tero? – odezwał się najstarszy wiekiem doradca, Roamor – Przecież od zwykłego chędożenia nie mogą polecieć głowy.

– Mówicie tak, czcigodny Roamorze – odpowiedział mu Tero – jak gdybyście nie wiedzieli, czym grożą ordalia. Wszak i za waszych czasów trupy padały o mniejsze błahostki.

– I na niższym szczeblu, niźli dwór książęcy. – wtrącił się Maral, dowódca drużyny – Sam pamiętam, jakże to opowiadaliście przypowieść z młodości o dwóch chłopach i podkowie…

– Tak i było. Alem nigdy nie wierzył, i dalej nie wierze, że to nas może dotyczyć.

– Co księcia się tyczy, nas się tyczy. A idzie o chędożenie właśnie.

-Książęcej mości i dupczenia, za przeproszeniem majestatu – Roamor uzupełnił kielichy zgromadzonych – nie stawiajcie na równi, w jednym zdaniu. Nie godzi się.

– A cóż to – zarechotał Tero – panowie nasi nie parają się tymże zajęciem?

-Parają. Ale wtedy mówimy o płodzeniu potomka.

– Za każdym razem?

-A jakże.

-Dosyć! – uderzył otwartą dłonią w stół Maral, aż stołem zadrżało – Nie zebraliśmy się tu, w tej norze, by gadać o starych czasach i sposobach zabaw z dziewkami! Sprawa jest poważna i na problemie powinniśmy się skupić. Może nie wszystkim jest jasne, mówię zwłaszcza do was, Roamorze, boście najbardziej do żartów skorzy. Sami wiecie, że miłościwie nasz panujący książę Darko za daleko się posunął i nieopatrznie tknął zamężną szlachciankę. A że normalnie nie jest to co prawda występek, sam tak żem nieraz robił, to niespodzianką się okazało, że szanowny rogacz jest dalekim kuzynem książęcym. No i zgodnie z zaplutą literą prawa, mógłby gagatka, co go o te rogi przyprawił zatłuc pogrzebaczem, niemniej mówimy tu o księciu. Stąd tylko pojedynek. Sprawa się rypnie, gdy zapijaczony Darko sam nadzieje się na własne żelazo! Albo tamten go zasiecze jak wieprza! Zgodnie ze zwyczajem, psia mać! Kto to stanowi na tych ziemiach?

– Myśmy stanowili – odpowiedział mu po chwili ciszy Tero – Ale nie to. To królewskie instrukcje. Ze stolicy samej.

-Stąd i widać, czemuż takie głupie – wtrącił Reonar.

Milczeli chwilę. Za oknami wiatr zahuczał straszliwie, oddając jakby nastrój zgromadzonych.

– Faktem jest – podjął Tero – że do spotkania na udeptanej ziemi pozostało nie więcej jak trzy dni. A książęcy kuzyn, jak wieść niesie, w prawach jest obyty i wynajął na swego zwadźcę prawdziwego rębajłę. Kalisor z Sękatego Ostrza, tak go wołają.

– A niech to! – wtrącił Roamor – Znałem jego ojca, kiedyś, dawno… Jeśli synalek jest choć w połowie tak drapieżny jak tatuś, to mamy nieliche kłopoty.

– Wieść niesie, że będzie tu pojutrze.

– To może tak go w dyby wziąć? – zaproponował nieśmiało Tero – Za, bo ja wiem, nagabywanie dziewek?

– A cóż to za zbrodnia, za ruszanie dziewek z obory nic nie grozi. Myśl trochę.

-No to nie wiem, za karczemne rozróby? Też ci to nie spasuje, Roamorze? Może masz lepszy pomysł?

– W dyby go wziąć nie możemy – pokręcił głową Maral – bo wieść się już rozeszła i by nas motłoch pogonił.

-Sztylet? Trucizna? Wypadek na koniu?

– Skończ już, Tero.

Wielmoża oburzył się.

-Eh do czarta z wami! Póki co to ja tu chyba jako jedyny rozwiązania jakieś podsuwam! Może wy mi coś powiecie, mądrzy ziomkowie? Nie słyszałem jeszcze, abyście coś radzili. Może wyście Darko samego chcecie faktycznie wystawić na bój? Kiedy stanąć ma przeciwko siepaczowi, zwadźcy? Tak być przecież nie może!

– I tak nie będzie – powiedział cicho Roamor – Jest coś, co może nam pomóc.

Tero spojrzał z kpiną na starca, otwierając usta, lecz Maral uciszył go spojrzeniem.

– Jest coś, co może nam pomóc – powtórzył najstarszy – a właściwie nie coś, a ktoś. Pewna osoba ostatnio zawitała na nasze ziemie. Wiecie, koledzy, zawezwany został, jak mi się zdaje, przez jakiegoś diuka do rozprawienia się z niechcianym zalotnikiem córki. Problemu tamtego, zdaje się, nie zdążył załatwić, bom go zawiadomił o rzeczach wyższej wagi. To zwadźca, dość słynny i niegłupi. Pewnikiem poradzi sobie z Sękatymi Ostrzami, nie raz już ubijał w pojedynkach większych od siebie – wzrostem jak i urodzeniem zresztą. Co więcej, byłby skory stanąć w szranki za naszego księcia…

– To nie spór dwóch chłopów o miedzę! – nie wytrzymał Tero – Tu trzeba tytułu, szlachectwa, rycerskiego miecza, a nie rzeźniczego topora!

– Ma je – kiwnął głową Maral – Chyba już wiem, o kim nam opowiadasz, Roamorze.

Starzec uśmiechnął się lekko. Wiatr za oknem jakby ustał.

– Gadają też o nim – mówił, uśmiechając się dalej – że posiadł sztukę czarnoksięską, że widzi w ludziach rzeczy, których gołym okiem nie zobaczysz… To ktoś, kto może nam się przydać.

– Popieram – wtrącił Maral – Trzeba tylko go do nas sprowadzić. Chcę go najpierw zobaczyć.

Tero prychnął, krzyżując ręce na piersi.

– Nie rozumiem waszych pobudek, koledzy – powiedział zniesmaczony – Kiedy mówię: sztylet, loch dla czempiona naszego konkurenta, mówicie, że tego uczynić nie można. Ale już sprowadzać czarownika, by walczył za księcia, to już tak! Ciekawe, co jego książęca mość powie, jak się o tym dowie… No ale dobrze, wielcem ciekaw, cóż to za tajemniczy jegomość. Jak najszybciej musimy go dostać. Gdzież on się teraz znajduje?

Roamor uśmiechnął się jeszcze szerzej, łyknął wina z pucharu.

– Dokładnie pod nami – odpowiedział.

* * *

Sharmo ucieszył się, kiedy drzwi jego lodowatej, cuchnącej celi otworzyły się, wpuszczając do środka powiew świeżego powietrza. Zmartwił się, kiedy na dzień dobry otrzymał parę kopniaków od strażników, było to jednak nic w porównaniu z razami, jakie zebrał, gdy wrzucano go tu po raz pierwszy. Żołdacy podnieśli go i mocno spętali ręce grubym sznurem, następnie wyszarpali go na zewnątrz, do góry.

– Jęknij jeno głośniej, gagatku – ostrzegł go śmierdzący piwem klawisz – a obaczysz mojego obcasa pod nosem.

Sharmo nie jęknął, kiedy prowadzili go ciemnymi korytarzami, w największej ciszy panującej w zamku, której strażnicy za żadne skarby nie chcieli zmącić. Nie wiedział dokładnie, gdzie jest prowadzony. Po krótkiej wycieczce schodami, na poziom znajdujący się chyba niewiele wyżej niż loszek, w którym się znajdował niedawno, stanęli przed grubymi, sękatymi drzwiami, a jeden z mężczyzn zapukał. Po otrzymaniu pozwolenia na wejście, wepchnęli go do środka.

Wewnątrz, przy niewielkim stole, tuż przy dogasającym kominku, siedziało trzech mężczyzn o ponurych twarzach. Na jego widok jeden z nich prychnął głośno.

– To ma być nasz wybawca! – oburzył się – Prowadzony na powrozie! No ładnie się to zapowiada!

Pozostałych dwóch zdawało się nie zwracać na niego uwagi. Drugi z mężczyzn sięgnął po leżący przed nim puchar. Ostatni z nich przyglądał się uważnie czarownikowi.

– Wybaczcie mistrzu – powiedział powoli ten trzeci – warunki i okoliczności, w których żeście się tutaj znaleźli. Widzicie, wszystko tutaj nie jest takie proste…

– Nie tłumacz się mu, Maral – przerwał ten z pucharem, siwy – on, zdaje się, wszystko rozumie. A tłumaczyć się przed nim nie uchodzi. Rozmawialiśmy już wcześniej, zwadźco, pamiętacie?

– Nie przypominam sobie. – rzekł sucho Sharmo – I nie znam powodów, dla których ostatnie parę dni spędziłem w lochu.

– Nie przypominasz sobie? – powiedział ten siwy – Ach, rzeczywiście, mieliście sposobność jedynie otrzymać moją prośbę od gwardzistów, których do was posłałem. Nieładnie ich wtedy zbyliście, oj nieładnie. Jeden z nich zwolnił się ze służby po spotkaniu z wami.

– Nie chciałem zrobić im krzywdy.

– Czyli jednak pamiętacie? – uśmiechnął się siwy – To dobrze, to ułatwia sprawę. W takim razie powody waszego… aresztowania…. nie są wam zupełnie obce.

– Miałem pewne zlecenie, którego wykonanie mi uniemożliwiono. Przeważnie kieruję się kolejnością zgłoszeń, rozumiecie. A poza tym…

– Poza tym – przerwał ostro młodszy, Maral – znajdujecie się na naszych ziemiach, na naszym prawie, w naszej mocy. Więc radzę zlecenia się podjąć. Tero, jeśli masz jakieś wątpliwości…

– Mam, a jakże! – syknął ten pierwszy – Przyznam, że spodziewałem się kogoś robiącego lepsze wrażenie. Ten człowiek to jakiś śmierdzący obdartus, a nie zwadźca. On ma niby walczyć w naszym… w księcia imieniu?

– Posiedźcie tak jak ja, ze cztery dni w loszku, panie wielmoża. A zobaczymy, jak będziecie wyglądać bez swoich pieleszy i perfumek.

Tero nachylił się bardziej nad blat stołu, spojrzał czarownikowi w oczy.

– Mnie – wycedził – ten loszek by nie przetrawił, zbyt błękitną mam na to krew. Ale takich jak ty zjadał na śniadanie. Wiesz, że mam rację.

– On wie. – wtrącił się z uśmiechem Roamor – Tak jak mówiłem, oprócz siły oręża, macie też inne talenty, prawda mistrzu?

– Owszem, nie ukrywam, że…

– Krótko – uciął Tero. Sytuację znasz? Dobrze. Bo trzeba ci wiedzieć, że tu jest porządny dwór, tu nie ma zbójów, by zatrudniali innego zbója do ciosania mieczem. To jest praca dla ciebie, za którą, zgodnie z profesją, należeć ci się będzie zapłata. Chociaż nie wierzę, byś sprostał umiejętnościom przeciwnika, to zdam się na bardziej rozważnych i mądrzejszych kolegów, ha! Tak czy siak, z tego wszystkiego może jeszcze nic nie wyjść, ponieważ jutro, a najdalej pojutrze, czeka cię spotkanie z samym księciem, który to, jak wiadomo, sprawą nie przejmuje się nadto i może nie widzieć celu w obarczaniu cię tym wszystkim. Zlecenie, rozumiem, uważamy za przyjęte.

– Przyjęte. – kiwnął głową Sharmo – Niemniej, mam kilka warunków, jeśli wasze łaskawości pozwolą.

W ciszy która zapadła zdało się jakby słyszeć dźwięk kajdan z loszku poniżej.

– Po pierwsze – podjął dalej czarownik, nie czekając na pozwolenie – chciałbym, żeby mnie rozwiązano i pozwolono odejść do pobliskiej karczmy, w której tak dobrze mi się piło przed pojmaniem.

– Zaproszeniem. – wtrącił z uśmiechem Roamor.

– Tak… Po drugie, chciałbym mieć dostęp do waszej najlepszej kuźni. Potrzebuje dobrego ostrza.

– To oczywiste. – pokiwał głową Maral.

– Po trzecie, odmawiam konnej walki.

Szlachcice przy stole popatrzyli po sobie przez moment.

– To do przyjęcia. – powiedział Roamor – Niemniej…

-Po czwarte – kontynuował Sharmo – odmawiam przystrajania mnie w jakiekolwiek barwy książęce, zbroję czy tarcze. Paradowanie w rajtuzach z nogawkami w różnych kolorach wywołuje u mnie dyskomfort, rozumiecie panie.

– Tak jak mówiłem – wycedził starzec, już nie siląc się na uśmiech, jednocześnie jakby odruchowo zerkając na kolor własnych portek – warunki są do przyjęcia, lecz odrzucamy wszystkie. To nie negocjacje, Sharmo, i jeśli powiesz jeszcze słowo nieproszony, każę cię pokroić. Milczysz? Dobrze. Słuchaj. Udasz się teraz w cholerę, a jutro masz być świeżutki, czysty i palący się do boju. Rozumiesz? I najważniejsze, ma wyglądać tak, jakbyś dopiero co przybył do miasta. Spróbujesz ucieczki, znajdziemy cię, możesz mi wierzyć.

Sharmo milczał posłusznie.

– Dobra, starczy tego – Tero wstał – Jestem cholernie zmęczony i czeka na mnie moja Leeri. Idźże już precz, czarowniku, czuję od ciebie siarkę.

– Powrozy…?

– Rozetną cię strażnicy, stoją za drzwiami. Oni też pomogą ci znaleźć wyjście. Nie zawal tego jutro. Straż!

* * *

Przybytek był zatłoczony, wszędzie dookoła dźwięczały kufle i talerze, a między kuchnią a główną salą kursowała miła dla oka karczmareczka, uzupełniając zaopatrzenie stołów. Śmiech i ogólny gwar panujący w zajeździe z pewnością niósł się na ulicę. Wśród gości nie sposób było nie zauważyć wielu miłośników sowiego ziela, nad stolikami których unosiła się biała, pozbawiona zapachu mgła, utrudniająca nieco widoczność. Do palaczy należał także Sharmo, który był wielkim znawcą tejże używki. Zwadźca nabił kolejną porcję suszu do fajki. Odpoczywając po solidnej wieczerzy, pozwolił sobie na refleksyjny nastrój. Ostatnie dni nie były dla niego zbyt szczęśliwe.

Przecząc wcześniejszym zapowiedziom dworzan, książę Darko nie był się głupcem, niezdającym sobie sprawy z problemu, który go dotyczy. Nie tylko nie podchodził do osoby zwadźcy z lekceważeniem, ale dokładnie wypytał go o doświadczenie i gotowość bojową, jak i o zaangażowanie w sprawę, aż Sharmo poważnie zaczął się obawiać, czy nie będzie konieczna jakaś demonstracja. Szczęśliwie jednak, zapewnienia znajomych już czarownikowi dworzan przekonały go. Pomocna była też reputacja zwadźcy, która, jak się okazało, dotarła do uszu księcia wcześniej.

– Słyszałem o spaleniu Kapliczki. I twoim w tym udziale, magiku – mówił Darko, szczerząc się z satysfakcją.

Dla władcy jednak sprawą najważniejszą był status zwadźcy – a konkretnie – jego rzekome szlachectwo. Co prawda czarownik był synem ubogiego barona, jednakże konieczna była opinia biegłego w tytułach i nadaniach naczelnego heraldyka dworskiego, który potwierdził możliwość wyboru takiego, a nie innego czempiona. Jakby tego było mało, obecni na oficjalnym przedstawieniu wielmożowie łypali na niego groźnie spode łba, co zmuszało zwadźcę do przywiązywania ogromnej wagi każdemu ze słów, jakie wypowiadał. W rezultacie całe spotkanie zajęło ponad trzy godziny, a dopiero po dwóch Darko pozwolił czarownikowi powstać z kolan. Lecz, rzec można, wszystko poszło zgodnie z planem – książę raczył wydać łaskawe przyzwolenie na możliwość nadstawienia skóry za niego.

Następnie Sharmo odbył wizytę w kuźni, razem z miejscowym kapitanem straż i eskortą żołdaków, którzy najwyraźniej mieli rozkaz towarzyszyć mu aż do pojedynku. Sharmo nie pytał ich o nic, ale wyglądało na to, że sami strażnicy raczej niechętnie przyjęli polecenie pilnowania go, co wyrażali a to kpiącymi, a to rozdrażnionymi spojrzeniami. Niemiłosiernie uciążliwy był natomiast ich dowódca, chudy jak patyk wojak zwący się Halav Zerd, który to nie szczędził czarownikowi głupich pytań o profesję czy nawet samopoczucie. Sharmo starał się po prostu go ignorować. Kuźnia była podobna do wszystkich tych, które zwadźca widywał już w swoim życiu, ale zbrojmistrz wyglądał dość nietypowo. Zamiast śmierdzącego potem, umięśnionego brutala, Sharmo poznał szczupłego mężczyznę o bardzo długich włosach, który z niebywałą dla jego postury siłą obsługiwał miech książęcej kuźni. Jak się okazało, doskonale znał się także na swoim rzemiośle. Sharmo bez zbędnych ceregieli poprosił o najlepszy wyrób, uprzedziwszy, że na każdym złomie od razu się pozna. Kowal spochmurniał nieco, ale zdawało się, że uwierzył na słowo, ponieważ wręczył zwadźcy bogato zdobiony, ciężki miecz jednosieczny, perfekcyjnie wykończony. Czarownik wziął go do ręki, sięgnął po niewielki mieszek wiszący mu u pasa, a następnie wysypał zawartość na ostrze, szepcząc formuły. Efekt był natychmiastowy. Na oczach zdumionych strażników i kowala, broń momentalnie wygięła się, zatrzeszczała, a sama klinga wydłużyła się nieznacznie. Podziękowawszy za żelazo, Sharmo zapłacił, po czym udał się do karczmy, a towarzyszący mu strażnicy, tym razem, trzymali się parę metrów dalej, plując na ziemię co kilkanaście kroków.

Fajka zwadźcy zgasła, ładunek sowiego ziela wypalił się. Sharmo sięgnął więc po kolejną porcję suszu.

– Panie?

Czarownik spojrzał w górę. Przez mleczną chmurę dymu udało mu się dostrzec gospodarza przybytku, który stał nad nim, wycierając tłuste ręce w fartuch.

– Podać coś jeszcze, panie?

– Tak, nie mam już czym wypełnić fajki. Skocz, człowieku, a chyżo, po sowie ziele. Aby dobre było. Znajdzie się?

– Wybaczcie, dostojny gościu, aleśmy już całe spakowali. Rankiem do dworskiej spiżarni idzie.

– Szlag by to. W takim razie, życzę sobie antałka piwa.

– Służę szanownemu.

Sharmo, rzecz jasna, nie był sam. Tak jak cały dzisiejszy dzień, również i teraz towarzyszył mu kapitan miejscowej straży, który siedząc obok czarownika, delektował się baranim mięsem.

– Wyglądasz mi raczej na strapionego, panie. – wyszczerzył nagle zęby kapitan – Co takiego, jeśli można wiedzieć, jest powodem twego smutku?

– Cóż cię to może obchodzić?

– Ano, obchodzi mnie. Zdążyłem cię polubić, mości czempionie książęcy.

– W takim razie przyjmijcie panie Zerd, że ja też was lubię i nie chce was obarczać moimi problemami. Nie zwykłem zasmucać przyjaciół.

– Nie chciałem urazić. Domyślam się, że to może przez wzgląd na pojedynek, jaki się szykuje za dwa dni. Mam rację?

– Z pewnością dzięki takim przebłyskom zostaliście tutaj dowódcą.

– E tam, panie. Ale chodzi mi po głowie co innego. A gdybyście, uchowajcie bogowie, polegli w walce?

– Dawno pojedynków nie widziałeś Zerd? Czasem ktoś ginie od miecza. Takiego choćby jak ten wasz, którego nosicie od parady, jak mi się zdaje.

– No właśnie, właśnie – Zerd nachylił się ze złośliwym uśmieszkiem. – Dawno nie widziałem, to prawda. Ponoć Kalisor z Sękatego Ostrza to waleczny gówniarz.

– Ponoć. Ale taka już zwadźcowa dola. Albo on mnie ubije, albo ja jego. A jeśli ja jego, to wszystko raczej po staremu zostanie.

Zerd pociągnął łyk piwa z kufla. Spoważniał nagle niesamowicie, głupi wyraz twarzy rozmył mu się jakby starty szmatą.

– Powiem ci coś, Sharmo. Lepiej dla ciebie będzie, jeśli przegrasz ten pojedynek.

– Że co? – oniemiał czarownik.

– Łajna w uszach nie masz. Słyszałeś mnie. Lepiej będzie, jeśli przegrasz.

– Odstawcie ten kufel, wojaku. Rozum wam odjęło i bredzicie.

Halav nie spuszczał wzroku. Sharmo nie widział wcześniej tak poważnego i zaciętego spojrzenia kapitana. Zaczął faktycznie myśleć, że on mówi poważnie.

– A raczysz może wyjaśnić, mości kapitanie? – spytał w końcu zwadźca.

– Powoli, pomalutku, czarodzieju. Ja ci coś powiem, ale ty mi coś pokażesz, drobnostka. Nigdy nie widziałem żadnego magika, prócz tych, cośmy ich palili na stosach. Może pokażesz mi jakąś sztuczkę?

– Chyba kpisz. Najpierw zaczynasz te swoje bzdury a teraz…

– Nalegam jednak. Obiecuję, że nie będziesz stratny.

– Dobra, patrz. – Sharmo rozejrzał się, wskazał palcem w stronę ludzi zgromadzonych w karczmie – Widzisz tę dziewkę? Wyobraź sobie, że to kurwa.

– Tego akurat nie…

– Tym lepiej. Pomyśl sobie, że przychodzisz do drogiego burdelu, a ta kobieta cię nagabuje. Ale uwaga, skup się teraz, to działa tylko wtedy, kiedy jesteś ubrany w szpiczasty kapelusz w gwiazdki. Łatwo to sobie wyobrazić, prawda?

– Ale co to ma….

– Czekaj. Teraz tajemnicze, magiczne zaklęcie. Kiedy dziwka zaproponuje ci pójście na piętro powiedz: „Wybacz, dziewojo, jam jest jeno chłop prosty, bez miedziaka przy duszy.” I już! Nim zdążysz pstryknąć palcami, kurwa znika, jak sen złoty. Nazywam to sztuczką ze znikającą dziwką.

– Niezłe! – roześmiał się Halav – Najczęściej jednak, taka dziewka w okamgnieniu zmienia się w burdelowego wykidajłę. A ty sam, przy pomocy kopa w rzyć, na krótko opanowujesz sztukę latania.

– Tak. A teraz gadaj. Lepszego przedstawienia nie dam.

– Mówią, – zaczął poważnie Zerd – że jeśli położycie Kalisora, to sami zginiecie. Od noża, strzały, albo – czego wam nie życzę – od gawiedzi.

– Gawiedzi?

– A tak. A bo u nas, drogi zwadźco, człowieka już połamanego kołem rzuca się w przyglądający się motłoch. Wiecie, co się dzieje z takimi gagatkami? Najpierw wydłubują mu oczy.

– Drogi panie Zerd! – Sharmo nadął się – Bylibyście łaskawi może podać mi jeden powód, dla którego miałbym trafić pod katowski obcas, skoro działam z ramienia lokalnych władz?

– Jeden, a jakże, wystarczy. – wyszczerzył zęby Halav – Znajdzie się nawet więcej.

Sharmo spochmurniał. Nie był przekonany, czy Zerd mówi prawdę. W każdym razie nie mylił się co do tego, co tłum robi z nieszczęśnikami pozostawionymi na jego pastwę.

– Słuchaj no, kapitanie! – powiedział lodowato czarownik – Znam swój fach i jego tajniki. Znam też prawa, które mnie chronią w czasie jego wykonywania. A pochodzą one z samej stolicy. Nie raz już grozili mi tacy jak ty.

– Tacy jak ja! – wykrzyknął Halav, jakby szczerze zdumiony – Ależ panie łaskawy, ja tylko przekazuję, co ludzie gadają! Może i w tym nawet prawdy nie być.

– Ci, którzy gadają… Powinni wiedzieć, że jako zastępca w czasie pojedynku jestem poza wszelkim…

– Jako zastępca, owszem. – przerwał Zerd – Ale później już nie.

Milczeli przez chwilę, świdrując się wzajemnie spojrzeniami.

– Co więc proponują ci plotkarze? – zapytał czarownik.

Halav nachylił się lekko, ściszył głos.

– Osiemset denarów. Tak słyszałem.

– Osiemset denarów, – powtórzył Sharmo za kapitanem – oraz śmierć z ręki Kalisora. Słyszałem lepsze oferty.

– Umowa przewiduje tylko dotkliwe pokiereszowanie. Macie przeżyć.

– Skoro tak gadają ludzie – wykrzywił się zwadźca.

– Widzę, że w lot łapiecie, panie Sharmo.

Czarownik zaciągnął się potężnie dymem z fajki, po czym wypuścił dym wprost w twarz siedzącego naprzeciw Halava.

– Rozumiem, że was te plotki nie obchodzą. – powiedział sucho Halav – A szkoda, powiadają, że w szemraniu pospólstwa wiele prawdy słychać.

– Widzę, że wy też łapiecie w lot, panie kapitanie.

– Żałuję. Mam pewne rozkazy które muszę wykonać, także opuszczę was już. Życzę spokojnej nocy, panie Sharmo. Żegnam.

– Dziwne. Myślałem, że mieliście rozkaz łazić za mną cały dzień.

– Skądże. – wyszczerzył zęby Halav – Bywajcie zdrowi póki możecie.

– I wy także.

 

***

 

Dziewczyna z pewnością była jedną z najlepszych w całym przybytku. Może nie pod względem talentu w sztucę miłości, lecz potrafiła wydawać z siebie wspaniałe, utwierdzające mężczyzn w przekonaniu o swojej kondycji okrzyki, które słychać było parę ulic dalej. Sharmo nie miał więc problemu ze znalezieniem właściwego pokoju. Bez zastanowienia kopnął w drzwi, które niemal wyleciały z zawiasów. Czarownik był wściekły.

Para w pomieszczeniu natychmiast zamarła i ucichła. Patrzyli tylko tępo w stronę przybysza, który to błyskawicznie podszedł do łoża usadowionego na środku komnaty i ściągnął dziewczynę ze zdumionego mężczyzny prawie bez żadnego trudu, ciągnąc za włosy, nie przejmując się nadto jej wrzaskiem – tym razem pełnym bólu.

– Wynocha. Już. – warknął do niej lodowatym tonem. I już jej nie było.

– Ktoś ty, zbóju! – wrzasnął człowiek na łóżku – I czego chcesz?

– Pan Ronno Laravi, książęcy kuzyn, jeśli się nie mylę. – Sharmo zignorował pytanie – To waszmość, jak zgaduję mieczem robić nie umie. Czy nie tak?

– Co mówisz?

– A bo tak myślałem sobie, bo skoro wzywacie z najdalszych ziem rosłych morderców, by rękę za was podnieśli na księcia.

– To sprawa honoru, kmiocie! Jak ty się tu w ogóle dostałeś?

– Po schodach, zwyczajnie. Powiem panu, panie Laravi, że gówno mnie obchodzi, dlaczego z ciebie taka obsrana baba, bo mam sam z tego zarobek. Jestem tylko ciekaw, dlaczego uczciwą walkę psujesz, jeszcze zanim się zaczęła, hę? A sam żeś jej się tak domagał, pod pałacem wrzeszczał, jak miejscowi gadają. A gadają i plotkują stanowczo za dużo. A to – Sharmo wyją zza pasa malutki sztylecik i rzucił na łóżko – możecie sobie wsadzić w rzyć. Co tak gały wybałuszacie, milordzie? Tę brzytwę próbowała mi wrazić jedna z dziewczyn w waszym przybytku, gdy się układałem do snu. Nie martwcie się panie, nic jej nie jest. Ale prędko jej nie znajdziecie.

– Co ty… – Ronno wybałuszył oczy – Tyś ten zabijaka, co z mistrzem Kalisorem będzie walczył! Tyś ta pluskwa, co staje w imieniu tego wieprza, Darko!

– Taki fach. Pozwolicie, panie, że nie pokłonie się w pas przy powitaniach. Ręki też nie ucałuje, bo nie wiadomo, gdzieście ją moczyli.

Ronno podniósł się powoli, wstał, w pasie owinął się narzutą. Był blady.

– Ludzie się dowiedzą. – rzekł sucho.

– Słucham?

– Dowiedzą się, mówię ci, rzeźniku. Rób co masz robić, ale szybko. Pozwól mi jednak przynajmniej umrzeć w spodniach na dupie.

Sharmo roześmiał się.

– No nieźle! – powiedział uśmiechając się – To ja przyszedłem tutaj z problemem, dlaczego to chce się zabić mnie, a tu mi waszmość wyskakuje z czymś takim. Nie, człowieku. Nie mam zamiaru cię przekłuć, chociaż nie byłoby to nieprzyjemne. Przyszedłem tylko po parę odpowiedzi. Spocznij sobie.

Usłuchał.

– Powiedzcie mi , panie, – zaczął Sharmo – cóż jest powodem twojej wściekłości na księcia?

– Nie mów, że nie wiesz. – wycedził Ronno – Ta brudna świnia zbrzuchaciła mi żonę. Skalała ją swoim bękartem. Taka zniewaga w tych stronach wymaga krwi.

– W każdych innych też, na szczęście. – uśmiechnął się zwadźca – Dzięki takim jak wy, mam co jeść. Dobrze, że chuć wasza idzie w parze z brakiem talentu do zatarcia śladów i utrzymania języka za zębami. No ale to nie jest takie ważne. Powiedz mi, czy zdajesz sobie sprawę, co będzie, kiedy ten twój rębajło usiekłby księcia?

– Nie wiem, – Ronno skrzyżował ręce na piersi – i nic mnie to nie obchodzi. Tu rozchodzi się tylko o moje dobre imię.

– Ciekawe. Więc pewnie nic ci nie powie imię Halav Zerd?

– Nic.

– Zabawne. – Sharmo sięgnął do cholewy, wydobył kozik. Na jego widok Ronno pobladł jeszcze bardziej – Śmieszne jest to, co mówisz, panie. Nie dalej jak wczoraj rozmawiałem z pewnym człowiekiem, który złożył mi ciekawą propozycję. Mianowicie mam przegrać. A jak przegram, to zginę. Domyślasz się pewnie, że takiej oferty nie przyjąłem. Chciałbym jednak, abyś coś mu przekazał. Mówisz, że go nie znasz? Sądzę, że kłamiesz. Mam inny pomysł na rozwiązanie waszego problemu. Będzie to jednak dużo więcej kosztować.

 

***

 

Dla nikogo nie było zaskoczeniem, że pojedynek musiał odbyć się – rzecz jasna – o świcie. Zgodnie ze starym zwyczajem, przygotowano plac niedaleko za podgrodziem, typowy dla pojedynków, taki który w mądrościach ludowych cieszy się sławą pod nazwą „udeptana ziemia” Sharmo ze szczerym zażenowaniem przyglądał się polu walki. Grunt ten nie dość, że nie był wydeptany, to jeszcze przed kilkoma minutami trzeba było przegonić stąd zapijaczonego żebraka, któremu zbłądziło się na stare śmieci. Cóż, chyba tylko w bajkach i opowieściach można spodziewać się walki, kiedy to tylko krew potworów brudzi oręż i zbroję mężnego rycerza. W rzeczywistości wojaków przeważnie spotykała wątpliwa przyjemność brodzenia w zwierzęcym gównie i błocie po niedawnym deszczu – tak było też i tym razem.

Sharmo nie był zachwycony poranną porą. Prawie całą ostatnią noc spędził w kuźni, gdzie przygotowywał się odpowiednio do pojedynku, dlatego też nie był szczególnie wypoczęty przed walką. Kiedy w końcu udało mu się zasnąć po załatwieniu wszystkich spraw, obudził go książęcy posłaniec. Ten kretyn Darko zażyczył sobie, aby pojedynek odbył się bez pomocy „sztuk tajemnych i czarnoksięskich mocy”. Sharmo znowu się roześmiał w duchu, kiedy przypominał sobie o tej sytuacji. Jego Książęca Mość nie zdaje sobie nawet sprawy, o co prosi. W każdym razie posłaniec odszedł z odpowiedzią mającą na celu zapewnić księcia, iż zwadziec polecenie zrozumiał i przesyła najszczersze wyrazy szacunku i pozdrowienia.

Kiedy Sharmo przybył na miejsce w eskorcie kilku żołdaków, wśród których zabrakło Halava Zerda, pachołkowie ustawiali miejsca dla członków honorowych każdej ze stron konfliktu. Wszystko zgodnie z obowiązującym prawem i obyczajem. Wielmożowie ze wszystkich stron bardzo często traktowali tego rodzaju „spotkania” jako imprezę towarzyską, na którą wypada grzecznie się spóźnić, toteż wszystko przeciągało się niesamowicie. Na domiar złego, zanosiło się na deszcz, dlatego też zwadźca niemal natychmiast wyciągnął fajkę z sowim zielem, gdy tylko usłyszał pierwszy grzmot, zdając sobie sprawę z niemożliwości zakosztowania dymu w trakcie ulewy. Pachołkowie nabrali tempa w rozkładaniu ozdobnych foteli i stołów z posiłkami. Wspaniały to obyczaj, opychać się winogronami oglądając lejącą się krew, pomyślał czarownik i zaciągnął się mocniej fajką.

Poruszenie wywołane niemal punktualnym przybyciem na pole walki Ronno Laraviego wraz ze swoim czempionem, szanowną małżonką oraz orszakiem sług nie trwało długo przez wzgląd na pośpiech. Książęcy kuzyn wyglądał prześmiesznie. Nadęty jak paw, odziany w lśniący napierśnik oraz czerwony płaszcz przerzucony przez ramię sprawiał wrażenie człowieka przekonanego o tym, że sprawiedliwości nieuchronnie stanie się zadość. Sharmo skłonił mu się lekko gdy ten go zauważył, a książęcy kuzyn niedbale pozdrowił go uniesioną ręką. Tuż za Ronno dreptała posłusznie przyczyna sporu, czyli żona szlachcica. W długiej sukni, z pokutnym kapturem na głowie i wzrokiem spuszczonym w ziemię nie pozwalała na dokładną ocenę jej urody. Czarownik jednak nie zadawał sobie trudu, by tajemnice tę zgłębić i stwierdził w duchu, że rzecz nie była warta zachodu. Największe zainteresowanie Sharmo przykuł oczywiście sławny Kalisor z Sękatego Ostrza, kroczący dumnie po prawicy Ronno. Był to postawny młodzieniec, szczaw jeszcze, przystrojony w niemal pełną zbroję o złocistym poblasku i z tarczą na plecach. Zdawał się nie zwracać uwagi na otaczających go ludzi, a już najmniej na Sharmo, który to na próżno szukał kontaktu wzrokowego, aby wymienić uprzejmości przed walką.

Z zadumy wyrwał zwadźcę głos pachołka.

– Panie?

– Hę?

– Jego Książęca Mość życzy sobie, abyście to przywdziali. Miałem wam wręczyć.

To mówiąc wręczył czarownikowi stertą różnokolorowych szmat, które to okazały się haftowanym herbem księstwa, płaszczem w szachownicę, chorągwią oraz parą rajtuzów. Wszystko do kupy zebrane wyglądało jak kiczowaty strój błazna dwornego.

– Psia mać, kurwa. – mrukną Sharmo – Widzę, że władcy nie opuszcza humor w być może najczarniejszej dla niego godzinie.

– Co mówicie panie?

– Nic. Skoro książę taki przywiązany do obyczajów i tradycyjnych strojów, to czemu kazał mnie tu przyjść przed nim? Chyba nie godzi się, byśmy mieli osobno występować.

– Książę pan miał na głowie insze sprawy ważne. Już tu zmierza, tylko go wypatrywać.

– A jakie to sprawy?

– A skąd mnie to wiedzieć? – machną ręką pachołek – Ważne i ważniejsze. Nie na nasze głowy to politykowanie! Weźcie się lepiej panie przyodziejcie. Widać chyba właśnie księcia pana tam w oddali. Nie godzi się witać go bez gaci.

Istotnie, książę Darko wraz ze swoim orszakiem złożonym z członków drużyny, sług oraz kilku znanych czarownikowi dworzan majestatycznie wjechał właśnie na pole walki. Sharmo pośpiesznie założył na siebie te wszystkie szmaty, obserwując spode łba, jak władca wdzięcznie przyjmował pokłony pracujących, a z drwiną na twarzy odwzajemnił pełne nienawiści spojrzenie Ronno Laraviego. Jego wzrok padł w końcu na zwadźce.

– Świetnie wyglądacie, mistrzu. – powiedział, schodząc z konia płynnym ruchem – Cieszy mnie wasz widok w znakomitym humorze. Ufam, że dobrze się czujecie z książęcym herbem na piersi? Wszak to niecodzienny zaszczyt dla was, nie mylę się?

– Nie mylisz się, panie. – odpowiedział grzecznie Sharmo, skłaniając się lekko – Miałem już sposobność przywdziewać podobne herby, jednakże nigdy tak wyraziste.

– Nie wątpię. Ale może dość o waszych nastrojach. Ten tutaj szlachetny emisariusz królewski, lord Refton Pelor – Grahenbur, jeśli dobrze zapamiętałem wasze miano, milordzie…

Sharmo dopiero teraz zwrócił uwagę na tęgiego człowieka w sile wieku, odzianego w biało – szarą tunikę i dźwigającego na szyi ogromny, złoty łańcuch. Człowiek ten powoli zbliżył się i uniesioną ręką dał znak, że zabrać głos.

– Dobrze, mości książę. – powiedział – Wasz czempion, jak widzę, jest gotowy. My się chyba znamy, panie zwadźco, wasza twarz jakaś mi nieobca.

– Nie mylicie się, panie. – odparł Sharmo uśmiechając się – Spotkaliśmy się przeszło trzy lata temu, przy sprawie kasztelana Tempyfa, pamiętacie?

– Ah, tak. – Refton zamyslił się, wyraźnie szukając wspomnień – Rzeczywiście, mogłoby i tak być. Tyle tych walk… Niezły z tego grosz dla ciebie, zwadźco. Rozumiem po waszym stroju, że utożsamiacie się co nieco z księstwem?

Sharmo nie odpowiedział, wykrzywił się tylko głupio. Książę Darko wyszczerzył zęby, również nie odzywając się ani słowem.

– Taak… – westchnął Refton – Myślę, że należałoby już zacząć, jeśli nie macie nic przeciwko panowie. Nie? Świetnie. Zwołaj swoich ludzi książę.

Refton powolnym krokiem ruszył na powitanie drugiej strony sporu. Obserwujący go książę Darko wydał kilka krótkich poleceń do służby, po czym przywołał do siebie zwadźcę.

– Spójrz no tam, drogi mój wojowniku. – powiedział książę, wskazując ręką na Ronno i jego orszak – Jakież to wszystko wydaje mi się teraz zabawne. Niewiele ponad dwieście lat temu, pan na ziemiach mógł brać każdą dupę i zaglądać między każde nogi, jakie tylko zapragnął. Ba, jeszcze z pół wieku temu każdy diuk czy nawet kasztelan podczas zajazdu na wojence mógł na postoju rozbijać namiot i kazać sobie do niego sprowadzać najprzedniejsze panny z każdego miniętego po drodze zadupia. Każdy to robił i wszystkim to odpowiadało, chyba nawet tymże dziewkom. Nie były to przecież gwałty. Prawo zwyciężonego, prawo przejazdu, nazywali to chyba podobnie. W każdym razie szlachecki kutas odpowiadał każdej, a i nie zrozum mnie źle, mistrzu, zdarzały się nawet zubożałe szlachcianki. Nikomu pod czerep nie przyszło nawet sądzić się o to, a co dopiero krew przelewać. A popatrz dzisiaj, jak tu stoimy, cóż to za chichot historii. Kto to widział, żeby w normalnym kraju, rządzonym przez prawdopodobnie zdrowego na umyślę króla, byle gołota mogła podnieść rękę na obowiązującą władzę? Nie odpowiadaj, wiem, że nie wypada ci ani zaprzeczyć, ani też się zgodzić. Skądinąd wiem, że ty także lubisz damskie towarzystwo. Aż nadto.

– Owszem, panie. Nie wypada zaprzeczyć.

– Zatem co myślisz? – Darko ściszył głos – Czy przyjdzie mi odpowiedzieć za to co zrobiłem? Muszę ci powiedzieć zwadźco, że nie walczysz dzisiaj o piękną miłość. Szczerze mówiąc to nawet nie pamiętam imienia żony kuzyna. Wszystko co słyszałeś to jeden wielki burdel i kurestwo. Zgadzasz się? Oczywiście, że się zgadzasz, ale znowu nie możesz odpowiedzieć. Ale czy dzisiaj spotka mnie niezasłużony koniec? Rzeknij szczerze.

– Nie bardzo rozumiem o co mnie pytasz, panie.

– Pokonasz Kalisora?

– Tak.

– I już? Jesteś taki pewien?

– Książę. – Sharmo spojrzał mu prosto w oczy – Muszę go pokonać, ponieważ przez ten, jak raczyłeś panie zauważyć, burdel, zapomnieliście wy, wielmożowie, o istocie sprawy, przy wyjściu przeciwko komuś na udeptaną ziemię. To jest gra o moje życie. Jeśli przegram, zginę. Dlatego też nie zamierzam odpuścić, to samo z pewnością Kalisor. Taki fach, mój panie. I to jest dopiero, z całym szacunkiem, jedno wielkie kurestwo.

Darko roześmiał się cicho.

– Co racja, to racja. – powiedział – Przyznaję, zapomniałem. Mistrzu, pamiętacie tego gońca, który przekazał wam wiadomość o nie używaniu… niezwykłych… umiejętności? Nie kłopoczcie się tym.

– Tak też myślałem, panie. Ale spójrz, chyba będziemy zaczynać.

Emisariusz królewski klasnął w dłonie. Sharmo biegły w obyczaju, ustawił się po prawicy księcia, z dłonią na rękojeści miecza.

– Czcigodni panowie! – zaczął Refton – Przykre są okoliczności, dla których zebraliśmy się dzisiaj! Jednakowoż, prawo nakazuje, by uczynki haniebne potępić i za krzywdy doznane móc odpłacić w honorowej zwadzie pomiędzy krzywdzicielem a obrażonym! Dlatego też działając z ramienia i wedle dekretu króla Gurjana Trzeciego, Obrońcy Zielonego Królestwa, zasiadającego na tronie w Werwin, Stolicy, ja, Refton Pelor – Grahenbur, emisariusz królewski i patron boju, nim krew wylana zostanie w sprawie błahej lub nim kara na krzywdziciela spadnie niesprawiedliwa, czynię zadość obowiązkom, jakie na mnie nakłada królewskie prawo! Wzywam was po trzykroć do zgody! Wzywam was do opamiętania się i do pojednania! Czy gotowi jesteście wybaczyć i krzywdy wynagrodzić?

Sharmo zawsze miał setny ubaw z przemówień emisariuszy królewskich czy też innych arbitrów pojedynków, którzy zgodnie z prawem, zanim wydali przyzwolenie na potykanie się osób szlachetnie urodzonych na takiej czy innej pozycji, musieli odbębnić podobną formułkę. W swojej karierze zwadziec nie spotkał się jeszcze z przyjęciem jego propozycji.

– Odmawiam! – ryknął w odpowiedzi Ronno Laravi – Nie przyjmuję twych warunków, mości panie Grahenbur! Nigdy nie wybaczę zbrodni, jaką popełnił człowiek, zwący się księciem i obrońcą naszym, miłościwie panującym! Dopuścił się on gwałtu na największym skarbie, jakiego u mężczyzny znaleźć można! To oto małżonka moja, Serela, która płocha jest i niewinna, jako białogłowa prawdziwa! Zmylona zaufaniem i szacunkiem, jakim księciu się należy, uległa mu i tak oto jego nieprawe dziecię rodzić będzie! Wzywam cię, emisariuszu królewski i wszystkich tu obecnych na świadków, że nigdy nie zapomnę krzywdy, jaką mi wyrządzono i będę domagać się za nią krwi, dopóki sił mi starczy! Na mocy przysługującego mi prawa, jakom jest kuzynem tegoż wieprza! To powtórz, panie Grahenbur, na dworze miłościwie nam panującego króla w Złocistym Werwin! Rzekłem!

– Zawrzyj gębę, chamie – odpowiedział mu Darko, nie siląc się na dworski język – zanim każe ci ją obić. Sama mi ta twoja niewinna białogłowa do łoża wskoczyła. Mój wuj, a twój dziad zwykł mawiać, że kto własnej baby nie umie upilnować, temu szkoda nawet drzwi do obory otwierać, gdy wraca pijany nad ranem. To nawet chłopi wiedzą. I zanim zaczniesz się kląć, że nie odpuścisz, póki starczy ci sił, to może sam w bój wyjdziesz, zamiast nasyłać na mnie jakiegoś szczeniaka!

Kalisor z Sękatego Ostrza drgnął lekko, zacisnął pięść w stalowej rękawicy.

– Darujcie, panie, – odezwał się niespodziewanie – ale niebawem dowiemy się, kto tu jest człowiek od bojowania, a kto szczeniak, co portek nie potrafi utrzymać na rzyci.

– Ach, tak! – wykrzyknął Darko, wściekły nie na żarty – Pilnuj lepiej swojego chłystka, Ronno. Przez niego zawiśniesz jeszcze zanim mój zwadźca rozpłata mu głowę.

Refton Pelor – Grahenbur spojrzał z ukosa na Darko.

– Nie powinniście, mości książę, wypowiadać takich słów w mojej przytomności. – powiedział powoli. Darko już otworzył usta, chcąc krzyknąć coś jeszcze, jednak emisariusz nie pozwolił mu na to.

– Ale dosyć! – krzyknął unosząc ręce – Skoro taka jest wasza wola, nie widzę szans na zgodę. Udzielam przyzwolenia na sąd boży pod moją pieczą i kierownictwem, które sprawuje z imienia króla Gurjana. Jeśli tak być musi, niech poleje się krew wasza i przez nagie miecze wymierzy się sprawiedliwość. Czy czempioni są obecni?

– Jestem tu, by bronić słusznych racji, honoru i życia mego władcy, księcia Darko Dornana, pana na Ai Danacie i Górach Popielnych! Niech przez moje ostrze wypełni się sprawiedliwość! – wywrzeszczał z pamięci Sharmo

– Ja także jestem, aby udowodnić rację mojego pana, lorda Ronno Laraviego, którego najświętsze łoże domowe zostało splugawione i w imieniu właśnie mego pana to właśnie ja wymierzę sprawiedliwość krzywdzicielowi! Nikt inny! – odkrzyknął Kalisor. Obaj zwadźcy byli równie obeznani w formułkach.

– Dobrze zatem. – Refton usuną się na bok, zasiadł na specjalnym fotelu – Niech rozpocznie się pojedynek.

Kalisor zamknął przyłbicę w hełmie, przyłożył topór do barku i skłonił się ceremonialnie. Sharmo uczynił to samo, poprawiając jednocześnie kolczatą rękawicę na lewej dłoni, a upewniwszy się, że wszystko jest na miejscu, wziął głęboki oddech i z nagim mieczem wyszedł naprzeciwko przeciwnikowi. Sękate Ostrze już tam był. Powoli, nie śpiesząc się, obaj zwadźcy, z bronią podniesioną ku górze zataczali kręgi po polu walki. Sharmo wiedział, że Kalisor jest niegłupi. Zdawał sobie sprawę, że podobnie tak jak czarownik, sprawdza stopami pole walki, próbuje wyczuć nierówności i grząskość, a także uważnie obserwuje krok Sharmo. Obaj robili dokładnie to samo. Zwadziec zastanawiał się, czym może zostać zaskoczony przez gówniarza. Słyszał o jego ojcu, który to nie był wojownikiem z pierwszej łapanki. Sharmo męczyła ciekawość, czy jabłko padło bardzo daleko od jabłoni. Wiedział, że nie zaatakuje od góry, że będzie czekał, aby złapać czarownika na wykroku, tak aby uniemożliwić mu obronę i nie narazić się na kontratak. Kalisor zdawał się jakby skradać po błocie, raz unosząc broń, raz opuszczając, przyśpieszając i zwalniając na przemian, próbując wytrącić Sharmo z równowagi. Czarownik nie pozostawał dłużny, co chwilę zmieniając ułożenie stóp, coraz śmielej odsłaniając się, pozornie wystawiając na atak. Chwila ta przedłużała się. Sharmo czuł już na sobie zniecierpliwione spojrzenia obserwującej szlachty, gotowej na rozlew krwi.

Zaczęło padać. Cholerne epickie pojedynki w deszczu i gównie.

Kalisor uderzył pierwszy. Podstępnym, markowanym zamachem topora chciał zmylić Sharmo, rzeczywisty atak wyprowadzając tarczą. Czarownik zdołał się ledwo uchylić piruetem, jednocześnie wykonując pchnięcie. Kalisor wykręcił się z niebywałą szybkością, jak na człowieka o jego posturze i opancerzeniu, odskoczył, rozchlapując na wszystkie strony błoto i uderzył z boku. Sharmo z trudem sparował cios, lecz nie dał rady sam zaatakować. Sękate Ostrze napierał, bił z siłą i uporem dzikiego niedźwiedzia, wydając przy tym coraz głośniejsze okrzyki. Spadające iskry wywołane uderzaniem stali o stal ginęły pod stopami napierającego Kalisora. Czarownik z coraz większym trudem unikał ciosów. Nie wiedział nawet, kiedy nie zdołał uniknąć potężnego uderzenia tarczą w głowę. Zwadźcy pociemniało w oczach, odskoczył, upadając po kostki w kałuży, lecz nie stracił równowagi. Kalisor uderzył jeszcze raz, tym razem toporem, na wprost, mierząc prosto w czaszkę. Sharmo odbił cios wytrącając Kalisora do tyłu i natychmiast, z półobrotu, kopnął go w podbrzusze, samemu uciekając skrętem tułowia przed opadającym ciosem tarczą. Sękate Ostrze westchną, lekko skulił się i zwolnił na kilka sekund. Sharmo widząc to, bez zastanowienia, niemal bezgłośnie stuknął klingą miecza w kamień osadzony w lewej rękawicy. Klinga zaszumiała cicho, zafalowała. Wśród widzów dało się słyszeć westchnienia pełne zdziwienia. Kalisor poderwał się z krzykiem pełnym gniewu i wymierzył straszliwy cios toporem. Błysnęły iskry. Dwa rozłupane części topora, wirując w powietrzu, wylądowały na kilka metrów od zdumionego Kalisora. Sharmo słyszał tryumfalny okrzyk księcia, lecz był on przedwczesny. Sękate Ostrze nie dał się zdekoncentrować, błyskawicznie odrzucił tarczę, zgarbił się. Coś błysnęło, zabrzęczały rozrywane pierścienie kolczugi, z uda czarownika trysnęła obficie krew. Sharmo wrzasnął, odskoczył, zachwiał się. Kalisor chwycił miecz oburącz, przybierając katowską pozę zamachną się na Sharmo, który z trudem utrzymywał pozycję pionową. Czarownik zdołał odbić atak, wykręcił się, zafurkotał i ciął w pachwinę, ignorując ból. Kalisor sprawował, zamarkował atak z dołu, uderzył z prawej. Sharmo odskoczył, za blisko, cudem uniknął miecza, syknął z bólu. Sękate Ostrze napierał, zmuszając czarownika do stawania na okaleczonej nodze. Sharmo dyszał ciężko, broniąc się z coraz większym trudem. Potężny cios miecza przełamał paradę, wykręcając zwadźcy ręke. Kalisor nie skończył jednak tego cięciem, uderzył w twarz pięścią w stalowej rękawicy. Czarownikowi zahuczało w głowie, nie upadł jednak, wykorzystał siłę ciosu wykręcającego go, zawirował i ciął niespodziewanie, zdradziecko. Kalisor krzyknął, przeraził się, zawahał przy uniku. Sharmo na to czekał. Uderzył z całą siłą, szumiącym, zaklętym ostrzem. Odgłos pękającego miecza przy paradzie, chrzęst stali chroniącej Kalisora, chrupot kości oraz łoskot pozbawionego głowy ciała lądującego w kałuży było jedynym, co dało się słyszeć przed ciszą, jaka zapadła na wydeptanej ziemi.

 

***

Mieszek był cholernie ciężki. Tak ciężki, że nie sposób było przypiąć go do pasa i dźwigać przy poranionej nodze, teraz opatrzonej i zaszytej.

– No, zwadźco. – książę Darko rozsiadł się wygodniej na dębowym fotelu, odpalił fajkę z sowim zielem – Jedzcie, pijcie, bawcie się. Cholernie dobra robota, niech mnie pokroją! Mamy dzisiaj co świętować, nie krępujcie się, mistrzu.

Zgromadzeni przy stole wielmożowie również byli zadowoleni. Sharmo przyglądał się ich dumnym spojrzeniom, które świadczyły o tym, że są oni usatysfakcjonowani załatwioną przez siebie sprawą.

– Nic nie mówicie, Sharmo. – odezwał się Tero – Może wam jeszcze huczy we łbie od uderzenia, jakie wam Kalisor zafundował? A może tylko wam godność nie pozwala, żreć i pić na dworze książęcym, mimo zapłaty, jaką otrzymaliście?

– Zamknij się, Tero. – uciszył wielmoże Darko – Teraz to jest nasz gość, wieleśmy mu dłużni, tak i jak, jak i ty. Więc pozwól mu milczeć wedle woli. I niech żre i pije ile chce. Za moje.

Sharmo nie jadł i nie pił. Siedział tylko posłusznie naprzeciwko księcia i innym dworzan przy suto zastawionym stole. Służba biegała w jedną i drugą stronę, próbując jak najszybciej uzupełnić potrawy i napoje pochłaniane przez biesiadników w imponującym tempie.

– A tego Ronno całego i jego synów – podjął książę – to najchętniej kazałbym powiesić, ot tak, za nic. No ale emisariusz nie pozwala, jak wiecie, w tych sprawach, kiedy to ochronę nad nim roztoczył, władza lokalna niewiele może. Oficjalnie. Nieoficjalnie natomiast, to albo go zasztyletują w chałupie, albo zatłuką kijem w burdelu za awanturowanie się. Może po prostu zniknie bez śladu. Tego nie wiadomo.

– Najlepiej, mości książę by było, – powiedział Maral – gdybyś kazał przegnać go na cztery wiatry w samych gaciach. A dworzyszcze przejąć. Stara to praktyka.

– Owszem, Maral, mądrze mówisz. Przemyślimy. Ale to już nie w obecności naszego gościa, jemu raczej nie w smak słuchać o okropnościach tego pokroju.

– Miłościwy panie. – powiedział powoli Sharmo – Chciałbym prosić o pozwolenie na oddalenie się. Czas mi w drogę, miałem tutaj pewną sprawę do załatwienia, zanim mnie… to znaczy, zanim wynikły okoliczności służenia sprawie większego majestatu, czyli tobie, książę.

– Przyzwalam. – odpowiedział Darko, przegryzł udziec kurczaka i popił winem – Dziwi mnie twój pośpiech, zwadźco, no ale nie zatrzymuję. Co więcej, najlepiej będzie, abyście przed zapadnięciem zmroku byli już poza murami miasta. Jestem pewien, że nagrabiliście sobie tutaj wielu wrogów, a ja nie mogę was ochronić. Ale kto wie, mistrzu, może się jeszcze spotkamy. Możliwe, że będę potrzebował jeszcze kiedyś waszych usług, trybu życia nie zamierzam zmieniać. A będę pewnie jeszcze długo panował.

– Nie zmieniaj, panie. Każdy grosz się przyda. A płacisz dobrze.

– Tak myślałem. Bywajcie, Sharmo.

– Bywajcie, książę.

Sharmo wstał i kuśtykając, bez pokłonu, opuścił salę, wyszedł z zamku. Deszcz padał tego dnia cały czas, nie zamierzając chyba w ogóle przestać. Czarownik zarzucił kaptur na głowę i zaklął z cicha. Jednak zwadziec nie wyszedł bezpośrednio z miasta. Skręcił w zabłoconą ścieżkę pomiędzy chatami, prowadzącą do stajni książęcej drużyny. Doszedł do niewielkiej kamieniczki z solidnie wyglądającymi drzwiami, okutymi stalą, zapukał trzy razy i wszedł do środka. W środku, na krześle, z nogami wyciągniętymi w stronę kominka, siedział mężczyzna.

– W końcu! – powiedział Halav Zerd – Witajcie czarowniku, siadajcie, siadajcie.

– Przyszedłem po zapłatę, mości Zerd – odparł Sharmo zimno, nie zamierzając siadać.

– Skąd wasza złość? A, może i stąd, że wam groziłem? Nie boczcie się już na mnie, wszystko dobrze się skończyło, jak w bajeczce. A dobre czasy dopiero nadejdą, dzięki wam.

– Możliwe.

– Wszystko zgodnie z umową?

– Tak. Kalisor nie żyje, Ronno zaszył się gdzieś i najpewniej szykuję się do ucieczki, co bym mu polecał wedle tego, co usłyszałem u księcia. A sam Darko już wkrótce przestanie się cieszyć ze sprawności umysłu. Księstwo należy do was.

– Sowie ziele podrzucone przez ciebie?

– Nie przeze mnie. Przez gospodę. To ona zaopatruje dwór. Ja tylko dodałem coś od siebie.

– Kto by się spodziewał. – Halav uśmiechnął się szyderczo – Truciciel, zdrajca i zabójca w jednym. Ale macie rację, Sharmo, Ronno także się zgodził, kiedy jeszcze myślał, że jest brany pod uwagę w planach przejęcia władzy. Po co było podrzucać rubasznemu księciu żonę kuzyna do chędożenia i przez to w pojedynku narazić go na konsekwencję, pozbawić życia? Przecież lepiej ogłupić go za pomocą waszego ziela, zawiadomić króla i obalić go mocą królewskiego dekretu? Przecież szaleniec nie może sprawować władzy nad ludem. A nasz król jest dobry i sprawiedliwy przecież, o lud się troszczy. Do tego, Darko myśli teraz, że jest bezpieczny i zagrożenie zostało zażegnane. Genialne.

– Służę. Teraz zapłata.

Halav sięgną pod pazuchę, wydobył ciężki mieszek ze złotem. Bardzo ciężki.

– Proszę. – powiedział, rzucając go zwadźcy – Tak jak się umawialiśmy, dwa tysiące denarów. Powiedzcie mi jedno tylko. Czy wszyscy magicy są równie łasy na pieniądz jak wy? Pytam, bo jak już wiecie, nigdy żadnego nie znałem.

– Nie wiem. Ale wiedzcie po prostu, że ja potrzebuję teraz złota. Stąd moja propozycja, na którą przystaliście, zamiast łamać mnie kołem.

– Jak wszyscy, Sharmo, jak wszyscy. Nie trzeba tłumaczyć najprostszych ludzkich odruchów. Nie różnisz się za bardzo od innych, magiku, wbrew temu, co myślisz. Twoje nadzwyczajne umiejętności tylko ułatwiają ci życie, nie czynią wyjątkowym. Dam głowę, że czujesz do siebie teraz odrazę, wstręt, dyshonor. Ale niesłusznie. Postąpiłeś mądrze. Tak to już jest, jedni sięgają po władzę kosztem tych, którzy ją tracą. Jedni pomagają uzurpatorom za złoto, inni za obietnicą awansów i zaszczytów. Takie czasy.

– Nigdy nie twierdziłem nic innego, drogi panie.

-Rzeczywiście. Mogę się jeszcze dowiedzieć, jak długo zajmie księciu ogłupienie się do cna?

– Około trzech miesięcy, mówiłem już.

– Racja, racja. Poczekam. Co do ciebie, magiku, to dobrze będzie, jeśli się już wyniesiesz. Powinienem cię teraz zabić, Sharmo, abyś się nigdy nie wygadał, ufam jednak, że nie pokażesz się w tej okolicy więcej.

– Słusznie ufasz, panie Dornan.

– Proszę. – uśmiechnął się Zerd paskudnie – Dziwię się, że rozszyfrowałeś mnie. Teraz to już jestem pewien, że powinieneś zginąć. Jak to zrobiłeś?

– Przepytałem książęcego heraldyka, tego samego, co przepytywał mnie. Wygadał, że książę ma młodszego brata.

– Ano, ma.

Milczeli chwilę.

– Pójdę już. Bywajcie.

– Bywajcie, mistrzu Sharmo. I nie musisz się obawiać. Nie zlecę nagrody za twoją głowę.

Czarownik opuścił pomieszczenie, wyszedł na ziąb i deszcz. Halav Zerd w swojej kryjówce uśmiechał się długo sam do siebie, zapalił fajkę z sowim zielem. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie kazać zabić zwadźcy. Porzucił jednak ten pomysł, postanowił dotrzymać słowa zdając sobie sprawę z tego, że czarownik z pewnością nie da się tak łatwo upolować, a na głowie książęcego brata przedstawiającego się jako Halav były teraz inne, ważniejsze rzeczy. Żałował jednak astronomicznej kwoty, jaką wydał na jego usługę. Po chwili jednak odpędził tę myśl. Przecież warto było. A pieniądz i tak zaraz do niego wróci. W końcu Sharmo połowę z tego przewali w pobliskim zamtuzie, którego właścicielem jest właśnie Halav Zerd.

Koniec

Komentarze

Sam pamiętam, jakże to opowiadaliście --- jakieście opowiadali moim zdaniem lepiej archaizuje wypowiedź,

tymże zajęciem --- trzeba zachować ostrożność z tymi wzmocnieniami,

Po krótkiej wycieczce schodami, na poziom znajdujący się chyba niewiele wyżej niż loszek, w którym się znajdował niedawno, stanęli przed grubymi, sękatymi drzwiami, a jeden z mężczyzn zapukał. --- Po krótkiej wspinaczce na wyższe piętro stanęli przed drzwiami. Jeden z żołdaków zapukał. ---  Krócej, prościej, lepiej,

leżący przed nim puchar --- przewrócony puchar?

- Nie przypominam sobie. – rzekł sucho Sharmo --- bez kropki. Zresztą dialogi w większości są błędnie zapisane,

Jeden akapit = jedna myśl. W połowie tekstu rzuciłeś takimi blokami tekstu, że aż oczy bolą,

zamachną --- zaczynasz gubić literkę ł,

jedno wielkie kurestwo --- kurewstwo,

Refton Pelor – Grahenbur --- Pelor-Grahenbur, inna kreska w środku powinna być,

upadając po kostki w kałuży, --- nie rozumiem,

Coś błysnęło, zabrzęczały rozrywane pierścienie kolczugi --- musisz doprecyzować, co błysnęło, bo robi się chaos w następnych zdaniach. Ponadto walkę --- jako zdarzenie o charakterze dynamicznym --- przydałoby się podzielić na kilka mnejszych akapitów,

- Kto by się spodziewał. – Halav uśmiechnął się szyderczo --- trochę do mnie nie przemawia pomysł na intrygę, SPOILER: przecież gdyby książę wynajął sobie porządnego nieprzekupnego zwadźcę, to cały plan poszedłby się... A wynajęcie takiego zwadźcy nie wydaje się mało prawopodobne.

 

Ogólnie rzecz biorąc opowiadanie jest niezłe. Lekkie i wciąga. Niestety ma masę technicznych wad: począwszy od dziwacznych literówek, poprzez nienajlepszą stylizację, do katastrofy w dialogach. Szkoda --- gdyby nie to, może nawet pokusiłbym się o nominowanie opowiadania do wyróżnienia. Z takimi bublami niestety nie przejdzie.

Spróbuj napisać kolejny tekst w podobnym klimacie, ale najpierw poczytaj o prawidłowym zapisie dialogów. W necie, także na stronie NF, jest masa poradników. Do tego postaraj się unikać nadmiernie rozbudowanych zdań i partykuł wzmacniających.

pozdrawiam

I po co to było?

"Za radą pewnego kolegi z forum, wrzucam całość opowiadania łącznie z trzecią częścią. Myślę, że tak będzie lepiej się czytało i oceniało"

Zdecydowanie tak :)

Wrócę tutaj.

Wrócisz? :D
Dziękuję za opinie. Rzeczywiście warsztat nienajlepszy, ale bardzo mi się spodobało zdanie o możliwości nominowania :)

Postaram się o lepsze dopracowanie od strony technicznej w przyszłości. 

Nowa Fantastyka