- Opowiadanie: kawkers - Chaos: Artefakt pierwszy

Chaos: Artefakt pierwszy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Chaos: Artefakt pierwszy

Wielu ludzi sądzi, że nasz świat przybrał znaną nam formę wskutek odwiecznej walki dwóch potężnych sił: dobra i zła, Adonaia i Satanaela. Ale przypatrzmy się jakiejkolwiek wojnie, by obalić tę tezę: gdy ścierają się dwie potężne armie, wszystko na ich drodze zostaje zmiecione z powierzchni ziemi. A co by było, gdyby tymi siłami były nie ludzkie legiony, a zastępy nieśmiertelnych, obdarzonych mocami poza ludzkim pojęciem? Czy cokolwiek na tym świecie przetrwałoby po ich kolizji? Nie.

 

Wniosek nasuwa się następujący: jest tylko jedna siła, tworząco-niszcząca, byt stwórczy i unicestwiający zarazem. Tą siłą jest Chaos.

 

Faustus z Carcassonne u schyłku życia w 1211 roku

 

 

 

 

 

Boczne drzwi stodoły otwarły się z hukiem, Adi Weizer wypadł z nich, nieomal upadając.

 

– Włącz silnik! – wrzasnął do młodzieńca siedzącego za kierownicą starego pick-upa. Zza kierownicy widać było jego nieodłączną szaro-granatową bejsbolówkę.

 

Adi zdążył wpaść do samochodu gdy ten już ruszał. Nie mieli dużo czasu. Jedna ze ścian starej, drewnianej stodoły właśnie została stratowana. W kłębach kurzu ukazał się posiadacz artefaktu. Nie wyglądał już jak człowiek, czarna breja dwumetrowej wielkości ledwo przypominała człekokształtny zarys. W miejscu twarzy ulokowała się przypominająca maskę kukły twarz.

 

– Użył artefaktu? – kierowca spoglądał niespokojnie przez wsteczne lusterko. Adi nazywał go po prostu Młodym.

 

– Nie, przebrał się na Halloween. Wdepnij ten cholerny gaz!

 

Młody przyspieszyłby, gdyby mógł, ale pedał gazu był już wciśnięty do podłogi i ze starego pick-upa nie dało się już niczego więcej wycisnąć. Puścił mimo uszu suchy żart swego mentora by skoncentrować się na ucieczce. Polna droga na odludziu mogła się okazać ostatnim gwoździem do trumny dla samochodu, ale przynajmniej obyło się bez świadków. Ścigający nie miał już szans ich dosięgnąć, powoli począł kurczyć się w tylnym lusterku, aż całkowicie zniknął, koszmar na jawie.

 

– Wiesz chociaż szefie kim byli?

 

Adi wyciągnął zza paska desert eagla by zmienić magazynek.

 

– Pariowie. Albo Kult. Mniejsza o to. I tak nie żyją. Ostatni zdążył wchłonąć artefakt.

 

– Co robimy?

 

– Czekamy aż artefakt go opuści i wracamy. Miejmy nadzieję, że za ten czas nie nadejdą inni, bo to się zmieni w krwawą jatkę.

 

Młody ścisnął mocniej kierownicę. Zbliżali się do wjazdu na autostradę. A już za parę godzin do ataku na opuszczoną stodołę.

 

 

 

Wrócili, gdy już ściemniało, ale nie włączyli świateł. Jechali powoli, starając się być równie bezgłośnie, co niewidoczni. Kocie łby polnej drogi stwarzały dodatkowe problemy, a stary rzęch zdawał się już ledwo dyszeć. Nie wiedzieli, czy zardzewiały pojazd długo pociągnie, nie zdążyli się wypytać o szczegóły techniczne pojazdu, gdy go kradli.

 

Uzbroili się oszczędnie, ale wystarczająco. Adi miał swego wypróbowanego desert eagla, Młody trzymał w pogotowiu ingrama. Na jednego człowieka, zmęczonego po wchłonięciu artefaktu, powinno wystarczyć.

 

Zaparkowali sto metrów od stodoły, ustawiając samochód przodem do polnej drogi, by ułatwić sobie ucieczkę. Ponownie sprawdzili magazynki i czy dobrze się słyszą przez słuchawki. Mieli już wychodzić, gdy z miejsca, gdzie pierwotnie stała ściana stodoły, wystrzelił brudnoszary van i pomknął w stronę autostrady. Nie zastanawiając się zbytnio ruszyli za nim, w bezpiecznej odległości, nadal nie włączając świateł.

 

– Jak myślisz, szefie, kto to?

 

– Ktoś nam zwinął artefakt sprzed nosa. Jedź za nimi, w końcu będą musieli się zatrzymać. Wtedy ich sprawdzimy.

 

Adi poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu. To już trzeci artefakt, który może im się wyślizgnąć z rąk. I ten będzie jego ostatnim. Serce powoli odmawiało współpracy, potrzebował kuracji. A do kuracji potrzebny był odjeżdżający w vanie artefakt.

 

 

 

Sen nadszedł niespodziewanie, jakby czaił się w mrokach nocy, cichy drapieżnik, łowca sumienia. Nie ma już trzydziestu lat, ani długich czarnych włosów. W tym śnie Adi znowu jest chłopcem. Ma dziewięć lat i mieszka w rezydencji w Devon w Anglii. Posiadłość składa się z trzypiętrowego budynku, klasycznego i szlacheckiego, pamiętającego czasy Imperium Brytyjskiego, oraz z otaczającego go ogrodu i pól, naznaczonych spokojnymi wrzosowiskami.

 

Mieszka tam wraz z rodzicami i liczną służbą. Już wtedy domyśla się, dużo się domyśla, o planach swojej rodziny, oraz o swojej własnej w nich roli w światowej rozgrywce przeróżnej maści sekt. Z wiekiem jednak orientował się, jak niewiele w rzeczywistości wie.

 

Sen przypomniał mu o przykrym incydencie z ogrodnikiem. Podeszły w wieku starzec był mu zawsze bliski, bliższy od samych rodziców; wyniosłej i niedostępnej matki oraz cholerycznego ojca, przesiadującego wiecznie w swoim gabinecie. Stary ogrodnik pokazywał Adiemu sztuki swego rzemiosła, przekazując mu najważniejszą jego doktrynę: cierpliwość. Ale pewnego dnia również i on stracił tę głoszoną przez siebie maksymę, gdy młody „panicz” przyniósł mu coś do pokazania. Z pozoru wyglądała jak zwykła szmaciana lalka, ale Adi wyczuwał w niej coś więcej, coś tkwiącego głęboko w środku, niczym cierń, albo robak w gnijącym owocu. Lalkę zabrał z gabinetu ojca licząc na to, że starzec wyjaśni mu, czym jest ten pozornie wyglądający przedmiot. Niczego się jednak nie dowiedział. Został za to bardzo solidnie ukarany wieloma razami ze skórzanego pasa, które wymierzał mu ogrodnik, po tym jak wyrwał mu lalkę z dłoni. W majakach sennych przypomina sobie, co stary krzyczał, smagając go raz za razem po obolałej pupie.

 

– Nie dotykaj artefaktów ojca! Nie dotykaj artefaktów ojca! Nie dotykaj…

 

Potem zaprowadził go do rodziców. Bardziej się ucieszyli ze zwrotu lalki-artefaktu niż z powrotu poturbowanego, wciąż płaczącego syna. Nie zwracali nawet na niego uwagi. A ogrodnik uśmiechał się, otrzymując pochwały. Adi po paru latach zrozumiał, że całe jego otoczenie, wszyscy ludzie, których codziennie widział, to członkowie organizacji, której przewodzili jego rodzice.

 

 

 

Obudził się gdy pick-up już się zatrzymywał. Serce na moment przestało bić, by po chwili ruszyć niemrawo, aż w końcu wróciło do normalnego trybu pracy. Przestraszył się. Było coraz gorzej, potrzebował artefaktu. A jeden z nich był właśnie wynoszony z vana, zaledwie parę metrów przed nim, przez grupkę mężczyzn zmierzającą do pobliskiej opuszczonej fabryki.

 

– Jak myślisz, kto to?

 

– Nie wiem. Ale musimy działać. I to szybko.

 

– Pompka nadal szwankuje?

 

Adi pokręcił głową zrezygnowany. Czas uciekał. Coraz ciężej złapać oddech. Narasta strach i desperacja, a jednocześnie tępe zniechęcenie poczyna zastępować wolę przeżycia. Przecież wystarczy odpuścić, jak już nieraz o tym myślał, zawsze po każdej kuracji zdziwiony, po co on to znowu zrobił, po co się uratował? Kiedy było już tak blisko, by odpuścić, ześlizgnąć się w niebyt.

 

Koniec końców wie, czemu nie rezygnuje. To dla tych momentów, zastrzyk adrenaliny, akcja, jak w filmie, jak w słabym opowiadaniu, jak w komiksie. Działanie na krawędzi przetrwania, z wyznaczonym celem.

 

I gdzieś w głębi duszy ma nadzieję, że spotka tu swoich rodziców. A wtedy się z nimi rozliczy. Nigdy nie zadał sobie pytania, czy to jest jedyny, prawdziwy cel w jego życiu.

 

 

 

Opuszczony budynek jest słabo oświetlony, z mnóstwem ewentualnych miejsc do kryjówek. Działają cicho tak długo, jak to możliwe. Dwóch przypadkowych wartowników unieszkodliwili od tyłu ciosami w głowę. Adi użył do tego kolby pistoletu, Młody żelaznej rurki. Rozdzielili się. Schodami na górę idzie Młody, Adi przeczesuje dolna kondygnację.

 

– Czuję się jak komandos – rozlega się głos w słuchawce.

 

– Tatuś byłby dumny.

 

– Dobrze wiesz, że nie.

 

Spodziewali się dużego ruchu oporu, więc byli mile zaskoczeni. Z jakąkolwiek organizacją mają tu do czynienia, jest ich niewielu. Póki co. To było raczej dziwne biorąc pod uwagę fakt, że artefakt zdawał się być stosunkowo potężny. Coś, co niejeden by chciał zdobyć. Najwidoczniej większość swoich ludzi wysłali do innego miasta w innym kraju, gdzie odkryto ciekawsze znalezisko.

 

Kolejnym dwóm wartownikom pozwolił przejść przez korytarz. Sam schował się za dwiema przerdzewiałymi beczkami. Nie mając pojęcia gdzie jest artefakt zakłada, że natrafi na pilnie strzeżone drzwi, zaryglowane z kłódką wielkości pięści. To nie on miał odnaleźć swojego Graala.

 

– Szefie jestem na podwieszanym pod sufitem przejściu. Widzę artefakt – Młody przez słuchawkę wydaje się być opanowany. W rzeczywistości bał się jedynie ludzi, którzy wchłonęli moc artefaktu. I słusznie.

 

– Gdzie jest?

 

– W samym środku hali produkcyjnej otoczony przez dwa tuziny sekciarzy.

 

– To Kult Potępionych?

 

– Na to wygląda. Czarne świece, rytualne szaty. To Kult jak nic.

 

Serce straciło rytm, uspokoiło się dopiero po wzięciu paru głębszych oddechów. Kult jest stosunkowo małą grupką fanatyków wierzących, że za pomocą artefaktów mogą unicestwić ten niedoskonały świat i uwolnić się z kajdan stworzenia.

 

– Szefie? Nie mamy wyboru, prawda?

 

Ostatnia szansa. Na informację o tym artefakcie czekali dobry miesiąc. Nie wiadomo kiedy usłyszą o kolejnym.

 

– Potrzebujemy dywersji, odciągnąć ich od celu.

 

– Urządzamy grilla?

 

– I fajerwerki.

 

Zbyt późno usłyszał kroki za plecami, poczuł za to chłód lufy przystawionej do karku.

 

– Położy broń na ziemię i złoży ręce na karku.

 

– Dobrze, panowie, macie mnie, tylko spokojnie. Chciałem tylko urządzić powitalnego grilla z fajerwerkami.

 

Potem poczuł silny cios w skroń, po którym stracił przytomność.

 

 

 

Kankun, małe miasteczko na południu Brazylii. Jego rodzice, wraz z grupką zaufanych, szukają kolejnego artefaktu. Ma teraz piętnaście lat, za sobą życie w izolacji, bez przyjaciół, bez prawdziwej, bliskiej i troskliwej rodziny. Na tym etapie życia stara się oglądać jak najwięcej telewizji, czytać każdą dostępną książkę, by poznać cudze życia, choćby te zmyślone, zetknąć się przez kineskop z inną, weselszą rzeczywistością.

 

W Kankunie przechodzi trening wytrzymałościowy. Polega on na rażeniu prądem skrajnie niebezpiecznymi dawkami elektryczności. Trening ten trwa już od nie zgoła trzech lat i odbywa się w różnych miejscach na całym świecie. Przebywanie w odmiennych klimatach ma dodatkowo zahartować ciało Adiego. Przynajmniej w teorii. Jest jednak dodatkowy efekt uboczny, z którego nikt nie zdaje sobie sprawy – piętnastolatek, choć z zewnątrz wydawał się być uległy wobec rozkazów, wewnątrz prowadzi poważną walkę: zostać, czy może uciec, wezwać pomoc, czy też trzymać się więzów krwi, znanego świata. Poddać się, czy walczyć?

 

Następnym etapem treningu jest topienie w lodowatej wodzie. Osiąga rekord trzech minut.

 

 

 

Ocknął się w mrocznym miejscu, z bolącą głową, zwisając z sufitu. Szybko rozeznał się w sytuacji – jest spięty przerzuconymi przez podsufitową rurę kajdankami w dostatecznie niskim pomieszczeniu, by móc stanąć na betonowej podłodze.

 

Pięknie, pomyślał. Moje życie musiało zostać spisane przez boga cierpiącego na poważną depresję.

 

Sprawdził solidność zapięcia i rury, ciągnąć dłonie w dół. Metal nieprzyjemnie wżyna się w nadgarstki. Czeka. Jednego był pewny – Młody tak łatwo nie odpuszcza.

 

 

 

W wieku siedemnastu lat umiera po raz pierwszy. Wskutek kolejnego treningu serce staje na parę sekund. Oficjalnie nie żył przez dwie i pół sekundy, dopóki nie zrobiono masażu serca.

 

Miesiąc potem ucieka. Znajdują się akurat w Indonezji, gdzie jego rodzice podjęli się ciężkich prób pertraktacji z Hoadridami o prawa do kluczowego artefaktu, niezbędnego ich planom. Pertraktacjom zakończonym krwawymi potyczkami podczas których to, w trakcie zamieszania, uwolnił się. A później… później przekonał się, że Chaos rządzi człowiekiem na każdym kroku. To tam, w Bangkoku, spędził najbardziej przerażająco wolne a równocześnie najpiękniejsze chwile swego życia, przemieszane z narkotycznymi wizjami, suto zakrapiane alkoholem, przypadkowym seksem. Tam też poznaje ojca Młodego, odbywającego kolejną, straceńczą misję. Rząd jego ojczyzny próbował wejść w świat Chaosu i artefaktów, ale w świecie dziesiątek sekt, działających od setek lat, świecie całkiem innej gry, polityki i priorytetów, żaden kraj nie może osiągnąć sukcesów.

 

Dzień po swoich osiemnastych urodzinach zostaje złapany i odesłany do rodzinnej rezydencji w Devon. Tam dokonano rytuału. Tam zginął po raz drugi.

 

 

 

Wybuch, potem dwa kolejne wyrwały Adiego ze wspomnień. Z satysfakcją zaczął się zastanawiać, jak powitać Młodego. Może szablonowym: „co tak długo”?

 

Podciągnął się na rurze i, napierając na sufit kolanami, próbował ją przełamać.

 

Kolejny wybuch, dalej, następnie entropia wystrzałów. Nie widząc celu, strzelają na oślep.

 

Rura pęka, kajdanki zsuwają się z metalicznym chrzęstem a Adi upada ciężko na plecy. Niemal zawył z bólu, ale zbyt dobrze go poznał. Ból od zawsze był mu bratem, potrafili żyć ze sobą w zgodzie.

 

Wypadł ze swojej prowizorycznej celi wprost na sekciarza. Powalił go paroma szybkimi ciosami, potem pozbawił przytomności jego własną bronią. Nie znajduje kluczy, więc nadal w żelaznych pętach, ale przynajmniej nie bezbronny. Prosty pistolet samopowtarzalny MAG-08 jest skuteczny i śmiertelny z bliska.

 

Dwóch kolejnych pada od jego kul. Strzelano wszędzie, do cieni, do niczego i do wszystkiego. Dzięki temu trudniej go namierzyć. Chaos w czystej kondensacji, skropiony gradem kul, oblizany językami ognia, skąpany w tańczących cieniach.

 

Za zakrętem wpada na Młodego – niemal się nawzajem nie powystrzelali. Adi podniósł zakajdankowane dłonie, po chwili już ich nie miał na sobie, otwarte wytrychem. Jego partner jest człowiekiem o wielu talentach.

 

– Wiesz, gdzie jest artefakt?

 

– Dopiero co wszedłem. Trzeba szukać w salach. Kult lubi rozległe przestrzenie. Szpan do obrządku.

 

Potępieniec przebiegł obok nich z krzykiem, szata paliła mu się na ciele. Za drugimi z kolei drzwiami znajdują zbrojownię. Adi wymienia pistolet na izraelskie uzi, Młody wziął RPG, AK-47 i uzupełnił zapas amunicji dla obojga. Wbiegli schodami na kratownicowy pomost, ciągnący się na wyższej kondygnacji budynku. Z góry mogli lepiej przeczesywać teren. Potężny wybuch wstrząsnął posadami, czuli jak metalowy podest trzęsie im się pod stopami.

 

– Fajerwerki!

 

– Święto Niepodległości w Nowym Jorku!

 

Krzyczą, bo inaczej nie dało się rozróżnić słów pośród wrzasków i akompaniamentu wystrzałów. W końcu spojrzeli z góry na samotnego potępieńca trzymającego w dłoniach coś, co wyglądało na głowę manekina. Ciemne wibracje przechodziły mu po ramionach, z barków unosił się siwy dym – nie wskutek pożaru. Właśnie wchłaniał artefakt.

 

– Strzelaj! – wrzasnął Adi i obaj otworzyli ogień.

 

Zanim kule dosięgły celu ten obrósł w mgnieniu oka czarną breją. Wchłonęła ona pociski, jak smoła wrzucone w nią kamyki. Potępieniec rósł, wyglądem przypominał bezkształtne zwierzę oblepione ropą, pokazywane w wiadomościach po katastrofie tankowca. Z tą różnicą, że miast pyska spoglądała na nich trupia maska, pozbawiona wyrazu i emocji, sztuczny profil manekina.

 

Młody podciągnął RPG na ramię i wystrzelił wprost w opętane oblicze. Wybuch wzbogacił otaczające ich piekło. Potępieńcowi pozornie nic się nie stało – parę pęknięć na masce. Nieźle, jak na początek.

 

Czarna breja wydała klekoczący ryk i poczęła wspinać się po ścianie, pozostawiając za sobą smolisty ślad. Broń w ich dłoniach wystrzeliła, posłali długie serie w zbliżającego się do nich sekciarza. Celowali w sztuczną twarz, bo osłabić opętanego i artefakt. By zerwać opętanie. Coraz liczniejsze pęknięcia zdobiły już jej oblicze, aż stwór był już na wysokości ich podestu, pięć metrów od nich.

 

Adi zmienił magazynek, ale Młody machnął ręką.

 

– Czas wrzucić coś na ruszt – i wyciągnął z kieszeni bojówek kwadratową paczkę, kliknął parę przycisków na przymocowanym do niej kalkulatorze i rzucił w stronę odmieńca. Adi upadł niemal odruchowo, w ślad za Młodym, unikając kolejnego, teraz już bliskiego wybuchu. Pośród dymu, kaszląc, dojrzał spadającego w dół, palącego się, smolistego odmieńca. Usłyszał także zgrzyt ustępującego metalu.

 

– Trzymaj się! – wrzasnął Młody, gdy pomost runął w dół.

 

 

 

Kolejne krzyki pośród pożogi. Syreny w oddali. Ktoś go podnosi. Młody. Serce bije się z własnym wytrąconym rytmem. Do teraz tego nie zauważył. Przyzwyczajenie. Trzyma coś w dłoniach – artefakt. Głowa manekina, wyczerpana na jakiś czas, ale nadal sprawna.

 

Wypadają na zewnątrz. Gwiazd nie widać, zasłoniła je czarno-purpurowa zasłona niewidoczna dla większości ludzi. Brunatno-bordowe błyskawice prześlizgują się po tym obcym nieboskłonie. Oto znaleźli się w samym centrum Chaosu, we wnętrzu oka nieobliczalnego. A przecież nikt nie przewidział, że wybuchnie akurat tutaj, akurat dzisiaj. Ale tak to już jest z kapryśnym Chaosem, że czasem nie sposób przewidzieć ani gdzie, ani kiedy, ani po co czy dlaczego. Bo przecież tak działają stworzeni przez człowieka bogowie, marne odbicia prawdziwej siły kosmosu, w pozbawionej sensu kotłowaninie skutków i przyczyn: czasem dobro, czasem zło, często coś pomiędzy.

 

 

 

Po Bangkoku zabrano go do rodzinnej rezydencji w Devon. Bezzwłocznie zabrano się do przeprowadzania rytuału. George i Louisa Weizer, liderzy stosunkowo licznej, założonej przez siebie sekty Chaosu. Nazwali się Strażnikami Dnia Ostatniego, ale jeśli ktoś by spytał Adiego, co o nich myśli, powiedziałby krótko: zdrowo im odjebało. Ale w tym momencie nikt go o nic nie pytał. Leży ledwo przytomny, otumaniony, na zimnym ołtarzu, półnagi, otoczony świecami, malunkami na ścianach oraz całym orszakiem wiernych.

 

Nazywa się Adi Weizer i według swoich rodziców będzie Wybrańcem, który okiełzna Chaos, wchłonie jego moc a ich samych wraz z wiernymi wydźwignie na wyższy poziom egzystencji.

 

Oboje jego rodzice wznoszą nad nim Zakazany Sztylet Zaratustry, zdobyty od Hoadridów. Widzi ogrodnika, który złoił mu skórę. Widzi młodą Azjatkę, pierwszą swoją kochankę, zapoznaną w Bangkoku. Ona też. A więc cały czas był pod obserwacją, nigdy się nie uwolnił.

 

Kiedy ostatni lament inkantacyjny dobiega końca Sztylet opada, przebija ciało między drugim a trzecim żebrem, wbija się w serce. I tak oto został spenetrowany przez jeden z najpotężniejszych artefaktów Chaosu. Potem pustka.

 

Ucieka przez wrzosowiska. Nie wie jak, nie pamięta. Nadal półnagi, powoli dociera do niego chłód wieczora. Za sobą ma płonącą rezydencję. Rodzinne włości toną w ogniu. Nie ma blizny, żadnych śladów po penetracji. Tylko serce dziwnie przeskoczyło, zgubiło rytm.

 

Chaos to okrutna siła. Tworzy i niszczy podług siebie. Zawsze musi być coś, by móc to później obrócić wniwecz.

 

Adi nigdy nie zrozumiał co zaszło ale nie czuł się wybrańcem. Sztylet go nie wywyższył. Co najwyżej upośledził.

 

 

 

W końcu w domu. Młody wytargał go z samochodu wprost do kryjówki Szamana. Położył go na stole, obok artefakt – głowa manekina. Zwykły przedmiot, który znalazł się w oku Chaosu i przejął jego cząstkę. Powstają rzadko, mają różne moce, ale wszystkie są poszukiwane przez przeróżne sekty, zrzeszenia i organizacje.

 

Szaman wjechał do pomieszczenia. Wózek inwalidzki przejeżdżał po petach, rozrzuconych po dywanie.

 

– Ktoś ci znowu serce złamał, złociutki? – zarechotał.

 

Nie ma nóg, luźne spodenki zwisają z kikutów. Na sobie ma skórzaną, niezapiętą kamizelkę, spod której widać napęczniały, owłosiony brzuch i tors, na głowie kowbojski kapelusz. Na lewej dłoni – metaliczne bebechy urządzenia nieznanego pochodzenia, niczym ze snu Babbage’a, wkomponowane w ciało. Artefakt zżyty z nosicielem. Szaman podnosi tą ręką głowę manekina i kładzie ją na klatce piersiowej Adiego. Dociska, stempluje swój artefakt na tym przyniesionym. Weizer czuje nagły dreszcz, impuls i wibracje. Manekin paruje, ciemne światło i posoka sączą się z niego miejscami. Żelastwo Szamana także wibruje, odgina, zda się, że wyłamie palce nosicielowi. Tak się jednak jeszcze nigdy nie stało. Wiedzą, co to za gra. Szaman, dzięki swojemu artefaktowi, wysysa moc z innego a dzięki tej wyssanej, pierwotnej energii Chaosu jest w stanie wyleczyć niemal każdego. To symbioza – Szaman ma już sto siedemdziesiąt lat, artefakt wydłuża jego życie w zamian znajdując schronienie. A Adi tymczasowe uzdrowienie. Aż do następnego artefaktu.

Koniec

Komentarze

Boczne drzwi stodoły otwarły się z hukiem, Adi Weizer wypadł z nich, nieomal upadając.

- Włącz silnik! – wrzasnął do młodzieńca siedzącego za kierownicą starego pick-upa. Zza kierownicy

Uważaj na powtórzenia:)

Boczne drzwi stodoły otwarły się z hukiem, Adi Weizer wypadł z nich, nieomal upadając.- może lepiej wybiegł/wyskoczył?

Włącz silnik! – wrzasnął do młodzieńca siedzącego za kierownicą starego pick-upa. Zza kierownicy widać było - powtórka

W miejscu twarzy ulokowała się przypominająca maskę kukły twarz. - j.w.

 Użył artefaktu? – kierowca spoglądał niespokojnie przez wsteczne lusterko. Adi nazywał go po prostu Młodym. - powinno być Kierowca...

Dalej jest podobnie 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Hm... czy stodoła ma boczne drzwi? Te, które w życiu widziałam, miały raczej wrota, w dodatku umieszczane centralnie w dłuższej ścianie, aby umożliwić dostęp w obydwa końce budynku. 

Nie wiem też, czy breja może cokolwiek stratować.

 

Achika - tak, stodoła ma boczne drzwi. Sam się kiedyś przekonałem, pracując na wsi. :)

Frontowych nie widziałem:)

Świetne, naprawdę fajnie napisane. Ciekawy pomysł i klimat. 

Jeśli można mam tylko dwie drobne uwagi :)

1. "W miejscu twarzy ulokowała się przypominająca maskę kukły twarz." - słabo wyszło, ciężko zrozumieć i powtórzenie. 

2. "(...) trzypiętrowego budynku, klasycznego i szlacheckiego, pamiętającego czasy Imperium Brytyjskiego (...)" - nie powinno być klasycystycznego? 

http://pl.wikipedia.org/wiki/Architektura_klasycystyczna 

Naprawdę fajne :)

   Bywają w stodołach boczne drzwi, co prawda, zwykle niewielkie, ale, co  jeszcze ciekawsze, z zasady maskowane. Ba, są stodoly posiadające wykop wiodący na zewnątrz, też maskowany. W samej stodole ukryć wykop łatwo, trudniej na zewnątrz . Ale daje radę... Kiedyś taką stosołę remonotowaliśmy

Tekst technicznie nieco niedopracowany.

 

Jeśli fabuła ma polegać na tym, że główny bohater ugania się za kolejnymi artefaktami, to ja tego nie kupuję, bo to wtedy bardziej pomysł na grę komputerową, gdzie pokonuje się coraz to nowych bossów, albo na serial w stylu "Buffy, postrach wampirów", a ja za serialami nie przepadam. Jeśli natomiast wspomniane artefakty i walka o nie mają być jedynie tłem dla właściwej historii, to może wyjść z tego coś ciekawego.

 

Pozdrawiam 

Zgadzam się z Unfallem, również odniosłam wrażenie, że to scenariusz do gry komputerowej. Mamy intro, co też mu robili w młodości, a teraz on w kolejnych lokacjach czai się po kątach, zabija sekciarzy i zdobywa artefakty. Słabo.

 

Ogólnie tekst sprawił dla mnie wrażenie schematu, swego rodzaju spisania pomysłu, czegoś do rozwinięcia. Tak, jakby autor nie chciał zapomnieć, co ważne, więc spisał kilka scenek, by później się nimi zająć. Oby, bo w tej formie to i ja tego nie kupuję.

 

W kwestiach technicznych - powtórzenia, parę niezręczności językowych, masła maślane (podeszły wiekiem starzec? really?), dziwne zmiany czasów. Do dopracowania.

 

Pozdrawiam.

 

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka