
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
4
Tato, zepsuła się żarówka w łazience.
Barclay wciąż jeszcze ubrany w pasiastą piżamę, z nadrukiem Seattle Supersonics, stanął na podeście schodów i tarł zakłopotaniu zaczerwienione snem oczy. Jak na ośmiolatka był może zbyt szczupły, ale Wesley mając na uwadze swój własny wizerunek, utrwalony na pożółkłych fotografiach, wiedział, że absolutnie nie przesądza to jeszcze sprawy, że w przyszłości jego syn nie będzie miał problemów z nadwagą. Wchodzi w fazę intensywnego wzrostu, na zawiązanie brzuszka i rozwój muskulatury ma jeszcze czas.
To nie żarówka, głąbie. Po prostu nie ma prądu wtrąciła się szybko Jennifer, zanim zdążył na dobre otworzyć usta.
Wyrażaj się, Jenni – ostrzegł szorstko.
A co ja takiego powiedziałam? zmarszczyła czoło i z rezygnacją, a może złością, wróciła do smarowania grzanek masłem.
Chcę siku poskarżył się Barclay.
Jeżeli zostawisz otwarte drzwi, powinieneś trafić do muszli. A zresztą nie, chodź na dół. W naszej łazience jest okno.
Skinął na syna dłonią i poczekał na niego tuż przy zejściu.
Dlaczego nie ma prądu? zaciekawił się malec, choć po jego minie widać było, że bardziej od wyjaśnienia tej kwestii zależy mu na wypróżnieniu pęcherza.
Wystarczy spojrzeć za okno, głąbie. Widać, że dopiero co wygrzebałeś się z betów!… znów wtrąciła się Jenni, ale widząc karcący wzrok Wesley’a wzruszyła ramionami i odwróciła się do nich ostentacyjnie plecami.
Męski solidaryzm! Ciekawe, ile jeszcze trzeba będzie tego głąba prowadzić za rączkę?!… Eci – peci!… Pieszczoszek tatusia. Tylko się nie zlej przypadkiem w gacie, głąbie!…
No, biegnij Wesley popchnął syna delikatnie w plecy i wolno podszedł do kuchenki gazowej, by zaparzyć kawę.
Kątem oka obserwował niecierpliwe podrygiwania Jennifer.
Dwójka jego dzieci darzyła się wyraźną awersją, nie szczędząc sobie przy każdej nadarzającej się okazji uszczypliwych uwag i docinków.
Wojna między rodzeństwem toczyła się każdego dnia i o każdej porze.
Dzieciaki skakały sobie do oczu jak para rozzłoszczonych kociaków.
To nie było fair, Jenni powiedział, za wszelką cenę starając się uniknąć mentorskiego tonu. Takie uwagi na dzień dobry nie wróżą nam najlepiej na najbliższe godziny.
Sądząc po tym, co widać za oknem, najbliższe godziny będą do bani oceniła natychmiast Jenni, zupełnie jakby przygotowała się wcześniej na ripostę reprymendy ojca.
Wbrew pozorom z Jennifer nie było większych problemów.
Uczyła się poprawnie, często włączała się bez wahania w prace domowe. Była w porządku, dopóki w polu jej widzenia nie było Barclay’a. Gdy się pojawiał, w Jennifer wstępowała diablica. Nie było chwili, by nie docinali sobie wzajemnie.
Rywalizacja rodzeństwa?… Walka o prymat?…
Nazywać to można było w rozmaity sposób, ale Wesley miał tego czasami serdecznie dosyć i wkraczał w te słowne rozgrywki rozpalony do białości, często przekraczając własne normy tolerancji i wyrozumiałości.
Teraz, gdy nie było w pobliżu Marion, postanowił działać spokojniej.
Być może wyjazd matki miał jakiś wpływ na zachowanie Jenni.
Stanęła wobec problemu bycia jedyną kobietą w domu.
Jedenastoletnia kobieta!…
Aż uśmiechnął się do własnych myśli.
Przynajmniej będziesz miała problem szkoły z głowy. Słyszałem, że pani Buttle przygotowała dla was mały test.
Woda w czajniku zawrzała. Wyłączył palnik i zalał sobie kawę. Słodki aromat wypełnił całą kuchnię.
Jeżeli chcesz wiedzieć, to jestem przygotowana spojrzała mu prosto w oczy z butną miną.
Było w niej tyle Marion, że aż poczuł ciepło w przełyku.
Dlaczego, patrząc na córki, ojcowie doszukują się w nich podobieństw do własnych żon?
Czyżby miłość, która przywodzi te istoty na świat, rozbijała się na mniejsze fragmenty, powodując, że kocha się już nie jedną ale dwie kobiety?…
Aby ukryć własne zażenowanie siorbnął potężny łyk kawy, parząc sobie przy okazji wargi i język.
A niech to!…
Dlaczego nie ma wody? powtórzył inną wersję swojego pytania Barclay, wytaczając się chwiejnie z łazienki.
Z tego samego powodu, dla którego brakuje prądu. Lód musiał uszkodzić linię energetyczną. Jak wiesz, oczyszczalnia i przepompownia, w której pracuje wujek Gary, wymagają pracy wielu urządzeń, które z kolei potrzebują energii elektrycznej. Nie ma prądu, nie ma światła ani wody… Właśnie tak to wygląda.
Czyli z telewizora nici? zasępił się Barclay.
Z telewizora, ekspresu, radia i kuchenki mikrofalowej. Dobrze, że chociaż mamy gaz. Inaczej stanęlibyśmy wobec poważnego problemu egzystencjalnego.
Co to jest problem egzystencjalny?
To, że nie będziesz mógł przez najbliższe parę godzin zasiąść przed ekranem komputera podpowiedziała, jak zawsze uszczypliwie Jenni, ale widząc zmęczony wzrok ojca, dodała natychmiast: Pociesz się, że przynajmniej nie pójdziemy dzisiaj do szkoły. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mam rację, tato?…
Ubierz się, Barc i pędem wracaj na śniadanie Wesley nie zwrócił uwagi na słowa córki.
Stał wyprostowany przy kuchennym oknie z parującym kubkiem kawy w dłoni i patrzył na podjazd przed domem.
Pewnie martwi się o mamę szepnęła konspiracyjnie Jenni i skinęła na brata, by zrobił dokładnie to, co mówił ojciec.
Wesley rzeczywiście myślał o Marion.
Zastanawiał się, czy fala marznącego deszczu dotarła aż do Philadelphi.
A jeżeli tak, to czy może liczyć na jutrzejszy powrót żony.
Sądząc po tym, co widział za oknem istniało, poważne ryzyko, że wcale nie będzie to takie proste.
5
Już na podeście schodów przekonał się, że poruszanie się po tak oblodzonej nawierzchni jest ryzykowne i zdradliwe.
Używając do pomocy – równie śliskiej jak schody – poręczy, zszedł na podjazd, z niedowierzaniem obserwując otoczenie domu. Widok, który ujrzał, nie napawał optymizmem.
Wszystko w zasięgu jego wzroku pokrywała gruba na parę centymetrów skorupa lodu. Powyginane pod ciężarem drzewa chyliły się niebezpiecznie ku ziemi. Tylko kwestią czasu było, kiedy pod naporem zamarzniętej wody, gałęzie zaczną łamać się jak zapałki.
Pierwszym symptomem zbliżającego się nieuchronnie kataklizmu był – uformowany na wzór ustawionego na krawędzi sześcianu – jałowiec wirginijski, rosnący wis-à-wis ich podjazdu na trawniku Jacka Swarda. Czerwony cedr złamał się tuż przy podstawie, nie mogąc utrzymać na dość solidnym pniu (Sward oceniał wiek jałowca na z górą pół wieku) zgromadzonego tam lodu. Leżał teraz wśród resztek rozrzuconych upadkiem fragmentów okrywającej go szczelnie skorupy.
Lód był wszędzie, jak okiem sięgnąć. Wesley zaczynał nawet obawiać się o dach swojego domu. Gdy spojrzał w górę, dostrzegł kolosalnych rozmiarów sople, zwisające w dół, niczym monstrualne kły jakiegoś zwierzęcia.
Jack Sward ustawiał właśnie prowizoryczne podpory pod przechylającą się altankę z huśtawką i okrągłym stolikiem.
Postanowił przyjść mu z pomocą, co niestety wiązało się z koniecznością pokonania dziesięciu metrów podjazdu, przejścia przez błyszczącą warstwę lodu, linię asfaltu drogi i kolejnych paru metrów, już na gruncie posiadłości Swardów. Przynajmniej z tuzin razy cudem uniknął upadku.
Gdy stanął wreszcie przy, równie jak on zdegustowanym Swardzie, cały spływał potem.
Drżały mu łydki i czuł pieczenie w nadwerężonym stawie biodrowym.
Kiepsko to wygląda, co nie, Jack?… zatoczył dłonią wkoło, wskazując wszystko i nic konkretnego.
A ma być jeszcze gorzej. Słyszałeś ostatnie prognozy?… Z północy idzie na nas fala opadów śniegu. Z tego co mówią, należy się liczyć z poważnymi problemami.
Przywitali się niezręcznie, szybko, ledwo stykając się końcami palców.
I bez tego mamy niezły gips. Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego. Musiało padać i od razu marznąć…
Aha!… Przytrzymasz? Jack odsunął się nieco od sosnowej podpory, którą bez większego powodzenia usiłował wetknąć pod zewnętrzną krawędź altanki. Przyniosę drugą. Może wspólnie uda nam się podeprzeć tę stronę.
Nie prościej byłoby zbić trochę lodu? Wesley naparł ramieniem i biodrem o podporę, czując wyraźnie osuwający się na niego ciężar.
Próbowałem. Lód trzyma jak przyspawany.
No, to po sprawie. Śmigaj po ten drąg…
Mocniej ustawił stopy na niepewnym podłożu i okręcił się tak, by mógł spoglądać na swój dom.
Przeczucie go nie myliło. Barclay i Jennifer obserwowali go zza szyby okna na parterze. Zdając sobie sprawę, że patrzy w ich kierunku zaczęli machać w zapamiętaniu otwartymi dłońmi.
Kiwnął im głową, że widzi.
W przypływie energii mocniej naparł na podporę. Udało mu się dźwignąć daszek parę centymetrów. Ruchowi temu towarzyszyła nagła seria nieprzyjemnych trzasków, gdy lodowa skorupa ulegała odkształceniom.
Zrezygnował, zdając sobie sprawę, że najrozsądniej będzie, jeżeli poczeka na Jacka. We dwóch powinni poradzić sobie z ciężarem.
Dzieciaki wciąż siedziały w oknie, przekomarzając się najwyraźniej, bo zdawało mu się, że dostrzega, jak Jenni uderza Barclay’a w głowę.
Przez chwilę w oknie na parterze zakotłowało się i Wesley został sam na podjeździe Swarda.
Ściskał w dłoni okorowany kawałek sośniny i starał się nie myśleć, co by było, gdyby altanka właśnie teraz postanowiła dać fikołka.
Na całe szczęście Jack wrócił z podporą, bo gdyby jego nieobecność przedłużyła się o kilkanaście sekund, Wesley wcale nie był pewien, jakby zareagował.
Jack ustawił nowy sąg w przeciwległym krańcu dachu altany.
No, stary!… Raz, dwa, trzyyy!…
Unieśli konstrukcję na jakieś dwadzieścia centymetrów.
Podpory sprawiały wrażenie solidnych. Sward odszedł kilka kroków i ocenił w zadumie efekty ich pracy.
Na mój gust powinno wystarczyć.
Przy końcu alei dał się słyszeć niski pomruk silnika i po chwili zza pokrytych warstwą lodu drzew wyłoniła się czerwona piaskarka z zamocowanym przed maską pługiem śnieżnym. Tryskająca za pojazdem fontanna piachu zmieszanego z solą barwiła asfalt na lekko czerwonawy kolor.
Za kierownicą pojazdu siedział Holliday i młody Damsky.
Mężczyźni z piaskarki dostrzegli ich także i samochód zawodząc hamulcami, wolno, by uniknąć poślizgu, zatrzymał się dokładnie naprzeciwko wjazdów do ich posesji.
Z głębi alei dobiegł do nich trzask pękającego drzewa, którego nie potrafił zagłuszyć nawet huk pracującego silnika maszyny.
Jak tam?
Wesley pierwszy dotarł w pobliże piaskarki.
Trzasnęły drzwi i Holliday z Damskim ostrożnie, by nie stracić równowagi, wysiedli na zewnątrz.
Źle, ale na razie jeszcze nie tragicznie. Słyszeliście prognozy? Jack wspominał, że idzie na nas śnieg przytaknął Wesley.
I to niezły śnieg!… Jeżeli można wierzyć w ichprzewidywania szacujemy, że zacznie sypać już po południu z zaczerwienionej twarzy Holliday’a emanowało zdenerwowanie.
Był wyraźnie podekscytowany.
Mówiąc zacinał się na niektórych głoskach, co właśnie było symptomem, że prawie nie kontroluje tego, co robi.
A na razie, jaka jest sytuacja? Masz jakieś informacje? wtrącił się Sward.
Parę zwalonych drzew i ślisko jak cholera. Halbrook wspólnie z Quidem zdecydowali o zamknięciu szkoły i przedszkola. Pracują tylko najważniejsze instytucje. No, wiesz… Poczta, bank, szpital, policja… Ściągają wszystkich, kogo się da, by przywrócić porządek na ulicach i drogach dojazdowych do miasta. Słyszałem, że poszła cała linia energetyczna między stanówką, a zalewem. Jest tam już ekipa Townsenda. Prognozy są jednak mało optymistyczne. Mówią, że usuwanie szkód może potrwać nawet kilka dni. Oczywiście zakładając, że pogoda utrzyma się przynajmniej na takim jak dziś poziomie. Jeżeli spadnie śnieg, sprawy skomplikują się jeszcze bardziej.
Parę dni bez prądu i wody. Już widzę ten koszmar! stwierdził ponuro Sward.
Woda już jest albo będzie za trochę. Aparaty prądotwórcze ponoć są w porządku wtrącił się milczący do tej pory Brandon Damsky. Oczywiście może się zdarzyć, że trzeba będzie trochę oszczędzać z kąpielami, ale przynajmniej to jedno jest w jako takim porządku. Gorzej z energią. Większość z domów ogrzewana jest prądem…
Na przykład mój powiedział Sward.
I mój dołączył się Wesley.
Mój także. Podobnie jak większość domów w okolicy kontynuował Damsky.
Od momentu, gdy zaręczył się z Vicy Halbrook, spoważniał i z wyrostka przemienił się w prawdziwego mężczyznę.
Być może, bardziej od Vicy wpływ na jego zachowanie miała noc, kiedy zginęli szeryf Rudolph i Flagg.
Tragedia, która rozegrała się rok wcześniej na Czerwonych Wzgórzach, odcisnęła na Damskym wyraźne piętno.
Już sama jego obecność w piaskarce Holliday’a świadczyła o tym, że młodzieniec nie potrafi pozostać biernym w trudnych sytuacjach.
No dobra… Pora na nas. Musimy skończyć posypywać aleje i jedziemy wyciągnąć Duffy’ego. Władował się swoim vanem w rów, dziesięć mil za miastem. Trzeba mieć nie po kolei w głowie, by wyjeżdżać na taką gołoledź…
Powodzenia powiedział Wesley.
W jego umyśle poczęła kiełkować myśl, że być może to, czego życzył Holliday’owi i Brandonowi Damsky’emu przyda się im wszystkim.
Zanim wrócił do domu, był już tego w stu procentach pewien.
6
Barclay siedział w salonie zatopiony w jakimś kolorowym komiksie. Widok syna nad zadrukowanymi kartkami sprawił Wesley’owi pewną satysfakcję. Mimo wszystko kaprysy aury miały także i swoje dobre strony.
Gdyby jeszcze zamiast kreskówki była to jakaś bardziej ambitna lektura…
Przełknął szybko tę niezbyt gorzką pigułkę.
Marion byłaby z całą pewnością zachwycona zachowaniem syna. Próbował to sobie nawet wyobrazić, ale zrezygnował równie szybko, jak się do tego zabrał.
Lepiej nie drażnić swojej wyobraźni.
Barclay, zawołaj Jennifer. Muszę z wami o czymś porozmawiać.
Jeszcze na zewnątrz podjął decyzję, że najlepiej zrobi nie owijając niczego w bawełnę. Wyjaśni dzieciakom sytuację, w której się znaleźli i postara się, by wspólnymi siłami przeszli przez to jak najmniejszym kosztem.
Zabrał się do tego bardzo ostrożnie.
Siedzieli całą trójką przy kuchennym stole, popijając cytrynową herbatę i zagryzając ją słonymi krakersami.
Temperatura w domu spadła o kilka stopni, choć od zerwania linii energetycznych upłynęły zaledwie trzy godziny.
Będzie jeszcze gorzej powiedział patrząc im uważnie w oczy. Specjaliści zajęli się już usuwaniem szkód, ale synoptycy zapowiadają zbliżające się w naszym kierunku gwałtowne śnieżyce. Nie muszę chyba wam tłumaczyć, co to oznacza?… Być może będziemy zmuszeni spędzić nawet kilka dni bez elektryczności.
Kilka dni?!… nie wytrzymał Barclay.
Właśnie. Wiem, że może to zabrzmieć w moich ustach nieco dramatycznie, ale sytuacja jest naprawdę groźna. Oczekuję od was pomocy i zrozumienia. Od tej chwili koniec z kłótniami i wzajemnymi docinkami. Ponieważ będę zmuszony większość dnia spędzać przy usuwaniu szkód, liczę na to, że zachowacie się odpowiedzialnie, tak jak przystało na osoby rozsądne i rozumne. Inaczej mówiąc chciałbym mieć pewność, że odwalając tam swoją robotę, nie muszę ciągle myśleć o was i o domu. Jeżeli się nie dogadamy, zmuszony będę postarać się o jakąś opiekunkę. Być może, będzie nią pani Stapelton.
Tylko nie to, tato!… jęknęła teatralnie Jennifer, choć znał ją na tyle, by wyczuć w tonie jej głosu prawdziwą panikę.
Zrozumcie. Chodzi mi tylko i wyłącznie o was i o wasze bezpieczeństwo. W sytuacji, gdy nie ma mamy, sprawy się nieco komplikują.
Wszystko, tylko nie obca baba w domu! poparł siostrę Barclay. Przecież wiesz, jak mama tego nie lubi… A już w szczególności tej Stapelton. To babsko wścibia nosa dosłownie we wszystko. Założę się, że grzebie nawet w moich szufladach…
Nikt nie lubi, kiedy po jego domu kręci się ktoś obcy. Sytuacja jednak jest wyjątkowa. Muszę mieć pewność, że pani Stapelton nie będzie konieczna nacisnął, wciąż nie dając im szansy na rozwinięcie tych kwestii, na których zależało im najbardziej.
Wścibstwo pani Stapelton było ogólnie znane i tolerowane tylko w granicach rozsądku.
Marion kwitowała to jednym zdaniem: „Ta wścibska baba gorsza jest od zarazy, dżumy i trądu razem wziętych!…”.
Nie miał najmniejszego powodu, by nie przychylić się do tej opinii.
Barc?… spytała brata Jennifer.
Żadnych kłótni, żadnych pretensji. Robię tylko to, co mi się karze. Co tato mi karze!… zastrzegł na wszelki wypadek.
A zatem nikogo obcego w domu, tato powiedziała Jennifer, artykułując starannie każde słowo. Masz dwójkę zgodnych i rozsądnych dzieci. Możesz spokojnie zająć się pracą i nie martwić się o nas.
Zawsze będę się o was martwił stwierdził Wesley. Martwiłbym się nawet wtedy, gdyby w naszym domu zamieszkało tuzin pań Stapelton.
Myślę, że wtedy najbardziej martwiłaby się mama podpowiedziała Jenni.
Chcąc nie chcąc, Wesley musiał przyznać jej rację.
7
Wyszedł do warsztatu tuż przed dziesiątą, choć z reguły zjawiał się tam przynajmniej trzy godziny wcześniej. Dzieci i okoliczności nie były normalne, więc uznał swoje spóźnienie za wszech miar uzasadnione. Wcale do końca nie był przekonany, czy w ogóle powinien tam iść. Znając Cusacka mógł przysiąc, że siedział teraz
w domu przy żonie i dzieciach.
Aleja wierzb, przy której mieszkał od ponad piętnastu lat, wyglądała jakoś inaczej niż zwykle. Pokryte warstwą lodu domy, drzewa i trawniki nadawały jej dziwnego – żywcem ściągniętego z taniej fantastyki – blasku. Kilka drzew powalonych ciężarem oblepiającego je lodu zawalało chodniki i w paru miejscach utrudniało przejazd. Poza tym szkody spowodowane przez zmarzlinę sprowadzały się głównie do uszkodzonych klombów i krzewów.
Dochodząc do main street dostrzegł jeszcze zawaloną drewutnię przy ogrodzeniu biblioteki, gdzie stary John Woodrow urządził sobie mini – warsztat stolarski.
Tyle.
Wszystko inne było na swoim miejscu.
Szedł środkiem alei, nie chcąc ryzykować upadku na oblodzonych płytach chodnika. Piach i sól rozrzucone przez piaskarkę Holliday’a przemieniły asfalt alei w rozmakającą breję. Ocieplane buty Wesley’a człapały w niej aż po krawędzie wysoko nalanych gumą bieżników.
Przy głównej ulicy Cedarville zawahał się na moment.
Zegar na Town Hall wskazywał sześć minut po dziewiątej, gdy Wesley Ashton zamiast skręcić w prawo, skierował się na rozległy common przed magistratem.
Na obsadzonym ozdobnymi krzewami i drzewami placu szkody były bardziej widoczne. Żołnierz w kepi wciąż stał z karabinem przy nodze, ale najwyższy spośród trzech japońskich cisów, rosnących tuż za pomnikiem, uległ naporowi zamarzniętej masy i runął wprost na jedną z ustawionych przy cokole armat.
Widok okaleczonych, połamanych krzewów dorodnych cedrów, głogów i tawuł Douglasa mógł przyprawić o mocniejsze bicie serca nawet najmniej podatnego na uroki przyrody przechodnia.
Na skwerku, tuż przy budynku poczty, rozłupana dosłownie na pół White Camelia tarasowała main street na przestrzeni co najmniej dwudziestu metrów.
Ekipa strażaków uwijała się już przy zawalisku, pojękując mechanicznymi piłami, by jak najszybciej oczyścić jezdnię.
Eric Roberts dogonił Wesley’a, gdy ten opuszczał już common.
Widziałeś? odwrócił się w stronę pomnika Wojny Domowej prawie ze łzami w oczach i pokiwał smutno głową. Zasadził je jeszcze stary Caan. Taxus Cuspidata, ogrodowa odmiana. Czy wiesz, że cisy zrzucają igły zaledwie co sześć – osiem lat?… I to nie wszystkie na raz. Robią to partiami, by utrzymać igły przez okrągły rok. Dasz wiarę?… Że też trafiło na ten największy! Jeżeli spadnie śnieg, dwa pozostałe też pewnie nie wytrzymają…
W głosie mężczyzny było tyle autentycznego żalu, że Wesley potraktował upadek drzewa prawie jak osobistą porażkę Robertsa. Zrzekł się co prawda funkcji, którą sprawował przez trzy kadencje (Bagatelka sześć lat!…), ale wciąż żył problemami swoich niedawnych podopiecznych.
Pewnie nawet rozmawiał z nimi podczas długich, słonecznych dni, siedząc sobie w ich cieniu i od czasu do czasu popijając chłodne piwko.
Zajmę się tym obiecał nie wiadomo kiedy. Nie martw się. Zrobię wszystko, by nie dopuścić do zniszczenia żadnego z tych drzew.
Idzie śnieg. Wielki śnieg Roberts nie bardzo zwracał uwagę na jego słowa, zbyt pochłonięty własnymi myślami, by słuchać kogoś, kto nawet nie potrafił odróżnić liścia ambrowca od zwykłego srebrzystego klonu.
Machnął tylko ręką i ślizgając się odszedł do swoich strażaków, którzy cięli rozłożyste konary Białej Kamelii na trzydziestocentymetrowe sągi, dające się później łatwo przewieźć i przerąbać na drobniejsze szczapy.
Drzewo, na którym przed laty oddał swe życie czarny Huster, miało posłużyć potomnym jako środek do ogrzania przemarzniętych stóp i dłoni.
Mimo wszystko to nie było w porządku.
Patrząc za odchodzącym Eric’em Robertsem, Wesley Ashton zrozumiał wreszcie sens jego słów.
Każde drzewo powinno umrzeć na stojąco.
Aż się żachnął, zaskoczony wyrazistością tego skojarzenia.
8
Brama warsztatu otwarta była na całą szerokość, a Aidan Cusack kończył właśnie dokręcać pierwszą ze śrub mocujących konstrukcję pługa śnieżnego do ramy ciągnika.
Pomagał mu Brandon Damsky i Trevor Duffy.
Prawy łuk brwiowy Duffy’ego zakrywał kolosalnych rozmiarów pas plastra, spod którego wystawał rąbek okrwawionej gazy.
Dobrze, że wreszcie raczyłeś się pojawić. Mamy robotę zauważył sarkastycznie Cusack, ale widząc minę Wesley’a, natychmiast spuścił z tonu. Coś się stało, Wes?
Drobnostka. Małe problemy w domu. Wiesz jak to jest, gdy zostaje się z dwójką dzieciaków na głowie.
Wesley uścisnął kolejno dłoń każdego z obecnych w warsztacie i wskazując na łuk brwiowy Duffy’ego szybko zmienił temat.
Coś poważnego?
Walnąłem, nawet nie wiem o co, gdy zarzuciło mnie do rowu. Za tydzień nie powinno być śladu. Duffy wydął mężnie wargi, choć sądząc po lekko załzawionych, błyszczących oczach, rana musiała nieźle dawać mu się we znaki. Gorzej z samochodem dodał jeszcze bardziej dramatycznie spokojnym głosem. Szykujemy się właśnie do przyciągnięcia go tutaj. Czeka was trochę klepania i malowania.
Chyba polubię taką pogodę roześmiał się Wesley.
Ciekawe, co powiesz jutro, gdy do gołoledzi dołączy śnieg? wtrącił Cusack. Pomagając sobie nogą dokręcił do oporu pierwszą ze śrub i natychmiast zabrał się za kolejną. W czapce z zielonym pomponem wyglądał jak clown. Chyba słyszałeś, że idzie na nas śnieżyca? Zawiało już pół stanu.
O niczym innym nie myślę od samego rana, prawda Brandon? aluzja dotyczyła ich wcześniejszego spotkania, gdy Damsky błąkał się w piaskarce Holliday’a po całym Cedarville. Widzę, że jesteś wszędzie tam, gdzie cię potrzebują.
Staram się potwierdził skromnie Brandon.
Łapie punkty u Halbrooka. Liczy, że Vicy poleci na jego pracowitość, a nie na to, co nosi w spodniach zarechotał hałaśliwie Cusack i zaparł się mocno, dokręcając kolejną śrubę. Pracoholizm to choroba. Pamiętaj o tym, gdy obudzisz się kiedyś w środku nocy z pęcherzami podobnymi do moich.
Dla potwierdzenia, że mówi poważnie, wyciągnął w górę prawą, upapraną smarem i rdzą dłoń.
Oprócz grubej warstwy brudu trudno tam było dostrzec cokolwiek innego, a szczególnie pęcherzy, o ile rzeczywiście tam były. A były. Wesley wiedział o tym, jak nikt inny. Wielkie, zaczerwienione, często z naciekami krwi. Gdy pękały, wszystko wokół pokryte było lepką warstwą ropy.
Poradzicie sobie sami z holowaniem, czy trzeba wam pomóc? spytał z lekkim zakłopotaniem, którego starał się jak najszybciej pozbyć.
Cusack skończył się recholić i spojrzał na niego z uwagą.
A co, mamy może jakieś inne plany na dzisiejszy dzień?
Można to i tak ująć potwierdził Wesley, tym razem już bez zakłopotania.
Czy nie ma to przypadkiem związku z wczorajszym posiedzeniem w ratuszu i fuchą, która stała się twoim udziałem? Poczekaj!… Cusack nie dał Wesley’owi szansy na słowną ripostę. Po prostu pytam. Nie doszukuj się w tym żadnych podtekstów.
Patrzył mu w oczy ze szczerością, która przed paroma laty spowodowała, że zdecydowali się na założenie wspólnego interesu. Czasami dochodziło między nimi do krótkich spięć, ale nigdy nie wykroczyło to poza przyjęte przez ich dwójkę normy. Poza tym, że byli wspólnikami, łączyła ich jeszcze przyjaźń. W interesach jest to równie ważne jak sukces i dopływ kapitału.
Po pierwszych, dość chudych latach, w czasie których więcej inwestowali, niż zarabiali, teraz wszystko zdawało się przemawiać za tym, że wreszcie złapali wiatr w żagle. Alan Torn z Worcester wysunął dość intratną propozycję, polegającą na przezwajaniu i regeneracji kilkunastu partii silników. Na początek. W przyszłości, oczywiście pod warunkiem, że wywiążą się ze zobowiązań, silniki miały być dostarczane regularnie dwa razy w tygodniu. Woda na ich młyn. Lata cierpliwości i wyrzeczeń miały wreszcie zaowocować konkretną (I wcale niemałą!) gotówką.
Byłem na placu przy ratuszu, a ponieważ oprócz pompy wtryskowej forda Claire Buttle nie mamy innych zleceń, pomyślałem, że warto by było trochę tam posprzątać powiedział szczerze Wesley. Masz rację. Pośrednio ma to związek z wczorajszym popołudniem. Ktoś wpadł na pomysł, żeby znaleźć sobie kozła ofiarnego do drzew i chcąc nie chcąc padło na mnie. Jeżeli zapytasz, czy jestem dumny z tego powodu, to moja odpowiedź brzmi – nie. Po pierwsze; nie znam się na tym kompletnie, po drugie; w naszej sytuacji wcale nie jest mi to na rękę. Nie oznacza to jednak, że nie powinienem spróbować.
To ma sens zgodził się Cusack. Jak chcesz, to możesz wziąć moją ciężarówkę. Oszczędzisz sobie dźwigania narzędzi. Tylko nie zapomnij odstawić ją później do garażu. Akumulator wymaga chyba doładowania.
Kiwnął mu głową i zabrał się za dokręcanie przedostatniej śruby pługa.
Masz to jak w banku odpowiedział Wesley. Dzięki stary.
Właśnie po to ma się przyjaciół, no nie?
9
Przed udaniem się na common Wesley zdecydował się zajechać jeszcze do domu, by zabrać parę niezbędnych rzeczy. Szczególnie zależało mu na drabinie i piłce bez pałąka. Siekierę, szpadel i solidny drąg do obijania lodu załadował w warsztacie.
Przy okazji sprawdził też, jak dają sobie radę dzieciaki. Wszystkie zapasy z lodówki i zamrażarki, które mogły ulec zepsuciu, leżały już w spiżarce, a na większości ze sprzętów stały długie świece, przygotowane zawczasu na nadejście ciemności.
Przy kominku w narożnym pokoju dostrzegł stożek starannie ułożonych drew, ogień żwawo buzował w palenisku, napełniając wnętrze domu słodkim zapachem sosnowego drewna. Obie kanapy, rozłożone i przesunięte w pobliże kominka, okrywała tetrowa, ciemna pościel. Dla dodatkowej ochrony na pościeli Jenni ułożyła po dwie warstwy wełnianych kocy, które jeszcze nie tak dawno zapełniały wnętrza szafy na piętrze.
Na górnej półce w naszym pokoju są jeszcze śpiwory podpowiedział, gdy niezwykle dumni z siebie obserwowali jego minę. Przynieście je na wszelki wypadek. Pozamykajcie też drzwi do wszystkich pomieszczeń, z których nie korzystacie. Jak będę wracał, to przyniosę więcej drewna. To, co leży przy palenisku, powinno wystarczyć do mojego powrotu. Jestem z was dumny, dzieciaki dodał, ponieważ widać było, że właśnie tego oczekują od niego. Aprobaty dla własnej przedsiębiorczości. „I co, tatko? Nie potrzebna nam żadna niańka do podcierania pupy?…”. Aha, Jenni!… Byłbym zapomniał. Mama prosiła, żebym przypomniał ci o witaminach.
Łyknęłam przy śniadaniu. Jedną pastylkę, tak jak zwykle wyjaśniła z uśmiechem, który powinien go zganić lub przynajmniej skrępować.
Wspaniale. Dostałbym burę, gdyby okazało się, że zaniedbuję ojcowskie obowiązki zmierzwił jej grzywkę i zajrzał głęboko w brązowe oczy. Jak jest? Dacie sobie radę?
Barc narzekał trochę na zimno, ale gdy rozpaliliśmy w kominku, mówi teraz tylko i wyłącznie o jedzeniu.
Ja narzekałem?!… oburzył się Barc. To ty szczękałaś zębami jak kościotrup.
Spokój! uciął Wesley. Obiecaliśmy coś sobie. Pamiętacie?
Ale ja naprawdę wcale nie narzekałem! nie ustępował Barclay.
Każdemu może być zimno, szczególnie wtedy, gdy nie działa ogrzewanie. Według mnie to wcale nie jest powód do wstydu.
A widzisz?! triumfował Barc.
À propos jedzenia… W piekarniku jest pieczeń, którą przygotowała dla nas mama. Miałem do niej dorobić sałatkę, ale chyba nie dam rady. Możecie zjeść ją z majonezem lub wyjmijcie coś gotowego z puszki. Zakrawa to na lekką prowizorkę, ale musi być tak, jak jest. I tak, według mnie, idzie nam wspaniale.
Wesley naciągnął z powrotem czapkę na uszy.
Stał już z jedną ręką na klamce, gdy zdecydował się dokończyć.
Jestem z was dumny, dzieciaki. Szkoda, że wasza mama nie może tego widzieć.
Mrugnął im dla dodania otuchy i wyszedł na zewnątrz.
Postanowił, że oprócz drabiny i piłki zabierze także drugą siekierę.
10
Trzy mile na północny wschód od Cedarville okaleczona wrona, opierając się na pokrytym skrzepem kikucie, wydała z siebie ochrypły dźwięk i pomagając sobie zesztywniałymi skrzydłami, sfrunęła kilka konarów niżej, by dotrzeć do gniazda.
W kolonii gawronów trwał gorączkowy ruch, a para wielkich kruków krążyła majestatycznie nad Zakolem.
Czarny orzech stał niczym najeżona gałęziami groźna, pozbawiona korony bryła.
Pokryty, podobnie jak wszystko wokół, grubą warstwą lodu, zdawał się przez to zyskiwać na majestatyczności i wyniosłości. Wyryty w korze napis był jedynym miejscem, gdzie zmarzlina spękała i pokryła się kropelkami wilgoci.
Spod lodu przebijał się zdrowy, silny pąk, by po wielu latach dać sygnał odrodzenia.
Zaciekawiona nagłym ruchem kawka przekrzywiła łeb i patrzyła jak kolejny fragment lodowej skorupy odrywa się od kory i z trzaskiem uderza o ziemię.
Spłoszony ptak poderwał się do lotu.
W chłodnym, ostrym powietrzu wirowały pierwsze płatki śniegu.
CZĘŚĆ DRUGA
Ślady żywicy
1
Śnieg popadywał coraz mocniej, gdy Wesley stanął przy cokole pomnika, nie do końca pewien, od czego powinien zacząć.
Zepchnięta ciężarem powalonego drzewa armata wyglądała nieco komicznie, celując otworem strzelniczym w stopy bohatera, ale uznał, że nikt nie dozna z tego powodu uszczerbku, jeżeli cięcie zawalonego cisu odłoży na później. Teraz ważniejsza była kwestia ocalenia dwóch pozostałych drzew, które pokryte grubą warstwą lodu, sprawiały wrażenie, jakby od upadku dzieliły je tylko minuty. Przy większym opadzie śniegu – a na to się zanosiło – cisy nie będą miały żadnych szans na przetrwanie.
Najpierw te, które stoją zdecydował.
Ściągnął z platformy Forda drabinę i po krótkim wahaniu ustawił ją przy jednym z trojaczków.
Jeżeli można było wierzyć Roberts’owi (Wesley nigdy by się nie ośmielił podważyć jego kompetencji dotyczących historii drzew i krzewów Cedarville), cisy musiały liczyć przynajmniej po trzydzieści lat. Przeglądał kiedyś kronikę miasta – wielkie, grube i ciężkie tomisko, oprawione w cielęcą skórę – i prawie był pewien, że stary Halbrook sprawował funkcję opiekuna drzew przy końcu lat sześćdziesiątych lub na początku siedemdziesiątych. Od tamtej też mniej więcej pory datowano początek ery rozkwitu zieleni miejskiej miasta.
To właśnie on był pomysłodawcą nadania alejom nazw gatunków drzew i to dzięki niemu tereny zielone w Cedarville obsadzono rzadkimi, często egzotycznymi gatunkami drzew i krzewów. Budżet miasta odczuł tę ekstrawagancję dość poważnie, ale fakt faktem – pieniądze te nie zostały wyrzucone w przysłowiowe błoto.
Z prowincjonalnego, zabitego dechami miasteczka Cedarville przekształciło się w prowincjonalne, pełne schludnej zieleni miasto. Przynajmniej tak to musiało wyglądać na pierwszy rzut oka. Zapiski przyjezdnych w księdze (A był wśród nich nawet gubernator północnej Alberty) potwierdzały wkład Halbrooka w wizerunek miasta.
Drabina miała trzy metry. Po rozsunięciu metalowych zatrzasków, zyskiwało się kolejne dwa.
Wesley wysunął zabezpieczenia do maksimum, mimo to mógł dotrzeć zaledwie do trzech czwartych wysokości drzewa. Wsunął pod pachę drąg i rozpoczął wspinaczkę.
Płaskie, od góry połyskujące zielenią, od spodu nieco jaśniejsze i matowe, igły japońskiego cisu były miękkie i przyjemne w dotyku. Roberts uformował koronę iglaka w ten sposób, że czubek zakończony był ostrą szpicą, dół zaś rozszerzał się symetrycznie, tworząc zaokrąglony owal.
Z daleka odnosiło się wrażenie, że pomnik otaczają trzy spływające z góry krople wody.
A może łzy?…
Dla Wesley’a stanowiło to zawsze pretekst do przemyśleń.
Kiedyś cisami wysadzano obejścia wokół domów, ale obecna w całym drzewie, oprócz osnówki, toksyna – alkaloid, spowodowała, że zrezygnowano z tego bardzo szybko.
Przeważył strach, że cis zagraża człowiekowi. Nic bardziej mylnego. Sądząc po stadach drozdów i kosów, pałaszujących ze smakiem karminowe jagódki, ludzie byli bezpieczni, dopóki oczywiście ktoś nie zdecydował się na zjedzenie na obiad steku z twardego, czerwonawego w połysku drzewa.
Strzyżenie Robertsa spowodowało, że czubki cisów, najcieńsze z uwagi na kierunek, a także tempo rozrostu drzewa, przechyliły się niebezpiecznie na boki.
Szersza bryła kropli (Łzy?) była raczej stabilna, ale zgromadzona na niej skorupa lodu nie wróżyła najlepiej.
Dodatkowy ciężar drabiny i Wesley’a spowodował, że cis odchylił się jeszcze mocniej od pionu.
Pierwsze uderzenie drągiem Wesley wykonał bardzo ostrożnie, próbując ustalić siłę ciosu, wystarczającą do strącenia lodowej skorupy, przy jednoczesnym oszczędzeniu igliwia.
Lód odstał i z nieprzyjemnym chrzęstem poleciał w dół.
No, to jesteśmy w domu stwierdził Wesley.
Po godzinie oczyścił w ten sposób oba cisy, głogi przy kamiennym murze, a także rząd tawuł, akacji i dwie czeremchy na bocznej odnodze alejki wiodącej na plac zabaw. Od machania drągiem piekły go dłonie i bolało jakieś ścięgno w barku, ale składając drabinę i patrząc na wyraźnie lżejsze drzewa, czuł w sercu uniesienie i dumę.
Zrobił coś, na co kiedyś z całą pewnością nie zwróciłby nawet uwagi.
Drobiny rozkruszonego lodu łaskotały go za kołnierzem koszuli. Splunął w dłonie, chwycił siekierę i skierował się w stronę powalonego cisu.
Śnieg nachodził falami, ale wciąż jeszcze były to tylko pojedyncze, niegroźne płatki, które przemieniały lód w niebezpieczną ślizgawkę.
Mechaniczne piły na placu przy poczcie wciąż pracowały na najwyższych obrotach.
Biała Kamelia, duma pasjonatów przeszłości miasta, rozpadała się na krótkie sągi.
Marion będzie niepocieszona, gdy wróci pomyślał, oceniając szybko, w jaki sposób najlepiej mu będzie oczyścić cis z gałęzi.
A potem odgłosy uderzeń jego siekiery dołączyły do zawodzenia pił strażaków Robertsa.
2
Za kwadrans druga opady stały się intensywniejsze.
Śnieżna kasza przemieniła się w zadymkę. Wiatr też przybrał na sile. Szedł górą, powodując, że zruszone uderzeniami drąga, wciąż jednak uczepione igliwia, drobiny lodu sypały się na ziemię z dźwięcznym szelestem.
Za kwadrans druga Wesley oczyścił już z gałęzi większość pnia cisa. Do zrąbania pozostały mu jedynie gałęzie przyduszone upadkiem. Aby skończyć z tym definitywnie, musiał odwrócić pień.
Powalone drzewa trzymało się jednak jeszcze mocno korzeniami o zamarzniętą ziemię i aby tego dokonać, należało najpierw oddzielić pień od reszty. Wesley wykonał parę uderzeń siekierą, nacinając twarde drewno w regularny stożek.
Przyniósł piłę i rozpoczął mozolne piłowanie. Sprężyste, zbite słoje o czerwonawym zabarwieniu powodowały, że piła co kilka sekund więzła mu, nie dając się ani cofnąć, ani przesunąć do przodu. Zaczerwieniony z wysiłku pożałował natychmiast, że nie zabrał ze sobą mechanicznej piły, której użycie zapewne byłoby bardziej ekonomiczne i efektywne. Piła jednak została na półce w warsztacie, a na wędrówkę z prośbą o pomoc do strażaków nie miał ochoty. Zresztą, sądząc po odgłosach dobiegających od strony skwerku i ulicy przy poczcie, strażacy kończyli właśnie z dożynaniem sędziwego klonu, zwalając sągi na platformę.
Przy przerżnięciu pnia zmitrężył przeszło dwadzieścia minut. Na sam koniec o mało co nie złamał brzeszczota, gdy usiłował go wysunąć ze szczeliny, ściśniętego siłą własnego ciężaru, drzewa. Dokończył piłowanie stojąc na pniu.
Podskoczył kilkakrotnie. Pień pękł, odrywając spod spodu długi pas kory. Przeciął ją siekierą i odetchnął.
Zmęczenie coraz bardziej spowalniało tempo jego pracy.
Aby złapać trochę tchu po udręce piłowania, zebrał odcięte wcześniej gałęzie, układając je w stos za pomnikiem.
Nad commonem przetoczyła się kolejna fala śnieżycy.
Widoczność spadła do zaledwie paru metrów, ale trwało to na szczęście zaledwie kilkadziesiąt sekund i świat znów przybrał dawne, coraz bielsze kontury.
Pogoda pogarszała się z minuty na minutę.
Wesley postanowił, że musi się pospieszyć, zanim śnieżyca rozszaleje się na dobre.
Zaparł się nogami mocno o podłoże i dźwignął pień, przetaczając go na bok.
Szczyt cisu, który utkwił w konstrukcji armaty, zaklinował się tak skutecznie, że musiał użyć drąga do podważenia. Bardzo wolno, jakby z niechęcią, drzewo opadło wreszcie całą długością na płyty otaczające podest pomnika.
Ufff!…
Właśnie wtedy dostrzegł ukryty pod igłami napis.
Biegł on na długości około pół metra, omijając odrosty gałęzi, wycięty w korze głęboko i bardzo wyraźnie. Czuł, jak przez koniuszki spoconych włosów pod czapką przebiega mu nieprzyjemne ukłucie.
Gdyby nie przytrzymująca je czapka włosy Wesley’a z całą pewnością uniosłyby się na centymetr w górę.
Ciemna kora nadawała literom ostry kontur.
Czerwień cisowego drewna przypominała swym wyglądem odarte ze skóry płaty mięsa.
Cholerna gówniarzernia!… Że też nie ma dla nich żadnej świętości!
Napis składał się z siedmiu cyfr, następujących jedna za drugą.
3768230
Wesley uniósł siekierę i odrąbał kilka kolejnych gałęzi.
Teraz napis był widoczny w całej okazałości. Ktoś, kto bawił się tutaj czymś ostrym (Nóż? Kozik? A może ogrodniczy sierpak?…), musiał włożyć w swoją pracę naprawdę wiele wysiłku.
Przy okalających pień, ciasno zbitych gałęziach wbrew pozorom wcale nie było to takie proste.
Niemożliwe wręcz – Wesley prawie był tego pewien.
Spróbował nawet wyobrazić sobie, jak sam by się do tego zabrał i uznał, że nigdy nie udałoby mu się zdjąć tak perfekcyjnie kory. Gałęzie musiały utrudniać każdy ruch, a to, co widział, wymagało miejsca i masę cierpliwości. Na to drugie można nawet było przymknąć oko – takie zajęcie już w samym zarodku musiało się opierać na przekonaniu, że nie wystarczą tutaj minuty.
Miejsca przy pniu cisa było jednak tyle, co kot napłakał.
Pieprznięty szajbus!
Igły cisa nie odstraszały kłującymi krawędziami, ale o gmatwaninie gałęzi nie można było już powiedzieć tego samego. Twarde, sprężynujące drewno zamykało się jak klatka wokół pnia. Wiedział coś na ten temat.
Pęcherze na jego dłoniach nie pozostawiały cienia złudzeń, że cis poddał się bez walki.
Pieprznięty szajbus! I do tego masochista ocenił z podziwem, a jednocześnie wściekłością.
Gdyby dorwał gnojka w momencie, gdy kaleczył drzewo, z całą pewnością nie uszłoby mu to na sucho. Wiedział, że w przypływie wściekłości jego zdolność samokontroli spada praktycznie do zera. Smarkacz fruwałby w powietrzu jak jaskółka.
Na razie jednak w powietrzu wirowało coraz więcej płatków śniegu i Wesley Ashton wrócił do odrąbywania kolejnych gałęzi.
3
To twoje dzieło?!…
Eric Roberts patrzył na pień z odrazą.
Usta ściągał mu grymas tak wyraźny, że Wesley nabrał obaw, czy Roberts przypadkiem nie rzuci się na niego, młócąc pięściami i ociekając śliną.
Wolne żarty! prychnął wściekły, że gość może posądzić go o coś takiego. Czy wyglądam na kogoś, kto w taką pogodę bawi się w skautowskie popisy? Prawie nie czuję już rąk, a co dopiero mówić o zabawie z kozikiem!… Było już, gdy odcinałem odrosty.
Machnął ręką i odwrócił się, by zebrać ostatnią kupę odrąbanych gałęzi.
I z kim tu gadać?!…
Roberts wyglądał na kogoś, kogo jaja ściska stalowe imadło. Tyle tylko, że były to jego jaja, a Wesley nie marzył o niczym innym, jak o powrocie do domu.
Nagle zachciało mu się lać.
Być może dlatego, że pomyślał o organie Robertsa, który skulony pod podwójną warstwą watowanych spodni, miał się chyba bardzo dobrze.
Tego nie zrobiono nożem stwierdził Roberts. Zbyt dokładna robota. Wygląda to tak, jakby ktoś delikatnie usunął korę i wdusił słoje do wewnątrz. Patrz, nigdzie nie ma śladów po ostrzu…
Przesunął palcem wzdłuż krawędzi jednej z liter i z niedowierzaniem pokręcił głową.
Całkiem świeże. Czuć jeszcze żywicę pod palcami… A wiesz, że coś takiego kiedyś mi się śniło? zapytał ni z tego, ni z owego. Dwa tygodnie temu.
Śniło ci się, że wycinasz napis na korze drzewa? I Love You, czy coś w tym stylu? A może serce przebite strzałą? zakpił bez litości zdegustowany paplaniną Robertsa Wesley.
Chryste!
Ledwo trzymał się na nogach, a faceta wzięło na sennik!…
O mało co nie wybuchnął śmiechem. O mało co, bo nawet na śmiech nie miał już w tej chwili ochoty.
Cisnął gałęzie na kupę za pomnikiem i zaczął zbierać narzędzia. Uznał, że w obecnej sytuacji pień może sobie poleżeć tu, gdzie jest. Poprawi się pogoda to przyjedzie z piłą i łopatą, i zrobi z tym porządek. Nic pilnego. Grunt, że załatwił to z grubsza.
Nie bez wysiłku ustawił armatę w poprzednim położeniu, obserwując kątem oka wciąż klęczącego przy pniu Robertsa.
Gość tkwił w jakimś transie.
Nawet najszczersze społecznikostwo czasami może przemienić się w paranoję.
Jadę! krzyknął w jego stronę i wskoczył do ciężarówki.
Nowa fala śnieżycy nadciągnęła nad Cedarville.
Na tle sunących fal śniegu Eric Roberts pożegnał go niedbałym ruchem ręki.
Być może tylko ocierał twarz, by lepiej widzieć napis na cisie.
4
Zgodnie z obietnicą ciężarówka zamknięta została w garażu przy warsztacie i Wesley naciągając głęboko czapkę na uszy, skierował się w stronę domu. Dochodziła siedemnasta. Gęstniejący mrok powodował, że śnieżna zamieć przemieniła ulice Cedarville w niewyraźne tunele. Brak elektryczności potęgował jeszcze to nieprzyjemne uczucie zagubienia.
Pochylając się pod naporem coraz silniejszych podmuchów północnego wiatru, obsypywany co krok drobinami lodu strącanymi z drzew, na Aleję Wiązów dotarł prawie o siedemnastej trzydzieści, choć zwykle pokonanie tej odległości zajmowało mu mniej niż kwadrans. Dwukrotnie widział czerwony cień piaskarki oczyszczającej i posypującej coraz bardziej nieprzejezdne ulice, ale pomimo fatalnej pogody ani razu nie zdecydował się na próbę zatrzymania Holliday’a z prośbą o podwiezienie.
Szedł pustymi, zawiewanymi świeżym śniegiem ulicami i myślał. Jego myśli krążyły mu nad głową wraz z niesionym przez wiatr śnieżnym pyłem. Z premedytacją stracił kolejne minuty, wybierając okrężną drogę.
Przed otworzeniem drzwi starannie wyczyścił buty i otrzepał ramiona.
Kiedy naciskał mosiężną klamkę, na jego twarzy gościł już uśmiech, a spojrzenie nie przypominało w niczym spojrzenia człowieka, który po drodze starał się zgubić swój strach.
5
Pyszne pochwalił Jenni. Jeszcze trochę, a mama będzie miała poważną konkurentkę. Dziękuję, chyba tego właśnie było mi trzeba klepnął się dosadnie po brzuchu, chcąc w ten sposób podkreślić zasługę córki.
Mówisz tak tylko dlatego, że nie jadłeś nic od śniadania skrzywiła się sceptycznie, choć jej lekko zaróżowione policzki świadczyły wymownie o tym, że słowa ojca sprawiły jej ogromną przyjemność.
Chyba nawet była lekko zakłopotana.
Nie wiedział tego na pewno, ponieważ odkąd skończyła dziesięć lat, bardzo często w jego obecności traciła przynajmniej pięćdziesiąt procent swojej normalnej żywotności.
Krępował ją nie jako ojciec, dotyczyło to raczej bariery płci. Przy Marion odzyskiwała wszystko to, co odbierało jej jego spojrzenie.
Mnie też smakowało poparł ojca Barclay.
A widzisz?!… roześmiał się widząc, jak Jenni z niedowierzaniem kręci głową, próbując znaleźć w ich zachowaniu coś, co utwierdziłoby ją w przekonaniu, że nabijają się z niej celowo.
Chłopy jak to chłopy!…
Szukała symptomów zmowy.
Wesley postanowił, że najwyższa pora udać się po drwa.
Jedli kolację przy świecach.
Za oszronionymi oknami stała noc.
Zostawcie talerze. Pozmywam, gdy wrócę powiedział ciężko wstając od stołu.
Dzisiaj zmywa Barc zdecydowała Jenni.
Boże, jak ja tego nie cierpię! w głosie Barclay’a było tyle rozpaczy, że chcąc nie chcąc parsknęli śmiechem.
Gdy wychodził w chłód nocy czuł ciepło w sercu.
Jak do tej pory dzieciaki robiły wszystko, by nie czuł się samotny i zagubiony.
Stojąc w śnieżnej zamieci chciał również w to wierzyć.
Chciał, żeby Marion znów była blisko niego.
Jej dotyk potrafił odgonić złe myśli, a tych wokół Wesley’a kłębiło się coraz więcej.
6
Postanowił, że zrobi przynajmniej trzy kursy, ale na wszelki wypadek dołożył jeszcze dwa, by zaoszczędzić sobie porannej dreptaniny. Nie wiedział, co przyniesie kolejny dzień. Przezornie jednak wolał zabezpieczyć się na wypadek, gdyby załamanie pogody zmusiło go do wcześniejszego wyjścia z domu.
Sądząc po intensywności śnieżycy i sile, wciąż wzmagającego się, wiatru nie wykluczał możliwości, że w ogóle da sobie spokój z warsztatem. Pozostawały jednak inne sprawy – jak chociażby pomoc przy usuwaniu skutków ataku zimy.
Pług, który zamontował w ciągniku Cusack, w razie konieczności mógł zostać użyty do pomocy w odśnieżaniu lub usuwaniu wiatrołomów.
Gdy na miasto spada kataklizm, nikt nie powinien stać biernie z boku.
Od kiedy zrobił się z ciebie taki społecznik? zakpił, zaskoczony kierunkiem swoich myśli.
Cisnął naręcze bierwion na tekturę i zabrał się za układanie ich w regularny stos przy palenisku.
Jennifer i Barclay przyglądali się z uwagą ojcu, który uśmiechał się sam do siebie.
Jenni pierwsza szturchnęła brata w ramię i pokazała mu na migi, żeby kładł kolejną kostkę scrable. Barclay nie oddał jej tylko dlatego, że wciąż nie potrafił oderwać wzroku od twarzy ojca.
7
Polana były zimne i śliskie.
Aby nie zabrudzić podłogi, podłożył pod nie dwie warstwy tektury, ale śnieg zgromadzony w drzewnych szczelinach tając, powodował, że w paru miejscach tektura nabrała wody i straciła swoją spoistość.
Tak czy inaczej, będzie zmuszony użyć ścierki.
Dla Marion czyste podłogi stanowiły taką samą świętość, jak regularne podlewanie kwiatów i świeże skarpetki. Należała do kobiet rygorystycznie przestrzegających pewnych norm. Czasami ten ujednolicony schemat potrafił Wesley’a wyprowadzić z równowagi. Nawet częściej niż czasami. Dla oswojonego z widokiem smaru, oliwy i plam farby mężczyzny, wypastowane podłogi i starty dokładnie z mebli kurz przypominały machanie czerwoną płachtą przed oczyma rozwścieczonego byka.
Tak czy inaczej wiedział, że tego wieczora nie ominie go ścierka i kubeł zimnej wody.
Spływający z drewna śnieg barwił tekturę zielonkawą konsystencją błota. Trudno.
Ściągnął z głowy czapkę, rozsunął zamek kurtki i zabierał się właśnie za zsuwanie z ramion okrycia, gdy jego spojrzenie trafiło na jedno z polan.
Zamrugał szybko powiekami i potrząsnął głową, by nabrać pewności, że to co widzi, nie jest efektem ciężkiego, pracowitego dnia.
Na korze sosnowej szczapy wyraźnie odcinał się kształt jakiejś litery.
Dokończył zdejmowanie kurtki, wstał, złożył okrycie i raz jeszcze spojrzał na polano.
Długi, męczący dzień pomyślał. Czy to się nigdy nie skończy? Zaraz mnie trafi szlag!
Barc! powiedział. Jenni! Chodźcie tutaj na chwilę!…
Obserwujący go z uwagą Barclay tylko na to czekał.
Jennifer zareagowała na prośbę ojca mniej entuzjastycznie.
Pod grubym pledem okrywającym jej plecy czuła się o wiele lepiej, niż drepcząc po wyziębionej posadzce.
Popatrzcie na ten kawałek drewna i powiedzcie, co widzicie poprosił Wesley.
Na który kawałek? nie zrozumiał Barc.
Ten na samej górze. Ten z sękiem przy jednym końcu nakierował ich najdokładniej, jak potrafił.
A potem podszedł, wziął pień do ręki i wyciągnął w ich stronę.
Co widzicie?
Kawałek mokrego, trochę brudnego drewna Jenni robiła wszystko co w jej mocy, by trafić na ścieżkę, po której podążał jej ojciec. Chyba sosna. Będziemy tym palili w kominku, aby z przyczyn od nas niezależnych nie zamarznąć na śmierć. Brrr!… wstrząsnął nią dreszcz. Kawałek drewna, tato. Wyjaśnisz, o co ci chodzi?
Spójrzcie na korę. Nic nie widzicie?
Podsunął polano bliżej nich, aż wyczuli wyraźnie kwaśny nieco zapach drewna.
Litera! powiedział Barclay. Widzę na korze literę!
E potwierdziła Jenni. E i kawałek… No, nie wiem. M, N?… W każdym razie coś z ogonkiem.
H zadecydował Barclay.
M, N lub H. Ktoś przeciął pień w takim miejscu, że nie da się tego odczytać Jennifer spojrzała na ojca z uwagą. Dlaczego jest to dla ciebie takie ważne, tato?
A kto powiedział, że jest tak, jak mówisz?
Wesley stał się ostrożny i czujny. Czyżby jego niepokój, który odczuł natychmiast po dostrzeżeniu napisu na sosnowej szczapie, był aż tak widoczny?
We wzroku córki wyczytał troskę. Bała się o niego, a przynajmniej niepokoiła.
Ściągnęła kąciki ust, zupełnie jakby za chwilę zamierzała się rozpłakać lub rozzłościć.
Nie jestem ślepa, tato. Mam oczy. Nie traktuj mnie jak dziecko.
Dla mnie zawsze pozostaniesz dzieckiem, Jenni odpowiedział na jej spojrzenie. Dzieckiem, które zawsze będę kochał.
Starał się mówić cicho i spokojnie, jakby właśnie w tym upatrywał sposobu na złagodzenie jej gniewu.
Nie pozwoliła się zbyć byle czym.
Dlaczego ten napis jest taki ważny? powtórzyła z uporem.
Stojący z boku Barclay zdawał się być nieco zagubiony potokiem ich słów, z których niewiele potrafił zrozumieć.
Otworzył szeroko usta, wciągając w siebie powietrze, jak wyrzucona na brzeg ryba.
Przez moment Wesley nabrał podejrzeń, że jego syn ma atak duszności, ale właśnie wtedy Barc kucnął przy kupie drewna i spojrzał na nich wyczekująco.
Nie wiem, o czym mówicie, ale zamiast się kłócić, poszukajmy lepiej reszty napisu.
8
Przekładali drewniane szczapy metodycznie, polano po polanie. Wesley mógł mieć tylko nadzieję, że pozostałe fragmenty układanki nie spłonęły w palenisku kominka. Ogień płonął już ładnych parę godzin i wymagało to oczywiście drewna. Na pocieszenie pozostawał mu fakt, że szczapę z fragmentem napisu przyniósł dopiero w ostatniej wiązce. Sosnowe drewno kupił przy końcu września, traktując to raczej jako kaprys, niż prawdziwą konieczność. Oboje z Marion lubili jednak w długie, zimowe wieczory grzać stopy przy ogniu buzującym żywo w palenisku kominka. Taka drobna słabostka, która nie miała nic wspólnego z ekstrawagancją ani tym bardziej rozrzutnością.
W Cedarville drewno było tanie jak barszcz.
Kupił dwanaście półtorametrowych sągów, choć początkowo planował zakup tylko sześciu.
Tom Huster należał do typu ludzi, którzy potrafili wcisnąć człowiekowi własne buty, byleby tylko otrzymać za to trochę grosza.
Wiedział, że Husterom nie przelewa się zbytnio, choć rodzina urabiała sobie ręce po pas. Ich dairy farm, wspierana niewielkim tartakiem, dawała dochód, zapewniający egzystencję na progu statystycznego minimum.
Wstyd mu było przyznać się przed samym sobą, że sześć dodatkowych sągów kupił z czystej litości. Marion nigdy nie interesowała się takimi detalami, więc przynajmniej nie musiał się tłumaczyć ze swojej rozrzutności.
Zresztą, o jakiej rozrzutności można było tutaj mówić? W każdym innym tartaku za pieniądze, które dał Husterowi, kupiłby zapewne o połowę drewna mniej. Czysty interes, a przy okazji dobry uczynek, który w przyszłości poczytany mu zostanie jako akt miłosierdzia.
Po śmierci córki Husterom należało się to jak rzadko komu.
Jest! krzyknęła entuzjastycznie Jenni, gdy docierali już do spodu naniesionego przez niego stożka.
W geście triumfu uniosła sosnową szczapę nad głowę i odtańczyła z nią bliżej nieokreślony taniec, polegający głównie na potrząsaniu głową i machaniu nogami.
Pokaż!
Szczapa została rozłupana tak niefortunnie, że brakowało górnej części liter, ale całość nie pozostawiała żadnych złudzeń, co do treści wyciętego napisu.
Just odczytał głośno Wesley.
Odebrał polano od córki i ułożył obok pierwszego, próbując na oko ustalić kolejność i układ następowania po sobie liter.
Przełożył polana i ponownie popatrzył na nie z góry.
Układanka nie dawała się ułożyć.
To na nic stwierdził wreszcie. Czegoś tu brakuje.
Rozsunął szczapy.
Otrzymał: Just, przerwa e. Plus n, m lub jak chciał Barclay h. Tyle, co nic.
Nie miał już wątpliwości, że brakuje fragmentu w środku.
Brakuje fragmentu w środku. Co o tym sądzicie? poszukał pomocy u równie jak i on podekscytowanych dzieci.
Gdyby jeszcze przed godziną ktoś mu powiedział, że po tak pełnym wrażeń dniu, spędzi długie minuty na zabawie w drzewne puzzle, uznałby go za kogoś niespełna rozumu.
W przypadku, gdyby ten ktoś wciągnął w to jeszcze jego dzieci, nie obeszłoby się od wymownego gestu opukującego czoło lub co bardziej prawdopodobne – od słownej riposty.
Siedzieli jednak nad kupą drewna i próbowali złożyć coś z niczego.
Między tym a tym polanem musiało być jeszcze jedno. Twierdzę, że właśnie na nim jest reszta napisu. Tak!… Bez wątpienia musi być jeszcze jedno polano zdecydował.
Ze zgrozą zdał sobie sprawę, że mimo najszczerszych chęci nie będzie w stanie zwalić winy za nieczytelność napisu na kogoś innego. Sam przecinał i rozrąbał pniaki na nadające się do paleniska szczapy.
Jeżeli ktoś ponosił winę za brak ciągłości wyrytych na pniu słów, to tym kimś – był właśnie on.
Pod warunkiem oczywiście, że jego rozumowanie nie mijało się z prawdą.
Tego ostatniego był pewien przynajmniej w dziewięćdziesięciu procentach.
Nie oglądając się na zaskoczone dzieci, chwycił kurtkę i czapkę.
Przy progu zatrzymał się jeszcze i usiłując nadać swojemu głosowi normalny ton, powiedział:
Myjcie ręce i wskakujcie do łóżek. To bez sensu, żebyśmy wszyscy nabawili się zapalenia płuc.
9
Latarka leżała dokładnie tam, gdzie spodziewał się ją znaleźć.
Przed dotarciem do schowka nad półką w warsztacie, zbił sobie dotkliwie prawe kolano Jutro zapewne nie będę w stanie zrobić kroku! ale nawet to nie było w stanie powstrzymać Wesley’a przed wybiegnięciem w śnieżną zamieć.
Po chwili stał już nad kupą drewna starannie złożoną za gankiem i w napięciu oświetlał kolejne warstwy pniaków. W odgarnianiu śniegu z kory musiał sobie pomagać gołymi rękami, w pośpiechu nie pomyślał nawet o założeniu rękawic. Na całe szczęście większość pokrytych lodem szczap leżała już sobie spokojnie na rozmakającej coraz bardziej tekturze w pokoju przy kominku, bo coś mu podpowiadało, że w pasji mógłby nawet zdzierać lód palcami.
Ściana garażu skrywała go przed podmuchami północnego wichru, ale wystarczył kwadrans nerwowego przerzucania bierwion, by zupełnie stracił czucie w obu dłoniach.
Czyste wariactwo! Świrujesz stary!
Ale szukał dalej.
Zsuwał poszczególne polana ze starannie ułożonej kupy porąbanego drzewa, zupełnie jakby od tego zależało coś więcej, niż tylko odczytanie brakującego fragmentu, wyrytego przez bóg wie kogo, napisu.
Ty naprawdę masz hopla!
Był już bliski zrezygnowania, gdy snop światła latarki wydobył z mroku drzewną łupkę, której szukał.
Chwycił ją w dłonie i stojąc w mroźnym, pełnym oszalałych śnieżnych płatków powietrzu, odczytał na głos: in time.
Ostatnia litera nosiła na sobie wyraźny ślad brzeszczotu.
Just in time.
Złożył wszystko w całość. „W samą porę”.
Nie rozumiał sensu tych słów, ale uznał, że najwyższa pora, by wrócić do domu.
10
Przed położeniem się na kanapie, obok posapującego spokojnie przez sen Barclay’a, na kartce różowego papieru z pamiętnika Marion, napisał po kolei:
„Our God will never us forsake
And soon we’ll have this tale to tell;
All is well – All is well” , niżej: 3766230, a jeszcze niżej:
„Just in time”.
Nie wiedział, dlaczego to robi, ale czuł, że gdzieś w niedalekiej przyszłości słowa wyryte na korze drzew, mogą nabrać jakiegoś znaczenia. Nikt nie zadaje sobie tyle trudu bez powodu. Tego był pewien. Ktoś, kto świadomie kaleczy drzewa, musi mieć w tym jakiś konkretny cel.
Nie łudził się, że pozna go właśnie tego wieczoru.
Dorzucił drew do ognia i ostrożnie wsunął się w śpiwór obok syna.
Za oknami śnieżyca zarzucała Cedarville tonami mokrego śniegu.
Pod jego ciężarem załamie się zapewne wiele drzew.
Może nawet załamią się dwa pozostałe cisy, które z takim zapałem obijał z lodu.
Może ciężar śniegu powali nawet czarny orzech z Zakola.
Zasypiał z niejasnym uczuciem, że nie każdemu drzewu dane będzie tej nocy umrzeć na stojąco.
Tuż przed wsunięciem się w objęcia snu, ujrzał twarz Marion pochylającą się w stronę, skąd nadchodził mrok.
Uśmiechała się, zupełnie jakby chciała mu powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Właśnie. Wszystko będzie dobrze.
Wesley Ashton spał.
CZĘŚĆ TRZECIA
Jeden wieczór jedna noc
1
Nie nazywała tego wyrzutami sumienia. Jeszcze nie teraz. Nie zrobiła w końcu nic, czego mogłaby w przyszłości żałować.
Ale mimo wszystko, coś było nie tak.
Moralny kac?
Uczucie winy, że zamiast być teraz razem z nimi, stoi na jasno oświetlonym korytarzu jednego z najdroższych nowojorskich hoteli i z niecierpliwością oczekuje powrotu do sali bankietowej?…
Skąd do diabła mogła wiedzieć, że zima wybierze sobie akurat ten dzień, by zasypać New Hampshire, Vermont i połowę Massachusetts metrową warstwą śniegu?! Gdy wyjeżdżała, późna jesień nie wróżyła nagłego załamania pogody. Owszem, było chłodno i mglisto, ale wszystko wskazywało na to, że od prawdziwej zimy dzielą ich długie tygodnie!…
Z pewną nostalgią wspominała dywagacje Jenni i Barclay’a, czy tegoroczne Boże Narodzenie wpisze się w utrwalony ostatnio schemat jesiennej szarugi.
A teraz to! Ni z tego, ni z owego nadeszła zima. I to jaka zima!
Z powierzchownych informacji, które docierały do niej za pośrednictwem radia i telewizji, sytuacja w trzech północno – zachodnich stanach była nie do pozazdroszczenia.
Fala opadów i niskiej temperatury przesuwała się wolno na zachód i południe. Prognozy nie wykluczały, że już rankiem śnieg zasypie New Jersey. Służby drogowe i miejskie postawiono w stan najwyższej gotowości.
Gdy wyjrzała za wielkie tafle wzmocnionych specjalnie szyb na panoramę placu przed hotelem, śnieg tworzył już na sztucznej trawie i karoseriach samochodów kilkumilimetrową warstwę.
Zmarznięty portier w czerwono – zielonej liberii podskakiwał nerwowo, wydeptując przy wejściu nieregularny kształt podeszew swoich butów.
Widząc jej twarz przy szybie, skłonił się z uśmiechem, ani na moment nie rezygnując z wybijania stopami jakiegoś rytmu.
Pani Ashton.
Drgnęła zaskoczona, słysząc za plecami czyjś głos.
Ubrany w czarny, idealnie dopasowany garnitur dyrektor hotelu uśmiechał się z niepewną miną.
Przepraszam. Nie miałem zamiaru pani przestraszyć wyjaśnił lekko skrępowany jej reakcją.
To ja przepraszam. Zamyśliłam się bagatelizowała, choć serce wciąż tłukło się jej w piersi, niczym pełen wody worek.
Uniosła ręce i zamachała dłońmi przed twarzą.
Smuga chłodniejszego powietrza studziła jej rozpalone policzki.
Pewnie jestem czerwona jak burak! pomyślała z paniką.
Mam dla pani dobre informacje. Jesteśmy już w posiadaniu pani zguby. W każdej chwili może ją pani odebrać u recepcjonisty.
Wzrok mężczyzny podpowiadał jej, że wszystko zaczynało być tak, jak trzeba.
Fakt, że skończył z przeprosinami, przechodząc do konkretów, był dowodem na to, że w niczym nie przypominała już znerwicowanej, nadwrażliwej kobietki.
Opuściła dłonie, z trudem hamując odruch poprawienia sobie włosów.
Wspaniale! nie musiała udawać radości.
Naprawdę była szczęśliwa, że mimo jej wcześniejszych obaw torebka wracała do swojej właścicielki.
Gapiostwo?… Zagadana przez kierowcę, podekscytowana scenerią wielkiego miasta, zostawiła ją w taksówce, gdy z pewną dozą niedowierzania wysiadała na czerwony dywanik przecinający chodnik tuż przed głównym wejściem.
Brak torebki zauważyła dopiero przy podawaniu swojego nazwiska do księgi gości, ale gdy rzuciła się w kierunku podjazdu, po taksówce nie było już śladu. Tylko spostrzegawczości bagażowego zawdzięczała, że torebka, wciśnięte w nią dokumenty, karty kredytowe i jej różowy sekretarzyk, nie przepadły w czeluściach nowojorskiego zgiełku. Chłopak zapamiętał numer taksówki, a kierownictwo hotelu wzięło na swoje barki odpowiedzialność za jej odzyskanie. Wszystko przemawiało za tym, że przyniosło to pożądany efekt.
Zmuszony jestem przeprosić panią za tę nietypową zwłokę, ale okazało się, że taksówkarz załapał się na kurs za miasto. Raz jeszcze przepraszam. Pani własność jest do odebrania w recepcji. Życzę udanego pobytu w naszym hotelu, pani Ashton.
Już jest udany pożegnała go może zbyt trywialnie, ale doprawdy trudno jej było wymarzyć lepsze zakończenie dla tej historii.
Gdyby nie ci wszyscy sympatyczni i życzliwi ludzie, wyszłaby na kompletną idiotkę, która przez własne gapiostwo ląduje na ulicy wielkiego miasta z jedną walizką i problemem, jak wrócić na łono rodziny.
Obiecała sobie, że koniecznie musi podziękować kierownictwu hotelu, a już w szczególności chłopakowi od bagaży.
Koniecznie.
Gdy odbierała torebkę, była w siódmym niebie.
Przed powrotem na salę bankietową kolejny raz usiłowała dodzwonić się do domu, ale monotonny głos podobnie jak przy dwóch wcześniejszych próbach informował ją, że linia jest uszkodzona i uszkodzenie zostanie usunięte najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Za niedogodności związane z brakiem połączenia operator sieci bardzo przepraszał.
Wieczór przeprosin! skrzywiła się odkładając słuchawkę.
Karen dogoniła ją tuż przed salonikiem dla gości.
Gdzie znikłaś?! Zabawa w toku. Faceci rozpaleni do białości, a ty błąkasz się po korytarzach?!… paplała i paplała, wodząc rozanielonym wzrokiem dookoła.
Znalazła się moja torebka wyjaśniła, taktownie omijając kwestię głuchego telefonu do Cedarville. Niczego nie brakuje. Odzyskałam też swoje notatki. Będziesz wreszcie miała okazję wykazać się swoimi kontaktami.
Kochana, błagam!… Karen splotła dłonie w teatralnym geście. Twoi Wessermanowie czekali już tyle lat, więc jeden wieczór nie powinien zrobić im dodatkowej różnicy. Jutro, O.K.?… Błagam! Bawmy się, kochana! Bawmy!… Wiesz, że Tonny nie odrywa od ciebie wzroku? Stara miłość nie rdzewieje… No, co ty?!… Przecież wiesz, że żartuję!…
Przeszły przez wielki holl i wkroczyły majestatycznie do sali bankietowej.
Wysoki blondyn o oczach dziecka natychmiast ruszył w ich stronę.
Gdyby to ode mnie zależało, zrobiłabym to z nim nawet na muszli klozetowej. Ta gra mięśni!… Marion, czy ty mnie słuchasz?!…
Nareszcie są nasze dziewczyny powiedział rozradowany Tonny Paolo. Przez moment miałem obawy, że uderzyłyście już w bety.
Same, w taką chłodną noc?! oburzyła się Karen. Nigdy, chłoptasiu! Zamarzłybyśmy na śmierć!
A jednak wyrzuty sumienia pomyślała Marion. Pieprzone wyrzuty sumienia.
CZĘŚĆ CZWARTA
Po dwunastu dniach
1
Mimo dodatkowej podpory, którą Jack Sward wzmocnił nadwerężoną konstrukcję, tuż przed świtem altana zawaliła się pod ciężarem śniegu.
Podobny los podzieliły jeszcze trzy stodoły na okolicznych farmach i parę mniej znaczących budowli, z których większość zawdzięczała to prowizorce lub upływowi czasu. Runęło lub też przełamało się ponad trzydzieści drzew. (Szacunki dotyczyły tylko drzew rosnących w mieście, bądź przy drogach wyjazdowych.) Chodniki, ulice i place pokrył metrowej grubości kożuch zmarzniętego śniegu.
Jedno z padających drzew uszkodziło dwa samochody, w tym mikrobus należący do urzędu pocztowego.
Na całe szczęście obyło się bez poważniejszych wypadków dotyczących ludzi.
O pechu mogła mówić jedynie Carrol Kehoe, która obudzona trzaskiem gniecionej karoserii, zbiegała tak niefortunnie ze schodów, że zwichnęła sobie kostkę w lewej stopie. Po godzinie przebijania się przez zwały śniegu udzielono jej pomocy w ambulatorium szpitala.
Widok, który tuż po przebudzeniu ujrzał Wesley, był niewątpliwie urzekająco piękny, ale wystarczyło, że stracił kwadrans na otworzenie zablokowanych śniegiem drzwi wejściowych, by to skojarzenie ustąpiło miejsca zwątpieniu i trwodze.
Monstrualny opad śniegu przemienił Cedarville w gigantycznych rozmiarów kokon, którego rozbicie zależało od skuteczności i chęci działania mieszkających tu ludzi.
W południe większość ulic w mieście była już przejezdna.
Przy chodnikach piętrzyły się wysokie na trzy metry hałdy śniegu, na których chmary rozwrzeszczanych dzieciaków urządzały sobie bez żenady trasy saneczkowe i prowizoryczne zjeżdżalnie. Było to o tyle niegroźne, że większość aut pozostała unieruchomiona na podjazdach bądź w garażach.
Na całe szczęście tuż po dziesiątej śnieg przestał padać.
Wieczorem odzyskano łączność ze światem.
Dochodziła dziewiąta wieczorem, gdy Marion dodzwoniła się wreszcie do domu. Pełnym drżenia głosem poinformowała Jenni i Barclay’a (Wesley porządkował właśnie śniegołom przy dwupasmówce do Worcester), że postara się wrócić do nich najszybciej, jak to tylko będzie możliwe.
Udało jej się to dopiero dwa dni później.
Mimo to jeszcze przeszło tydzień wspólnie z innymi mieszkańcami miasta miała okazję zakosztować uroków prowincjonalnej egzystencji bez elektryczności.
Wiele razy patrząc na płonące sosnowe szczapy w kominku nie mogła wyjść z zachwytu, jak dwójka jej dzieci, kierowana przez męskiego tyrana, była w stanie przystosować się tak szybko do spartańskich warunków.
Odczuwała zażenowanie i częściowo wstyd, że nie mogła osobiście w tym uczestniczyć.
Czasami jednak wracała myślą gdzie indziej i wtedy dzieci, Wesley, śnieg i oświetlone świecami Cedarville schodzili na obrzeża jej rozmarzonego spojrzenia.
Nie żałowała niczego. Była daleko.
Dotykała samej siebie.
Po dwunastu dniach w Cedarville znów zapłonęły żarówki, monotonnie ruszyły lodówki i zamrażarki, zaterkotały pralki, rozjaśniały monitory komputerów, a elektryczne ekspresy powróciły na stoły, roznosząc po coraz cieplejszych domach aromat świeżo parzonej kawy.
Wszystko było w porządku.
Przynajmniej na razie.
CZĘŚĆ PIĄTA
W załamaniu cienia
1
Obiecałeś, że zajmie ci to najwyżej godzinę. Minęły trzy. Człowieku, ja naprawdę mam tylko dwie ręce!… Sam sobie z tym wszystkim nie poradzę!
Aidan Cusack wyszedł zmęczonym krokiem za bramę warsztatu i nerwowo pocierając brodę, strzyknął strużką śliny pod podeszwę buta. Roztarł ją nogą, znów potarł szczecinę brody i dopiero wtedy spojrzał na stojącego dwa kroki od niego wspólnika.
Wkoło niego wiosna roznosiła słodkie zapachy kiełkującej trawy, obudzone ciepłem owady uwijały się jak w ukropie, ale dla Aidana Cusacka nie miało to w tej chwili większego znaczenia.
Na betonowej podłodze, w rogu warsztatu stało jeszcze siedem potężnych silników oczekujących na przezwojenie, a Alan Torn zapowiedział nazajutrz nadejście nowej partii.
Dla wspólników oznaczało to konieczność zakończenia pracy za niespełna dwadzieścia godzin.
Partia za partię.
Tylko w takim przypadku mogli liczyć na zachowanie współpracy.
Popatrz! Wesley zlekceważył jego minę i słowa. Z zawieszonego na ramieniu chlebaka wyciągnął plik kolorowych zdjęć. Dostrzegasz różnicę?… Minął zaledwie dzień, a obrósł pąkami jak kwitnąca wiśnia. Teraz jestem pewien, że to wszystko dzieje się naprawdę. Odżył! Bez dwóch zdań! To niesamowite!
Wszystkie zdjęcia przedstawiały ten sam motyw.
Drzewo.
Czarny orzech, o pniu tak wielkim, że potrzeba było kilku mężczyzn, by opasali go ramionami.
Wesley sfotografował go z każdej możliwej strony.
Czarna, spękana kora orzecha odcinała się wyraźnie od tła otaczających go drzew.
Dostaje odrosty nawet na tym złamanym przez śnieg konarze. Widzisz?… O tu. I tu…
Paplał i paplał, a Cusack udawał, że słucha.
Nawet nie spojrzał na zdjęcia.
Był wściekły.
Posłuchaj przerwał mu wreszcie. Posłuchaj! wrzasnął, gdy Wesley próbował pokazać mu coś jeszcze na jednym ze zdjęć. Mamy robotę. Masę roboty, a ty jak gdyby nigdy nic, wychodzisz sobie na Zakole, by porobić trochę zdjęć jakiemuś cholernemu drzewu?!… Ja chyba śnię, Wesley?! Jestem durny albo czegoś tu nie łapię! Te pieprzone drzewa przewróciły ci całkowicie w głowie. Wróć na ziemię, Wes! Ziemia to ja, ty, warsztat i siedem czekających na robotę silników! Przed godziną dzwonił Torn. Nowa partia złomstwa jest już gotowa do wyjazdu. Rano będziemy mieli to gówno na swoim podwórku. I jak ci się to podoba?! Chcesz dalej pogadać o pączkach na drzewach?!…
Wesley bez pośpiechu upchnął zdjęcia ponownie do chlebaka obok automatycznego polaroidu, który tydzień wcześniej kupił w minimarkecie Stansfielda i z ociąganiem zawiesił chlebak na gwoździu przy drzwiach.
Sorry. Zostanę najwyżej po godzinach. Jeżeli trzeba będzie, to posiedzę nad tym nawet w nocy. Jutro wszystkie silniki będą cacy.
Chyba będziesz musiał stwierdził z sarkazmem Cusack. Mój dzieciak ma ospę. Obiecałem, że wrócę do domu o trzeciej. Zrobię tyle, ile będę mógł. Reszta jest twoja.
Wszystkie silniki rano będą gotowe powtórzył Wesley. Możesz śmiało wracać do domu.
No, nie wiem… Cusack stracił nieco na agresywności, ale to co czuł, wciąż nie dawało mu spokoju.
Torn płacił im przyzwoicie. Szkoda, gdyby taka fucha przeszła im koło nosa. Wciąż wisieli bankowi z kredytem.
To będzie długa noc, ale znasz mnie. Jak mus, to mus.
Znałem cię. Teraz już niczego nie jestem pewien. Co się dzieje, Wes?
Stali naprzeciwko siebie.
Dwaj faceci, którzy mieli marzenia i plany.
Faceci, którzy zalegali także bankowi ze sporą sumą pieniędzy.
Siedem silników. Mam przed sobą ciekawą noc powiedział Wesley.
2
Dokładnie za pięć trzecia Aidan Cusack zrzucił z siebie kombinezon roboczy i odjechał, by zająć się swoją chorą na ospę córką. Gdy rozklekotany ford staczał się ze stromego podjazdu na asfaltówkę, w kącie warsztatu stały jeszcze trzy, czekające na remont silniki.
Wesley został sam.
W ciągu pięciu godzin wspólnymi siłami udało im się wyremontować zaledwie trzy urządzenia, czwarty silnik z odkręconą obudową stał wciąż na stole, czekając na wymianę jednego z zawojów.
Jak wynikało ze szczegółowej dokumentacji dostarczonej przez Torna, doszło do zwarcia z korpusem.
Jeszcze z Aidanem zdemontowali silnik i wyjęli wirnik ze stojana. Wystarczyło odłączyć przewody od tabliczki zaciskowej i rozłączyć poszczególne fazy, by megomierz bez problemów wskazał im miejsce zwarcia na czole uzwojenia. Zdecydowali, że wystarczy wymienić tylko uszkodzony zawój.
Bagatelka!.. Uwinie się z tym w pół godziny.
Gorzej z resztą.
Z niechęcią spojrzał na trzy silniki ustawione w rogu warsztatu.
„Zła styczność w skuwce łączeniowej prętowego uzwojenia wirnika pierścieniowego. Silnik numer 9”.
Wielka dziewiątka wypisana białą kredą widoczna była nawet z tego miejsca, gdzie stał.
„Silnik numer 11. Przełącze jednowarstwowego (q=3) uzwojenia silnika sześciobiegunowego z napięcia 220V, na napięcie 380V. Trzy gałęzie równoległe, połączone w gwiazdę. Zamiana na trójkąt”.
Uzwojenie szeregowe, oczywiście w trójkąt.
Prawie się uśmiechnął.
Torn był perfekcjonistą. Mógł sobie darować te ostatnie zapiski. Ale co tam…
Wrócił do opisu.
„Silnik numer 12. Zwarcie zawojowe. Wymiana całego uzwojenia(?)”.
Znak zapytania oznaczał, że tym razem zleceniodawca pozostawił im kwestię wykrycia defektu. Innymi słowy straci masę czasu na sprawdzeniu czy do zwarcia doszło na stojanie, czy w pierścieniowym wirniku.
Postanowił, że zostawi to na sam koniec.
Jego wcześniejszy cichy optymizm prysł jak mydlana bańka. Rzeczywiście, ta noc zapowiadała się na długą i pracowitą.
Postanowił, że najlepiej będzie jeżeli zadzwoni do domu, by powiadomić Marion, że wróci trochę później niż zwykle.
Trochę!… na samą myśl o tym, co go czeka w ciągu najbliższych godzin, rozbolało go to miejsce pod czaszką, gdzie zwykle skrywał marzenia.
3
Przy otwartym uzwojeniu wirnika zasilił stojan trójfazowym napięciem.
Pomiar na pierścieniach trzema woltomierzami, przy jednoczesnym ręcznym obracaniu mechanizmu, wskazał mu wyraźnie, że do zwarcia doszło w stojanie. Izolacja uzwojenia była w tak opłakanym stanie, że nie pozostało mu nic innego, jak pogodzić się z myślą pełnego przezwojenia.
W niemym geście rezygnacji usiadł ciężko na krawędzi jednego ze stołów i zatęsknił za tytoniowym dymem.
Rzucił palenie parę lat wcześniej, ale w pewnych okolicznościach chociażby w tej chwili dostawał ślinotoku i nieprzyjemnych kurczy w żołądku, gdy oczyma wyobraźni czuł już prawie, jak słodkawy dym wypełnia mu przełyk i płuca, powodując mocniejsze bicie serca.
Aby ulżyć własnemu cierpieniu i odgonić te niepokojące myśli, (Prawie pełna paczka Winstonów została w kieszeni marynarki!), sięgnął po chlebak.
Z pięciu kanapek, które przygotował sobie rano, została już tylko jedna. Jadł ją bez przekonania, prawie nie gryząc i nie smakując. Owinięte w metalową folię pieczywo przypominało rozmokłą gumę.
Korzystając z chwili przerwy, zaczął ponownie przeglądać zdjęcia.
Obojętność Cusacka, gdy pokazywał fotografie, nie odebrała mu przekonania, że oto dotyka czegoś naprawdę niezwykłego. Orzech ożywał. Działo się to tak szybko, prawie na jego oczach.
Sczerniałe, na wpół obumarłe konary pokrywały się zielonkawymi odrostami. Czarny olbrzym czerpał z ogrzewanej coraz bardziej słonecznymi promieniami ziemi moc, która była czymś równie zaskakującym, co urzekająco pięknym.
Całe Zakole zdawało się w niemym zdumieniu wpatrywać we wskrzeszonego jakimś kaprysem natury, kolosa. Jego majestat, połączony z sędziwością, przytłaczał wszystko to, co działo się wokół niego. Czarna bryła orzecha tkwiła jak cierń wśród chaszczy szybko rosnącego zielska i okolicznych drzew.
Ułożył zdjęcia jedno obok drugiego, delektując się potęgą i niezwykłością tego, na co patrzył.
Zapragnął wrócić tam jak najszybciej.
Gdyby nie rozbebeszony silnik, nie zawahałby się pójść tam jeszcze tej nocy.
Trzy mile w kompletnej ciemności.
Bagatelka.
Zastanowił się przez chwilę, jak orzech prezentowałby się nocą przy sztucznym oświetleniu latarki i zrezygnował z tego równie szybko, uznając, że ugania się za czymś złudnym i mało racjonalnym.
Wróć na ziemię. W tak ciemną noc skręciłbyś sobie najwyżej kark albo co bardziej prawdopodobne – pobłądził w tych chaszczach. Masz robotę. Bierz dupę w troki i nie myśl o duperelach!…
Ale myślał o czarnym orzechu, gdy trąc piekące oczy usuwał kliny żłobkowe i mocowania czół.
Myślał o nim usuwając uzwojenia, oczyszczając starannie rdzeń z resztek izolacji oraz nacieków lakieru.
Czarna, spękana kora pachniała mu cierpko, gdy zakładał izolację żłobkową, układał zezwoje w żłobkach, klinował, wykonywał połączenia wewnątrz uzwojenia i doprowadzeń do tabliczki znamionowej.
Czuł ją w zapachu warsztatu, nasycając i powlekając uzwojenia lakierami elektroizolacyjnymi.
Największe drzewo, jakie dane mu było kiedykolwiek widzieć, wciąż było obecne w jego myślach, kiedy wyjmował już gorące elementy silnika z pieca, czując pod palcami gładką, lśniącą warstwę suchego lakieru powierzchniowego.
Nawet wtedy, gdy kompletnie zmontowany już silnik pracował spokojnie na jałowym biegu, docierając łożyska, pierścienie ślizgowe i szczotki.
Myślał o nim bez przerwy.
Czarny orzech zawładnął nim bez reszty.
Tuż przed piątą nad ranem, głodny, zmęczony i senny wsunął się pod kołdrę obok śpiącej Marion.
All is well.
Pewnie, że wszystko jest w porządku pomyślał tuż przed zaśnięciem.
Ale nie wszystko było tak, jak trzeba.
W postępującej szybko szarości świtu Cedarville był ktoś, kto wiedział o tym najlepiej.
4
W sobotnie popołudnie, dwa dni później, Marion Ashton siedziała na wiklinowym krześle w ocienionej części altany przed swoim domem. Piła mrożoną herbatę, wystawiając bose stopy za krawędź cienia.
Wiosenne słońce przypiekało coraz mocniej, choć noce wciąż jeszcze były chłodne.
Dzień wcześniej trawę przykryła nawet cienka warstwa szronu. Przymrozek nie był zbyt silny, ale wystarczył, by na wiosenną aurę patrzeć przez pryzmat kalendarza, a nie wysokości słupka rtęci na nasłonecznionych termometrach.
Kalendarz wskazywał dopiero drugą połowę marca.
Do prawdziwej wiosny było jeszcze daleko.
Tak więc Marion Ashton siedziała sobie w przyjemnym cieniu, piła mrożoną herbatę i w zupełnej sprzeczności ze wskazaniami kalendarza, grzała stopy na słońcu.
Na jej kolanach leżał różowy sekretarzyk, w którym zapisywała swoje przemyślenia, odnośnie organizacji rozpoczynającego nowy sezon parties, zaplanowanego na niedzielę 15 kwietnia.
Wolała nie odkładać niczego w czasie, choć od wyznaczonego terminu dzieliły ją przeszło trzy tygodnie.
Jako osoba odpowiedzialna za techniczną stronę spotkania, czuła na sobie ciężar przygotowań, a ponieważ należała do gatunku chorobliwych profesjonalistek, (Termin wymyślony przez Wesley’a. Używany rzadko i zawsze w kontekście uszczypliwego żartu), jej pełne skupienia spojrzenie ostrzegało otoczenie przed ingerowaniem w tok jej myśli.
Na podjeździe Barclay ćwiczył technikę skrętu na nowej deskorolce.
Jennifer, swoim zwyczajem, krytykowała poczynania brata. Idealna harmonia, zważywszy, że dzień był rzeczywiście ciepły, a przez to wizje wcale nie tak odległych śnieżyc i zasp nawiedzających Cedarville – poszły w zapomnienie.
Niechętnie, ale bez protestu Jenni pomagała Wesley’owi przy podwiązywaniu porzeczek, których pięć rozłożystych krzaków rosło tuż za wjazdem do garażu.
Odrosty krzewów wysunięte były tak daleko na podjazd, że ich końce drapały karoserię piętnastoletniego forda Wesley’a.
Wiosną, a raczej przedwiośniem, pędy porzeczek nabrały dodatkowego przyspieszenia, co tylko stwarzało okazję do zajęcia się kłopotliwymi roślinami.
Nie byłoby prościej je wyciąć? zasugerowała bez przekonania. Zyskalibyśmy trochę dodatkowego miejsca, a poza tym wszyscy, oczywiście poza tobą tato, mamy uczulenie na porzeczki. Zawadzają tylko. Pożytku z nich tyle, co nic.
Masz rację. Sposób, który proponujesz jest najprostszy, tyle tylko, że nie wiem, czy najbardziej trafny. Przytrzymaj… wetknął w dłoń córki koniec sznura i spróbował ogarnąć ramionami wszystkie pędy krzewu.
Kilka gałęzi wymknęło mu się z uchwytu, a jedna o mało co nie wydłubała mu oka.
Zebrał je ponownie i skinął na Jenni, by podała sznurek.
Czyli inaczej mówiąc – palnęłam głupstwo? skrzywiła się.
Inaczej mówiąc nie rozważyłaś wszystkich za i przeciw sznur ściągnął pędy i krzew przybrał nagle bardzo śmieszny, a może nawet odrobinę żałosny kształt.
Porzeczka przypominała teraz coś, czemu odebrano całkowicie chęć do dalszego wzrostu. Pokryte zaczątkami delikatnych pączków łodygi ułożyły się w prawie błagalny, skierowany wprost
w niebo stos, który z pewnej odległości i perspektywy przypominał do złudzenia złożone do modlitwy dłonie.
Wesley popuścił trochę wiązania sznura i stos rozchylił się na boki.
Złudzenie złożonych dłoni minęło równie szybko, jak wcześniej poszukało sobie furtki w jego wyobraźni.
Możesz to bardziej sprecyzować, tato? nie zrezygnowała Jenni.
Pewnie. Znasz mnie. Nigdy nie zostawiam niedomówień.
Zawiązał mocny supeł na sznurze, zrobił krok w tył i ocenił wygląd krzaka porzeczki na tle błękitnych dresów córki.
Kiedyś, mniej więcej wtedy, kiedy wspólnie z twoją mamą zdecydowaliśmy się na kupno tego domu, rosło w tym miejscu nie pięć krzaków porzeczek lecz cały rząd. Stamtąd wskazał na garaż aż po ulicę. Dwadzieścia sześć krzaków. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Dwadzieścia sześć silnych, zdrowych krzaków czarnej porzeczki. To był doprawdy wspaniały widok.
Nie wątpię burknęła dziewczyna, wyczuwając, że dalsza część pogadanki ojca przybierze równie mentorski, melancholijny ton.
Tak więc rosło tu sobie jak gdyby nigdy nic dwadzieścia sześć krzaków dorodnych porzeczek, z których przy pewnej dozie cierpliwości można było zebrać kilkadziesiąt wiader równie dorodnych, soczystych owoców nie zrażony sceptyczną miną córki Wesley kontynuował swoją opowieść, celowo rozbudowując ją i przeciągając w nieskończoność. Uznał, że lakoniczność w tej sytuacji byłaby nie na miejscu. Inaczej mówiąc, wspominał, a wspomnienia nie można zamknąć w paru słowach. Twoja mama, a moja piękna żona wykonał teatralny ukłon w stronę werandy i siedzącej tam Marion od razu powiedziała mi to samo co i ty. „Trzeba je koniecznie wykarczować, Wes. Zobacz ile dzięki temu zyskamy miejsca. Zasiejemy tu pas trawy, by nasze dzieci nie błądziły w tych chaszczach. A zresztą mówiłam ci, że mam alergię na porzeczki. Bąbli mnie po nich, jakbym weszła w pokrzywy”. Oznaczało to mniej więcej tyle, że przed naszym nowym domem rośnie dwadzieścia sześć krzaków nikomu niepotrzebnego zielska. I co zrobił kochany, troskliwy Wes? Wziął w swoje silne, męskie dłonie siekierę, spojrzał z litością na krzewy, po czym siarczyście splunął w obie garście – tfu!… – i zaczął wymachiwać tą siekierą dopóty, dopóki z dwudziestu sześciu krzaków zdrowych, rozłożystych porzeczek zostało zaledwie pięć ostatnich. Właśnie wtedy wyszła z domu twoja piękna mama, a moja kochana żona, i z dłońmi splecionymi na swym wielkim brzuchu – siódmy miesiąc, zapewne nic z tego nie możesz pamiętać – powiedziała: „Och, Wes! Czy nie uważasz, że teraz jest tu jakoś dziwnie pusto?”. Wes przytaknął, ale było już za późno, by porzeczki wróciły tam, gdzie rosły wcześniej. W ten oto sposób pięć ostatnich krzaków czarnej porzeczki uniknęło losu swoich krewniaczek i dlatego musimy wspólnymi siłami podwiązać je sznurkiem, by nie utrudniały wjazdu do garażu. Rozumiesz teraz?
Jennifer skrzywiła sceptycznie usta i tylko dzięki temu, że miała brudne dłonie, nie ujęła się pod boki.
Ale heca, tato! Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz powiedziałeś jednym tchem tyle słów! To było wspaniałe!… Wyjaśnij teraz, o co ci tak naprawdę chodziło.
Powiedziałem, że na tle tych ostatnich pięciu krzaków porzeczek wyglądasz równie pięknie, jak kiedyś twoja mama powiedział Wesley. Powiedziałem też, że chciałbym móc na ciebie patrzeć zawsze w ten sposób i niczego nie żałować. Nigdy. Ot co. Takie gadanie starego pryka, który stara się uniknąć pęcherzy na rękach.
5
Dokładnie za dziesięć czwarta Barclay rozłożył się jak długi na asfalcie podjazdu, pomalowana w czerwono – żółte pasy deskorolka powędrowała na półkę do garażu, a Wesley i kiwająca z domysłem głową, Jennifer obserwowali, jak niedoszły mistrz z rykiem odprowadzany zostaje przez Marion do domu, gdzie czekała go kolejna porcja cierpkich uwag w stylu: „A nie mówiłam!” i równie bolesne przemywanie rany jodyną.
A zaczynało mu już nawet nieźle wychodzić zauważyła Jenni. Pójdę się umyć i przebrać. Umówiłam się z Mi Hewitt, że wpadnę do niej przed piątą. Na razie, tato.
Wesley został sam.
Z domu dochodziły do niego żałosne pojękiwania cierpiącego Barclay’a, przeplatane krótkimi, acz dość głośnymi uwagami matki.
Ochłodziło się nieco.
Słońce, chyląc się ku zachodowi, rozkładało szerokie pasy cieni drzew po asfalcie, trawie i jego twarzy.
Ustawiający na nowo swoją altanę Jack Sward pomachał mu przyjaźnie dłonią i podobnie, jak wszyscy wokół, znikł z podjazdu. Po wcześniejszym gwarze i ruchu nie zostało nawet śladu.
W ciszy popołudnia Wesley postał tak jeszcze chwilę, by w końcu dać za wygraną.
Krótko (Może należało z tym jeszcze poczekać?…) przystrzyżony trawnik, podwiązane porzeczki, oczyszczony podjazd. Niczego więcej już tu nie wymyśli, choćby stał tak jeszcze z godzinę.
Postanowił, że zbierze narzędzia i podobnie jak córka zmieni ubranie przed wyjściem na common.
Jeden z kasztanowców przy alei wiodącej pod kamienny gazon z fontanną wyglądał na zaatakowany przez Endothia parasitica. Wszystko wskazywało na to, że grzyb, który powalił lasy kasztanowe Georgii i Florydy dotarł i do Cedarville.
Wspólnie z obserwującym bacznie poczynania Wesley’a Erickiem Robertsem ustalili, że z ostateczną decyzją, co do dalszych losów kasztanowca, wstrzymają się do połowy kwietnia, ale z ich wcześniejszych ocen wynikało jedno – los drzewa był przesądzony. Trzeba go czym prędzej usunąć, by istniała szansa uratowania kilku innych, rosnących w sąsiedztwie, drzew tego samego gatunku. Profilaktyka ukierunkowana głównie na pracę mechanicznych pił. Przykład Georgii i Florydy wskazywał, że najprawdopodobniej zda się to psu na budę.
Endothia parasitica nie znał skrupułów.
Zaczynał namydlać się pod pachami, gdy rozległ się sygnał telefonu.
Wes!… Dzwoni Aidan! Pyta, czy nie mógłbyś wpaść do niego wieczorem!… Nie, Aidan. Myje się. Właśnie wróciliśmy z podjazdu. Takie tam porządki po zimie. Wiesz, jak jest… Wes!!! Więc jak będzie?!
Z kuchni dobiegały go żałosne pojękiwania Barclay’a, Marion wyglądała na lekko zniecierpliwioną, a cały tors Wesley’a pokrywała lepka maź mydła.
Idę jeszcze na common! Powiedz, że wstąpię do niego po drodze! odkrzyknął.
Mówi, że zajdzie do ciebie… Dzięki, Aidan! A jak z małą? Wesley wspominał, że ma ospę. Wiatrówka?… Prawie każdy dzieciak kiedyś przez to przechodzi. Trzymaj się. No, to na razie!… dźwięk odkładanej słuchawki. Powiedziałam, że wdepniesz do niego. Miał jakiś dziwny głos. Stało się coś?
Uchyliła lekko drzwi łazienki i na chwilę spotkali się wzrokiem w lustrze.
A co mówił konkretnie? spytał Wesley.
Mydło szczypało go lekko w pory.
Szybko odkręcił wodę i zabrał się za zmywanie.
Nic nie mówił Marion wzruszyła ramionami. Chciał tylko koniecznie, żebyś się z nim dzisiaj spotkał.
Może ma w lodówce parę wolnych puszek piwa i szuka pomocnika, by się nie zmarnowały.
Też nie miał kogo wybrać! prychnęła Marion. znalazł się pomocnik! Zgrzewka, którą kazałeś mi kupić u Stansfielda, leży w lodówce już od dwóch tygodni i nawet pies z kulawą nogą nie spojrzy w jej kierunku!
Przecież wiesz, że nic tak nie smakuje jak cudzesy. Dotyczy to papierosów, piwa i cudzych żon woda pociekła mu po brzuchu.
Czuł, jak moczy gumkę szortów i ścieka jeszcze niżej.
Marzyciel erotoman i amator alkoholik!… Pamiętasz chociaż, kiedy ostatni raz robiłeś to z własną żoną?
Pytasz o to?
Znów spojrzeli na siebie przez pryzmat zaparowanego lustra.
Mimo wszystko coś w jego głosie było nie tak jak trzeba powiedziała Marion.
Dwa tygodnie temu pomyślał Wesley. Może ciut dalej. Kiedyś robiliśmy to znacznie częściej… Nabrał wody w obie dłonie i włożył w nie twarz. Dwa, a może nawet trzy tygodnie temu… Raczej jednak trzy.
6
Kasztanowiec usychał.
Widok na wpół martwego drzewa nie pozostawiał złudzeń, że mechaniczna piła do drewna będzie jedyną rozsądną alternatywą, by aleja parkowa nie odstraszała butwiejącym pniem ze zrogowaciałymi konarami.
Stało się. Klamka zapadła.
Wesley spędził przy kasztanowcu kwadrans. Wbrew pozorom kwadrans ten nie należał do najprzyjemniejszych.
Cusack czekał na niego na podjeździe.
Już sam widok wspólnika wydeptującego trawę przed swoim domem, dawał do myślenia.
Mina Cusacka dopowiedziała Wesley’owi resztę.
Kasztanowiec i Cusack wyglądali podobnie – nie tylko dni zaatakowanego przez grzyb drzewa były policzone.
Jeszcze kilka takich telefonów, a Marion dostrzeże w tobie zagrożenie i przypisze nam jedną ze swoich słynnych paraboli. „Sójki nierozłączki” – lub coś w tym stylu. Naprawdę, nie mogłeś z tym poczekać do poniedziałku?
Gdybym mógł, to bym poczekał powiedział Cusack.
To jeden z moich złych dni! Może lepiej usiądź sobie wygodnie? Może coś zjesz? Może chcesz się nauczyć latać? mimowolnie powtórzył Rogera Watersa. The Wall – odnalazł w pamięci, gdy słowa przelewały mu się jeszcze przez głowę.
Skojarzenie jak skojarzenie.
Ostatnio coraz częściej nachodziły na niego cudze myśli.
Dobra powiedział. Zamieniam się w słuch.
Przed dwoma godzinami rozmawiałem z Tornem. Twierdzi, że z ostatniej partii silników, które regenerowaliśmy, większość nie nadaje się do użytku. Mało tego. Jest wściekły i najprawdopodobniej nici z naszego układu. Ot, co! Cusack przestąpił nerwowo z nogi na nogę, a w oczach pojawiły mu się łzy.
Wielki jak góra facet z łzawiącymi oczami.
Wesley zrozumiał, dlaczego rozmawiają o tym na podjeździe a nie wewnątrz jego domu.
Prawie był pewien, że czuje na sobie wzrok przyczajonej za którąś z żaluzji, Vanessy.
Większość, to znaczy ile? zaczął odczuwać suchość w gardle.
Przełyk stawał się szorstki, aż bolało.
Siedem, na dwanaście.
To absurd! krzyknął, usiłując kopnąć coś, co w rzeczywistości było jedynie kępą zieleniejącej trawy. Gdybyś powiedział jeden, no góra dwa, to jeszcze jakoś mógłbym w to uwierzyć, ale siedem?!…
Sprawdziliście silniki przed odbiorem? nacisnął Cusack.
Chryste! Wesley nabrał powietrza w płuca i odetchnął szybko parę razy, by nie dać się ponieść emocjom.
Przeniósł ciężar ciała na pięty i wcisnął ręce w kieszenie spodni, byleby tylko zrobić cokolwiek.
Czuł, że zaraz trafi go szlag.
Sprawdziliście, czy nie?! nie ustąpił Cusack.
Jak na starym, czarno – białym filmie, klatka po klatce ujrzał siebie tamtego mglistego poranka, gdy zaspany i ledwo żywy dobiegł wreszcie do bramy warsztatu, przed którą znudzony kierowca z Worcester kończył dopalać trzeciego lub czwartego papierosa. Załadowali silniki bez próby, uznając to zgodnie za kolejną stratę czasu.
Kierowca planował jeszcze zahaczyć po drodze o dom swojej siostrzenicy i Wesley potraktował to jak wystarczający argument, by złamać schemat przekazu.
Nie powiedział wreszcie. Nie przeprowadziliśmy próby. Zawsze to robiliśmy, ale tym razem przekazałem silniki tak, jak stały.
Ja chyba śnię!… jęknął Cusack. Uszczypnij mnie mocno, Wes! Uszczypnij albo powiedz, że to tylko zły sen!…
Silniki były w porządku powiedział spokojnie Wesley. Wiesz, że nie wepchnąłbym Tornowi kitu. To nie w moim stylu.
W takim razie proszę – idź, zadzwoń do niego i powiedz mu to samo, co mnie przed chwilą. Telefon wisi zaraz przy drzwiach. No, idź!… Na co jeszcze czekasz?!
Cusack popchnął go nawet lekko w ramię, załamany do cna, gdy ostatnia linia obrony, na którą mógł jeszcze liczyć, rozsypała się w pył.
Jesteśmy ujajeni na amen! stwierdził wreszcie. Już po nas, Wes.
W poniedziałek jadę do Worcester powiedział Wesley. Wyjął ręce z kieszeni i odwrócił się w stronę ulicy. Nie uwierzę, jeżeli nie zobaczę tego na własne oczy.
Nie, Wes powstrzymał go Cusack. W poniedziałek kończysz zawieszenie w furgonetce Townsenda. Do Worcester jadę ja, a nie ty. Pamiętasz, ile wynosi nasz dług hipoteczny?
Pamiętam pomyślał Wesley. Czy przez takie gówno można stracić dorobek całego życia?
Kończę zawieszenie, a ty jedziesz do Tora przytaknął mocnym głosem. A potem dodał równie głośno i wyraźnie Wyjdziemy z tego, Aidan. Musimy wyjść.
7
Wraz z wiekiem śnił coraz krócej, a jego sny zwykle kończyły się tuż przed świtem.
Niedzielny poranek był pochmurny i wietrzny, w niczym nie przypominał poprzedniego, iście wiosennego dnia.
Wiatr szumiał w konarach jesionów rosnących za domem.
W jego porywach przewody elektryczne syczały metalicznie, a stado szarych wróbli z trudem wzbijało się w powietrze, by po kilkunastu metrach opaść chmarą na ziemię.
Jeszcze przed otwarciem oczu Wesley wyczuł ból pod czaszką. Najwyraźniej śnił o czymś, czego w tej chwili nie potrafił sobie przypomnieć.
Ból spotęgował się, gdy uniósł powieki.
Ostrożnie, by nie budzić Marion, wysunął się z łóżka. W kuchni zaparzył sobie kawę w ekspresie i połknął dwie tabletki aspiryny. Potem stał z gorącym kubkiem w dłoniach, myślał o wczorajszym popołudniu i męczącej nocy.
Było jeszcze zbyt wcześnie, by zrobić coś naprawdę pożytecznego.
No, dalej Wes! Przyznaj się, że masz problem. A raczej całą górę problemów, które wcześniej czy później zwalą ci się na plecy. Niewykluczone nawet, że ich siła i ciężar przekroczą twoje i Aidana możliwości. Co się wtedy stanie? No co?… W jaki sposób wyjaśnisz Marion i dzieciakom, że wasz, z takim trudem budowany świat, rozsypuje się jak zamek z piachu? Dobra!… Może być i tak. Dopijesz kawę, zjesz śniadanie i wyrwiesz się z tego ciasnego
kwadratu ścian. Drzwi warsztatu dają się szczelnie zamknąć. Nikt nie domyśli się nawet, że jesteś w środku. Cztery, może pięć godzin wystarczy, by zrobić zawieszenie w furgonetce Townsenda. Potem powałęsasz się trochę po okolicy. Zobaczysz, co i jak. Jeżeli nie spadnie deszcz, możesz pójść nawet na Zakole. Nie możesz się już tego doczekać, prawda?… Marzyłeś o tym przez ostatnie godziny.
Stał tak, z groteskowo zaciśniętymi ustami, z parzącym kubkiem kawy w dłoniach i pomyślał, że Marion połapie się, że coś jest nie tak.
Wyczyta to z jego twarzy i miny.
Wesley poczuł, jak żołądek kurczy mu się, przemieniając w twardą, przeszkadzającą grudę.
Teraz nie wiedział już nawet, o czym dokładnie myśli.
Siedem z partii dwunastu silników!… Przecież do ciężkiej cholery!…
Z gniewem i rozdrażnieniem odsunął od siebie ten głos.
Składasz rzeczy tak, by potwierdzały twoje obawy, do których sam się nakłaniasz. Zrobiłeś wszystko tak, jak trzeba. Silniki były w porządku!
Ale Alan Torn twierdził coś zupełnie innego.
Postanowił, że najlepiej zrobi zostawiając Marion kartkę.
Zjadł zimne, szybkie śniadanie, które powinno mu starczyć na cały dzień. Położył kartkę na blacie stołu i uważając na skrzypiące zawiasy, wyszedł na dwór.
Wiatr targał mu włosy. Wczesna wiosna była zmienna i kapryśna.
Wesley ruszył przed siebie.
8
Na naprawie zawieszenia zeszło mu prawie sześć godzin.
Deszcz zaczął siąpić jeszcze przed dziesiątą, więc ociągał się z wyjściem. Pogoda krzyżowała mu plany.
O drugiej nic nie uległo zmianie. Niedzielny dzień był dżdżysty i wietrzny. Nici z wędrówki na Zakole.
Gdyby chociaż miał płaszcz przeciwdeszczowy lub parasol!…
Furgonetka!!!
Zawsze może argumentować to chęcią przetestowania auta. Właśnie tak zrobi!…
Otworzył bramę warsztatu, na siedzenie obok kierowcy położył chlebak ze zdjęciami polaroidem. Żwawo wskoczył za kierownicę.
Test zawieszenia!… Jakie to upokarzające, a jednocześnie banalnie proste. Pojedzie bocznymi drogami tak, by jak najmniej przypadkowych osób miało szansę na dostrzeżenie furgonetki. Lepiej nie kusić licha. I tak ostatnio mają aż nadto problemów…
Wyjechał na podjazd.
Szybko zamknął warsztat i rozglądając się na boki, skierował się na asfaltówkę. Kilka minut później dojeżdżał już do wzniesienia Zakola.
Tym razem stara farma Wessermanów powitała go niesamowitą ciszą. Gdy wyłączył silnik, oprócz szumu wiatru w konarach drzew, delikatnego tarcia gałązek krzewów i szelestu deszczu, nie słyszał nic więcej.
Kolonia ptaków świeciła pustkami. Setki skleconych wśród konarów gniazd sprawiało wrażenie porzuconych i opuszczonych. Wiedział, że to tylko złudzenie.
Ptaki powrócą przed zmierzchem.
Zawsze wracały.
Mimo wszystko jednak widok pozbawionej ptaków kolonii powodował, że przedzierał się przez kępy zdziczałych jeżyn z nieprzyjemnym wrażeniem, że wchodzi na teren cmentarza.
Odrosty na czarnym orzechu były już o wiele bardziej wyraźne.
Kolos nabierał zieleni, niewyraźnej jeszcze, delikatnej i wątłej, ale dotychczasowa czerń spękanej kory i majestatyzm grubych konarów łagodniały, wygładzane młodymi pąkami.
Dotknął ich palcami, myśląc: „Będą miękkie, mocne, może nawet ciepłe”, ale nie były.
W opinii Wesley’a czarny orzech był tak samo chłodny, jak wszystko wokół, w ten wietrzny, deszczowy dzień.
Stał pod wielkim drzewem.
Z tyłu coś się poruszało. Szeleściły krzaki jeżyn.
Ktoś szedł w jego kierunku!
Przerzucił chlebak na plecy i zaskoczony spojrzał uważniej w krzaki.
Eric Roberts utknął w splątanych odrostach. Kolce jeżyn uczepiły się materii płaszcza przeciwdeszczowego i mężczyzna pochylił się, by je oderwać.
Po chwili wyszedł z zarośli i wprowadzając na usta uśmiech, podszedł do Wesley’a.
Wiedziałem, że znajdę cię właśnie tutaj. Marion mówiła, że wyszedłeś rano do warsztatu, a ponieważ warsztat był zamknięty na głucho, pomyślałem: „Wes jest na Zakolu”.
Gadanie! pomyślał Wesley. Pewnie zauważyłeś jak przejeżdżam koło twojego domu! Starzy ludzie masę czasu spędzają przy oknach. Szczególnie w nudne, deszczowe niedzielne popołudnia…
Stało się coś? spytał ostrożnie.
Obecność Ericka Robertsa na starej farmie Wessermanów była mu nie na rękę. Przywykł myśleć, że opuszczone rumowisko jest miejscem należącym tylko do niego. Taki kąt w przestrzeni, do
którego nikt inny nie ma wstępu. Jak bardzo było to iluzoryczne, przekonał się w chwili, gdy otulony w ortalionowy płaszcz Roberts wynurzył się z krzaków.
Jeszcze bardziej od widoku Robertsa zaniepokoiły go słowa mężczyzny: „Wiedziałem, że znajdę cię właśnie tutaj”.
Mogło to oznaczać, że tajemnica Wesley’a nigdy nie była tajemnicą.
I tak, i nie powiedział Roberts.
Dopiero teraz Wesley dostrzegł coś, co mężczyzna przyniósł ze sobą.
Roberts pod prawą ręką trzymał kawałek drewna.
Nie wiadomo kiedy nabrał złych przeczuć.
Pniak miał ze czterdzieści centymetrów długości. Oba jego końce przycięto równo brzeszczotem piły. Po śladach na drzewie poznał, że była to z całą pewnością ręczna robota.
Przyznaję, że nie rozumiem wzruszył ramionami, wciąż jednak nie mogąc oderwać wzroku od pniaka.
Zbyt wiele myśli przychodziło mu do głowy, by mógł zbagatelizować to, co mówił starzec.
Zrozumiesz, jak przeczytasz.
Roberts z wyraźną ulgą wysunął szczapę spod pachy i podał mu ją drżącymi lekko dłońmi.
Drewno było świeże i namoknięte, stąd jego ciężar zaskoczył Wesley’a. Zachwiał się, gdy odbierał polano. Kątem oka dostrzegał szarość boru za monstrualnym pniem czarnego orzecha, a jednocześnie czuł lęk przed spojrzeniem na kawałek drewna, który trzymał w rękach.
Wesley przełknął ślinę. Pod palcami miał nieprzyjemnie szorstką powierzchnię kory. Z mokrymi włosami, lekko zsiniałymi ustami i czerwonym nosem, wyglądał żałośnie.
Przemknęła mu nawet myśl, że jak nic nabawi się kataru.
Panie Roberts. Nie wiem, o co… zaczął, ale urwał równie szybko.
Roberts skrzywił się nieznacznie i pokiwał w zamyśleniu głową, obserwując jednocześnie zachowanie Wesley’a.
Skąd pan to ma? spytał Wesley.
Na czterdziestocentymetrowym sągu po szerokości i rozmiarach drzewa poznał, że musiał pochodzić z jakiegoś konaru, na fragment pnia był zbyt wątły, (Chyba, że drzewo było jeszcze bardzo młode), widniały wyryte słowa:
„CZWARTEK ZA CZWARTKIEM, WES”.
Pamiętasz tamtą noc, gdy nastąpił pierwszy atak zimy?… Co jak gadam! O takich rzeczach nie zapomina się nigdy żachnął się starzec. Miał zamiar uderzyć znacząco dłonią w czoło, ale w porę się zreflektował i zamiast z uśmiechem, spojrzał na Wesley’a z zażenowaniem. Znalazłem to na złamanym klonie, przy drodze do Worcester. Tuż przed tym, jak usuwaliśmy zawaloną White Camelię.
Pamiętam potwierdził Wesley. Wtedy odkryłem te cyfry na pniu cisu przy pomniku.
3768230 wyrecytował szybko Roberts, zupełnie jakby czytał gazetę.
3768230 powtórzył Wesley. Panie Roberts, dlaczego dopiero teraz przychodzi pan z tym do mnie?
We wtorek wspólnie z żoną postanowiliśmy wyjechać z Cedarville. Wyjeżdżamy na stałe. Nikt o tym jeszcze nie wie, ale właśnie taką podjęliśmy decyzję Roberts potarł w roztargnieniu policzek i znów pokiwał głową, zupełnie jakby przytakiwał sam sobie. Pytasz, dlaczego teraz?… No więc właśnie dlatego. We wtorek nie byłoby w tym mieście nikogo, kto mógłby cię zaprowadzić w to miejsce, abyś odebrał wiadomość. Wziąłem więc rano piłę i poszedłem, aby wyciąć twój list.
„CZWARTEK ZA CZWARTKIEM, WES” odczytał głośno Wesley. Czy to według pana jest list, panie Roberts?
Nie wiem, ale z całą pewnością te słowa kierowane są do ciebie, chłopcze stwierdził Roberts.
Jasne pomyślał Wesley. W Cedarville mieszka tylko jeden facet o imieniu Wes, a w ciągu kalendarzowego roku są tylko pięćdziesiąt dwa czwartki!… Wszystko gra, Wes! Podziękuj gościowi za fatygę i…
No właśnie, co dalej, Wes? zapytał sam siebie.
9
Gdy wrócił do domu, Marion wspólnie z Jennifer oglądały jakiś nowy teleturniej, a Barclay sklejał plastykowy model lotniskowca Yorktown.
Przebierz się stwierdziła żona, gdy przemoczony i zziębnięty wszedł do pokoju. Wyglądasz jak siedem nieszczęść.
Właśnie po tym poznał, że rozczarował ją i chyba skrzywdził odbierając niedzielny dzień.
Nie chciał nikogo rozczarować, a tym bardziej skrzywdzić.
Do ósmej lotniskowiec Barclay’a nabrał cech prawdziwego okrętu. Niewykorzystane elementy powędrowały do foliowego worka.
Przeczytali jeszcze po pięć stron Harry’ego Pottera i tuż przed dziesiątą wyłożony kolorową tapetą pokój jego syna, pogrążył się w ciemnościach.
Z salonu dobiegały głosy spikera telewizyjnego, zapowiadającego kolejny odcinek „Z archiwum X”, gdy Wesley otworzył drzwi prowadzące do garażu.
Schodząc po czterech stopniach szerokich schodów żałował, że nie nałożył skarpetek.
Chłód ciągnący od betonowej posadzki drażnił mu bose stopy.
10
Ułożył pniaki w przypadkowej kolejności.
Najpierw ten od Robertsa, następnie sklejony z fragmentów „JUST IN TIME”.
Na kawałku deski wypisał kredą rząd cyfr „3768230”; tuż obok położył parę zdjęć czarnego orzecha.
Z różową kartką w dłoni stał tak nad tym wszystkim z kwadrans, ale mimo to nie wymyślił nic nowego.
O co tu może chodzić? Co oznaczają te napisy?
Patrzył z uwagą na leżące przednim przedmioty i raz jeszcze spróbował odczytać zawarte w napisach informacje.
„CZWARTEK ZA CZWARTKIEM, WES”, „W SAMĄ PORĘ”, „3768230”, „NASZ BÓG NIGDY NAS NIE OPUŚCI I RYCHŁO BĘDZIEMY SOBIE PODAWALI WIEŚĆ, ŻE WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU, ŻE WSZYSTKO JEST W PORZĄDKU”.
Krzaki z nas tylko, Marku, nie cedry, nie olbrzymy… powtórzył głośno kwestię z Szekspira, którą przed laty zapamiętał z jakiegoś szkolnego przedstawienia.
Nie znał odpowiedzi.
Być może kiedyś to zrozumie, ale na pewno jeszcze nie teraz. Łamigłówka była zbyt zawiła.
Wesley Ashton postanowił wrócić na górę, zanim chłód cementu odbierze mu chęć na wspomnienia z młodości.
Ból głowy zaczynał przypominać o sobie.
W gardle czuł ropną wydzieliną, nigdy nie doleczonych zatok.
Niecały kilometr od jego domu Eric Roberts siedział na krawędzi łóżka i męczył się z dopięciem ostatniego guzika swojej błękitnej piżamy.
Zniekształcone artretyzmem stopy trzymał wysoko nad chłodnymi deskami podłogi.
Powiedziałeś mu wszystko? spytała ostrożnie jego żona.
Powiedziałem tyle, ile trzeba. Śpij już! stwierdził oschle. Do pewnych rzeczy należy dojść samemu. Musi tego tylko bardzo chcieć, resztę znajdzie na drzewach.
CZĘŚĆ SZÓSTA
Prosto w płomienie
1
Po trzeciej puszce dobrze schłodzonego black label Wesley wciąż był w tym samym punkcie co przedtem.
Siedział w cieniu rozłożystego jesionu w najdalszej części commonu i zastanawiał się, czy podczas ostatniej rozmowy z Tornem nie przekroczył pewnej granicy, którą zawsze kojarzył z samym sobą. Pokryta kroplistym szronem puszka szczypała go nieprzyjemnie w opuszki palców, żar niedzielnego popołudnia spływał mu na czoło i tors, a tłum mieszkańców przybyłych na parties powodował, że zaczynała go boleć głowa.
Nie był jeszcze pijany, choć czuł, że po kolejnej puszce, no – może dwóch, alkohol zacznie działać. Myślał o tym w sposób powierzchowny i pozornie bezwiedny. Prawdę powiedziawszy, uważał, że będzie to najbardziej racjonalny sposób, by móc wreszcie zaszyć się w czterech ścianach swojego domu i nie widzieć tych wszystkich uśmiechniętych twarzy, które zapewne uśmiechały się tylko dlatego, że było niedzielne popołudnie, że wymagała tego sytuacja i że było to w jak najbardziej dobrym tonie.
Wesley też się uśmiechał.
Może rzadziej niż inni, ale uśmiechał się. Rozdawał swoje uśmiechy na lewo i prawo, unosił dłoń, kiwał głową, czując coraz większe upokorzenie i niechęć. Złapał się nawet na tym, że uśmiecha się z kpiną. Wykrzywiał usta, wymyślając coraz to bardziej wyszukane przekleństwo, które wysyłał w przestrzeń z satysfakcją, adresując je do konkretnej osoby.
Witam wielebny fajfusie! Jak tam z twoim nocnym moczeniem? Wyczerpałeś już cały zapas pampersów?…
Dzień dobry, pani Townsend! Pani biust jest coraz niżej. Za parę tygodni będzie go pani sunęła po ziemi. No, bez urazy!… Dzisiejsza chirurgia plastyczna czyni cuda…
Czołem, Marianne! Pod pachami też jesteś taka ruda?
Przekroczył granicę.
Wiedział, że było właśnie tak, jak myśli. Gdy wspólnie z Aidanem pojawili się w Worcester, Torn ani na sekundę nie stracił kontroli nad sobą. Wyjaśnił, w czym tkwi problem i, aby być bardziej wiarygodnym, zaprowadził ich do hali magazynowej, by mogli na własne oczy sprawdzić to, o czym mówił.
Silniki były do dupy. Bez dwóch zdań.
„Użyliście złego lakieru impregnacyjnego lub po prostu drut nawojowy nie spełniał wymogów technicznych. Przykro mi. Nasza dalsza współpraca jest już niemożliwa”. „Gówno prawda! powiedział wtedy. Lakier i drut były w porządku. Wiesz o tym równie dobrze, jak my. W co ty grasz, Torn?”. „Siedem silników Torn otarł chusteczką pot z czoła. W co gram?… Szukam kompetentnych i wiarygodnych ludzi, którzy zrobią to, co do nich należy, tak, jak trzeba. Nie potraficie tego wy, są inni. Przykro mi. Uważam sprawę za zamkniętą”.
„Wyszliśmy na kretynów, Wes stwierdził Aidan, gdy przekraczali granice Worcester i wjeżdżali na stanówkę. Cholera! Podle się czuję”.
Były to jedyne słowa, które wypowiedział przez całą drogę. Tych siedem silników Torna zniszczyło ich przyjaźń.
Zgniótł puszkę w dłoni i wstał.
Chryste!…
Świat wokół niego wciąż był prosty, realny i cholernie trzeźwy. Zupełnie jakby wlał w siebie trzy puszki wody.
Nasze browary schodzą coraz bardziej na psy!
Przełknął ślinę, czknął niezbyt głośno i skierował się w stronę rzędu stolików z napojami i przekąskami.
Tuż za nimi Halbrook ustawił rożna i grille, na których pieczono kurczaki, steki i trochę kiełbasek. Uwijającymi się przy nich kobietami kierował mężczyzna o nazwisku Rampling, którego Halbrook zatrudnił w swoim barze zaraz po nominacji na selectmana. Gość miał niespełna trzydzieści lat. Należał do ludzi o dość powierzchownej fizjonomii i posturze, ale za to był niezwykle kompetentny, jeżeli chodziło o sprawy kulinarne i gastronomiczne. W kwestii przyrządzania drinków był ponoć niedościgniony.
Powtórka? spytał, wskazując na resztki puszki, które Wesley nieświadomie wciąż jeszcze trzymał w zaciśniętej dłoni.
Sam nie wiem zawahał się. Oprócz niegroźnego parcia na pęcherz, nie wniosło to do tej pory niczego nowego w moje życie.
Rampling roześmiał się ostrożnie i ze zrozumieniem pokiwał głową.
Bujna czupryna, ukryta pod materią białej czapki powodowała, że zdawał się być nieco wyższy, niż normalnie.
Ustalmy – zleży panu na wypróżnieniu, czy może czymś więcej?
Zależy mi na tym, aby jak najszybciej dać stąd drapaka powiedział szczerze Wesley.
A zatem wynalazek Normana zdecydował Rampling. Ubarwić go dla niepoznaki?
Kim jest Norman? zapytał Wesley, choć tak naprawdę podjął już decyzję.
Szczerze mówiąc, nie wiem, ale ponoć skutkuje jak diabli.
Kupuję. Kamuflaż będzie ze wszech miar wskazany.
Kiwnęli do siebie głowami i Rampling zabrał się do roboty. Wesley wykorzystał tę chwilę na ponowną lustrację otoczenia. Cedarville bawiło się w najlepsze.
Common zaludnił się dziesiątkami roześmianych postaci. Dzieciaki, korzystając z okazji, biegały po trawnikach, wrzeszcząc ile wlezie i buszując w krzakach.
Tuż przy Pomniku Wojny Domowej dostrzegł drobną sylwetkę Barclay’a. Barc symulował właśnie ładowanie armaty. Dwóch innych chłopców karnie stało przy drugiej, czekając aż będą mogli oddać wspólną salwę do niewidocznego wroga.
Proszę, oto on! Rampling z wyszukanym namaszczeniem podał mu szeroką szklanicę, wypełnioną w trzech czwartych złotawym płynem z małymi kawałkami lodu, plasterkiem cytryny i oliwką nadzianą na drewnianą wykałaczkę.
Jak to działa?
Ostatnio, kiedy robiłem coś takiego, gość wytrzymał kwadrans. Nie był w tym amatorem, więc dla pewności dorzuciłbym jeszcze butelkę Millera. Można zastosować technikę przemienności. Łyk tego i dwa łyki Millera. Ostrożnie rzecz biorąc, najdalej za pół godziny powinien być pan w domu.
Kiedy zapieką cię policzki, możesz być pewien, że przesyłam ci pozdrowienia ze swojej ulubionej kanapy roześmiał się Wesley.
Kiedy zapieką mnie policzki będę przepełniony radością.
Dzięki!
Wesley skinął mu głową i zawrócił w stronę swojego cienia, rzucanego przez rozłożysty jesion, gdzie Marion rozłożyła koc z ich klamotami.
Po drodze spróbował ostrożnie zawartości szklanicy. Nie potrafił dokładnie sprecyzować, co wypełniało szkło, ale to coś sprawiało wrażenie solidności. Żar, który spływał mu do żołądka, był intensywny i stuprocentowo gorący.
Jest O.K. Wes!.. Dopijesz to do końca i cześć pieśni. Musisz tylko wyruszyć, zanim rozłożysz się na ziemi!…
Z radosną wizją opuszczenia tego rozwrzeszczanego miejsca Wesley Ashton wrócił na swoje krzesełko.
Ostrożnie ustawił szklankę i butelkę letniego Millera (Rampling pomyślał o wszystkim!) na kocu i kolejny raz rozejrzał się po commonie.
Barc i jego kumple oddali właśnie kolejną salwę w stronę niewidocznego wroga i zabrali się z werwą do ponownego przeładowania armat. Jenni biegała po trawniku przy oczku wodnym, a Marion zajęta była dysputą z Kathy Baker i Helen Sayles. Drepczący tuż przy nich Ron Quid wdał się w krzykliwą dysputę z Reginą Prizkową, której wydatny brzuch wskazywał na kolejną zaplanowaną ciążę.
Wszystko wskazywało na to, że wszyscy bawią się tak jak trzeba.
Wszyscy oprócz niego.
Sięgnął odruchowo po szklankę i wypił dwa głębokie łyki. Przełyk eksplodował, a przyjemne ciepło rozlało się we wnętrzu Wesley’a, jak stopiony wosk.
Popił alkohol piwem i czknął.
Cholera!… Norman Ramplinga miał kopa!
Znów czknął i postanowił, że wypróbuje działanie Normana w praktyce.
Wyjął ze swojego chlebaka polaroid i dźwignął się z krzesełka. Zrobi dzieciakom parę zdjęć i wróci, by dokończyć to, co zaczął.
Tym razem świat wokół Wesley’a drżał lekko, falował pasami. Nie był to jeszcze prawdziwy ruch, ale w stosunku do tego, co było przedtem, zaszła wyraźna poprawa.
Przechodząc obok zajętego swoimi grillami Ramplinga uniósł dyskretnie kciuk, informując go tym samym, że zaczyna być dobrze. Rampling przesłał mu równie dyskretny półuśmiech i Wesley nabrał przyspieszenia, dochodząc do pomnika i bawiących się tam chłopców.
Uwaga, żołnierze! Pora na uwieńczenie dla potomnych waszego męstwa! Stajemy!… Stajemy, zanim wróg zdąży przygotować nowe szańce!…
Zrobił im trzy fotki, każda z innego ujęcia i dziękując gestem, nakazał powrót do przerwanej zabawy. Mimo usilnych starań nie udało mu się w tłumie dziewczynek odszukać sylwetki Jenni, więc lekko zawiedziony (A także ciut wstawiony!) zdecydował się na powrót do swojej szklanki i butelki.
Jenni i Marion siedziały na kocu pod jesionem, a tuż obok nich stał Arnspiger w pełnym umundurowaniu. Na widok nadchodzącego Wesley’a szeryf zdjął z głowy czapkę i zrobił krok w jego
stronę. Wesley podświadomie zauważył, że wewnętrzny otok czapki policjanta jest wilgotny od potu, choć włosy Arnspigera były suche i starannie przyczesane. Pewnie przed przyjściem tutaj zadał sobie sporo trudu, by wyglądać tak, jak wyglądał.
Marion popijała małymi łykami piwo z butelki Wesley’a.
Nareszcie jesteś!… Szeryf szuka cię już od dziesięciu minut powiedziała to głosem odrobinę za spokojnym, by wewnętrzne radary Wesley’a natychmiast tego nie wychwyciły.
Zrobiłem parę zdjęć Barclay’owi. Szukałem też Jenni, ale jak widać nasza córka trzyma się uparcie matczynej spódnicy zażartował, choć zrozumiał od razu, że wypadło to żałośnie blado.
Stało się coś, szeryfie? spojrzał w twarz Arnspigera i wyczuł, że policjant ukrywa coś w zanadrzu.
Chyba nie przyszedłeś tu po to, by mnie aresztować, Arnspiger? Co, stary?… Wal śmiało! Nic mnie już nie jest w stanie zaskoczyć!
Chodzi o Robertsa. A raczej o pana i panią Roberts poprawił się szybko, wchodząc na bardziej urzędowy ton.
Wesley odłożył na koc polaroid i zdjęcia, które zrobił synowi. Odruchowo uniósł szklankę z zabarwionym Normanem.
Trzymał ją w dłoni, jakby obawiał się, by Marion nie spróbowała przypadkiem jego zawartości.
Pan i pani Roberts mieli wypadek. Nieszczęśliwy wypadek, jeżeli mam być ścisły kontynuował nieudolnie Arnspiger.
Kolizja drogowa? postanowił pomóc mu Wesley.
Niezupełnie. Na ich samochód zawaliło się drzewo. Eric nie żyje, a Helen znajduje się w szpitalu w dość poważnym stanie. Z tego co wiem, rokowania nie są zbyt optymistyczne.
To straszne powiedział Wesley.
Powiedział to i stał.
Czekał.
Po kiego diabła mi to mówisz, Arnspiger?! Dlaczego właśnie do mnie z tym przychodzisz?…
No tak… Arnspiger bawił się swoją czapką z mokrym otokiem. Nieprzyjemna sprawa. Jechali ponoć na przyjęcie urodzinowe wnuczki, gdy rozszalała się burza. Konar uderzył prosto w dach. Eric zginął na miejscu. Wyładowanie atmosferyczne, a może po prostu silny wiatr.
Nie bardzo wypadało się wypytywać.
Dlaczego przychodzi pan z tym do mnie, szeryfie? spytał Wesley.
Miał ochotę zadać to pytanie zanim Arnspiger zaczął swoją opowieść.
Właśnie… Wiem, że to trochę niezręczne, ale pani Roberts ponoć bardzo zależy na kontakcie z tobą, Wes. Prosiła o to zaraz po odzyskaniu świadomości.
Proszę?!…
Policja z Waco poinformowała mnie, że ranna… Arnspiger zaczynał się pocić. Jego starannie przyczesane włosy zaczynały lśnić w słońcu. Że Helen nalega na twój przyjazd. Jej stan jest bardzo poważny, Wes.
Nalega na mój przyjazd do Waco?
Ona umiera, Wes. Telefonowała do mnie również jej córka. Helen nie mówi o niczym innym tylko o tobie.
Gdzie jest Waco? spytała Jenni, ale Marion nakazała jej gestem milczenie.
Arnspiger wpatrywał się w Wesley’a bez zmrużenia oka.
To niemożliwe powiedział w końcu Wesley. Nie stać mnie na to, szeryfie. Chciałbym, ale w mojej obecnej sytuacji jest to nierealne.
Rodzina zapewniła mnie, że gotowa jest pokryć wszelkie koszty związane z twoim przyjazdem. Wyjechałbyś z…
Szeryfie! przerwał mu Wesley. Nie wiem, co takiego ma mi do powiedzenia pani Roberts, ale nie mogę pojechać do Waco. Pomijam już nawet fakt, że chodzi o drugi koniec Stanów i że rodzina pani Roberts gotowa jest pokryć koszty podróży. To nie jest decyzja, którą mogę podjąć w tej chwili. Może jutro lub pojutrze… Może za parę dni. W tej chwili moja odpowiedź może być tylko jedna – raczej nie uda mi się pojechać do Waco.
Wesley uniósł szklankę do ust i pociągnął długi łyk Normana, aż w oczach zalśniły mu łzy.
Osadzona na wykałaczce oliwka o mało co nie utkwiła mu w nosie.
Arnspiger przytaknął poważnie głową i przez chwilę znów przekładał swoją czapkę z mokrym otokiem.
Rozumiem, Wes.
Rozumiał. Widać to było w jego skrępowanym spojrzeniu.
Może jutro lub pojutrze powtórzył Wesley. Skontaktuję się z panem, szeryfie. W każdym razie jest mi bardzo przykro.
Przepraszam, że zakłóciłem wasz spokój. Życzę przyjemnej zabawy.
Skinął im głową, odwrócił się sztywno i troszeczkę nienaturalnie wyprostowany wmieszał w tłumek mieszkańców.
Jezu!…
Wesley usiadł ciężko na krześle, o mało co nie tracąc przy tym równowagi.
Efekty działania napoju przyrządzonego przez Ramplinga stawały się coraz bardziej odczuwalne.
Nie uszło to oczywiście uwadze Marion.
Jenni, idź do koleżanek zwróciła się do córki.
Poczekała aż zostaną sami i dopiero wtedy zdecydowała się powiedzieć głośno to, co myśli.
Za dużo pijesz, Wes.
Doprawdy?
Dobrze usiadła wygodniej, starannie wygładzając niewidoczne zmarszczki na spódnicy.
Siedziała z wysuniętymi daleko stopami, poruszając przy tym rytmicznie palcami, co dla Wesley’a było ostrzeżeniem, że jest zdenerwowana.
Pyk – pyk. Pykał jej staw w największym palcu.
Wiem, że mamy problemy zaczęła.
Wielkie problemy stwierdził Wesley.
Wiem, że bez zamówień Torna możemy stracić warsztat. Aidan przeżywa to równie mocno jak i ty. Zresztą nie tylko on. Rozmawiałam z Vanessą, jest załamana. Wszyscy jednak zgodnie obstają przy tym, że nie można w tej chwili po prostu unieść rąk i czekać aż bank położy łapę na tym, co z takim trudem stworzyliście. Nie wyszło raz… Trudno. Nie oznacza to jednak wcale, że zawsze tak będzie.
Bez zamówień Torna leżymy powiedział Wesley. Leżymy i kwiczymy.
Robicie dobrą robotę. Macie swoich klientów. Trzeba się tego trzymać.
Jakich klientów, Marion?!… Siedem, może osiem osób, które wolą nas od Gedricka. I ty to nazywasz klientelą?!…
A tartaki Trey’a?
To jeszcze nic pewnego ostudził ją, zanim nabrała rozpędu.
A więc lepiej siedzieć i zrzędzić, tak?! Alkohol to nie recepta, Wes. Spójrz na siebie. Zaczynasz być żałosny.
Zaczynam? spojrzał na nią rozsierdzony własnym żalem. Myślałem, że dla ciebie dawno już jestem żałosnym nieudacznikiem. Pamiętasz, co mówili twoi rodzice? „Zastanów się Marion. Dobrze się zastanów”. Byłem przy tym. Słyszałem każde słowo!
Oni się o nas martwią, Wes. Tylko to.
Pewnie! Martwią się, bo nieudacznik Wes za co by się nie wziął, rozpieprzy to w drobny mak!
Siedzieli naprzeciwko siebie w skwarze popołudnia. Wesley dopił Normana i zapalił.
Alkohol pogłębiał tylko jego paskudny nastrój.
W środę Aidan jedzie do Torna powiedziała w końcu Marion; cicho, zupełnie jakby wstydziła się własnych słów.
Wesley’a wyprostowało.
Trawił to przez chwilę.
Powiedział ci?
Vanessa, nie on. Umówił się z nim kilka dni temu. Chce odkręcić tamto, co było.
Tego nie da się odkręcić!
Ale przynajmniej chce spróbować.
Kurwa! wstał gwałtownie, aż składane krzesełko przewróciło się na trawę.
Ludzie siedzący na sąsiednich kocach przyglądali im się z uwagą.
Zaczynał być pijany.
Gdyby nie wzrok tych ludzi, musiałby usiąść, by nie stracić równowagi.
Stał jednak przytrzymywany ich ciekawością.
Chwiał się, ale stał.
Powiedz mu, że jeżeli to zrobi, to z nami koniec. Powiedz mu to, Marion. Mogę stracić warsztat, ale nie honor. Powiedz mu to, zanim będzie za późno.
Idę do domu pomyślał. Muszę iść do domu.
Gdy odchodził chwiejnym krokiem, Alan Rampling wkładał właśnie na ruszty trzy kolejne porcje szaszłyka z indyka. Dzięki pomocy Reginy Prizkowej steki nie straciły nic ze swej soczystości.
Przez lekką mgiełkę płonącego węgla drzewnego postać idącego długimi susami Wesley’a Ashtona sprawiała wrażenie kogoś, komu obojętne są wszystkie problemy świata.
Wcale tak jednak nie było.
Sporządzony przez Ramplinga Norman obudził w Wesley’u bunt.
2
Szedł przed siebie. Początkowo tylko po to, by jak najszybciej opuścić common; później więcej uwagi musiał poświęcić utrzymaniu równowagi niż kierunkowi swojego marszu.
Plecak z polaroidem obijał mu boleśnie biodro, gdy z trudem korygowanymi zrywami robił kolejne, szybkie kroki.
Minął pusty plac zawalony wrakami aut i wszedł między rzadkie domy.
Pieprzony Aidan! Pieprzony wspólnik!… Jak on mógł zrobić mi coś takiego! Rzuci się Tornowi do stóp i zacznie mu lizać kostki. To nie fair, Aidan! Tak się nie robi!…
Splunął gęstą śliną. Upał spadający z bezchmurnego nieba powodował, że zemdliło go. Torsje były krótkie, ale gwałtowne. Zapaskudził spory fragment chodnika. Oparty o szorstką korę jakiegoś drzewa ruszył znów przed siebie.
Uszedł zaledwie parę kroków i zawadziwszy o coś nogą, runął jak długi, zdzierając sobie skórę z dłoni i obijając dotkliwie prawe kolano.
Gdy rozejrzał się uważniej dookoła, odkrył, że winowajcą były korzenie wystające z chodnika. Wysoki na trzydzieści metrów srebrzysty klon wisiał nad nim, szeleszcząc delikatnie łamliwymi gałęziami. „Frankenstein Monster” – sam nie wiedział, kto kiedyś wymyślił tę nazwę dla klonu, ale jednego był pewien: ten, kto
posadził to cholerne drzewo tuż przy alejce, był prawdziwym kretynem. Srebrzyste klony do obsadzania ulic i alei nadawały się tak, jak kij do dupy. Wcześniej czy później rozłożyste korzenie musiały wydostać się na powierzchnię, niszcząc asfalt i zniekształcając nawierzchnię płyt.
Wciąż siedząc na ziemi, zlizał krew z dłoni i sięgnął w głąb plecaka, by sprawdzić czy upadek nie spowodował zniszczenia polaroidu. Plastykowy fragment obudowy nosił na sobie ledwo
widoczny ślad pęknięcia.
Ciekawe, czy mechanizm działa?
Położył się na plecy i z tej niewygodnej pozycji wycelował obiektywem prosto w konary klonu. Nacisnął przycisk migawki. Polaroid zareagował delikatnym szumem i rozległ się cichy trzask. Zdjęcie powoli zaczęło opuszczać komorę aparatu.
Poczekał, aż nabierze ostrości i wciąż leżąc na płytach chodnika, obejrzał je z uwagą.
Było wyraźne, ostre i… niesamowite. Niesamowitość zdjęcia spotęgowała się, gdy usiadł, a następnie wstał z trudem.
Piekły go ręce, a prawe kolano szczypało nieprzyjemnie. Pewnie jutro spuchnie jak bania.
Znów spojrzał na zdjęcie, które trzymał w dłoni. Im dłużej na nie patrzył, tym bardziej go fascynowało. Gdyby nie powracające falami zawroty głowy, mógłby się na nie gapić godzinami. Schował polaroid do plecaka, a zdjęcie ostrożnie wsunął w boczną kieszeń, obok innych.
Czule poklepał szorstką korę „Frankenstein Monster” i tym razem uważnie patrząc pod nogi, ruszył przed siebie.
3
Łuna miała niesamowity, czerwony odcień, który rozlewał się na nocnym niebie coraz szerzej i wyżej.
Pierwszy zwrócił na nią uwagę chłopak Plummerów, Nick.
Aby ukryć się przed czujnym okiem nadopiekuńczych (Opinia podzielana przez prawie każdego nastolatka) rodziców, Nick zaszył się w gęstwinę porastających łagodny stok wzniesienia zarośli szeferdii srebrzystej. „Buffalo Berry” – bawola jagoda lub jak chcieli inni „Silverleaf” – Srebrzysty Liść, dała mu się nieźle we znaki, szarpiąc ubranie i skórę ciernistymi kolcami, ale Nick wiedział, że chwila przyjemności, do której zmierzał, wymagała od niego drobnych poświęceń.
W prawej górnej kieszeni bluzy miał ukrytego Pall Malla, którego wykradł potajemnie z rzuconej niechlujnie na koc paczki Gerarda Googana i zamierzał wypalić aż do samego filtra, gdy
tylko uda mu się ukryć przed dorosłymi i dzieciakami.
Pomimo stosunkowo późnej pory – dochodziła jedenasta – common wciąż tętnił gwarem i śmiechem bawiących się w najlepsze mieszkańców Cedarville.
Pierwsze w tym roku parties wchodziło dopiero w fazę kulminacji i do prawdziwego końca wciąż było jeszcze daleko.
Najwytrwalsi przesiedzą do świtu, mniej odporni lub też bardziej wstawieni zrezygnują wcześniej.
Pokonał pas zarośli i ze stoku łagodnego wzniesienia rozejrzał się na boki.
Zewsząd otaczała go ciemność.
Poblask latarni commonu ucinał się kilkanaście metrów niżej w miejscu, gdzie rozpoczynała się plątanina saferdii.
Nick nasłuchiwał przez chwilę, czy przypadkiem któryś z dzieciaków nie próbuje bawić się w detektywa i pacnął ciężko pośladkami o chłodną trawę.
Był sam.
Tylko on i noc.
Tylko on, papieros i noc – poprawił się szybko.
Z namaszczeniem rozpiął guzik kieszeni bluzy i ostrożnie wyciągnął papierosa.
Pall Mall pachniał cierpko sprasowanym tytoniem.
Od tego zapachu usta Nicka wypełniła ślina.
Jak przystało na wyrośniętego dwunastolatka nie był to naturalnie jego pierwszy papieros w życiu. Do tej pory palił ze trzy lub cztery razy, ale zawsze było to palenie z kimś innym.
Jeden bach, podajesz dalej, czekasz, drugi bach, podajesz, czekasz i tak dalej, aż w końcu zostaje ci tylko mdły posmak w ustach i trochę cudzej śliny na wargach. Boże! Jak on tego nie cierpiał!… Kupa strachu i zero higieny. Najbardziej ze wszystkich ślinił się ten dryblas, Rooker. Palenie po kimś takim jak on przypominało lizanie loda.
Brrrr!….
Tej kwietniowej nocy Nick Plummer po raz pierwszy w życiu miał zasmakować samotnego palenia.
Z emocji trzęsły mu się ręce i czuł bicie serca, które zdawało się wypełniać mu przełyk.
Wypali swojego pierwszego Pall Malla od początku do końca. Poczuje w nim tylko i wyłącznie swój oddech. Stanie się prawdziwym mężczyzną.
Upłynęła minuta zanim zdecydował się wyjąć zapałki.
Kartonowy pasek z nadrukiem pizzerni Valco ukrywał już od ponad miesiąca. Z dwudziestu papierowych zapałek pozostało już tylko sześć, ale nawet przez myśl mu nie przeszło, że zmarnuje więcej niż jedną. Zapałki były w porządku. Nigdy nie miał większych problemów z wykrzesaniem ognia.
Wsadził Pall Malla w kącik ust, oderwał skrajną zapałkę i kryjąc krzesiwo w dłoniach, przesunął po nim twardą główkę.
Buchnął płomień, tak jasny i wysoki, że odruchowo zatrząsł ręką i zapałka zgasła.
Cholera!… Spanikował!
Znów wsłuchał się w otaczające go odgłosy. Nie wiadomo, czego się spodziewał (Może gniewnych kroków ojca?…), ale wciąż siedział w kompletnej ciszy pagórka, otoczony kolącymi krzakami bawolej jagody, z papierosem w ustach i kartonikiem zapałek w dłoni.
Dziecinada! ocenił własne zachowanie.
Nie po to zadał sobie tyle trudu, by teraz scykorzyć. Kiedy zapalasz zapałkę, musisz liczyć się z jasnością.
Grunt, to zrobić to szybko.
Skulił się za pagórkiem, szczelniej ukrył krzesiwo w dłoni i oderwał kolejną zapałkę.
Zostało ich już tylko pięć.
Teraz zrobi to tak, jak trzeba!
Płomień znów zaskoczył go swoim blaskiem, poraził mu wzrok, jak światło mocnej latarki w rękach szkolnego strażnika, na którą trafiasz w głębi ciemnego tunelu szatni.
Dotknął ognia końcem papierosa i pociągnął.
Słodkawy dym załaskotał go w krtani, żar nabierał czerwieni. Zgasił zapałkę i z ciekawością odsunął dłoń z Pall Mallem.
Po raz pierwszy w życiu samodzielnie zapalił papierosa! To było to! Samodzielnie zapalił i samodzielnie spali go, aż do samego filtra!…
Poprawił się na stromiźnie skarpy i ponownie wciągnął w siebie dym.
Żadnej obcej śliny, żadnego podawania z rąk do rąk, żadnego: „Robisz to za głęboko!”.
Tak, z całą pewnością było to przyjemne.
Palił, zaciągając się raz za razem. Żar wydłużył się na więcej niż centymetr. Stożek był równy, celował w ciemność nocy, jak uniesiony w geście triumfu palec.
Zapiekło go w przełyku.
Przeciągnął!…
Zrozumiał to w chwili, gdy pieczenie odebrało mu oddech i zmusiło do gwałtownego kaszlu.
Nie, tylko nie to!… Dotąd ci się tak spieszy, człowieku?!… Chwyciły go nagłe skurcze, a potem torsje.
Wymiotował z papierosem w dłoni, nie do końca jeszcze przekonany czy powinien go wyrzucić, czy raczej zachować końcówkę na potem.
Rooker za resztkę fajki gotów był polizać mu czubki butów.
Zmarnował wszystko na własne życzenie!
W ustach czuł wyraźny smak nikotyny, mdły dymu i zjajczały wymiocin. Czuł się upokorzony i zły.
Wetknął koniec Pall Malla w trawę i wdusił go w ziemię. Gwałtownymi ruchami roztarł resztkę, tak, że w palcach pozostał mu jedynie śmierdzący filtr.
Czerwień nad koronami drzew, którą dostrzegł w chwili, gdy unosił się z pagórka, tkwiła w jednym punkcie, ale z sekundy na sekundę nabierała wyrazistości.
Stał już, gdy do czerwieni dołączyły żółtoblade jęzory ognia.
To nie mógł być płomień od zapałki. Coś tam się porządnie hajcowało.
Pożar powoli rozjaśniał niebo, tworząc na idealnej czerni szerokie pasma wznoszącej się coraz wyżej łuny.
Nick Plummer bezwiednie upuścił filtr pod nogi i zsunął się ze skarpy, by jak najszybciej pokonać pas kolących Buffalo Berry i wskazać bawiącym się na commonie mieszkańcom Cedarville znak ognia na niebie.
Warsztat Aidana Cusacka i Wesley’a Ashtona płonął jak pochodnia.
4
Ryk syren strażackich wozów mknących przez uśpione Cedarville mógł postawić na nogi nawet umarłego, ale śpiący na kanapie w holu Wesley Ashton zareagował na ten obcy dźwięk jedynie niespokojnym mruknięciem.
Przewrócił się na drugi bok, szerzej rozstawił obute wciąż w skórzane półbuty stopy i powrócił w swój świat, dręczących go koszmarów.
Znów szedł wąskim korytarzem, z rzędem błyszczących szyb i nieskazitelnie białych ścian. Szedł, by dotrzeć na samym końcu do ustawionej równo w hebanowej trumnie Helen Roberts; szedł, by stanąć nad ciałem zmarłej i zmówić modlitwę. Tyle tylko, że hebanowa trumna Helen Roberts (Skąd do licha znał jej imię?!…) była otwarta, a w jej wnętrzu zamiast ciała tkwił olbrzymi sąg drewna z wyrytymi inicjałami W.C.A. Jego inicjałami. Inicjałami Wesley’a Cornelliusa Ashtona.
W chwili, gdy Wesley spoglądał w głąb trumny, w sągu powstała głęboka rysa, która rosła i rosła, aż drewno z suchym trzaskiem (Trach!…) rozpadło się na dwie części.
Poczuł cierpką woń żywicy, którą równie szybko zastąpił obcy smród korników i zbutwiałego drzewa.
Sąg ginął w oczach.
Pozostawała po nim kupka białego prochu.
Wes!… Obudź się! Wes!
Westchnął.
W ustach czuł metaliczny posmak wnętrzności i kwas sfermentowanego alkoholu.
Wes! Do ciężkiej cholery! Warsztat płonie!
Słowa ocierały mu się o świadomość; mijały go, każde rozbite na pojedyncze głoski; zbyt głośne.
Dlaczego tak głośne?
Pali się warsztat! Słyszysz?! Otwórz oczy! Otwórz oczy, Wes!…
Żona Ericka Robertsa ma na drugie imię Su. Wiedziałaś o tym? Kto mi powiedział, jak jej na drugie imię?!…
Zostaw go, Marion. Jest kompletnie pijany.
Do głosu Marion dołączył bas jakiegoś mężczyzny.
Gdy Wesley zdobył się wreszcie na wysiłek, by usiąść, rozpoznał w nim Petera Dearborna, wielkiego, kościstego właściciela dairy farm, cztery mile za miastem.
Grdyka Dearborna, która sobie tylko znanym sposobem nie przebiła do tej pory skóry na jego szyi, nie pozostawiała złudzeń, że to on.
Chyba rzeczywiście jestem pijany zgodził się bez przekonania. Co tu robisz, Dearborn? Podrywasz moją żonę? Czy tak?
Pali się wasz warsztat Dearborn nie zareagował na zaczepkę.
Podszedł bliżej do Wesley’a i wczepił mu w ramiona swe silne paluchy.
Grdyka na jego szyi zatańczyła, jak połykana grzbietem do góry żaba.
Wstawaj! Musimy tam jechać.
Niczego nie musimy Wesley odsunął jego dłonie. Spokojnie, ale stanowczo. Nasz warsztat jest już prawie własnością banku. Nie może się palić.
Pół miasta walczy z płomieniami, Wes! piszczała Marion. Wstawaj do ciężkiej cholery i choć raz zachowaj się jak prawdziwy mężczyzna!
5
Przepychali się właśnie przez tłum gapiów tarasujący podjazd, gdy runął dach.
Snop iskier i ognia, połączony z ogłuszającym trzaskiem pękającego drewna i giętej blachy, uderzył w niebo na wysokość kilkunastu metrów. Ludzie ze straży polewający do tej pory konstrukcję litrami wody, odskoczyli w tył. Warsztat płonął jak pochodnia. Żar nie pozwalał na podejście bliżej.
Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale…
Kierujący akcją Matt Frewer machnął tylko ręką i zrezygnowany odszedł w stronę strażaków. Zaczynało brakować wody.
Hydranty przy ulicy pracowały pełną parą.
Wesley stał w tłumie otaczających go ludzi i czuł coraz wyraźniej, jak uginają się pod nim nogi.
Siadł wreszcie ciężko na mokrym asfalcie. Jego przerażone, otwarte szeroko oczy chłonęły obrazy zniszczenia.
Zrobiłeś to, skurwielu!… Zawsze powtarzałeś, że to jedyny sposób!…
Aidan Cusack rzucił się na niego z pięściami, waląc i kopiąc na oślep.
Gdy mężczyźni z tłumu odciągnęli go na bok, Wesley leżał na ziemi okrwawiony i skulony jak płód w łonie matki.
Płakał.
Patrzył prosto w płomienie i płakał.
CZĘŚĆ SIÓDMA
Żywe wiązania
1
Helen Roberts zmarła w czwartek, dziewiętnastego kwietnia, o godzinie piątej rano; trzy dni po tym, jak żyzna ziemia Oklahomy przyjęła prochy Ericka Robertsa. Zmarła spokojnie na szpitalnym łóżku, przy którym czuwała jej córka.
Ostatni raz wołała Wesley’a Ashtona w niedzielną noc.
Przez cały poniedziałek, wtorek i środę nie powiedziała już nic. Oczy staruszki pozostały półotwarte, a pokryte gipsem, złamane podczas upadku drzewa, dłonie ułożone miała wzdłuż ciała.
Odeszła tak, jak żyła – cicho i prawie niezauważalnie.
Gdy ciało Helen Roberts przygotowywano do kremacji, Wesley Ashton stal przed zaparowanym lustrem w swojej łazience i kończył staranne golenie brody i szyi.
Otarcia i siniaki na jego twarzy, które pozostały mu po bójce z Aidanem Cusackiem, nabierały powoli czerwieni i fioletu.
Wyglądał paskudnie. Jego samopoczucie odpowiadało dokładnie wyglądowi.
Gigantycznych rozmiarów krwiak na brodzie (Miejsce, gdzie trafił go zamszowy but Cusacka) z trudem poddawał się ostrzu żyletki, a głębokie rozcięcie tuż przy nasadzie warg zaczęło ponownie krwawić, gdy zwilżył je wodą.
Pokonując ból starał się jednak ogolić każdy centymetr twarzy, zupełnie jakby od tego miało zależeć, czy szeryf Arnspiger uwierzy w jego słowa.
Przesłuchanie w biurze szeryfa wyznaczono na dziesiątą. Oprócz Arnspigera mieli się na nim pojawić również przedstawiciele banku i agencji ubezpieczeniowej, która zabezpieczała mienie spółki. Aidanowi Cusackowi wyznaczono termin o godzinę wcześniej. Sugestia szeryfa, by obu zainteresowanych przesłuchać oddzielnie, spotkała się ze zrozumieniem wszystkich stron.
Gdy wyszedł z łazienki, cisza domu spadła na niego jak czarna firana.
Stał tak bezradny, zagubiony i pusty.
Wiedział, że nie ma w tym nic z wrogości ani wyrafinowania. Mówili do niego. Rozmawiali z nim. Nie omijali go z daleka. Byli rodziną, nieco zagubioną, ale rodziną. To raczej on milczał, przechodził obok nich struchlały, że nie będzie w stanie wykrztusić słowa, gdy poproszą go o coś lub normalnie – będą tuż obok.
Marion odwiozła dzieci do szkoły. Potem poszła do pralni, by uciułać trochę grosza.
Świat toczył się dalej, mimo, że warsztat Aidana i Wesley’a przestał istnieć.
Za kwadrans dziewiąta, już ubrany, odświeżony i pachnący wodą kolońską uchylił bramę garażu i zabrał się za dokręcanie wszystkich śrub w rowerze Barclay’a. Jego syn już od dwóch tygodni skarżył się na luz w kierownicy (Kręci się kiedy chce, tato!).
Nie chciał tego nazywać „wyszukiwaniem sobie powodów”. Dawno już powinien zabrać się za naprawę, ale odkładał to na dziesiątki sposobów, za argument mając wszystko i nic.
Kierownica rzeczywiście miała luz.
Jak na czymś takim udało ci się przejechać chociaż metr?!… zdumienie Wesley’a graniczyło z podziwem.
Upór syna miał głębsze podłoże. Chciał wierzyć, że pozostanie mu to na resztę życia.
Mocno skontrował gwint mocujący i mając już i tak brudne dłonie, sprawdził naprężenie łańcucha, działanie przerzutek i hamulców.
Wykładzina na jednym kole była już lekko starta. Zmienił ustawienie szczęk, by lepiej naciskały na obręcz.
Gotowe.
Odstawił rower na miejsce pod zewnętrzną ścianą garażu.
Długo zwlekałeś z tym, stary…
Popatrzył na rower w zamyśleniu.
Żaden powód do dumy, raczej sposób na racjonalne wypełnienie czasu przed udaniem się na rozmowę z tymi ważniakami. Przynajmniej Barc będzie mógł po południu wybrać się z kolegami nad zalew.
Dobre i to.
Poprawka – Barclay, Jenni i Marion są najważniejsi w twoim życiu. Reszta – to nic, nieważne szczegóły i okoliczności.
Przebrniesz przez to. Dasz sobie radę!
Dziewiąta piętnaście.
Sprawdził to jeszcze dla pewności na zegarze w holu.
Czas rozciągał się w nieskończoność. Miał nadzieję, że przy rowerze Barclay’a uda mu się na dłużej zapomnieć o krępującym bezruchu.
Zmył dokładnie smar i brud z dłoni, oczyścił paznokcie i ponownie spojrzał na wskazówki zegara.
Dziewiąta dwadzieścia siedem.
Dlaczego trwa to tak cholernie długo?!…
W kuchni stał kubek z resztką kawy, której nie dopił zaraz po zejściu z góry. Skończył ją dwoma długimi łykami i usiadł ciężko przy stole.
Zaczynało mu brakować oddechu. Nogi miał jak z waty.
Może to serce?
Rozmasował sobie tors i z namysłem położył to raczej na karb zdenerwowania i stresu. Ostatnie dni nie należały do najspokojniejszych w jego życiu. Może dzisiejsza rozmowa w biurze szeryfa zakończy definitywnie ten okres.
Kartka od Marion – babskie ble ble, jak nazywał każdy z tych zapisków – jak zawsze była lakoniczna i bezduszna.
„Barc zamierza jechać z klasą po szkole nad zalew. Dokręć kierownicę. Życzę powodzenia u szeryfa. Pa!”.
Wziął długopis i dopisał swoim koślawym nieco, w porównaniu z pismem żony, charakterem:
„Kierownica dokręcona, Barc. ”.
Zawsze odczuwał zazdrość, widząc sposób stawiania znaków przez innych ludzi. Zdarzały się oczywiście wyjątki, ale często nabierał przekonania, że nie tylko jest niedouczonym nieudacznikiem, ale i grafomanem.
Ustawił kartkę w tym samym miejscu, gdzie znalazł ją rano. Barc z całą pewnością widział jak Marion pozostawia mu poranne wytyczne.
Nawet jeżeli nie wróci do domu przed wyjazdem, jego syn powinien nie mieć problemów z odczytaniem tej wiadomości.
Zawahał się i sięgnął znów po kartkę.
Tuż za „Kierownica dokręcona, Barc” dopisał po chwili namysłu: „Baw się dobrze. Tato”.
Brzmiało mniej oschle.
Spojrzał na zegarek.
Dziewiąta trzydzieści trzy.
Najwyżej będzie szedł trochę wolniej, niż zwykle.
Za nic w świecie nie chciał sprawiać wrażenia, że jest facetem, który dokądś się spieszy lub tym bardziej, który coś lekceważy.
Wyszedł na werandę i zamknął drzwi na klucz.
Zasuwa trzasnęła cicho, a Wesley Ashton z przerażeniem dostrzegł, że drżą mu dłonie.
2
Nie potrafił tego bliżej sprecyzować, ale najbardziej obawiał się samego momentu wejścia do biura Arnspigera. Oczyma wyobraźni widział siebie, jak na drżących nogach wchodzi, staje i bezradnie rozgląda się po twarzach siedzących mężczyzn.
Wyrok zapadnie w chwili, gdy dostrzegą jak się obficie poci, (Przez całą drogę miał z tym coraz większe problemy. Ilość potu zwiększała się wprost proporcjonalnie do odległości.), jak nerwowo zaciska pięści i przełyka ślinę.
Już po tobie, Wes!… Wejdziesz tam i będą cię mieli jak na patelni! Ci faceci czytają z ludzkich twarzy. Wystarczy im jedno spojrzenie. Nikt nawet nie będzie słuchał tego, co masz do powiedzenia…
„Życzę powodzenia u szeryfa”…
Słowa skreślone przez Marion tylko go rozdrażniły.
Powodzenie można mieć u kobiet, a nie w takim miejscu jak biuro Arnspigera.
Prychnął zły i nieświadomie przyspieszył kroku. Dodatkowa porcja adrenaliny spowodowała, że pory Wesley’a zareagowały natychmiast.
Zanim dotarł do miejsca, skąd widział już kamienny budynek posterunku, był już mokry jak mysz.
Co się dzieje, człowieku?!… Co ty próbujesz sobie zrobić?!
Na szczęście Arnspiger stał tuż przed drzwiami, w niewielkim pasie cienia rzucanego przez framugę dopalał pospiesznie papierosa. Może któryś z tych dupków ma uczulenie na dym? – ocenił
Wesley, nie wiadomo kiedy, sam nabierając ochoty na krótkiego dymka.
Witaj, Wes.
Widząc, że Ashton sięga po paczkę papierosów, mechanicznie podsunął mu ogień.
Będę miał jeszcze szansę, by go skończyć?
Zapytał, chcąc w ten sposób przynajmniej trochę wybadać sytuację.
Poczekają stwierdził Arnspiger. A zresztą nie sądzę, żeby któryś z nich stał teraz przy oknie i widział, jak niedoszła ofiara przybywa przed czasem na własną egzekucję stuknął znacząco
w szkiełko zegarka. Laila doniosła trochę ciasta i kawy. Jeżeli znasz ludzi tego pokroju, to wiesz, że takie darmowe uzupełnianie kalorii jest podstawą ich egzystencji dodał z wyraźną kpiną, choć można to było odczytać również jak ukrytą sugestię.
Będzie źle domyślił się Wesley.
Nie będę cię oszukiwał, że jest różowo. Nie licz na byle jaką gadkę. Zbyt dużo rzeczy zebrało się przeciwko tobie.
Aidan?
Spytał, choć tak naprawdę, wcale nie musiał stawiać Arnspigera w tak niezręcznej sytuacji.
Spojrzeli sobie w oczy.
Cofam pytanie powiedział szybko Wesley.
Bezwiednie odrzucił głowę do tyłu i wypuścił w górę kłęb dymu.
Zanim zdołał zapanować nad odruchem karzącym mu także splunąć, Arnspiger zdążył wyciągnąć kolejnego papierosa, zapalić go i zakasłać.
Cholernie to skomplikowane, szeryfie.
Wiem potwierdził Arnspiger.
Palili w ciszy.
Dochodzi dziesiąta, Wes. Punktualność to jest to, co ci faceci przypisują tylko sobie.
Nie dam im tej satysfakcji zgodził się Wesley.
Zgasili papierosy w tej samej popielnicy i poszli.
3
Pana wspólnik twierdzi, że po aferze z silnikami, kiedy to wasz dostawca zrezygnował z dalszej współpracy, kilkakrotnie wspominał pan, że jedyną szansą na uratowanie kapitału, który włożyliście w warsztat, jest próba takiego działania, żeby wyłudzić pieniądze od ubezpieczyciela. W grę wchodziła, cytuję: „Kradzież urządzeń, na zakup których zaciągnęliśmy kredyt w banku. Jeżeli to nie wyjdzie, zawsze może nam się jeszcze przytrafić mały pożar. Zwarcie instalacji lub coś w tym stylu. Znamy się przecież na tym, jak mało kto”. Koniec cytatu. Czy to są pańskie słowa, panie Ashton?
Byłem pijany, gdy to mówiłem Wesley poprawił się nerwowo na swoim krześle.
Dopiero teraz dostrzegł plamkę oleju na lewej nogawce spodni, tuż nad kolanem.
Cholera! Musiał się o coś oprzeć, gdy reperował rower. Dobre sobie!… Idziesz na spotkanie z facetami, którzy mogą cię ujaić na resztę życia, w brudnych gaciach i do tego jeszcze robisz wszystko, by to zauważyli!…
Znów zmienił ułożenie nóg.
Plama znikła z pola widzenia. O mało co nie skwitował tego uśmiechem.
A zatem przyznaje pan, że cytowane tu słowa rzeczywiście zostały przez pana wypowiedziane? nacisnął gość o nazwisku Cream, który zjawił się w Cedarville, by reprezentować interesy Unity Bank.
Wypiliśmy po parę piw. Człowiek w takiej chwili gada, co mu tylko ślina na język przyniesie. Na miejscu mojego wspólnika nigdy nie traktowałbym tego poważnie. Zresztą Aidan był bardziej pijany ode mnie. Nie sądziłem, że udało mu się zapamiętać cokolwiek z tamtego popołudnia.
Rozczaruję pana, panie Ashton. Pański wspólnik zapamiętał nie tylko to. Znów pozwolę sobie zacytować słowa pana Cusacka:
„Wes uparł się, że pokaże mi na własne oczy, jak to się fachowo robi. Pod jednym z przewodów ułożył kupę pakuł, którymi ocieplaliśmy ściany i strop, a następnie zabrał się za nacinanie izolacji. Twierdził, że wystarczy tylko włączyć zasilanie, zamknąć garaż na cztery spusty i iść spokojnie do domu. Zastaną nas na łonie rodziny, gdy to gówno będzie się fajczyło jak piec hutniczy. Nikt niczego nam nie udowodni. To jedyny sposób. Jedyny. Z największym trudem powstrzymałem go przed zniszczeniem izolacji. Jestem pewien, że wtedy nie żartował. Miał wszystko przygotowane w najdrobniejszych detalach”. Tyle pana wspólnik. Sprawa jest raczej oczywista.
Nigdy nie używam zwrotu: łono rodziny powiedział spokojnie Wesley. Jak już, to mówię raczej: w betach, w domu lub przy ciepłych piersiach mojej żony. Wtedy powiedziałem: „Zastaną nas przy ciepłych piersiach Marion i Vanessy”. Powtórzę to samo, co już mówiłem – byłem pijany. Rozgoryczony i pijany.
Gdy spojrzał na Arnspigera, ten nerwowo oglądał coś za szybą. Pod skórą pulsowało mu jakieś ścięgno na szyi.
A zatem, przyznaje pan, panie Ashton, że namawiał pan wspólnika do spowodowania pożaru warsztatu, z zamiarem wyłudzenia odszkodowania?
Przyznaję, że mówiłem o tym. Mówić, a zrobić – to jednak dwie różne rzeczy Wesley za wszelką cenę starał się nie stracić kontroli nad emocjami. Prawa stopa drżała mu lekko. Ponownie przełożył nogę na nogę. Plama oleju ciemniała na materiale jak rozduszona ćma.
Inaczej mówiąc, nakłaniał pan pana Cusacka do popełnienia przestępstwa? było to raczej stwierdzenie, niż pytanie.
Wesley wzruszył ramionami.
A gdy spotkał się pan ze sprzeciwem wspólnika, postanowił pan załatwić sprawę w pojedynkę? Czy spowodował pan świadomie pożar swojego warsztatu, panie Ashton?!
Tym razem Wesley zachował całkowity bezruch.
Najpierw patrzył bardzo długo na palmę ciemniejącą na jasnym materiale jego spodni; następnie wolno uniósł wzrok i skupił się na twarzy człowieka, który zadał mu to pytanie.
Posiada pan konkretne dowody uprawniające pana do wysuwania takich hipotez?
Sądzę, że tak Adam Cream spojrzał znacząco na szeryfa i lekko skinął łysiejącą głową.
Arnspiger sięgnął za krawędź swojego masywnego biurka i wyjął stamtąd, wciśniętą w przezroczystą folię, puszkę po benzynie.
Znaleźliśmy to tuż obok pogorzeliska w krzakach. Korek leżał na podjeździe warsztatu. Osoba, której odciski palców znajdziemy na powierzchni tego zbiornika prawie ze stu procentową pewnością będzie osobą, która była sprawczynią podpalenia. Poprosiliśmy szeryfa, żeby przeprowadził w tej kwestii szczegółowe dochodzenie. Zgadza się pan na pobranie odcisków palców, panie Ashton, czy mamy tu wrócić z nakazem prokuratora?
Wesley siedział sztywno wyprostowany na krześle.
W milczeniu patrzył prosto w oczy Arnspigera.
Odczuwał pustkę i strach.
Bał się w samotności.
4
Zdziczały pas białej akacji ciągnął się wzdłuż całego zbocza starego wyrobiska, po którym zostały teraz dziury i plamy osuniętej wczesną wiosną ziemi.
Część głębszych wyrobisk napełniła się mętną wodą, a świeże rysy w płaszczyźnie skrajnego urwiska podpowiadały, że nawet teraz znajdzie się amator na białą glinkę. Największy wróg akacji – misecznik śliwowiec – uczynił widoczne spustoszenie w krzewostanie, ale Robina akacjowa potrafiła odrastać nawet z fragmentów korzeni, więc Wesley mógł śmiało założyć, że jeszcze przez długi czas wyrobisko będzie chronione.
Zupełnie bezwiednie przypomniał sobie historię Jana Robina, botanika i ogrodnika francuskiego króla Henryka IV, który po raz pierwszy, jesienią 1600 roku, przywiózł nasiona białej akacji
z Ameryki. Sławny okrzyk, wydany przez małżonkę króla Marię de Medici „Robinier!” – co znaczyło w sensie dosłownym „biedny Robin” i miało być aluzją do patyków z ostrymi kolcami, które
wyrosły z sadzonek zamiast spodziewanych pięknych kwiatów lub smacznych owoców – z biegiem lat utrwalił się w terminologii botanicznej jako nazwa krzewu o twardym, trudno łupliwym drewnie, w barwie zbliżonym do mahoniu, którego nie ciskał w kąt żaden stolarz, tokarz, czy rzeźbiarz. Przyjmowało ono politurę z równą łatwością, jak dziczało.
Pamiętał również opowieść z dzieciństwa, że pas białej akacji porastający mury cmentarza chroni żywych przed agresją tych, którzy odeszli.
Kolce Robiny przeciwko kaprysom zaświatów!…
Wierzono i w takie rzeczy.
Za pasem akacji, w odległości niespełna piętnastu metrów, lśnił czarny pas asfaltu bocznej odnogi stanówki, dzięki któremu omijano wzgórza na południu.
Było to szczególnie istotne zimą i wczesną wiosną, gdy lód na drogach dawał się kierowcom zdrowo we znaki.
Właśnie w tym miejscu, prawie dwie mile od tablicy informującej, że dojeżdża się do Cedarville, rosła brzoza papierowa, o korze prawie tak białej jak śnieg. Dawni mieszkańcy tych ziem używali jej jako papieru, a Indianom służyła do wyrobu kanoe.
Wesley stanął pod brzozą tuż po drugiej.
Z ubarwionymi na czarno palcami patrzył na majestatyczne drzewo i powoli nabierał przekonania, że wie, jak mu pomóc.
Brzoza była piękna, rozłożysta i bujna. Tyle tylko, że miała poważny defekt podarowany jej przez naturę. Korona drzewa rozrastała się widlasto. Trzy, jednakowej grubości, konary wyrastające
z masywnego pnia tworzyły między sobą ostre kąty rozwidleń.
Wadliwa korona cudem tylko wytrzymywała obciążenie lodu i śniegu podczas ostatniej zimy.
Żywe wiązanie – ocenił bez chwili wahania.
Pomogę ci powiedział na głos.
Wspiął się w rozwidlenie.
Nie zważając na odświętne ubranie, z kieszeni spodni wyciągnął zakrzywiony nóż ogrodniczy i starannie wybrał dwa zdrowe pędy z lewego konaru.
Okręcił je ostrożnie, ale mocno wokół siebie. Odmierzył odległość i zaciął ukośnie, tak by powierzchnia cięcia miała około dwóch centymetrów długości.
Na korze konaru zrobił nacięcie w kształcie odwróconej litery „T” i włożył pod nią przycięty koniec pędu.
Z wiązaniem prawego konaru poszło mu znacznie oporniej.
Po dwudziestu minutach zeskoczył na ziemię i z satysfakcją przyjrzał się swojemu dziełu. Teraz wszystkie gadki o mechanicznej pile mogą iść w zapomnienie. Władze miasta od dawna już sugerowały mu usunięcie brzozy, która w ich mniemaniu stanowiła istotne zagrożenie dla bezpieczeństwa ruchu drogowego.
Władze miasta!… prychnął rozdrażniony. Pieprzony dupek Quid, a nie żadne władze miasta! Widocznie zasłania mu widok z farmy teściunia.
Wierzchołkami drzew szedł lekki podmuch wiatru.
Jakiś ciekawski chipmunk przycupnął na skraju gęstwiny i śmiesznie przekrzywiając kształtny łebek, spoglądał na niego bez cienia strachu.
Gdyby miał ze sobą gwoździe i maść ogrodniczą, uznałby, że sprawa z brzozą jest definitywnie zakończona. Niewielkim gwoździem należało przybić koniec pędu wciśniętego pod korę, a maść ogrodnicza służyła do zabezpieczenia złączenia. Po kilku tygodniach konary zrosną się ze sobą.
Kiedyś – jeżeli wcześniej nie nastąpi jakiś kataklizm – widlasta korona drzewa utworzy odporną na każde wyzwanie natury całość.
Uznał, że najlepiej zrobi, gdy dokończy pracę jeszcze dzisiaj. Powrót do Cedarville był zbyt czasochłonny.
Być może wdowa po Alanie Rookene znajdzie to, czego potrzebuje, w którejś dawno nie otwieranej szufladzie. Stary Rookene słynął z soczystych jonatanów, którymi zwykł był obdarowywać każdego, kto tylko pojawił się w pobliżu jego farmy.
Cztery gwoździe i szczypta maści. W zamian ofiaruje jej trochę ciepłych słów, jeżeli będzie trzeba, wysłucha nawet którejś z niekończących się opowieści z przeszłości.
Miał nadzieję, że Valerie Rookene łaknie tego jak witamin.
Zaraz wracam poklepał czule korę brzozy i szybkim krokiem skierował się w stronę najbliższej z farm.
Tuż przed trzecią stukał już w drewniane, obciągnięte drucianą siatką, drzwi domu Valerie Rookene.
Czarny kundel uparcie próbował dobrać mu się do nogawek spodni.
5
To takie niesprawiedliwe, młody człowieku. Niesprawiedliwe i złe w sposobie w jaki Valerie Rookene wyrażała swoje odczucia i emocje, było tyle szczerości i spontaniczności, że Wesley siłą woli pohamowywał odruch każący mu bezwiednie przytakiwać głową.
O pożarze warsztatu musiała już wiedzieć cała okolica, choć Wesley odczuł pewną satysfakcję, gdy dowiedział się, że Valerie usłyszała o nim od Johna Woodrowa, podczas wtorkowego pobytu na cmentarzu.
Gdyby poinformował ją o nim jej przyszywany synowiec Quid, z całą pewnością gwoździe i maść ogrodnicza zostałyby tam, gdzie były – to znaczy, jak do tej chwili, nie wiadomo jeszcze dokładnie gdzie.
Dałabym sobie odciąć głowę, że gdzieś je widziałam… Tak to już jest w moim wieku, chłopcze! Godzinami uganiasz się za czymś, co leży tuż przed twoim nosem. Nie… Tu ich także nie ma! ze złością zamknęła szufladę starej komody i nagle na jej szerokiej, ściągniętej nieco twarzy zajaśniał uśmiech triumfu. Drewutnie przy stodole!… To musi być to! Idziesz ze mną, czy poczekasz?
Idę Wesley wstał i starał się nie patrzeć, jak Valerie wciąga na siebie dwa swetry.
Od samego patrzenia robiło mu się gorąco.
Jeszcze tylko kamasze uspokoiła go z naturalnym wdziękiem, cechującym osoby zdające sobie sprawę z własnych ułomności.
Wyszli w skwar popołudnia.
Czarny kundel natychmiast zatańczył przy nogach Wesley’a. Szczekał tak agresywnie, że prawie ochrypł.
A pójdziesz ty! Leżeć!… Gdybyś zauważył, że zachodzi cię od tyłu, możesz śmiało dać mu porządnego kopa. Ostatnio dzieje się z nim coś niedobrego. Szczeka nawet na Johna, choć przedtem lizał mu ręce i zmuszał do pieszczot. Pewnie starzeje się tak samo jak i my…
Mówiła o sobie i o Woodrowie.
Dobrze, że starzy i samotni ludzie mają równie starych i równie samotnych przyjaciół.
Samotność jest pustką.
Valerie była zbyt pozytywnie nastawiona do świata, by świat nie odwzajemniał jej się tym samym.
Starzeje się albo ktoś zrobił mu coś złego. Psy są cholernie pamiętliwe.
Kundel przywarował za rogiem stodoły, a Wesley i Valerie weszli do drewutni.
Porządek panujący w środku zaskoczył go nawet bardziej niż widok elektrycznej kosiarki na zrudziałym trawniku przed domem. Wdowa po Alanie Rookene nie potrafiła bezczynnie czekać na to, co miało nieuchronnie nadejść.
Bingo! wykrzyknęła z taką siłą, aż zamyślony Wesley drgnął mimo woli. Stare komórki pracują wolniej niż kiedyś, ale jeszcze pracują! Tu są gwoździe, chłopcze, a tu masz… Zaraz: „Tre–Hold”. Emulsja odczytała napis na puszce. Emulsja do zabezpieczania ran. Alan smarował nią gałęzie zaraz po cięciu. Zawiera 1% NAA znów zabrała się za odczytywanie etykiety. Czort wie, co to oznacza, ale tak tu napisali. 1% NAA. Jeżeli potrzebujesz czegoś innego, to poszukaj sobie na tych półkach.
Na półce stał jeszcze „Off–Shoot–O”, mieszanka estrów kwasów tłuszczowych, który używany był w uprawie aralii.
Preparat zapewniał uzyskanie zwartych, krępych roślin.
Stosowano go, by zahamować wzrost wierzchołków pędów i spowodowania rozgałęziania się. Uzyskiwano w ten sposób bardziej krępe gałęzie, krótsze pędy i bardziej zwarty przekrój korony o mniejszej liczbie międzywięzi.
„Tre–Hold” będzie w sam raz stwierdził Wesley. Wezmę też cztery gwoździe.
Najbardziej podoba mi się w tobie to, że nie grymasisz.
W pani za to podoba mi się wszystko.
Roześmiali się.
Szczerze i szeroko.
Nie zapomnij też o młotku. Oddasz mi kiedyś, przy okazji widząc, że się waha wzięła go z blatu warsztatu i wetknęła mu w rękę. A zresztą, wcale nie musisz oddawać. Jak widzisz, mam ich całą kolekcję.
6
Pies leżał w otwartych wrotach stodoły.
Gdy spotkali się z Wesley’em wzrokiem, obnażył ostre zęby, warknął i dźwignął szybko na łapy, w sekundzie gotowy do ataku.
Poszedł!… reakcja Valerie była natychmiastowa. Już cię tu nie ma!
Kundel spuścił uszy i pozornie tylko spokorniał.
Czmychnął jednak za ścianę.
W cieniu stodoły Wesley dostrzegł długi kształt, okryty płachtą brezentu.
Nawet bez podchodzenia bliżej wiedział, że brezent skrywa samochód.
Spod jednej z krawędzi wystawał kawałek bordowej karoserii, a także część lśniącego, chromowanego zderzaka.
Na sprzedaż? spytał bardziej z uprzejmości niż ciekawości.
Z Alanem mieliśmy wysłużonego chryslera z siedemdziesiątego drugiego. Sprzedałam go rok po pogrzebie. Zawadzał mi tylko na podwórku. Wstyd powiedzieć, ale nigdy nie nauczyłam się
prowadzić zanim przeszła do konkretów, musiała trochę powspominać. To auto należy do jakiegoś młodego człowieka z Nowego Yorku wróciła do rzeczywistości z lekkim smutkiem. Znów stała na twardym gruncie swojej umierającej farmy; uparta, choć coraz bardziej stara.
Odruchowo weszła do stodoły i chwytając za dół brezentu, podwinęła go nieco wyżej, tak by można było zobaczyć większy fragment auta.
Japończyk. Honda ocenił fachowo Wesley. Sądząc po lakierze i stanie opon zadbana i względnie nowa. Silnik przynajmniej dwa litry. Rzeczywiście z Nowego Yorku mechanicznie sczytał znaki na tablicy rejestracyjnej i nie wchodząc nawet do stodoły, pozazdrościł temu komuś takiego cacka.
Rozbity?
Skąd! Coś z silnikiem. Ledwo dał się wtoczyć do stodoły. Chłopak zapowiadał, że wróci po niego najszybciej jak się da, ale upłynęły już ze trzy miesiące, a po właścicielu nie ma nawet śladu. Upłynie koleje trzy, a poczuję się właścicielką roześmiała się krótko. Opuściła brezent i wyszła ze stodoły, otrzepując dłonie
z kurzu. Niech sobie stoi. Co mi tam… Jeść nie chce, a do stodoły zachodzę raczej rzadko.
Raz jeszcze dziękuję za gwoździe i „Tre–Hold”. Obiecuję, że młotek zwrócę najdalej jutro.
Nie szkoda ci nóg? Mówiłam już, że mam tego pod dostatkiem. Zachowaj lepiej siły na odbudowę warsztatu. Powodzenia, Wes.
Do widzenia, pani Rookene.
Hej! machnęła mu ręką.
Po kundlu tym razem nie było śladu.
Może puścił się w pogoń za królikiem lub wszędobylskim chipmunkiem.
Wesley wcale nie odczuwał z tego powodu żalu.
7
Ułożył młotek, puszkę „Tre–Hold” i gwoździe pod pniem i z lekkim uczuciem znużenia wędrówka na farmę zabrała mu kolejną godzinę dnia zaczął zawijać nogawki spodni. Podwinął je do wysokości łydek, tak by uzyskać większą swobodę przy wdrapywaniu się w rozwidlenie konarów.
Podskokiem wetknął puszkę w szczelinę, trzonek młotka wetknął za pasek na biodrze, a gwoździe po prostu włożył do ust.
Jeżeli stracę równowagę, mogę pokiereszować sobie facjatę na cacy!…
Twoja gęba, frajerze, i tak nie jest już gębą mogącą konkurować do rangi „najpiękniejszej twarzy miesiąca”. Wyglądasz jak Tyson po zderzeniu ze śmieciarką!…
Nawet się nie zachwiał.
Kontrolując przez cały czas sytuację sprawnie wspiął się na brzozę. Na wysokości oczu, dokładnie dwadzieścia centymetrów przed sobą, na idealnie gładkiej korze papierowej brzozy dostrzegł wycięty napis: Barc. Cztery litery, ułożone dokładnie w takiej kolejności: B, A, R, C. Wetknięte pod korę pędy zwisały niechlujnie
z konarów. Miejsca nacięć wilgotne były od żywicy.
Barclay!… coś niezwykle bolesnego ścisnęło mu płuca i krtań. Oparł się dłońmi o odrosty rozwidlenia i wykrzyczał prosto w otaczającą go głuszę.
Gdzie jesteś, draniu?!… Pokaż się! Pokaż, do ciężkiej cholery!
CZĘŚĆ ÓSMA
Wzgórze Długiego
Dymu
1
Wystarczy, że zrobicie jeden niepotrzebny ruch, ktoś spróbuje poszaleć lub zaszpanować i już was tu nie ma! Mamy przed sobą parę mil pedałowania i lepiej będzie, jeżeli całą energię skupicie na takim machaniu nogami, które zapewni wam bezpieczną podróż w obie strony. Nie chcę tego powtarzać w nieskończoność. Jedziemy całą grupą. Kaskaderzy i kamikadze mogą śmiało zwijać manatki i wracać do domu. Czy to jasne?! Claire Buttle posłała wszystkim szeroką imitację uśmiechu i wskazując na wątłą pierś Jean Prizkowej powiedziała: Jedziesz tuż za panią Shater, skarbie. Jeżeli któryś z tych bohaterów spróbuje cię wyprzedzić, naciśnij dzwonek lub po prostu zepchnij go do rowu. Chris i Marlon!… Zamykacie grupę. Przez cały czas chcę mieć was obu tuż przed sobą!
Jezu! Barclay spojrzał ostrożnie na Jenni.
W jego wzroku było jawne oskarżenie: „W co ty mnie wpakowałaś, siostruniu! To gorsze niż obóz skautów z panem Welsonem!”.
Ruszamy! poleciła pani Buttle.
Siedziała już na swojej damce w krótkich, niebieskich szortach. Zaczerwieniona i rzucająca w koło groźne spojrzenia.
Nie obyło się bez kraks. Pękło lusterko w rowerze Sisy Morton, a Tom Oldham starł aż do krwi kostkę Spencera Pulmmera.
Korowód ruszył.
Trzydziestu sześciu rowerzystów plus dwie opiekunki.
Trzydzieści osiem ruchliwych punktów, z których każdy starał się nie trafić w partnera. Więcej było w tym przypadkowości niż nawyku.
Na krzyżówce z Akacjową Aleją do lusterka Sisy Morton i kostki Spencera Pulmmera (Jechał dalej, choć cały czas popłakiwał cicho) dołączył tylny odblask Jull Bateman.
W sekundę później Jenni trąciła przednim kołem w bagażnik Chrisa Havillanda.
Pani Buttle zdawała się dostrzegać wszystko.
Zwiększyć odstępy!… Dziewczęta, nie jedźcie tak blisko siebie! Marlon patrz przed siebie!
Gdy wyjechali za miasto, grupa rozciągnęła się na przestrzeni ponad trzystu metrów.
Każdy miał wystarczająco dużo miejsca, by właściwie zareagować, gdy sąsiad z przodu lub tyłu zbliżał się zanadto.
Przed Barclay’em jechał Tom Oldham (Ludzie, wcale nie miałem zamiaru trafić w girę Plummera. Machał nią jak semaforem!…), a za plecami słyszał wesoły szczebiot Jennifer (Obiecałam mamie, że narwę trochę trzcin. Oczywiście pod warunkiem, że to trzepnięte babsko nie będzie miało nic przeciwko temu…).
Dobrane towarzystwo! Nie ma co!…
Nacisnął mocniej na pedały, by ględzenie siostry stłumił przynajmniej częściowo szum wiatru.
Nad Zalewem planowali rozpalić ognisko.
Jeżeli wszystko pójdzie tak jak trzeba, ubaw będzie aż po same pachy…
Rower sprawował się bez zarzutu. Ojciec spisał się na cacy. Jazda bez chyboczącej się ustawicznie kierownicy była tak przyjemna, że o mało co nie dał się ponieść emocjom i nie wyminął kręcącego ślamazarnie Oldhama.
Zahamował tak gwałtownie, że na asfalcie zostawił czarny pas startej gumy.
Co robisz, dupku!
Oldham odwrócił się do tyłu i postukał się znacząco palcem w czoło.
W odpowiedzi Barclay pokazał mu język.
Pani Buttle zajęta była w tym czasie pracowitym układaniem swych nalanych pośladków na siodełku, więc ta niema gra gestów przeszła niezauważona.
Teraz z kolei bez ostrzeżenia zahamował Oldham, a będący wciąż w swym rowerowym błogostanie Barclay musiał wykazać się iście cyrkowym kunsztem, by uniknąć zderzenia.
Zahamował równocześnie na przód i tył, skręcając kierownicą nieco w bok.
Złapał pobocze. Siodełko walnęło go w kość ogonową, aż jęknął.
Hej, tam z przodu!… Wszystko widzę, Barclay! Wracaj w tej chwili na jezdnię!
A co ja do diabła usiłuję zrobić?! syknął przez zaciśnięte zęby i zwolnił jeszcze bardziej.
Co się dzieje, Barc? spytała nadopiekuńczo Jenni, ale zbył ją niedbałym wzruszeniem ramion.
Sam sobie z tym poradzi.
Siostrunia – pomagunia!… Jeżeli dalej będziesz się tak przejmowała tym, co mówi mamusia, to wcześniej czy później któreś z nas skończy w wariatkowie!… Możesz być pewna, że raczej na pewno nie będę to ja…
Gwałtownie dołączył do sznurka rowerzystów, w międzyczasie posyłając jej SPOJRZENIE.
Znali się na tyle, by Jenni zareagowała na nie swoim SPOJRZENIEM.
Głąb! podsumowała go w mało oryginalny sposób.
Waciany cycnik! odciął się szybko.
Dało mu to chwilowe poczucie wyższości.
Jenni nie miała szansy na ripostę.
„Waciany cycnik” wymyślił dwa dni wcześniej, gdy przypadkowo odkrył, że jego siostra dodaje kształtu swoim piersiom, (Te dwa wyrostki nazywasz cyckami?!…), używając do tego celu gałek waty podwędzonej z łazienki rodziców. Gdy triumfalnie wkroczył do jej pokoju z różowym biustonoszem, w którego zakamarkach bielały dwie gałki waty, myślał przez moment, że wydrapie mu oczy. Pasja, z jaką rzuciła się na niego po swoją własność, uprzytomniła mu rzecz następującą: „Mam na ciebie haczyk, siostruniu! Waciany cycnik! Poczekaj, aż rozpowiem o tym twoim koleżankom!…”.
Fakt faktem, jeszcze tego nie zrobił, a może nawet nigdy nie zrobi, ale poznał hasło, które zapewniało mu moralną przewagę nad tą mądralą.
„Waciany cycnik!” wystarczyło, by o tym pomyślał i już się uśmiechał.
Pokonali ostry zakręt, za którym rozpoczynał się stromy podjazd pod Wzgórze Długiego Dymu.
Tak naprawdę wzgórze posiadało inną, mniej tajemniczą nazwę – pospolite Wzgórze Topoli – ale wśród rówieśników Barclay’a nikt nie mówił o nim inaczej, jak Długi Dym.
Tę genialną nazwę wymyślili poprzedniego lata z Tonny’m Claidem, gdy jadąc z ojcem Tonny’ego nad zalew natknęli się na wielką osiemnastokołową ciężarówkę, która sunąc za sobą szeroki pas spalin pracowicie pokonywała stromiznę szosy.
Barclay był nieomal stuprocentowo pewien, że z biegiem czasu określenie wyprze dawną, lakoniczną i tak prowincjonalną nazwę.
Wzgórze Topoli!… Jak można w ogóle nazwać coś w ten sposób?!…
Pobocza szosy rzeczywiście porastały rzędy drzew topolowych, ale dla Barclay’a nie stanowiło to żadnego argumentu.
Aby wjechać na szczyt Wzgórza Długiego Dymu, trzeba było mieć prawdziwy dynamit w nogach (Jeżeli marzysz o zakwasach, polecamy przejażdżkę na Długi Dym. Satysfakcja murowana!). Podjazd zaczynał się łagodnie, prawie niezauważalnie, by po jakiejś pół mili (Człowiekowi zaczynały już drętwieć łydki) nieoczekiwanie nabrać większej pochyłości. Dotarcie na sam szczyt (Trzy mile z kawałkiem!) dane było tylko nielicznym rowerzystom. Ponoć udało się to zaledwie dwóm, może trzem osobom. Na pewno wjeżdżała na nie Loni Nichols, ale Loni nie żyła już od ponad roku i jak do tej pory, nie trafił się nikt, kto byłby w stanie jej dorównać. Przynajmniej jeżeli chodziło o ich przedział wiekowy.
Ci, co jechali na przedzie, wykruszali się powoli lecz systematycznie.
Pierwszą ofiarą Długiego Dymu była pani Shater. Mimo swojej pozornej lekkości (Cholernie zgrabna z niej babka!…) utknęła nagle w miejscu, wystawiła na bok prawą nogę i zeskoczyła z siodełka, by zabrać się bez entuzjazmu za mozolne popychanie swojego BMX-a.
Grupka, podążająca jej śladem, nie dała tak łatwo za wygraną, ale tych, którzy kręcili zamiast iść, ubywało z każdym kolejnym metrem.
Barclay obserwował tę scenę z satysfakcją, kalkulując na chłodno i obstawiając kto z ich grupy dotrze najdalej.
Jeszcze wczoraj po zajęciach rozpisali zakłady.
Na odręcznie sporządzonej liście Barclay uplasował się na czwartym miejscu, po Marlonie, Chrisie i Spencerze.
Biorąc pod uwagę stan kostki Spencera (Przestał płakać, ale obrażony z nikim nie rozmawiał) jego szanse na zajęcie dobrego miejsca znacznie wzrosły.
Po dojechaniu do pani Shater zsiadamy z rowerów! Powtarzam!… głos pani Buttle był ledwo słyszalny.
Sądząc po jej nierównym oddechu, dawno już powinna zrezygnować z pedałowania.
Marlon, Chris!… Rozumiecie, co do was mówię?!
Tak, psze pani.
Może i rozumieli, w końcu to właśnie oni jechali najbliżej sapiącej niemiłosiernie wychowawczyni, ale Barclay nie miał złudzeń, że usłuchają. W grę wchodziło tu nie byle co. O zakładach wiedzieli prawie wszyscy. Liczył się prestiż. Nawet jeżeli miało to się w konsekwencji wiązać z przedterminowym powrotem do domu
i stratą atrakcji przy ognisku.
Sam jechał ostrożnie, narzucając sobie równy, spokojny rytm, który miał go doprowadzić o wiele wyżej, niż pozostałych.
Od drepczącej grupki pani Shater dzieliło go dwadzieścia metrów. Kolejni rowerzyści dawali za wygraną, dołączając do idących. Jadący przed Barclay’em Tom Oldham (W rankingu – numer 5) przyspieszył, zjeżdżając dalej na środek szosy, by ominąć zsiadających. Barclay bez zastanowienia podążył jego śladem.
Przejechali obok szpicy grupy (Czyżby pani Shater coś im nakazywała?) i mozolnie kontynuowali pedałowanie. Z tyłu dobiegały ich posapywania innych chłopaków, którzy podobnie jak Tom i Barclay nie zamierzali stanąć.
Zasady gry były takie, że wystarczyło dotknąć stopą ziemi, by zostać zdyskwalifikowanym. Nieważne było, jak jedziesz; stoisz na pedałach, siedzisz na siodełku, czy leżysz na ramie, bylebyś tylko nie dotknął nawet koniuszkiem buta asfaltu. Dotkniesz i po zawodach. Możesz śmiało dołączyć do reszty. Sądząc po minie wychowawczyni teraz oznaczało to w konsekwencji – możesz śmiało wracać do domu.
Barclay’owi zaczynały drętwieć łydki.
Najpierw lewa, a po przejechaniu kilkunastu metrów ból pojawił się i w tej silniejszej, prawej.
Stanął na pedałach, by ulżyć nieco wysłużonym mięśniom. Teraz pracował głównie biodrami i udami.
Pod plastykiem rowerowego kasku pocił się jak mysz.
Oldham puchł.
Mijał go w momencie, gdy zabierał się za złożenie roweru. Na twarzy miał rozczarowanie i rezygnację.
Dalej, Barc!… Dasz radę!
Dotarł do początku pierwszej ze stromizn. Szosa uciekała teraz w górę pod większym kątem. Dobrze, że zdecydował się na uniesienie z siodełka, bo rozpęd, który posiadał, wyniósł go prawie do połowy stromizny.
Zaczynało mu brakować tchu.
W biodrach i udach coś pulsowało rytmicznie.
W uszach słyszał miarowe – buch, buch.
Jeszcze chwila, a dostanę ataku serca.
Ale jechał. Wciąż naciskał na pedały, z tym, że pokonywał kolejne metry coraz wolniej. Zachwiało nim w lewo, gdy zbyt późno wzmógł nacisk na rączkach kierownicy. Zjechał na pobocze i o mało co nie stracił równowagi. Prawie już stojąc, wykręcił na jezdnię i nie wiadomo kiedy, był już na jej środku.
Jakie to proste – jazda nie pod górę!…
Spróbował ponownie skręcić, celując wprost w sam szczyt Długiego Dymu (Chryste, to jeszcze tak daleko!…), ale efekt był taki, że ponownie o mało co nie stracił panowania nad rowerem. Okręciło go. Poczuł się jak dziecinny bączek, puszczony na idealnie gładkiej podłodze.Zanim zrozumiał, co się naprawdę dzieje, sunął już w dół. Metr, dwa, trzy!… Jechał jeszcze tylko Chris. Był jakieś piętnaście, no może dziesięć merów niżej.
A Marlon?… Gdzie jesteś numerze JEDEN?
Nacisnął gwałtownie oba hamulce i skoncentrował się ponownie na samym sobie. Nogi drżały mu jak położone na masce pracującego samochodu.
W uszach słyszał szum walącego serca i przepływającej krwi.
Z przodu coś trzasnęło. W sekundę później ten sam dźwięk powtórzył się z tyłu. Palce, którymi wciskał dźwignie hamulców, straciły nagle punkt oparcia. O mało co nie przekoziołkował.
Co do diabła?!…
Już jechał; początkowo wolno, z każdym metrem nabierając jednak szybkości.
Hamulce! zrozumiał. Poszły hamulce!…
Próbował zahamować stopami, trąc po asfalcie. Trafił na jakąś nierówność, może kamień i znów prawie wyrżnął o ziemię.
Teraz już naprawdę zaczynał jechać. Szybko. Coraz szybciej.
Z drogi!!! wrzasnął na zataczającego się szeroko po jezdni Chrisa.
Trącił go w przelocie ramieniem, bardziej czując, niż widząc, jak Chris wali się na asfalt z przekleństwem na ustach. Nie panował już prawie nad niczym. Pędził w dół Długiego Dymu jak strzała.
Któryś, z idących karnie za panią Shater uczniów, wyciągnął do niego rękę. Ktoś inny krzyknął (Czyżby to Jenni, „Waciany Cycnik”?…), a Barclay z szeroko otwartymi oczami walił w dół. Pęd powietrza spowodował, żer załzawiły mu oczy. Niczym za przesłoną mgły dostrzegł, jak pani Buttle z zadziwiającą szybkością odrzuca na bok swój rower i wybiega na środek szosy.
Nagle miał ją tuż przed sobą.
Szarpnął kierownicą i jakimś cudem uniknął zderzenia.
Pędził w dół.
Coraz szybciej i szybciej.
Nie mam hamulców! krzyczał prosto w pęd powietrza, który krztusił mu krtań.
Trzysta metrów niżej osiągał już prędkość ponad trzydziestu mil na godzinę tylko na sekundę oderwał rękę od rączki kierownicy, by otrzeć piekącą go w kąciku oka łzę.
Właśnie ta sekunda wystarczyła. Złapał pobocze.
Wciąż krzycząc i trąc piekące oko runął na twardy asfalt, który poniósł jego drobne ciało jeszcze kilkadziesiąt metrów niżej.
Z góry, od strony Długiego Dymu biegła już ku niemu grupka uczniów.
Na samym przedzie powiewała jaskrawo błękitna sukienka Jenni.
CZĘŚĆ DZIEWIĄTA
Nie sądziłam, że kiedyś to powiem
1
Obrażenia Barclay’a były rozległe i poważne, choć w opinii doktora Dearborna Barclay mógł mówić o ogromnym szczęściu, że skończyło się jedynie na otwartym złamaniu lewego podudzia, wybitym stawie łokciowym i głębokim, choć najmniej groźnym otarciem naskórka rąk, brzucha i nóg. Doktor Dearborn nie omieszkał dodać także, że życie chłopca ocalił najprawdopodobniej kask rowerowy, który na swoje szczęście miał przezornie na głowie. Kraksa rowerowa, gdy jedzie się z prędkością zbliżoną do prędkości samochodu, nie rokuje najlepiej dla kierującego.
Według ostrożnych szacunków Arnspigera, Barclay musiał zjeżdżać co najmniej trzydzieści mil na godzinę, a nie wykluczone wcale, że prędkość ta mogła być nawet większa. Konkluzją dla tego wydarzenia było twierdzenie, że na Wzgórzu Topól lub też, jak powiedziałby Barclay i jego koledzy, na Wzgórzu Długiego Dymu, zdarzył się cud.
Wesley dotarł do szpitala, gdy lekarze kończyli już składać nogę jego syna. O wypadku poinformował go Mat Frener, pracujący wraz z grupą monterów przy instalacji nowych hydrantów.
Udał się tam natychmiast, najszybciej jak tylko mógł.
W wąskiej, dobrze oświetlonej poczekalni tuż przy sali operacyjnej zastał zapłakane Marion i Jenni. Matka i córka objęte mocno ramionami przywitały go chłodnym, beznamiętnym spojrzeniem, w którym było prawie tyle samo cierpienia, co pretensji.
Część policyjnego tuszu, który użyto do pobrania odcisków palców uległa zatarciu, ale mimo to Wesley wolał je ukryć w kieszeniach jasnej marynarki.
Przeszedł tak przez cały rząd korytarzy.
Wyciągnął dłonie dopiero w poczekalni.
Co się właściwie stało?! Nic mu nie jest?
Starał się zachować spokój, choć wraz z każdą upływającą sekundą miał z tym coraz większe problemy.
Ma złamaną nogę i wybity staw łokciowy. Poza tym asfalt zdarł z niego skórę aż do mięsa i kości.
Chcę go zobaczyć!
Składają mu nogę. Teraz to niemożliwe. Obiecali, że zawołają nas, gdy będzie po wszystkim.
Nigdy nie będzie po wszystkim! Już nie! powiedziała cicho Jenni.
Kochanie, proszę!… Marion zamknęła jej twarz w szczelniejszym uścisku i zmusiła do wspólnego, monotonnego ruchu w przód i w tył.
Dziewczyna jednak oswobodziła się gwałtownie. Spojrzała na nich z wyrzutem.
Nie słyszeliście jego krzyku!… Nie widzieliście, jak pędził w dół szosy i krzyczał! Nic nie widzieliście! A potem ten upadek. Myślałam, że!…
Spokojnie Jenni. Spokojnie… Marion nie dawała się odsunąć.
Uczepiona dziewczęcej sylwetki córki, przytrzymywała ją na miejscu.
Jak mogłeś, tato?!… Barclay tak ci ufał! Jak mogłeś?!!!…
Co mogłem, Jenni? Co mi chcesz powiedzieć?
Co ci chcę powiedzieć?!… krzyknęła. A co byś chciał usłyszeć?! Że bardzo cię kocham i współczuję z powodu pożaru warsztatu?! Czy może to, że wierzę w twoją niewinność? Nienawidzę cię tato!!! Nigdy nie sądziłam, że kiedyś to powiem, ale mówię! Nienawidzę cię za to, co zrobiłeś Barclay’owi! Co zrobiłeś mnie
i mamie! Nienawidzę cię za to, co zrobiłeś samemu sobie!!!…
Wesley wyciągnął rękę w kierunku jej twarzy, ale nie dotknął córki, choć miał na to wielką ochotę.
We wzroku Jenni rzeczywiście była nienawiść.
2
Zawiodły hamulce. Na jego nieszczęście stało się to w najmniej odpowiednim miejscu i czasie. Gdyby od razu położył się na szosie lub próbował zjechać na pobocze, skończyłoby się to zapewne na paru otarciach lub stłuczeniach. A tak… Pędził w dół, z każdym metrem nabierając prędkości. Początkowo myśleli, że się po prostu wygłupia, ale gdy przemknął obok nich krzycząc: „Nie mam hamulców!” zrozumieli, że sytuacja jest naprawdę groźna. Opiekunki i dzieci zgodnie twierdzą, że próbował hamować nogami. Gdybyś widział jego buty!… Arnspiger pokręcił z niedowierzaniem głową. Starł przynajmniej połowę gumy z adidasów. To musiało być naprawdę straszne. Upadł po przejechaniu prawie pięciuset metrów.
Hamulce powiedział krótko Wesley.
O nic nie pytał, po prostu powiedział ten jeden wyraz.
Zaczynał rozumieć słowa Jenni.
Paradoksalnie oba. Linki musiały być przetarte i nie wytrzymały obciążenia. Jeżeli chcesz, to możesz sam zobaczyć. Nasz technik już to sprawdził. Zjazd z takiej góry bez hamulców to koszmar. Rower jest na zapleczu.
Szeryfie Wesley był już przy drzwiach, gdy zdecydował się zadać to pytanie. Czy słyszał pan kiedyś, żeby jakiemuś dzieciakowi pękły obie linki hamulców? Obie prawie jednocześnie?
Coś sugerujesz, Wes? Arnspiger przyjrzał mu się uważniej.
Po prostu pytam. Słyszałeś kiedyś o czymś takim? nacisnął, tym razem już gwałtowniej.
Nie powiedział Arnspiger. Nie słyszałem.
Dzisiaj rano sprawdziłem ten rower od kierownicy aż po tylne światło. Zrobiłem to tymi rękami i zrobiłem to tak, jak trzeba. Nigdy nie pozwoliłbym swojemu dziecku na jazdę rowerem bez hamulców.
Wiem przytaknął policjant. Fakt pozostaje jednak faktem, Wes. Twojemu chłopakowi oba hamulce odmówiły posłuszeństwa. Nie wszystko da się sprawdzić ani przewidzieć.
Właśnie, to przeraża mnie najbardziej powiedział Wesley Ashton.
3
Wprowadził rower do garażu.
Ustawił go pod wewnętrzną ścianą i zapalił wszystkie światła. Podrapana rama, zbite światła, zdarte obicie siodełka i złamana dźwignia lewego hamulca.
To właśnie na tę stronę musiał upaść.
Analizował wszystkie ślady, drobiazgowo, nie omijając żadnego zadrapania ani rysy na lakierze.
Linki zostawił na sam koniec.
Policyjny technik – o ile kogoś takiego jak Sidney Couburn można było nazwać policyjnym technikiem – odkręcił obie z mocowań przy uchwytach. Dołączono je w oddzielnym, foliowym worku, razem z plastykowymi osłonami.
Stan linek nie budził większych zastrzeżeń. Stalowe druty nigdzie nie naruszyły idealnie równej struktury skrętu. Nie było widać ani zadziorów, ani przetarć.
Obie jednak pękły tuż przy złączeniu z linką mocującą szczęki. Na ich końcówkach widniały wyraźne ślady otarcia.
Obejrzał miejsca prawdopodobnego położenia linek i nie natrafił na nic, co byłoby w stanie pomóc mu w rozwiązaniu tej zagadki. Nie jedynej zresztą.
Jeszcze na posterunku, gdy Arnspiger za przyczynę upadku Barclay’a podał wadliwe hamulce (Linki musiały być przetarte i nie wytrzymały obciążenia), Wesley próbował sobie ułożyć z tego film. Film z Barclay’em w roli głównej.
Mogło to mniej więcej wyglądać tak: rower zaczyna się staczać, nabiera prędkości. Co się wtedy robi? Odruchowo naciska się hamulce. Tyle tylko, że hamulców nie ma. Powinny być, ale ich nie ma.
Czy Barclay spanikował?
Możliwe.
W takiej kwestii, jak odruch, czy emocje nie ma reguły. Mógł spanikować.
Jeżeli dołoży się do tego jeszcze zmęczenie związane z długim podjazdem, to wszystko staje się bardziej realne.
A więc Barc naciska hamulce… Zaraz potem powinien zeskoczyć na ziemię. Zaraz, bo musi to zrobić, zanim rower nabierze przyspieszenia. Wtedy będzie to trudniejsze, a nawet niewykonalne, gdy patrzy na ciebie trzydzieści parę par oczu twoich kolegów i koleżanek.
Taka plama.
Będziesz bohaterem wszystkich żartów i kpin. Masz to jak w banku.
Dlatego właśnie hamujesz stopami.
To znaczy, próbujesz hamować, bo pęd jest zbyt duży. Masa roweru i ciała ciągnie cię w dół.
Walisz więc jak stalowa kulka z krzywego blatu prosto na podłogę.
Cała nadzieja w tym, że nie stracisz równowagi.
Trzymasz kurczowo kierownicę i krzyczysz. Trzymasz i krzyczysz.
Potem…
Wesley rozpłakał się.
Któryś tam raz w dorosłym życiu. Bez skrywania tego przed samym sobą i światem.
Siedział na cemencie przed poobijanym rowerem syna i połykał słone łzy.
4
Marion i Jenni wróciły po północy.
Słyszał szum silnika policyjnego radiowozu – Arnspiger miał zbyt dużo taktu, by pozwolić im na długi spacer w środku nocy – przyciszone rozmowy i stłumione echo krzątaniny w kuchni i łazienkach.
Czuł jak świat, sekunda po sekundzie, uwala mu się coraz większym ciężarem na piersi.
Był nieszczęśliwy.
Nieszczęśliwy, jak nigdy dotąd.
Marion miała rozmazany makijaż i wyglądała na zmęczoną. Położyła mu dłoń na ramieniu.
Ona wcale tak nie myśli, Wes powiedziała głosem, który bez wątpienia należał do osoby cierpiącej.
Myśli poprawił ją z takim przekonaniem, że dłoń kobiety, którą kochał, cofnęła się odruchowo i odeszła w ciemność domu.
Został ze swoim bólem i imieniem syna wyciętym na białej korze papierowej brzozy.
Nawet nie zapytał, co z jego nogą.
Kim jesteś i czego chcesz? bezwiednie szukał twarzy człowieka, który sprowadził na niego to wszystko. Dopadnę cię! A jeżeli nie, to z całą pewnością, kiedyś obaj spotkamy się w piekle.
5
Tuż przed czwartą wykręcił numer szeryfa.
Odpowiedział mu zaspany, z trudem odnajdujący rzeczywistość głos Arnspigera.
Arnspiger. Słucham?
Mówi Wesley Ashton. Mam pytanie. Czy w obecnej sytuacji mogę wyjechać z miasta?
Przez chwilę w aparacie dźwięczała metaliczna cisza.
Obawiam się, że nie. Przykro mi, Wes.
Dysponuje pan może w takim razie numerem telefonu córki pani Roberts?
Przyjdź rano do biura, Wes. Rano, to znaczy około siódmej dodał Arnspiger, odkładając słuchawkę.
O czwartej rano człowiek robi to odruchowo.
CZĘŚĆ DZIESIĄTA
Loundronette
1
Wszystko różowe?!…. Może przez przypadek włożyła tam pani coś, co zabarwiło pozostałe rzeczy? Nie każdy materiał nadaje się do danej temperatury Juliette Roxburgh usiłowała nie tracić zimnej krwi i wciąż być tak samo miła, jak na początku rozmowy, ale zrozumiała, że wcześniej czy później jej schemat spali na panewce i zmuszona zostanie do żywszego działania.
Włożyłam tam same białe rzeczy. Masz mnie za idiotkę, Juliette? Na całe szczęście potrafię jeszcze odróżnić róż od białych myszek Carrol Kehoe nabrała głęboko powietrza w płuca i wypuściła je teatralnie głośno. Jak chcesz, możesz to sprawdzić na własne oczy. Co ja mówię?!… Musisz zobaczyć, co twoje urządzenie zrobiło z moją pościelą. Ktoś w końcu ponosi za to winę.
Czyżby próbowała pani zasugerować, że nasza pralka zabarwiła rzeczy, które usiłowała pani wyprać?
Ja niczego nie sugeruję, Juliette. Ja to wiem.
Chodźmy zatem.
Roxburgh wzruszyła ostentacyjnie ramionami i nie czekając na kobietę, szybkim krokiem weszła na salę z rzędem automatycznych pralek i suszarek.
Nie musiała się zbytnio trudzić z odszukaniem właściwego miejsca, bo oprócz kosza Carrol w loundromacie nie było nikogo. Kehoe słynęła z wątpliwie trafnej w jej przypadku babbittpomanii, ale tkaniny w jej koszu rzeczywiście miały, wcale nie lekko, różowe zabarwienie.
Wszystko od spodu do góry było wściekle różowe.
Nerwowo przerzuciła zawartość kosza i z lekką konsternacją nie znalazła tam nic, co mogłoby spowodować zabarwienie.
Może to wina proszku? spróbowała.
Używałam tylko tego, który stoi na półce.
„To na nic” pomyślała Roxburgh. „Proszek też jest nasz. Muszę natychmiast powiadomić Marion. Ta nimfomanka gotowa jest roznieść to po całym mieście”.
Pozwoli pani, że skontaktuję się ze swoją wspólniczką. Musi być na to jakieś racjonalne wytłumaczenie.
No, myślę! pokiwała głową Kehoe. To różowe w moim koszu było kiedyś czystym jedwabiem. Niektórych nigdy w życiu nie stać nawet na jeden taki komplet. A tu leżą dokładnie trzy.
Przepraszam. Postaram się, aby nie trwało to zbyt długo.
2
Osiemset siedemdziesiąt dolarów! Zwariowałaś!
Doliczyła do tego jeszcze koszty benzyny i dwadzieścia pięć dolarów za domniemane straty moralne. Myślisz, że wpuszcza nas w maliny?
Marion Ashton sięgnęła do kosza i obejrzała uważnie każdą z upchniętych tam rzeczy.
Jedwab oceniła. Chyba widziałam takie w ostatnim katalogu Pexa. Sto dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów dziewięćdziesiąt dziewięć centów za komplet plus poduszka gratis. Naciąga nas tylko na benzynę. Pex wysyła przesyłki na koszt własny. Możemy jej zwrócić najwyżej sześćset dolarów. Sześćset pięćdziesiąt i ani centa więcej.
Wiedziałam, że tej cholerze źle z oczu patrzy!
Na kiedy się z nią umówiłaś?
Jutro, tuż po otwarciu. Gdzie byłaś, dzwoniłam do ciebie chyba ze sto razy?
Barclay miał wypadek. Cały dzień przesiedziałam w szpitalu. Sprawdziłaś pojemniki i proszek?
Czyste. Na mój gust ta pinda usiłuje wykręcić się sianem. Pewnie kupiła jedwabie w tajemnicy przed mężulkiem, a teraz zachodzi w głowę, jak wytłumaczyć braki na wspólnym koncie. Wrzuciła coś do środka i uderza na trwogę. Co z twoim synem?
A bębny? Marion skupiła się na odnalezieniu przyczyny ich problemów.
Paplaninę rozwścieczonej obrotem spraw Roxburgh wpuszczała jednym, a wypuszczała drugim uchem.
Co bębny? żachnęła się Roxburgh.
Sprawdziłaś je?
Wolne żarty!… Nie sądzisz chyba, że ktoś zakradł się do naszego zakładu i próbuje nam namieszać? Co miałabym tam znaleźć?… Różowe slipki Rona czy Wesley’a? Jesteśmy same na tym rynku. Konkurencja nie jest zainteresowana mąceniem, bo nie ma tu takowej.
Gdy musisz wyrzucić w błoto sześćset pięćdziesiąt dolarów, to, do cholery, sprawdzasz najpierw wszystko, począwszy od kranu, a skończywszy na pieprzonym bębnie.
Bębny były czyste.
Nie znalazły tam nawet plamki rdzy.
Teraz krany i przewody zadecydowała Ashton.
Świrujesz?
Te sześćset pięćdziesiąt dolarów to zaledwie początek. Co będzie, jeżeli sytuacja się powtórzy?
A może się powtórzyć? twarz Juliette ściągnęła się grymasem z trudem ukrywanej paniki.
Podobnie jak ty chcę mieć pewność, że się nie powtórzy. Do roboty, Ju!
Metodycznie sprawdziły każdy zawór.
I tym razem oddany na ślepo strzał okazał się pudłem.
Której pralki używała Kehoe?
Stoisz przy niej.
Dobra. Włączamy ją jako pierwszą. A potem po kolei wszystkie pozostałe. Nosisz białą czy czarną bieliznę?
3
Róż był mniej intensywny niż w przypadku jedwabnej pościeli Carrol Kehoe, ale jednak coś barwiło tkaninę.
Spośród sześciu pralek tylko dwie działały tak, jak trzeba. Oprócz różu uzyskały jeszcze próbkę brudnego fioletu, zieleni i równie jak fiolet brudnego brązu.
Ktoś nam próbuje zagrać na nosie wspólniczko oceniła trzeźwo Marion, gdy rozkręciły obudowy i natrafiły na spłukane w połowie tabletki barwnika, wetknięte w przewód doprowadzający wodę, za oczko siatki filtrującej zanieczyszczenia.
Obecność, a zwłaszcza umiejscowienie tabletek wykluczały przypadkowość.
Zadzwonić po szeryfa?
Chyba nie mamy innego wyjścia stwierdziła Marion.
Mimo fizycznej obecności Juliette brakowało jej osoby, która potrafiłaby spojrzeć na problem z właściwego punktu widzenia i – co ważniejsze – zasugerować dalsze działanie.
Pomimo najszczerszych chęci Juliette Roxburgh nie dojrzała jeszcze do takich decyzji.
4
Rankiem następnego dnia w skrzynce pocztowej Marion i Wesley’a Ashtonów znalazła się biała koperta bez znaczka ani stempla urzędu pocztowego; z wypisanym za to starannie imieniem i nazwiskiem Marion.
List był enigmatyczny.
„Kto kogo zdradził pierwszy, Marion? Wesley ciebie, czy ty Wesley’a?”
Było to w środę.
W czwartek umarł Aidan Cusack.
Tego samego dnia wieczorem za Wesley’em Ashtonem zamknęły się z trzaskiem drzwi aresztu policyjnego.
CZĘŚĆ JEDENASTA
Malinowa herbata
1
Jak na kobietę, która za niespełna siedem minut ma zostać wdową, Vanessa Cusack wyglądała mało atrakcyjnie.
Ktoś może powiedzieć, że nie ma żadnych sztywnych reguł ani schematu, jak powinna wyglądać kobieta, która za kilka chwil (Siedem minut to czas, który nie pozwala nawet nabrać pewności, czy zdołamy ugotować jajko na twardo, na pewno też w ciągu siedmiu minut nikomu nie wyschną skarpetki) straci kogoś bliskiego. Rzeczywiście.
W niczym nie zmieniało to jednak faktu, że Vanessa wyglądała naprawdę źle.
Z zaczerwienionymi spojówkami, opuchniętym nosem i niedbałą fryzurą, leżała na kanapie, opatulona w gruby pled, okrywający ją od czubka nosa do pięt. Na niewielkim stoliku, w zasięgu jej ręki, stał kubek malinowej herbaty, cztery opakowania chusteczek higienicznych (Aromatyzowanych olejkiem eterycznym) i pudełko
z lekami. Leżał tam również termometr, którego słupek pokazywał niedowiarkom, że gorączkuje.
Ostatni pomiar wskazał trzydzieści dziewięć stopni.
Zaniedbane przeziębienie przeszło w zaawansowane zapalenie gardła i zatok.
Wstrząsały nią dreszcze.
Mimo upalnego dnia czuła się jak w wannie z lodem. Ropny katar utrudniał oddychanie.
Weź małego na dwór. Nie chcę, żeby załapał to ode mnie.
Od samego rana Aidan był tatą, mamą, niańką, pielęgniarką, kucharzem i mechanikiem. Wszystko w jednym. Natłok zajęć, a także stan żony nie wróżyły mu najlepiej.
Według jego delikatnych szacunków nie skończy się to na pewno dzisiaj, zapewne też i nie jutro.
Może pojutrze?
Oby.
Czy jest jakaś sztywna reguła, że ostatni dzień życia musi polegać głównie na biernym wyczekiwaniu tego, co ma nadejść?
Aha! Vanessa przypomniała sobie, gdy już wychodził z małym na rękach. Postaraj się być dla niego miły. Próbuje wyciągnąć do ciebie dłoń. Przyjaźniliście się od zawsze. Nie pozwól, by coś zepsuło tę przyjaźń.
Przyjaźniliśmy się poprawił ją trochę zbyt gwałtownie. Chce pogadać, niech gada. Zwisa mi to serdecznie.
Może będzie po prostu próbował coś ci wyjaśnić wydmuchała głośno nos w chusteczkę i przez chwilę kręciła ze wstrętem głową. Jezu! Ależ robię się chora.
Będzie mi chciał wmówić, że to nie on podpalił warsztat.
A jeżeli rzeczywiście to nie on?
Odciski palców na zbiorniku z benzyną należą, bez wątpienia, do niego. Nikt tego więcej nie dotykał. Potwierdziła to policyjna ekspertyza. Czego oczekujesz? Mam trzymać go za rękę i płakać razem z nim? Nasz dorobek diabli wzięli. Ubezpieczenie nie wypłaci nam nawet centa.
Pod warunkiem, że udowodnią podpalenie. Pamiętaj, że do tego jeszcze bardzo daleko.
Ja nie muszę nikomu niczego udowadniać. Wiem, że to Wes.
Wyszedł z pokoju.
Pięć minut życia.
Równo.
Prawie co do sekundy.
2
Wózek uwierał go pod łopatką, ale wolał to niż leżenie plecami na gołym cemencie. Podwyższenie kółek i platformy powodowało, że podwozie miał kilka centymetrów nad twarzą. To również szło wytrzymać. Na całe szczęście nigdy nie miał klaustrofobicznych zapaści. W każdej, nawet najciaśniejszej dziurze, czuł się prawie tak, jak na szczycie Mount Everest.
Odkręcił śruby mocujące wlot tłumika i spróbował wysunąć go z zaczepów.
Gumowe podpory wcale mu w tym nie zamierzały pomóc.
Korozja, brud i temperatura spowodowały, że czop wlotu ani drgnął.
Zupełnie jak przyspawany.
Po omacku odszukał w teczce narzędziowej młotek i odchylając głowę w bok, uderzył silnie w spaw złączenia.
Tors i bok twarzy pokryła mu natychmiast lawina rdzy i zasklepionego błota.
Uderzył ponownie i z satysfakcją dostrzegł, że w monolicie spawu pojawiła się rysa.
Babach! trzyletni Kevin bawił się na trawie plastykową koparką, którą dostał od dziadków na urodziny.
Walił w nią lewą ręką, aż dudniło. Miał wyraźne zadatki na mańkuta.
Tym razem skorodowany tłumik dał się ruszyć.
Nie wyszedł całkowicie z mocowań, ale postęp był wyraźny.
Kątem oka zarejestrował jakiś ruch za prawym kołem.
Wyraźnie słyszał tarcie czyichś butów o beton.
To ty, Wes? Poczekaj, już kończę…
Napiął mocniej mięśnie i pociągnął.
Dobra, mam cię!…
Trzymając śmierdzący tłumik tuż nad sobą poszukał piętami oparcia i spróbował wycofać wózek. Wciąż jednak tkwił w tym samym miejscu.
Może coś podlazło pod któreś z kół? Cholera, uświnię się tym na cacy!
Wes, pociągnij mnie za nogi. Chyba utknąłem.
Babach! z bardzo daleka posłyszał radosny kwik Kevina, a potem ujrzał, jak masa metalu nad nim spada mu na twarz.
Nie miał nawet czasu, by krzyknąć.
CZĘŚĆ DWUNASTA
Cień Zakola
1
W ciągu tygodnia, który mijał, większą część każdego dnia Wesley spędzał bądź to na commonie, bądź też przy drzewach obrastających ulice Cedarville.
Drzewa, które kiedyś traktował jak coś co było, jest i będzie, nagle zaczęły stanowić pomost łączący go ze światem; pomost, dzięki któremu wciąż się trzymał.
Rozmawiał z nimi, przycinał gałęzie, dotykał czule kory.
Właśnie tam nachodziły na niego wspomnienia.
Ciotka Berry ze szklanką kwaskowatego napoju: „Proszę, Wes. Indian lemonade. Wypij to do dna, a do wieczora nie poczujesz pragnienia”.
Dotykał więc gałęzi sumaka octowca, o którym Niemcy mówili gardłowo Essigbaum i wracał w krainę dzieciństwa.
Dotykał ambrowca „sweet – gum”, cierpliwie wygładzał igły cisów, świerków i smukłych jodeł, przekradał się przez chaszcze jeżyn, głogów i pęcherznic; liczył kwiaty na kanadyjskich świdośliwach i oczyma wyobraźni smakował już ich słodkie, soczyste owoce.
Codziennie stał pod rozłożystym platanem za stacją paliw zastanawiając się, dokąd właściwie zdąża, dlaczego zamiast siedzieć przy łóżku Barclay’a, włóczy się zroszonymi trawnikami, zadzierając wysoko głowę, by dojrzeć wśród listowia jakiegoś ptaka lub płochliwą wiewiórkę.
Widział świat zieleni, splątanych gałęzi i świeżych pąków; zaczynał w nim także dostrzegać i siebie.
Na Zakolu przy czarnym orzechu był tylko raz.
Wykarczował nieregularny okrąg wokół jego ogromnego pnia i resztę czasu do wieczora leżał w cieniu zmartwychwstałego giganta.
Stała się rzecz, w jego mniemaniu, fascynująca i niepojęta.
Nigdy nie dałby temu wiary. Przypadkowo jednak uczestniczył w procesie, którego pojęcie lub przynajmniej zaakceptowanie, obudziło w nim najgłębsze pokłady percepcji.
Nie uległ omamom; widział martwe drzewo, które teraz tętni sokami i życiem.
Właśnie tam, pod czarnym pniem orzecha, zaczął odczytywać ZNAKI.
Początek był normalny, pozornie bez znaczenia; ot, stroskany o los swojego syna ojciec w przypływie melancholii (A może poczucia winy) sięga po jego zdjęcie. Barclay stoi wyprostowany przy armacie, dwaj jego koledzy uśmiechają się podobnie.
W tle dużo zieleni, fragment żołnierza w kepi, któremu jakiś złośliwy ptak poplamił przód munduru, dziura w niebie, w miejscu, gdzie rósł kiedyś powalony przez wielki lód, japoński cis. Słońce. Cienie. Po prostu ładny dzień na robienie ładnych zdjęć.
Dostrzegł tam jednak coś, czego wcale nie powinno tam być. Początkowo myślał, że to tylko taki sposób patrzenia, że sam dodaje sobie fragment, którego nie ma.
Widzisz to, co chcesz widzieć.
Cień jednak wciąż tam był.
Rozciągał się po kamieniach obelisku, łagodnie opadał na lewą nogę Barclay’a i toczył się dalej; urwany dopiero metr za armatą.
Cień drzewa, które dawno już nie rosło w tym miejscu.
Cień powalonego przez wielki lód cisa, z wyciętymi na korze pnia cyframi.
Zanim sięgnął do plecaka po różową kartkę ze swoimi zapiskami, cyfry ułożyły mu się same.
Pamiętał je, choć nigdy o to nie zabiegał.
3768230 wyrecytował na głos i w tym samym momencie odczytał kolejny ZNAK.
Bordowa Honda w stodole starej Valerie Rookene.
Tablica rejestracyjna auta ukrytego pod płachtą brezentu.
Był pewien, że chodziło o taki sam układ cyfr.
Dlaczego ktoś na drzewie wycina numer rejestracyjny jakiegoś samochodu?…
Kolejny ZNAK!
BARC.
Czyż to właśnie nie wtedy, gdy stał w rozwidleniu konarów, patrząc na niego w osłupieniu, jego syn zjeżdżał bez hamulców z wierzchołka Wzgórza Długiego Dymu?
Czwartek za czwartkiem, Wes!
Ostatni ZNAK kazał mu unieść się z ziemi i spojrzeć w zamyśleniu na otaczające go drzewa.
Co próbujecie mi powiedzieć?
Że właśnie jutro jest czwartek dokończył za nie. Zły czwartek. Dzień, w którym coś się stanie…
Kolonia gawronów wzbiła się w niebo.
Setki czarnych skrzydeł zmąciły róż zachodu.
W konarach klonów tłukły się kawki; szedł tamtędy wiatr, który płoszył lękliwe ptaki.
Postanowił, że musi z kimś o tym pogadać.
Wybrał Aidana Cusacka.
2
Ustalili, że spotkają się o jedenastej. Rozmowa przez telefon nie kleiła się wyraźnie, ale nie zraziło to Wesley’a.
Musiał się komuś wygadać.
Zbyt wiele rzeczy działo się wokół niego.
Zbyt wiele spośród nich nie był w stanie pojąć.
Wyszedł z domu, zanim wstała Jenni.
Od momentu, gdy wykrzyczała mu swoje uczucia w szpitalnej separatce, zamienili ze sobą dwa, może trzy zdawkowe zdania.
Marion miała swoje problemy zwierzyła mu się, że przypadek Carrol Kehoe odgania klientów tak skutecznie, że pewnie nie pozostanie im nic innego jak unieść dłonie i dać za wygraną „Nie dramatyzuję, Wes”.
W mieście pojawiły się nawet ulotki ostrzegające gospodynie domowe przed usługami „Bryzy”.
Delikatne śledztwo przeprowadzone w tej sprawie przez Sidney’a Coburna nie było w stanie ustalić, czy Kehoe maczała w tym palce.
Ulotki powielono na zwykłej drukarce atramentowej i w opinii Coburna mógł to zrobić dosłownie każdy. „Dzisiaj nawet rezolutny pięciolatek jest w stanie wydrukować plik takich rzeczy”. „Sugeruje pan, że nasza pralnia nie przypadła do gustu jakiemuś rezolutnemu dzieciakowi, który lubi chodzić w poplamionych spodniach? Lubi to tak bardzo, że w sobie tylko znany sposób wkłada do węży doprowadzających wodę w naszych pralkach tabletki barwiące i rozpoczyna kampanię wymierzoną przeciwko nam? Taki mały hydraulik, informatyk i ekologiczny aktywista w jednej osobie?”. „Nie sugeruję niczego, pani Ashton. Zastanawiam się tylko, jak można rozwiesić w widocznych miejscach miasta ponad trzydzieści kartek formatu A4 i nie być przy tym przez nikogo zauważonym”. „A więc zastanawiamy się dokładnie nad tym samym, szeryfie. Ciekawe, czy i z żoną osiąga pan równie zgodny konsensus, gdy przyjdzie pora decydowania, co zjecie na kolację?”.
Wyglądało na to, że każde z ich czwórki miało swoje problemy. Marion z funkcjonowaniem Loundronette, Barclay z nogą, Jenni z ojcem, a Wesley z prawem i samym sobą.
I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno stanowili szczęśliwą, zgraną i doskonale dającą sobie radę, rodzinę; pomyśleć, że wcale nie tak dawno Wesley Ashton nie dostrzegał problemów swoich dzieci i nie widział żadnych ZNAKÓW.
Całkiem niedawno.
Prawie jak wczoraj.
3
Skręcił na podjazd Cusacka. Był spietrany. Chryste, szedł do faceta, z którym omawiał szczegóły swojej pierwszej randki i każdy mięsień jego ciała drżał z przejęcia!…
Nazywała się Mary Clarck. „Dupa Mary” – jak mówiła o niej cała szkoła. Lecieli na nią wszyscy, począwszy od dzieciaków, którym zaczynały dopiero kiełkować włosy pod pachami i w pachwinach, a skończywszy na nauczycielu biologii, który na jej widok dostawał ślinotoku.
„Dupa Mary” obecna była w erotycznych snach każdego, kto miał to coś między nogami i kto usiłował zobaczyć, jak to działa.
Pewnego dnia po zajęciach z rękodzieła (Haftował herb stanu Wisconsin; motto: Naprzód, pseudonim: Stan borsuków) podeszła do niego, lubieżnie kołysząc się w biodrach i powiedziała: „Grają Imperium na polach Sattona. Jeżeli chcesz, możemy tam pojechać moim gratem?”, „Pewnie. Czemu nie?” wybąkał, choć nie zdając sobie nawet z tego sprawy, Mary Clarck właśnie w tym momencie upokorzyła go po raz pierwszy. Z ich dwojga tylko ona posiadała prawo jazdy i samochód (Starego plymoutha z nawalającymi kierunkowskazami i urwanym tłumikiem).
Podawała mu siebie na złotej tacy.
Tuż po zniknięciu pierwszych napisów wepchnęła mu język między zęby, tak, że nieomal się nim nie udławił.
Przegryzła mu chyba nawet wargę, ale zauważył to dopiero w domu przed lustrem.
Po kwadransie mieszania śliny rozerwała opakowanie malinowego condoma.
Upokorzenie numer dwa – nie zapytała nawet, czy ma swojego. Zrobili to tak, jak trzeba, od początku do końca. Na skrzypiącym lekko siedzeniu kierowcy, w migotliwych pobłyskach świateł ekranu.
Gdzie znikły te objazdowe kina, z wielkimi ekranami i pop-cornem sprzedawanym tuż przy wjeździe?
Jeszcze tej samej nocy Aidan Cusack wiedział, że Mary Clarck zaliczyła kolejnego gościa. Zaliczyła, bo Wesley nigdy nie miał wątpliwości, kto kogo wydupczył na przednim siedzeniu starego plymoutha, z oderwanym tłumikiem i szwankującymi kierunkowskazami.
Właśnie to bolało go bardziej niż brak prawa jazdy, własnego samochodu i opakowania pachnących malinami condomów.
I powiedział to tylko jednemu gościowi na świecie.
Powiedział to tej samej nocy, kiedy „Dupa Mary” dostrzegła w nim i okaleczyła mężczyznę.
Chwycił plecak z polaroidem i plikiem zdjęć w lewą rękę, przeszedł szybko przez podjazd i bez nerwowego dreptania pod drzwiami, nacisnął przycisk dzwonka.
Zdawało mu się, że słyszy głos ze środka, więc uchylił nieco drzwi.
To ty, Wesley? spytała przez nos Vanessa.
Jest Aidan? Dzwoniłem do niego wczoraj.
Poszukaj go w garażu z tyłu domu. Wziął ze sobą małego. Mówił coś o naprawie tłumika w samochodzie wyszła do niego z kocem narzuconym na ramiona.
Nie trzeba było kończyć medycyny, by dostrzec na jej twarzy rumieniec gorączki.
Grypa? domyślił się, przymykając nieco drzwi.
Raczej angina. W gardle mam ogień. A do tego ten katar. Mam wrażenie, że niedługo wydmucham z siebie wnętrzności.
Wracaj do łóżka. Chyba wiem, gdzie jest wasz garaż posłał jej niezbyt udaną imitację uśmiechu.
Wes?
Tak? stał jedną nogą na zewnątrz i patrzył na nią mrużąc lekko oczy.
Aidanowi jeszcze nie przeszło. Wolę, żebyś to wiedział, zanim staniecie naprzeciwko siebie. Może za wcześnie jeszcze na tę rozmowę? rozumiał, co próbowała mu powiedzieć.
Nie przyszedłem rozmawiać z nim o warsztacie, jeżeli o to ci chodzi. Przynajmniej nie w sensie dosłownym. Wkoło mnie ostatnio wydarzyła się masa dziwnych rzeczy. Zanim zwariuję, muszę
o tym z kimś pogadać.
Jesteś pewien, że tym kimś powinien być właśnie Aidan?
Nie znam nikogo innego, kto byłby w tym lepszy od twojego męża.
Może kiedyś rzeczywiście tak było westchnęła. Masz rację. Ostatnio wydarzyła się masa dziwnych rzeczy. I to nie tylko u ciebie. Aidan odebrał to jak osobistą klęską. Rozumiesz – takie wielkie łubudu, gdy wszystko co ważne wali ci się pod nogi. Boję się o niego.
Niepotrzebnie. Aidan to twarda sztuka powiedział to tak szczerze, że sam się przestraszył tego, co mówi.
Iluż to twardych ludzi w sytuacjach o wiele banalniejszych strzelało sobie w łeb?
Słyszałam o Barclay’u szybko zmieniła temat. Co z nim?
Otwarte złamanie. Lekarze zapewniają jednak, że po rehabilitacji wszystko powinno być tak, jak przedtem.
„Nic nie będzie tak, jak przedtem poprawił się natychmiast. W nodze Barclay’a tkwi kupa metalu, moja córka patrzy na mnie jak na dzieciobójcę, wspólnik i przynajmniej trzy czwarte miasta widzi we mnie potencjalnego podpalacza; myślę o rzeczach, o których nie powinienem teraz myśleć. Nie, moja droga, nic już nie będzie tak jak kiedyś”.
Powiedz Marion, że te ulotki to nie fair. To twór kogoś chorego z zazdrości stwierdziła z pasją, aż pociekło jej z nosa.
Schowała szybko twarz w chusteczce i przepraszająco pokręciła głową.
Katar w środku lata. Czyż może być coś równie absurdalnego?
„Absurdalny jest ogólny wizerunek świata. Schemat czarne – białe, dobre – złe. Tak, jak prawie wszystko stworzone przez człowieka, kolory i pojęcia pośrednie traktuje się z przymrużeniem oka lub w ogóle ignoruje. Twój katar jest prawdziwy, realny i krępujący. Absurdalnym jest doszukiwanie się w nim jakichś głębszych sentencji i prawd życiowych. Zwykło się mówić, że leczony trwa tydzień, a nieleczony siedem dni. Statystycznie najczęstsza choroba ludzkości. Kolejny absurd. Nasz świat wypełniony jest po brzegi czczą gadaniną”.
Przepraszam, że wyciągnąłem cię z łóżka. Wracaj, zanim cię przewieje.
Trzymaj się, Wes powiedziała z nutą ciepła, którą zawsze roztaczała wokół siebie.
Spokojna, dobroduszna Vanessa. Kobieta, która wie, jak kochać świat.
Zszedł z werandy.
Minął równo przystrzyżony trawnik i skierował się za dom.
Zieleń wokół posesji Cusacków sprawiała wrażenie zadbanej, wetkniętej w krajobraz dokładnie tam, gdzie trzeba.
Nic z przypadkowości.
Czuło się w tym pracowitą dłoń Vanessy.
Kobieta, która porządkuje chaos świata. Zakatarzona harmonia i ład.
Uśmiechnął się do własnych myśli.
Kolorujesz, Wes. Zaczynasz popadać w przesadę. Czyżby zwykły katar mógł spowodować, że przypisujesz jej wszystko co najlepsze? Ideały, które mijamy na ulicy; przechodzimy obok nich, nie zwracając nawet uwagi. Ideały, które nie mają zgrabnych nóg i sterczących piersi.
Nie próbował tego rozbijać na fragmenty.
Co więcej; wiedział, że nigdy się do tego nie zabierze.
Cześć, Kev.
Rzucił okiem na otwartą bramę warsztatu i zwolnił nieco kroku. Podszedł do małego na trawę.
Wyciągnął rękę, ale Kevin zignorował go, zajęty przewracaniem i stawianiem koparki.
Co robisz?
Babach! pokazał i pisnął z radości, gdy koparka wykonała karkołomny przewrót na dach.
Rozumiem. Masz pijanego kierowcę lub niesprawne hamulce. Tatuś jest w środku?
Babach! powtórzył Kevin.
Na raka podszedł do koparki i pchnął auto dłonią.
Ramię koparki nosiło ślad pęknięcia.
„Jeszcze pół godziny takiej zabawy, a zostanie ci trochę plastyku i wspomnienie po pięknej zabawce” pomyślał bez żadnych konkretnych uczuć.
Tak naprawdę los koparki był mu zupełnie obojętny.
Odruchowo szukał śladów obecności Aidana.
Zostawił dzieciaka pastwiącego się nad zabawką i wszedł w alejkę, (O ile trochę szarego żwiru, który chrzęścił mu nieprzyjemnie pod stopami można było nazwać alejką), która omijała
łukiem krzewiący się bujnie przy ścianie bluszcz i prowadziła wprost na podjazd garażu.
Grało radio, rytmiczny dźwięk obijał się o otwartą w górę metalową bramę.
Aidan? czuł, że powinien powiedzieć coś jeszcze, lecz Wesley nie potrafił odnaleźć dobrych słów.
Słów, które byłyby w stanie naprawić coś między nimi, przywołać stare dobre czasy.
Nie wiadomo kiedy poczuł się jak intruz, wpieprzający się komuś w życie ze swoimi problemami.
Dlaczego to zawsze jemu należało się pocieszenie? Parszywy układ; starasz się zachować twarz, choć tak naprawdę nie masz już twarzy. Liżesz po rękach każdego napotkanego człowieka.
Czy koniecznie musisz zatruć go swoim jadem?
Tego nie wiedział.
Stał z opuszczonymi rękami w otwartej bramie garażu, otoczony muzyką i czymś jeszcze, czego tak naprawdę nie dostrzegł, ale co wyczuł instynktownie.
Aidan? powtórzył.
Aidan Cusack tam był.
Nogi miał wyprostowane w kolanach, palce u stóp wyciągał, jakby o coś prosił lub coś wskazywał.
Jego krew tworzyła na betonie nieregularny wzór.
Wesley musiał jej dotknąć dłonią, by uwierzyć, że to naprawdę krew.
Coś innego kazało mu zaklinować zęby podnośnika i unieść ciężar auta.
Pot płynął mu po karku, zlepiając koszulę na plecach. Muzyka przebrzmiała i zachrypnięty lekko głos spikera zajął się przedstawianiem kolejnego wykonawcy.
Właśnie wtedy wstał. Zły sen trwał. Koszmar nie opuszczał go nawet na krok.
Dlaczego Aidan?… Dlaczego właśnie on i dlaczego właśnie teraz?…
Właśnie te pytania miał wpisane w usta i wzrok, gdy mijał uśmiechniętego chłopca i szedł wśród chrzęstu żwiru na sztywnych nogach.
Biec zaczął dopiero przy zjeździe na ulicę. Biegł coraz szybciej i szybciej. Przed siebie.
Byle dalej.
4
Około drugiej po południu na niebie pojawiły się ciężkie chmury, wiatr przybrał na sile i w powietrzu czuć było zbliżający się deszcz.
Początkowo Wesley nie zwracał na to absolutnie uwagi.
Na przemian biegł i szedł, zlany potem, z trudem odnajdując oddech.
Kierował się w bliżej nieokreślonym kierunku, bez żadnego planu ani potrzeby. Chciał być jak najdalej od garażu, z martwym, jak rozduszony kot, Aidanem Cusackiem. Potrzebował samotności, by wszystko raz jeszcze przemyśleć.
Szedł więc i biegł, a potem znów szedł, coraz bardziej zmęczony i przerażony.
Bezwiednie kierował się w stronę Zakola.
Bezludzie i głusza działały na niego jak miękka poducha.
Jednak gromadzące się na południu chmury powodowały, że niebo powoli, choć systematycznie, zaciągało się granatem i fioletem.
Gdy wreszcie spojrzał na nie, pokrywały już nieomal trzy czwarte błękitu. Szukał w nich śladów, że całkiem niedaleko od Cedarville zaczęła się już ulewa.
Chmury postępowały, ale wciąż jeszcze nie pachniało nawet deszczem.
Dotarł w pobliże młyna.
Sama jego obecność w tym miejscu spowodowała, że kolonia krukowatych odezwała się gardłowo w konarach drzew.
Kilkanaście ptaków poderwało się z gniazd.
Krążyły nisko nad wierzchołkami, wpisując w ciszę szum lotek i posępne krakanie.
Nagle w te odgłosy wdarło się gardłowe rab, rab czarnego kruka. Wesley nie od razu zrozumiał co to takiego. Skulił się nawet, gotów rzucić się w gęstwinę krzaków.
Kruk stał z lekko rozpostartymi skrzydłami na konarze, złamanego tuż przy wierzchołku jesionu.
Powtórzył swoje rab, rab i gapił się na Wesley’a czarnymi jak paciorki ślepiami.
Zupełnie jak głodny psiak pomyślał Wesley. Cholerny psiak sąsiadów, którzy wyjechali na wczasy i wsypali mu do miski za mało karmy…
Patrzył na siedzącego ptaka.
Widział go poprzez mgiełkę łez najpierw podwójnie, potem obraz odkształcił się jeszcze bardziej, tak że nie potrafił nawet zliczyć odbić kruka.
Dlaczego tak się boi?
Zobaczył Aidana Cusacka spłaszczonego uwalającym mu się na twarz podwoziem samochodu i nazwał to po swojemu: ktoś musiał maczać w tym palce.
A może to dzieciak zruszył dźwignię podnośnika?
Odsunął to od siebie równie szybko, jak pomyślał.
Korba wymagała skontrowania, by poluzować trzpień w zębatce. Trzyletni gówniarz może o tym tylko pomarzyć.
Morderstwo, pomyślał. Bez wątpienia doszło tam do morderstwa. Aidan był zbyt ostrożny w tego typu sprawach. Nigdy by nie wlazł pod spód, gdyby najpierw nie sprawdził tego parę razy.
Strach nie ustępował.
Próbował mocno zaciskać zęby i napinać mięśnie krtani, ale na niewiele to się zdało. Bał się, był otoczony strachem jak mucha pajęczyną.
Kucnął na ziemi i schował twarz w dłoniach.
Wkoło niego pachniało skopaną ziemią i zielskiem.
I korą.
Wiszące nad nim drzewa wydawały intensywną, cierpką woń.
Kiedy ostatni raz tak się bał?
Wcale nie tak dawno. Strach zdawał się na stale gościć w jego życiu, odkąd zaczęła się ta historia z silnikami dla Torna. Czy to możliwe, żeby ktoś maczał w tym paluchy? A czegóż by nie, frajerze?!…
Odchylił się w tył, omal się przy tym nie przewracając i machnął ręką, by odgonić kruka.
Ptaszysko gapiło się na niego bez najmniejszej oznaki strachu. Kawki i gawrony za to rozwrzeszczały się na dobre.
Długi cień czarnego orzecha układał się na skopanej ziemi niczym ułożona płachta.
Widzisz to, co chcesz widzieć upomniał się, zadzierając głowę.
Widział jednak odrosty układające się w sylwetki dwóch ludzkich postaci; widział je jak na dłoni, parę metrów przed sobą. Pień czarnego orzecha miał w sobie zapisany wyraźny obraz, który nawet przez mgiełkę łez Wesley odczytywał tak, jak trzeba.
Na klęczkach przebył warstwę skopanej ziemi i dotknął pnia palcami.
Niebo nad nim przeniosło suchy trzask wyładowania atmosferycznego.
Powietrze przepełniła woń trawy i wilgoci.
Odruchowo sięgnął po chlebak.
Spadły pierwsze krople zimnego deszczu.
Tym razem jego strach był jeszcze większy.
Chlebaka z polaroidem i zdjęciami nie było. Zostawił go…
Chryste, tylko nie to!
Jeżeli tam nie wrócę, będą mieli mnie w garści, pomyślał. Dźwignął się z ziemi, prostując plecy i kark. W chlebaku są rzeczy, które musi komuś pokazać. W chlebaku, który został w garażu Aidana.
Stał wreszcie pod chmurnym niebem.
Drżały mu mięśnie nóg.
W uszach miał szum wiatru i pogłos niedawnego wyładowania.
5
Vanessa Cusack leżała na kanapie z otwartymi oczami i pełnym ropnych glutów nosem. Kevin siedział tuż przy jej udzie. Nie zaszlochał nawet, nie wiedział, co się wokół niego tak naprawdę dzieje. Dom i podjazd były pełne ludzi i to było dla niego najgorsze. Krępował się obcych. Gdy ma się tylko trzy lata, skrępowanie
i wstyd nie mają nic wspólnego z racjonalnością; przychodzą i odchodzą, kiedy im się tylko podoba. Siedział więc tuż przy matce i trzymał na kolanach swoją koparkę z pękniętym ramieniem.
Jesteś pewna, że nie dotykałaś tam niczego? To ważne, Vanessa. Zastanów się dobrze, zanim odpowiesz Arnspiger starał się być delikatny.
Uczono go, że w takich przypadkach osoby, które traciły najbliższych, zwykle odkształcają rzeczywistość. Szok. Szczególnie wtedy, gdy staje się to tak nagle i nieoczekiwanie.
Wydmuchała nos w chusteczkę i pokręciła przecząco głową. Lekka woń kamfory mieszała się z zapachem gorączki. W pokoju było tak duszno, że każdy z tych zapachów przyprawiał szeryfa o zawrót głowy.
Chwyciłam go za stopy i wyciągnęłam wózek. Leżał tam z kompletnie zmiażdżoną twarzą, tak że przez chwilę nabrałam podejrzeń, że to jakiś trik. Bawi się, pomyślałam, po prostu chce mnie nastraszyć… A on, o mój Boże!… On…
A podnośnik, Vanessa? Dotykałaś podnośnika?
Tylko go wyciągnęłam. Niczego nie dotykałam! podniosła głos, a gdy spojrzała mu w oczy, zrozumiał, że musi poprosić Dearborna o pomoc.
Vanessa Cusack docierała do krawędzi. Jeżeli natychmiast nie zaaplikują jej jakichś środków na uspokojenie, to upłynie minuta, najwyżej dwie, jak rozklei się na dobre. Arnspiger nie cierpiał tego bardziej od widoku zmiażdżonych kończyn, krwawiących torsów, czy nawet szczerzących zęby trupów. Żal ludzi chorych na utratę kogoś bliskiego nie dawał się porównać z niczym innym.
Dyskretnie skinął na czekającego z boku lekarza i gestem dał jej znak, że wrócą do tej rozmowy, kiedy będzie naprawdę gotowa. Chciał również podkreślić w ten sposób, jak bardzo jej współczuje, ale raczej nie wyszło mu to najlepiej.
Wyszedł na podjazd. Zaczynało popadywać. Zerwał się wiatr i pierwsza fala grubego deszczu zabębniła o blachę ganku.
W garażu pracowali Couburn z Langley’em, który oddelegowany został z Worcester po śmierci szeryfa Rudolpha i zastępcy Flagga. Langley miał za sobą trzynaście lat pracy w wydziale zabójstw w Worcester i Arnspiger po raz kolejny nabrał podejrzeń, czy jego przeniesienie nie kryło jakichś podtekstów. Słyszał oczywiście
o żonie Langley’a. Walczyła z nowotworem przez dwa długie lata, by w końcu odejść cicho na szpitalnym łóżku. Ale czy?…
Mniejsza o to. Ktoś taki był mu w tej chwili potrzebny jak diabli. Ktoś z trzynastoletnią praktyką doszukiwania się przyczyn śmierci ludzi, których nigdy się nie widziało, a którzy teraz zawalali podłogi lub ulice.
Kłopot Arnspigera polegał na tym, że Aidan Cusack nie był dla niego tylko kolejnym denatem, którego należało dokładnie opisać w raporcie dla przełożonych. Aidan Cusack był realną, namacalnie istniejącą w pamięci szeryfa, osobą. Rozmawiał z nim, czasami wspólnie popijali piwo.
Był. A teraz leży na wózku z twarzą, jak krwista galareta.
Wiesz coś? spytał.
Uczynił to z wielkim wysiłkiem. Zaczynał odczuwać zmęczenie. Źle sypiał ostatnio, a Jean nie należała do kobiet, które przybiegają na każde pierdnięcie męża. Starzeli się albo po prostu byli sobą zmęczeni.
Monotonia Cedarville mogła zwalić z nóg nawet słonia.
Trochę wiem przytaknął poważnie Langley. Niewiele tego, ale raczej stawiam to jako pewniki. Gość umarł przyduszony zawieszeniem. Co do tego, nie mam najmniejszych wątpliwości. Jedyną zagadką stanowi podnośnik. Ktoś go musiał unieść.
Vanessa twierdzi, że wyciągnęła tylko wózek spod samochodu.
Czyli, że musiał zrobić to ktoś inny. Dzieciaka wykluczam. Może w przyszłości zostanie geniuszem, na razie jednak jest tylko normalnym trzylatkiem, który nie jest w stanie zrobić czegoś takiego.
Ashton? zaryzykował Arnspiger.
Skoro pani Cusack twierdzi, że przyszedł tu w konkretnym celu rozmówienia się z jej mężem, to sprawa jest raczej oczywista. Myślę, że ostatecznie potwierdzą to odciski palców. Zapakowałem już wszystko do torby. Jeżeli nikt nie nawali, za parę godzin będziemy to mieli czarno na białym.
Ulewa zadudniła o blachę, aż spojrzeli za odrzwia.
Rozpadało się na dobre. Burza zaczynała przetaczać się nad miastem.
Czegoś tu nie rozumiem powiedział Couburn. Stał z aparatem fotograficznym w obu dłoniach i sceptycznie wydymał wargi. Facet spuszcza na gościa prawie tonę metalu, a następnie bawi się w ratownika. Po co?
Wcale nie musiał tego zrobić specjalnie zasugerował Arnspiger.
Ten typ podnośnika ma to do siebie, że trzeba być naprawdę obeznanym w tego typu klockach, by go opuścić stwierdził Langley. Jeżeli o mnie chodzi, wykluczam przypadek. Ten ktoś, kto majstrował przy podnośniku, wiedział, co robi.
A zatem morderstwo? Arnspiger powiedział to nienaturalnie głośno.
Couburn mruknął coś pod nosem, ale oczy miał poważne.
Burza przetaczała się nad nimi.
Co chwilę szedł głuchy pomruk wyładowania.
Podstawą są odciski palców. Jeżeli będą należały one do Ashtona to… urwał znacząco i pokręcił z niedowierzaniem głową.
W drzwiach garażu stał nie kto inny jak Wesley Ashton.
6
Ostatnie trzydzieści metrów podjazdu przeszedł wolnym krokiem, by choć częściowo uspokoić oddech.
Nadszedł najzwyczajniej w świecie środkiem żwirowej alejki; mokry od stóp do głów, częściowo ogłuszony niedalekim trzaskiem pioruna.
Langley dostrzegł go dopiero, jak stanął w odrzwiach.
Wokół stóp Wesley’a Ashtona zaczynała rozlewać się plama deszczówki.
Jeżeli będą one należały do Wesley’a Ashtona, to będzie znaczyło, że Wesley Ashton zabił z zimną krwią pana Cusacka. Czy właśnie to chciał pan powiedzieć, panie Langley?
Co cię znów sprowadza w to miejsce, Ashton? wtrącił się Arnspiger.
A więc wiecie już, że tu byłem Wesley pokiwał ze zrozumieniem głową. Domyślam się, że ustalenie tego faktu nie zajęło wam zbyt dużo czasu? Wystarczyło pogadać z Vanessą. Czyż nie tak?
Dlaczego wróciłeś? powtórzył spokojnie Arnspiger, dając znak Couburn’owi, by zaprzestał zabawy z kaburą.
Nie jestem mordercą, szeryfie powiedział Ashton.
Czy powiedziałem coś takiego?
Wystarczyła mi chwila w drzwiach, by nabrać pewności, że sznur na moją szyję jest już prawie gotowy. W tej chwili mogę mieć tylko nadzieję, że na lewarku oprócz moich i Aidana odcisków palców technicy znajdą jeszcze linie papilarne kogoś trzeciego. Osoby, która bezpośrednio przyczyniła się do śmierci mojego przyjaciela.
Przyznajesz zatem, że dotykałeś lewarka?
Był to pierwszy odruch, który wykonałem zaraz po wejściu do garażu i dostrzeżeniu, że Aidan tkwi pod spodem. Tylko głupiec zareagowałby inaczej Wesley wzruszył nerwowo ramionami.
Inaczej mówiąc twierdzisz, że gdy tu wszedłeś, konstrukcja samochodu leżała już na Cusacku?
Dokładnie tak, szeryfie. Spod tylnego zderzaka wystawały tylko jego nogi i fragment wózka. Dostrzegłem też krew. Pomyślałem, że gdy uniosę lewarek, będę w stanie go uratować. Na ratunek było już jednak za późno. Odwróciłem się i wybiegłem na zewnątrz. Tyle.
Skoro wiedział pan, że pana kolega nie żyje, dlaczego nie powiadomił pan o tym żony lub nas? Couburn czekał na zadanie tego pytania w skupieniu.
Nie wiem powiedział szczerze Wesley. Myślę, że był to kolejny odruch, nad którym nie potrafiłem zapanować. Nie umiem tego wytłumaczyć dodał po chwili.
Dlaczego więc po kilku, dokładnie po trzech, godzinach pan tu wrócił, panie Ashton? ton głosu Couburn’a stał się irytująco prowokujący. Następny niekontrolowany odruch, czy może raczej coś innego?
Wróciłem po mój chlebak Wesley nie zareagował na zaczepkę.
Dziwił się sobie, że może jeszcze mówić tak spokojnie.
Po ten chlebak? Langley przysłuchiwał się rozmowie nieco z boku.
W przeciwieństwie do Arnspigera i Couburna wyciągnął już rewolwer i wycelował go prosto między oczy Wesley’owi.
W drugiej dłoni trzymał foliowy worek z chlebakiem w środku.
Dokładnie potwierdził Wesley.
Mogę zatem spytać, co w nim jest, panie Ashton?
Polaroid, trochę zdjęć i moje zapiski.
A może zakrwawiony młotek, który posłużył panu, by definitywnie zakończyć sprawę pana wspólnika? Langley nie opuścił ani o centymetr lufy rewolweru.
Ruchem głowy wskazał na jeden z foliowych worków, leżących tuż przy ścianie nośnej.
Nawet z tego miejsca, gdzie stał Wesley, dostrzegł upchnięty tam podnośnik.
Folia drugiego owijała szczelnie podłużny kształt młotka z zakrwawioną główką.
Panie Ashton, proszę stanąć twarzą do ściany! krzyknął, gdy Wesley próbował zrobić krok w kierunku chlebaka. Proszę unieść obie ręce do góry! Jest pan aresztowany!
Twarzą do ściany! pomógł mu Arnspiger. Couburn, dawaj kajdanki!
7
Marion czekała na nich w poczekalni komisariatu.
Wprowadzili go głównym wejściem, z kajdankami na przegubach, widowiskowo eskortując z obu stron.
W mokrym ubraniu, z nienaturalnie bladą twarzą i zmęczeniem wpisanym w łzawiące oczy, musiał sprawiać niekorzystne wrażenie, bo spojrzenia, którymi obdarzali go ludzie wyrażały mieszaninę współczucia i dezaprobaty.
„W takiej mieścinie wieści roznoszą się cholernie szybko” pomyślał, poirytowany lekko faktem, że stał się obiektem zainteresowania. „Z rozkoszą rozwalilibyśmy ci łeb frajerze, gdybyś zrobił choć jeden nierozważny krok.” odczytywał w spojrzeniu podtrzymującego go za ramię Langley’a. „Zrób to, człowieku. Nawet nie wiesz, jakiej frajdy nam to dostarczy…”.
„Wypałuj się, Langley!” wytrzymał jego wzrok, nie próbując zmienić grymasu twarzy.
Postanowił, że będzie obojętny.
Zimny i obojętny. Nie da im tej satysfakcji.
Marion wstała z krzesła.
Uczyniła to z wyraźnym wysiłkiem.
Nie wiedziała dokładnie, co się dzieje, ale na jej twarzy dostrzegł tylko cierpienie i lęk.
Żadnej nagany.
Tylko cierpienie i lęk.
„Nakarmili ją nic nie znaczącymi półsłówkami. Znienawidzi mnie, zanim dowie się wszystkiego”.
Podeszła do niego nienaturalnie sztywno.
Co się dzieje, Wes?
Później, pani Ashton. Proszę pozwolić nam przejść Couburn puścił jego łokieć i lekko dotknął jej ramienia.
Dokąd go zabieracie? nie ustąpiła.
Zawsze była uparta.
Właśnie to utwierdziło Wesley’a w przekonaniu, że wie tyle, co kot napłakał.
Proszę Couburn też obstawał przy swoim.
Aidan nie żyje Wesley postanowił zareagować, zanim będzie za późno. Sądzą, że to ja go zabiłem. Będę potrzebował adwokata, Marion.
Sprowadzał to wszystko na ziemię.
Zaczynał się bronić nie tylko przed nimi, ale i przed samym sobą.
Cofnęła się instynktownie, jakby była zdalnie kierowaną zabawką, w której nagle wyczerpały się baterie albo niedoświadczoną kucharką, z twarzą schlapaną gorącym tłuszczem.
Może kobiety wcale nie dążą do racjonalizacji, tego co je otacza przeszło mu przez myśl. Biorą świat takim, jakim jest. Rajcuje je spokój, cisza i dobry seks. Rysa na pozornej stabilizacji jest punktem, zza którego nie potrafią dostrzec nic więcej poza czubkiem własnego nosa. Dobry seks na dzień dobry i spojrzenie obcego człowieka, gdy świat usuwa ci się spod nóg.
Idąc ramię w ramię z Couburnem i Langley’em nabierał przekonania, że jest kompletnie sam.
8
Leżał w ciemnościach z otwartymi oczami.
Światła z jarzeniówek na korytarzu kończyły się metr przed prętami krat i z jakiegoś powodu dzieliły świat Wesley’a na dwie części; jasność z realnym, dobrym światem i prywatna czerń, w której mógł zagubić się bez reszty.
Nie wiadomo skąd naszła na niego fala wdzięczności dla Arnspigera za to, że nie umieścił go w celi tuż przy wejściu.
Po tamtej stronie panowała cisza; nie, niezupełnie cisza. Słychać było trzask jakiego krzesła i szelest przekładanych kartek papieru. Widocznie szeryf składał sobie to wszystko do kupy.
Chciałby być teraz na zimnej, szorstkiej trawie.
Chciałby leżeć plackiem na ziemi i patrzeć na konary poruszających mu się nad głową drzew.
Ostatnio coraz częściej myślał o drzewach.
Dlaczego więc pozwolił, by wszystko tak się pokręciło?
„Czwartek za czwartkiem, Wes”. Czytał znaki. Odebrał je. Tyle tylko, że nie zrobił kompletnie nic, by temu zaradzić.
Zapachniało mu kawą.
Prawdziwie mocną, po aromacie poznał, że to Maquswell Haus.
Arnspiger siorbnął ostrożnie, rozległ się cichy stuk odstawianego kubka.
Tyle by dał za kubek dobrej, mocnej kawy!…
Zaczął analizować to wszystko od samego początku, układał wydarzenia, a następnie rozrzucał je wokół siebie, by zacząć raz jeszcze – aż dotarł do punktu, który najbardziej mu pasował.
Pomyślał, że do przywołania Arnspigera brakuje mu tylko paru sekund.
Usiadł na pryczy.
Rozpiął spodnie i poruszył stopami, balansując nimi jak podczas zabawy na huśtawce.
W powietrzu czuć było wilgoć dawno przebrzmiałej burzy.
Zapach kawy irytował go i pobudzał.
Gdyby zebrało mi się teraz na płacz zawsze, mogę udać, że odlewam się do kibla, pomyślał. Mają młotek, co oznacza, że stało się coś jeszcze.
Młotek z okrwawioną główką.
Nawet nie musiał prosić, by podali mu go do ręki, żeby rozpoznać, czyją jest własnością. Jeszcze tydzień temu leżał sobie na półce w szopie Valerie Rookene. Zostawił go w widlastym rozwidleniu konarów, tuż przy puszce „Tre – Hold” i kilku gwoździach, którymi zamierzał przybić pędy wiązania.
Jeżeli teraz młotek znajdował się w plastykowym worku, a na jego główce widniały ślady krwi, przyczyna mogła być tylko jedna. Valerie Rookene nie żyje. Ten, kto poluzował podnośnik Aidana, zatłukł nim staruszkę.
Zatłukł ją, ponieważ wiedział, że ja wiem.
Że jestem coraz bliżej.
Z podniecenia aż zaschło mu w ustach.
Valerie Rookene zginęła przez jego głupotę.
Powinien to przewidzieć. Powinien odczytać Znaki.
Doszedł do jej domu tuż przed dziewiątą. Siedziała na schodach w cieniu świeżo odnowionego ganku i piła mrożoną herbatę.
Kundel przywarował tuż obok niej i tylko szczerzył kły, gdy podchodził, by uścisnąć jej dłoń. Pewnie teraz też nie żyje. Zdechł z rozwaloną czaszką, gdy próbował bronić swojej właścicielki.
A może zaskoczono ich we śnie, nie pozostawiając żadnej szansy na obronę?
Dlaczego tego nie przewidział?
Gdyby wszystko dało się przewidzieć, nie siedziałbyś teraz na tym cuchnącym szczynami i męskim nasieniem materacu. Gdyby wszystko ułożyło się tak, jak chciałeś, noga twojego chłopaka nie byłaby naszpikowana metalem, córka patrzyłaby na ciebie z podziwem, a żona namydlałaby ciało wonnymi olejkami przed wejściem do sypialni, by pobaraszkować, jak prawdziwa kobieta z prawdziwym mężczyzną.
Daj sobie luz, facet!
Mimo wszystko nie czuł się z tym dobrze.
Valerie spojrzała na niego z uśmiechem.
Wiedziałam, że pojawisz się tu wcześniej czy później.
Kundel ponownie obnażył kły i ułożył łeb wygodniej na jej kolanach. Wyglądali jak para dobrych kumpli.
Muszę coś sprawdzić, pani Rookene powiedział może zbyt szybko, by uszło to jej uwadze.
Brzmi to cholernie poważnie, Wes. Usiądź. Napijesz się ze mną mrożonej herbaty?
Chodzi mi o samochód, który stoi w pani stodole.
Tak, Wes?
Mówiła pani, że stoi tutaj od jakiegoś czasu. Trzy miesiące, o ile dobrze pamiętam.
Dokładnie od połowy lutego. Sprawdziłam to po twojej ostatniej wizycie. Z moją pamięcią jest już nie tak jak dawnej, więc wpadłam na pomysł, by zapisywać sobie różne rzeczy, które później mogą okazać się przydatne wyjaśniła z lekkim zażenowaniem. Ten młody człowiek zjawił się tutaj 17 lutego po południu.
Jak wyglądał? Może go pani opisać. Chociaż w ogólnym przybliżeniu zastrzegł widząc, że przygląda mu się jeszcze uważniej, niż przed minutą.
To dla ciebie ważne, Wes? Mam rację?
Nie wiem. Mam nadzieję, że tak.
Była szarówka zmrużyła lekko oczy, zupełnie jakby próbowała cofnąć czas i wyłuskać coś z przeszłości. Wysoki, raczej szczupły. Chyba blondyn. Miał jasny zarost na policzkach i brodzie. Ubrany przyzwoicie. Znasz te lutowe popołudnia. Wszystkie kształty zlewają się w jedną szarą masę…
Ktoś go doholował czy dojechał tu o własnych siłach? spróbował z innej strony.
Usłyszałam ujadanie Co Co. Gdy wyjrzałam przez okno, już tu stał wskazała na przestrzeń przed gankiem. Psina o mało co nie oderwała mu nogawki spodni, zanim wygrzebałam się na dwór. Nikt go nie odholował powiedziała pewnym tonem. Gdy wjeżdżał do stodoły, musiał kilkakrotnie uruchamiać silnik. Gasł mu, gdy tylko próbował ruszyć. Nie wiem, jak udało mu się pokonać wjazd na farmę, ale jestem przekonana, że nikt mu w tym nie pomagał.
Czy mogę zobaczyć ten samochód, pani Rookene? spytał bez ogródek.
Przyglądała mu się jak ściągał brezent i oglądał Hondę z każdej strony.
Wszystkie drzwi i bagażnik były zamknięte.
W kącie stodoły znalazł kawałek drewnianego drąga, który kiedyś służył zapewne do mieszania pasz.
Wybił nim boczną szybę i otworzył drzwi od kierowcy.
Silnik zaskoczył przy pierwszej próbie.
Zdjął nogę z gazu i zostawił go na wolnych obrotach.
Masz w tym jakiś cel, prawda Wes? upewniła się, gdy przeszukiwał wszystkie schowki i kieszenie w aucie.
Znam numer tego samochodu. Ktoś ostrzegał mnie przed nim.
Nie znalazł nic oprócz kilku papierków po miętowej gumie i zmiętą paczkę papierosów w bocznej kieszeni.
Honda mogła należeć dosłownie do każdego.
Okrył ją z powrotem brezentem i zamknął starannie odrzwia stodoły.
Mogę się wyłgać, że wybiłam ją przez nieostrożność, gdy sprzątałam na stryszku Valerie Rookene wzruszyła ramionami, jakby próbowała przekonać o tym samą siebie.
Proszę właśnie tak zrobić powiedział Wesley. Bela słomy spadła przypadkowo na widły, których trzonek trafił w szybę. Brzmi mało przekonywująco, ale ujdzie, gdy dołączy się do tego minę winowajczyni i trochę skruchy w zachowaniu.
Może właściciel tego samochodu nigdy po niego nie wróci? zastanowiła się głośno.
Wróci stwierdził Wesley. Każdy wraca kiedyś po rzeczy, które pragnie ukryć przed innymi.
Zabił Valerie Rookene.
Gdyby nigdy nie dotknął bordowej Hondy, żyłaby, jak dziesiątki innych, samotnych wdów, wspominających z rozrzewnieniem stare czasy i wydeptujących samotne ścieżki na swych umierających farmach.
Zabił ją w chwili, gdy trafił na trop człowieka, który zamieniał jego życie w koszmar.
W ciasnej celi Wesley’owi Ashtonowi zaczynało brakować powietrza.
Nie miał nawet cienia wątpliwości, do kogo należała krew na młotku w jego chlebaku.
Wybacz mi Valerie.
Zasnął nad ranem, z rosnącym wciąż bólem głowy.
CZĘŚĆ TRZYNASTA
Marion
1
O dwudziestej pierwszej, w piątek jedenastego maja, Marion Ashton straciła resztki nadziei, że jej mąż, Wesley opuści celę aresztu w Cedarville i wspólnie zasiądą przy spóźnionej kolacji.
Siedziała na krawędzi łóżka Barclay’a, z przetłuszczonymi włosami, lepką od potu sukienką i nieprzyjemną wonią leków, unoszącą się w powietrzu jak opary niewidocznego dymu. Trzymała go za lewą rękę. Jenni stała przy oknie i oskubywała bezmyślnie z płatków usychający kwiatek w szklanym wazonie.
Godzinę wcześniej, zaraz po opuszczeniu gabinetu szeryfa Arnspigera, przeprowadziła krótką rozmowę ze swoimi rodzicami, którzy obiecali, że przyjadą do Cedarville najszybciej jak to tylko będzie możliwe, czyli w jej ostrożnych szacunkach nie wcześniej niż za dwa, trzy dni.
Po raz kolejny w życiu pożałowała, że Georgia leży tak daleko od Massachusetts.
Ojciec Wesley’a podszedł do sprawy bardziej nerwowo i zapewnił, że pojawi się u nich następnego ranka.
Było jej źle.
Czuła się brudna, splugawiona i pozbawiona większej części swojego ja. Zarzuty wysunięte pod adresem Wesley’a przez biuro szeryfa nie budziły żadnych wątpliwości, że postawiony zostanie mu zarzut morderstwa z premedytacją, a także próby wyłudzenia odszkodowania za spalony warsztat.
Wszystkie dowody przemawiały na niekorzyść jej męża.
Nazajutrz do Cedarville miał przyjechać przedstawiciel prokuratury, od którego decyzji miał zależeć dalszy los oskarżonego. Arnspiger wyjaśnił Marion, że najprawdopodobniej Wesley zostanie przewieziony do więzienia stanowego, gdzie będzie oczekiwał na proces.
Szybki proces.
Typ pokazówki, bo prokurator Amin kandydował do wyborów i zależało mu jak diabli na odpowiednim ubarwieniu własnego wizerunku.
W trakcie rozmowy z rodzicami wspomniała o wynajęciu obrońcy, choć tak naprawdę poczyniła już w tym kierunku odpowiednie kroki.
Gość o nazwisku Griffith mógł puścić z torbami nawet poważnego przedsiębiorcę, ale co najważniejsze, był piekielnie skuteczny. Zwróciła na niego uwagę dzięki Netowi Halbrookowi, który jako jedyny spośród członków lokalnej społeczności uznał, że należy jej się pomoc.
„Jeżeli będzie trzeba, zastawię pralnię i nasz dom” powiedziała rodzicom. „Zastanów się najpierw czy warto” stopował ją delikatnie i taktownie ojciec. „O ile wiem i tak ledwo związujecie koniec z końcem”. „Przecież nie mogę go tak zostawić” argumentowała na swój sposób, przerażona wizją tego, co czeka ją
i dzieci, w przypadku, gdyby jej wysiłki okazały się daremne. „Mamy trochę oszczędności, Marion” szeptała matka. Przyjedziemy do ciebie kochanie, najszybciej jak się tylko da. Głowa do góry! Znam twojego męża. Robisz to, co trzeba, kochanie”.
Wcale jednak nie była tego pewna.
Była kobietą racjonalną.
Mogła wszystko stracić, broniąc mitu bycia dobrą żoną.
Czy była nią na pewno?
Uśmiechnęła się do Barclay’a i wysunęła z jego rączki swoją spoconą dłoń.
Szpitalny zaduch zdawał się przybierać na sile. Zapragnęła nagle wyjść stąd jak najszybciej.
Swędzi mnie pięta, mamo.
Zaraz coś z tym zrobimy przejechała mu delikatnie paznokciami po miękkiej skórze, czując jak opanowuje odruch łaskotek.
Na swoim drobnym ciele miał kilka punktów, które określała jako strefy kontrolowanego dotyku.
Znała je od dzieciństwa, lepiej niż ktokolwiek inny; pięty, obszar tuż pod łopatkami, krawędzie bioder i szyja.
Strefy kontrolowanego dotyku, czyli mówiąc w normalny sposób miejsca, które nie powinny być dotykane przez nikogo innego, niż on sam.
Lepiej?
Jeszcze trochę. Wyżej, tuż pod palcami nakierowywał ją ze wzrokiem utkwionym w jakiś punkt na suficie. Przeżywał męki, ale starał się za wszelką cenę zachować twarz. O właśnie tu! Dzięki, mamo.
Chyba już pójdziemy. Przynieść ci coś jutro? wstała, wygładzając sukienkę.
Na oparciu krzesła pozostał wyraźny ślad jej ramienia.
Czuła pot nawet między włosami.
Przejechałbym parę zakrętów moim porschakiem, ale pewnie lekarze nie zgodzą się na ustawienie tutaj komputera? w głosie miał tyle żalu, że nawet Jenni zrezygnowała z bezmyślnego oskubywania płatków.
Chyba nie. Pociesz się jednak, że to już niedługo. Najdalej za dwa tygodnie wypiszą cię ze szpitala.
Poproś tatę, żeby przyszedł jutro.
Poproszę, ale znasz go. Zawsze ma tyle na głowie.
Pocałowała Barclay’a w gorący policzek i zanim oczy napełniły jej się łzami, skinęła na Jenni, że wychodzą.
Rozpłakała się tuż za drzwiami.
Szła, połykając słone łzy i obiecała sobie, że nigdy tego więcej nie zrobi.
Nigdy nie oszuka swojego syna i nigdy nie zapłacze w obecności innych ludzi.
2
Podniosła słuchawkę po trzecim sygnale.
Szum na linii był metaliczny i nieprzyjemnie piskliwy. Miała wrażenie, że ktoś gwiżdże jej w sam czubek głowy.
Słucham?
Nic tylko szum. Wciąż tak samo drażniący i monotonny.
Cholera!
Cisnęła słuchawkę na widełki i rozrzuciła po plecach mokre włosy.
Trzeci raz podbiegała do aparatu i trzeci raz słyszała tylko to samo.
Głupie żarty albo jakieś uszkodzenie na linii uniemożliwiające połączenie.
Rodzice? Odsunęła od siebie tę myśl równie nerwowo, jak przedtem odkładała słuchawkę. Jedenasta w nocy. Nigdy nie dzwonili po dziewiątej.
Zanim zebrała włosy w nieregularny pęk, telefon znów odezwał się sygnałem.
Marion?
Kto mówi?! warknęła raczej niż spytała.
Jezu!… Kochana, co się z tobą dzieje? Mała sprzeczka z mężem czy czekasz na okres?
Karen dopiero teraz ją poznała. Wybacz, w pierwszej chwili potraktowałam to jak kolejny głuchy telefon. Od kilku minut nie robię nic innego jak tylko biegam do aparatu.
Wielbiciel czy kochanka twojego męża? kobieta po drugiej stronie przewodu zaniosła się piskliwym śmiechem i Marion nie miała już żadnych wątpliwości, z kim rozmawia.
Śmiech Karen Boxlaitner był nie do podrobienia.
Może z aparatem jest coś nie tak, jak trzeba spróbowała bagatelizować, choć przede wszystkim chodziło jej o odzyskanie spokoju.
Nie miała zamiaru obnosić się ze swoimi humorami i problemami. Z Karen Boxlaitner łączyły ją trzy lata życia. Dobrego życia, jeżeli miała być szczera. Życia beztroskiego, pełnego swobody, śmiechu, zabawy i mężczyzn. Wspólne mieszkanie wyszło im obu na dobre. Przy Marion Karen nabrała szacunku do samej siebie,
a w zamian otrzymała od niej ciekawsze spojrzenie na świat. Szczególnie na mężczyzn.
Czego jak czego, ale tych ostatnich poznała tak naprawdę dopiero z opowieści niewyżytej współlokatorki.
Gdy nadszedł Wesley, była już gotowa stawić czoła każdemu ogierowi z tym czymś między nogami.
Gdyby nie Karen Boxlaitner, Marion Ashton nie wiedziałaby nic o życiu.
Nigdy też nie spotkałaby muskularnego blondyna o imieniu Tonny, który nauczył ją, że seks i przyjemność to jedno.
Dziwne powiedziała Karen. Ja połączyłam się bez problemu. Ale, ale… My tu gadu gadu, a impulsy lecą. Mam coś dla ciebie, kochana. Trwało to trochę, ale myślę, że warto było.
Zamieniam się w słuch.
Zanim rzeczywiście to zrobisz, chwyć najpierw za jakąś kartkę i długopis. Nie mam zamiaru pół nocy spędzić przy słuchawce. Zwłaszcza wtedy, gdy wkoło aż gęsto od grzechu i rozpusty.
Poczekaj sekundę Marion bez ociągania sięgnęła do szuflady nocnej szafki i spod warstwy bielizny wyciągnęła swój notes. Długopis jak zawsze był w środku. Już mam. Nadawaj.
Tak jak powiedziałaś Wessermanowie rzeczywiście prowadzili najpierw dość dochodowy interes w Salt Lake City. Chodziło o firmę transportowo – budowlaną. No wiesz, wozy, konie, drewno do budowy. Nie udało mi się ustalić przyczyn, z powodu których Hubert Wasserman postanowił wyemigrować do Cedarville, ale najprawdopodobniej masz rację sugerując, że chodziło o przynależność do Aniołów Śmierci. Trafiłam też na dokumenty sugerujące drobne przekręty w strukturach mormonów. Fakt faktem, Wessermanowie mieli trójkę dzieci.
Dwie córki: Brendę, Hillary i syna – Samuela wtrąciła się Marion. To wiem od dawna, Karen. Szczegóły, szczegóły… Ktoś tu mówił coś o nocnych orgiach.
Dobra. Wessermanowie przybyli do Cedarville w 1887 roku, znikają w roku 1903. Okazuje się jednak, że nie wszyscy. Nijaki Peter Donery, sądzony nota bene w Wirginii za pospolitą kradzież, aby wyłgać się od kary, zeznał, że słyszał o zbiorowym morderstwie, które miało jakoby zostać dokonane na pewnej mormońskiej rodzinie. Właśnie tutaj pojawia się nazwisko Wessermanów z Massachusetts. Trafiłam na to przypadkowo. Jakiś gość zadzwonił do mnie z południowej Nevady. Według jego sugestii nie wszyscy członkowie rodziny zaginęli bez wieści. Z pogromu miała ocaleć czternastoletnia córka Wessermanów, Hillary. Przy pomocy kogoś z miejscowych dziewczyna powróciła do Salt Lake City. Poszłam tym tropem i rzeczywiście opłaciło się to. Hillary Wasserman latem 1928 roku została piątą, a może nawet szóstą, żoną nijakiego Alberta Stone. Fakt faktem, w 1931 roku – dasz wiarę, miała już czterdzieści dwa lata – urodziła córeczkę o imieniu Ann. Na tym nie koniec rewelacji, owa Ann w 1968 urodziła syna o imieniu Alan. W tej chwili staram się ustalić dalsze losy chłopaka, ale rozumiesz sama, że to może potrwać.
Karen Marion czuła jak krew zaczyna żwawiej pulsować jej w skroniach. Czyżbyś próbowała mi powiedzieć, że gdzieś po naszym kraju chodzą ludzie, którzy są spadkobiercami ziemi Wessermanów?
Dokładnie tak, kochana. Dokładnie tak. Dotarcie do wnuczki Huberta Wessermana wydaje się już być kwestią tylko paru dni. Uruchomiłam swoje kontakty i wszystko wskazuje na to, że niebawem dopnę swego. Odnalezienie prawnuka przedstawia już nieco większy problem. Myślę jednak, że po nitce bez problemu trafisz na kłębek. Kiedy mogę się ciebie spodziewać?
Marion zamknęła oczy, przesunęła językiem po spierzchniętych wargach i wypuściła głośno powietrze z płuc.
Rozczaruję cię pewnie, ale w tej chwili jest to zupełnie niemożliwe.
Żartujesz sobie?!… Ja tu wypluwam flaki, by dotrzeć do tajników historii i co słyszę: „w tej chwili jest to zupełnie niemożliwe”. Hallo, Marion?! Czy to na pewno ty?
Przykro mi powtórzyła o wiele ciszej niż zamierzała. Rozczarowanie w głosie Karen było autentyczne. W tej chwili naprawdę nie mogę ruszyć się z miejsca.
Tonny’ego trafi szlag. Już widzę jego minę po drugiej stronie przewodu rozległo się stłumione dłonią przekleństwo.
Tonny nie ma z tym nic wspólnego powiedziała nerwowo.
Pewnie, że nie ma. A dlaczegóż miałby mieć?! Podupczył sobie trochę parę nocy i teraz musi wziąć na wstrzymanie. W każdym pozamałżeńskim związku takie rzeczy należy brać pod uwagę.
Nie zaczepiaj tego, Karen ostrzegła.
Nie ma sprawy. Zadzwonisz, kiedy się namyślisz?
Zadzwonię.
Odłożyła słuchawkę i spojrzała przez całą szerokość pokoju w lustro.
To idiotyczne, ale teraz już stał tam ktoś zupełnie inny.
Patrzyła na swoje myśli.
Marion Ashton znów miała wyrzuty sumienia.
3
Nad ranem nad Cedarville przeszła gwałtowna burza.
Wyładowania atmosferyczne rozświetlały niebo, napełniając powietrze kwaśnym zapachem palonego ługu.
O dziesiątej przyjechał ojciec Wesley’a.
Wypił tylko dwie szklanki czystej wody i poszedł na rozmowę z Arnspigerem i sędzią.
Spędził tam dwie godziny.
Jest załamany. Prosi, żebyś do niego przyszła.
Wyjechał bez pożegnania. Nawet nie zapytał o stan zdrowia Barclay’a.
Marion kończyła wycinać korzenie ostatniego z pięciu połamanych krzaków porzeczek na podjeździe.
Ślady, które znalazła na miękkiej ziemi, wskazywały wyraźnie, że ktoś zrobił to specjalnie.
Zapewne też ten sam ktoś specjalnie zamalował wszystkie twarze Wesley’a na ich rodzinnych fotografiach, a na wystylizowanym na klęczącego człowieka korzeniu wiśni zawiesił uplecioną z włóczki szubienicę.
Jenni przyglądała jej się z uwagą, gdy tuż przed drugą nałożyła błękitną sukienkę na ramiączkach i starannie umalowała oczy i usta.
Telefon zadzwonił tuż przed jej wyjściem.
Jak myślisz, Marion, kto za to wszystko zapłaci?
Za co?
Nie udawaj. To chore miejsce i chorzy ludzie. Zabiorę cię stąd, Marion. Zabiorę cię do Tonny’ego.
Spytaj najpierw czy tego chcę?! krzyknęła odkładając słuchawkę.
Pięć po drugiej ruszyła w stronę aresztu.
CZĘŚĆ CZTERNASTA
Wczoraj, prawie dziś
1
Okratowana furgonetka z więzienia stanowego przyjechała tuż po czwartej.
Oprócz kierowcy Wesley miał odbyć tę podróż w towarzystwie dwóch strażników. Dla zachowania wszelkich form bezpieczeństwa eskorta była uzbrojona, a więzień miał znajdować się w okratowanym pomieszczeniu na boku furgonu.
Odjazd wyznaczono na siedemnastą. Kierowca miał prawo do godzinnego odpoczynku i najprawdopodobniej wcale nie zamierzał rezygnować z tego przywileju.
W momencie, gdy furgonetka parkowała na podjeździe przed biurem szeryfa, Wesley Ashton siedział przy niewielkim stole i patrzył na leżące przed nim przedmioty.
Marion patrzyła na swoje splecione na kolanach dłonie. Oczekiwała, że rozmowa z mężem nabierze charakteru sprzeczki, może otwartych wyrzutów; Wesley milczał jednak uparcie.
W istocie tkwił w dziwnej zawiesinie, która powodowała, że nie potrafił krzyczeć.
Marzył o porządnej porcji wrzasku, ale trwał w głuchej ciszy. Było w tym coś upokarzającego. Ją i jego.
Siedzieli naprzeciwko siebie jak para staruchów po porządnej lewatywie.
Kim jest Tonny? spytał wreszcie.
Teraz już nikim odważyła się spojrzeć na niego, tyle tylko, że w tej chwili Wesley patrzył gdzie indziej.
Gapił się na białą kartkę papieru z wykaligrafowanym starannie: Pakuj walizki, Marion. Zabieram was do Tonny’ego.
Tuż obok niej leżała podobna, o treści: Zawsze o takiej marzyłaś, i jeszcze jedna: Kto kogo zdradził pierwszy, Marion? Wesley ciebie, czy ty Wesley’a?
Spałaś z nim?
Trzy razy przed ślubem i sześć razy po wciąż nie spuszczała wzroku.
Czekała, aż wreszcie spojrzy jej w oczy i dostrzeże w nich to coś, co zmusi go do przekleństwa lub każdej innej reakcji oprócz biernego potakiwania głową.
Kochasz go?
Tu chodzi o coś innego niż miłość.
Seks?
Tak. Jest w tym naprawdę dobry.
Pamiętała, że kiedyś musiała zażyć valium, by nie zrobić tego na kanapie w salonie, inspirując się tylko jego zdjęciem. Było to prawie tak samo upokarzające, jak spowiedź przed mężem, że jest ktoś lepszy w tych rzeczach od niego. Czy naprawdę wierzyła, że zdoła ukryć swoje prawdziwe uczucia przed całym światem?
Wystarczyło jedno muśnięcie ud, by rozłożyła się przed nim i jękiem błagała o więcej.
„Robisz z siebie ofiarę, skarbie. Ofiarę, którą tak naprawdę nigdy nie byłaś. Rajcowało cię pieprzenie na stojąco, leżąco i kucaka. Grzało cię, gdy docierał do końca twojego wnętrza i wypełniał ciepłym nasieniem. Robiłaś to, bo tak chciałaś. Zawsze z pasją, przynajmniej cztery razy w ciągu nocy. Tonny i Wes nie mają z tym nic wspólnego. Pierwszy – bo tylko na to czekał, a drugi – bo nigdy tego nie próbował…”.
Opowiedziała mu o wszystkim.
O pętli na starym korzeniu wiśni, o stratowanych porzeczkach, o kartce, którą znalazła w szufladzie z bielizną, o jego zamazanych czarnym markerem twarzach na wszystkich rodzinnych fotografiach, o telefonach, słowach, ulotkach i barwnikach w przewodach pralek lundronette.
Teraz mówiła mu o Tonny’m.
Nagle została pozbawiona swoich wszystkich tajemnic.
Poczuła się tak źle, że potrzebowała jego krzyku, by wyjść z odrętwienia i znów zacząć żyć.
Zabiorę cię stąd, Marion. Zabiorę cię do Tonny’ego.
Może tak właśnie będzie lepiej.
Może właśnie tego podświadomie oczekuje.
Dostałem go od starego kumpla, który chciał go cisnąć do kubła na śmieci. Ponoć znudził mu się czy coś w tym stylu Wesley mówił o korzeniu. Mówił to, patrząc na blat stołu, z rękami ułożonymi płasko na kartkach zapisanego papieru. Tajemnica jego kształtu leżała nie w kaprysie natury, ale raczej podyktowane to zostało koniecznością. Ktoś ułożył pryzmę cegieł jedna na drugiej. Los chciał, że wiśnia rosła między nimi. Rosła i rosła, szukając słońca. Przebijała się między cegłami, aż wreszcie ktoś inny postanowił rozebrać pryzmę i wydobył wiśnię na świat. Potem wystarczyło ją tylko ściąć, troszeczkę doszlifować kształty, odkorować, nasycić lakierem i w ten oto sposób powstał klęczący człowiek z korzenia wiśni. Był z nami od samego początku. Stał na obudowie kominka i patrzył, jak przechodzimy obok siebie.
Marion patrzyła na dłonie Wesley’a i zastanawiała się, co w jego opowieści jest ważniejsze: korzeń, czy ich życie.
Aż zrozumiała.
Natychmiast jednak odepchnęła od siebie tę myśl.
Skąd on o nas tyle wie, Marion?
Kto?
On. Ten ktoś. Ten, kto namawia cię do pakowania walizek i ucieczki do Tonny’ego. Gość, który wie, o jakich majtkach marzysz, co znaczą dla naszego małżeństwa krzaki porzeczek i korzeń jakiejś pieprzonej wiśni. Facet, który pragnie śmierci naszego syna. Ktoś, kto systematycznie odbiera mi ciebie i wszystko, co ma dla mnie jakieś znaczenie. Człowiek z mojego koszmaru. Bestia o siedmiu cyfrach zamiast twarzy. Skąd on o nas tyle wie, Marion?
Wreszcie na nią spojrzał.
Patrzył jej w oczy i czekał, aż zacznie kłamać.
CZĘŚĆ PIĘTNASTA
Przybywajcie
1
Pomimo delikatnych sugestii Arnspigera, by przeczekali burzę w mieście, furgon z Wesley’em i eskortującymi go ochraniarzami wyruszył zgodnie z harmonogramem, tuż po siedemnastej.
Marion obserwowała odjazd furgonu z wysokiego podestu schodów, świadoma spojrzeń niewielkiego tłumku gapiów, którzy pomimo gwałtownej ulewy i wichury nie mogli sobie odmówić przyjemności naocznego uczestnictwa w tej dziwacznej ceremonii.
W odjeździe Wesley’a było bowiem więcej groteski niż sensacji. Ani razu nie krzyknął, nie szarpnął się, nie wykonał żadnego zbędnego ruchu, który mógłby wytłumaczyć interwencję facetów przytrzymujących go pod skute kajdankami ramiona. Przeszedł jak manekin do drzwi auta i równie krępująco bezwolnie dał się
wepchnąć do środka.
Nic z godności.
Nic, co dałoby się zapamiętać, a potem ubarwić w lokalnych opowieściach.
Grupa wyrostków próbowała nieco nakręcić atmosferę, ale ich skandowane nierówno okrzyki – „Morderca na drzewo” i „Zatłuc drania bez pytania” ginęły w szumie lejącej się z nieba wody. Rozeszli się zaraz po rozruchu silnika.
Odwieźć panią do domu? zaoferował się usłużnie Langley, ale wystarczyło lekkie przeczenie, by wrócił na posterunek, może nieco zbyt ostentacyjnie głośno zamykając drzwi.
„Skąd on o nas tyle wie, Marion?”.
Otoczona strugami zimnego deszczu, wciąż szukała odpowiedzi na to pytanie. Mógł nazwać ją kurwą, wypytać o szczegóły i detale, a nawet – chyba właśnie tego obawiała się najbardziej – zbyć milczeniem. Zamiast tego spytał po prostu: „Skąd on o nas tyle wie, Marion?”. Żadnych wyrzutów. Jedno pytanie, które zawierało w sobie wszystko to, czego nie chciała wiedzieć.
Marion płakała. Szła w strugach ulewnego deszczu i kwiczała, jak szlachtowana locha. Beczała, wypytując się w myślach, krocząc raz jeszcze ścieżkami, które z porządnej kobiety uczyniły ją szmatą. Piękny, muskularny Tonny Paolo rozciągał ją na hotelowej podłodze i dogadzał na każdy z możliwych sposobów. Potem przenosili się na łóżko, by zrobić to jeszcze inaczej. Robili to nawet w wannie i przy ścianie. Dziewięć upojnych nocy, w czasie których szczytowała kilkakrotnie razy więcej, niż w ciągu kilkunastu lat małżeństwa z Wesley’em. Czy to nie jest wystarczający argument?
Przebiegła przez ulicę o mało nie wpadając pod koła jakiegoś samochodu. Kierowca zahamował kilka metrów dalej, ale zaraz ruszył z piskiem opon.
Czy to nie jest wystarczający argument?!
Kroczyła dalej. Uniosła wysoko głowę i w zapamiętaniu chwytała krople w usta. Próbowała nawet otworzyć oczy, ale ulewa była zbyt silna.
„Skąd on o nas tyle wie, Marion?”.
Nie wiem, do cholery! Nie wiem!
Wykrzyczała to prosto w wiszące nad nią chmury. Daleko na południu niebo rozjarzyło się zygzakiem błyskawicy. Huk gromu przetoczył się nad nią, aż przysiadła.
Gdzieś daleko zawył przeciągle jakiś przestraszony pies.
I nagle wiedziała. Pamiętnik!!! Ten skurwiel musiał czytać mój pamiętnik!…
Zaczęła biec. Miała na nogach buty na niskim obcasie, które powodowały, że omal nie straciła równowagi.
Zrzuciła je po omacku i dalej biegła już boso, nie zważając na ostre kamyki kaleczące jej stopy.
Wiatr ciskał jej w twarz fontanny wody, ale prawie po omacku zdążała w stronę domu.
Wie o nas wszystko. Wie o mnie tyle samo, co i ja.
2
Gdy przekręcała zamek w drzwiach wejściowych, wciąż przepełniało ją to samo uniesienie, które odczuła, docierając do prawdy.
Pamiętnik. Przeczytałeś draniu mój pamiętnik. A jeżeli już to wiem, to mam cię w garści! Nie umkniesz mi!…
Zamek się zaciął.
Przesuwała kluczem we wszystkie strony, ale nie potrafiła trafić na odpowiedni punkt.
Spokojnie… Zawsze robisz to w ten sposób… Troszeczkę w przód, o właśnie tak. Dobrze, teraz przekręcasz!…
Z boku, gdzieś od strony stóp usłyszała cichy szelest.
Szarpnęła się jak w potrzasku i mocniej nacisnęła na klucz. Mechanizm puścił z cichym trzaskiem.
Jenni! wbiegła do domu, natychmiast napierając plecami o drzwi. Jenni!
Posłyszała ją na górze.
Delikatne skrzypienie podłogi tuż nad swoją głową.
Zablokowała zamek, zaciągnęła łańcuch i wystartowała sprintem na schody.
Mamo! objęły się mocno, szukając w sobie oparcia i ulgi. Ktoś tam jest na zewnątrz. Słyszałam, jak próbował wejść przez tylne drzwi. Potem stał na podjeździe i gapił się w moje okno.
Rozpoznałaś go? Może to któryś z sąsiadów?
Ciiiii! Znowu go słychać!
Nasłuchiwały przez chwilę. Marion czuła serce córki bijące wprost w jej żebra.
To tylko deszcz i wiatr.
Słuchaj!…. Słyszysz? O, i teraz! Boję się mamo!
Coś szeleściło. Dźwięk dobiegał z dołu i z każdym porywem wiatru zyskiwał na intensywności. W chwilę później dołączył do tego cichy chichot i trzask deski na schodach werandy.
Dzwonię po Swarda! Zostań tutaj lub, jak wolisz, chodź ze mną.
Chwyciła córkę za rękę, sama rozstrzygając tę kwestię.
Ostrożnie weszły do sypiali i wciąż znajdując się blisko siebie, ponownie wsłuchały w odgłosy dobiegające z zewnątrz.
Chichot nie powtórzył się więcej. Coś jednak wpisywało się w monotonny szum deszczu i trzask zbierających wodę rynien.
W aparacie nie było sygnału. Patrzyły na siebie w osłupieniu. Ich strach zaczynał nabierać rozpędu.
Może burza uszkodziła linię zasugerowała Marion, choć sama jakoś nie mogła dać temu wiary.
Chichot i szelest, który słyszała przed kilkunastoma sekundami, nie był jedynie omamem. Coś tu się działo. Coś niedobrego.
Światło. Sprawdź czy jest światło poleciła córce, sama ostrożnie podchodząc do frontowego okna i wyglądając na zewnątrz.
Podjazd tonął w szarówce.
Kliknął przełącznik naciśnięty przez Jenni .
Światła też nie ma, mamo! O Jezu!…
U Swardów się jednak świeci. Myślisz, że to normalne, że w jednej chwili wysiada telefon i oświetlenie?
Rozmawiała z nią jak dorosła z dorosłą, a nie matka z córką. Musiały podzielić swój strach po równo. Obie w końcu zamknięte były w pełnym odgłosów domu.
Myślę, że dzisiejszego wieczoru nic nie jest normalne powiedziała Jennifer i tylko najwyższym wysiłkiem woli opanowała łzy.
Trzęsła się za to, jak w gorączce. Znów poszukała oparcia w dotyku matki. Złapały się za ręce i obie podeszły do okna.
Gdzie go widziałaś?
Stał tuż przy wejściu na schody. Wydaje mi się, że coś trzymał w rękach.
Wydawało ci się czy na pewno coś trzymał?
Marion uważnie zlustrowała cały podjazd, aż do ogrodzenia. Oprócz ruchliwych cieni rzucanych przez poruszane wiatrem drzewa, nie dostrzegła nic, co mogło by ją zaniepokoić.
Mimo to była zdrętwiała ze strachu.
Trzymał coś w dłoni i gapił się prosto w moje okno stwierdziła mężnie Jenni. A potem się chichotał. Zupełnie jak wtedy, gdy byłyśmy już na górze. Chi – chi – chiii zademonstrowała najlepiej, jak potrafiła.
Zejdziemy na dół. Może stamtąd będzie lepiej widać.
Wypowiedzenie tego zdania, a zwłaszcza podjęcie takiej decyzji wymagało od Marion sięgnięcia po najgłębsze pokłady swojej odwagi. Czuła jednak, że jeżeli tego nie zrobią, przesiedzą tę noc skulone w najciemniejszym kącie, z nożami lub nożyczkami w dłoniach i strachem rosnącym z sekundy na sekundę.
Kto wie, dokąd może je to doprowadzić.
Po zejściu na dół, dźwięki dobiegające zza drzwi wejściowych stały się jeszcze intensywniejsze. Przez chwilę Marion odniosła wrażenie, że to jakaś gałąź naniesiona tutaj przez wiatr, ale wystarczyło jej jedno spojrzenie przez okno, by zrozumiała, że jest w błędzie.
Wiatr targał fragmentem przeźroczystej folii, wydymając ją i ponosząc coraz to w innym kierunku.
Zupełnie nieoczekiwanie zabrzmiał sygnał telefonu w holu. Upłynęła minuta, zanim zdecydowała się sięgnąć po słuchawkę.
Znalazłaś już moją przesyłkę, Marion? Nie. To radzę ci się pospieszyć. Barclay tak za wami tęskni, prawda mały? Powiedz mamusi, że czekamy na nią z niecierpliwością.
Barclay! krzyknęła aż zapiekło ją w przełyku.
Czekamy na ciebie mamo powiedział Barclay i w słuchawce zajęczał sygnał przerwania połączenia.
Nie siląc się na wyjaśnienia, odsunęła przerażoną Jenni na bok i odryglowała drzwi.
Na podeście schodów, oparta o ścianę stała owinięta w folię bawola czaszka. Gdy wniosła ją do domu, odczytała skreślony wprost na białej kości napis:
Stacja westchnień. Przybywajcie.
3
Wydawało mu się, że największym problemem będzie niepostrzeżone wyjście ze szpitala, ale okazało się, że problemy zaczęły się już przy wejściu.
Tego popołudnia dyżur na izbie przyjęć miała Laila Robbins, czterdziestoletnia pielęgniarka, o posturze zawodnika średniej klasy sumo. Laila należała do tego typu kobiet, którym słowna perswazja – mowa nie tylko o pacjentach – sprawiała nie tyle frajdę, co była raczej czynnikiem nabytym. W jej opinii szpital nie był jedynie miejscem czasowego pobytu ludzi różnych nacji i płci. Laila stała twardo na stanowisku, że w szpitalu się leczy i w związku z tym obowiązują tu sztywne i nigdy nie naruszalne reguły, których podłożem jest regulamin. Regulamin określał zasady, a Laila starała się, by nigdy nie zostały one złamane.
Jedną z zasad regulaminu stanowił punkt, mówiący o obecności na oddziale osób postronnych. Osobą postronną był każdy, kto nie miał założonej swojej karty choroby i kto, w związku z tym, powinien przebywać w tej chwili w domu, pracy, bądź na spacerze.
Gdy zobaczyła go na podeście schodów, najpierw przystanęła, a potem nabrała w płuca tyle powietrza, by mogła od początku do końca wypowiedzieć całą kwestię. Kwestia mniej więcej miała
wyglądać tak: „Odwiedziny przewidziane są do trzeciej. Jeżeli przypadkiem pan tego nie zauważył, to informuję, że trzecia minęła kilkanaście minut temu. Przykro mi. Powinien pan natychmiast opuścić teren szpitala”.
Zanim zdążyła to jednak powiedzieć, kolejny podmuch wiatru załomotał framugą uchylonego okna, firana wydęła się jak balon i gdzieś wysoko nad jej głową rozległ się trzask zamykanych przeciągiem drzwi. Powietrze na zewnątrz przeciął ogłuszający huk wyładowania, a deszcz nieoczekiwanie zamienił się w istną ścianę wody. Z parapetu uchylonego okna zaczynała ściekać struga, która na podłodze tworzyła rosnącą z sekundy na sekundę kałużę. Ktoś pokpił sprawę. Okna powinny zostać zamknięte, gdy tylko na niebie pojawiły się pierwsze oznaki burzy.
Westchnęła, wspięła się z wysiłkiem na swe przemęczone, opuchnięte stopy i sięgnęła do zamka.
Kałuża pod jej butami była nieprzyjemnie śliska i zimna.
Gdy ponownie spojrzała w kierunku mężczyzny, nie było go już w tym samym miejscu.
Stał tuż za nią. Próbowała przybrać jedną ze swych surowych min, ale zanim to nastąpiło, cienkie jak kartka papieru ostrze rozorało jej krtań od ucha do ucha. Wydęła wargi w oburzeniu, zachłysnęła się własną krwią i plasnęła ciężko pośladkami w kałużę wody.
Nie bez problemów zaciągnął ją do magazynku z pościelą i używając do tego celu mopa z łazienki, oczyścił linoleum.
Niezły początek, ale trudno. W każdym planie musi zawierać się element prowizorki. Przynajmniej teoretycznie problem spokojnego opuszczenia terenu szpitala rozwiązał się sam.
Z kąta przy leżance wyciągnął wózek przeznaczony do transportu chorych i wtoczył go do windy.
Pierwsze piętro wyglądało na całkowicie puste. Szczeniak spał w najlepsze, zawieszona na podnośnikach noga sterczała nad nim jak armatnia lufa. Nawiasem mówiąc i tak miał sporo szczęścia, że nie złamał sobie karku, zjeżdżając z tej górki. A może wcale nie należy nazywać tego szczęściem? Obudził go jednym mocnym dotknięciem w przedramię. Gestem nakazał milczenie i zabrał się za odpinanie ciężarków. Kiedy próbował krzyczeć, zakleił mu usta taśmą i przeniósł na wózek. Raz czy dwa zdzielił go nawet pięścią w czubek głowy, gdy kwiczał jak ciągnięty za ogon prosiak.
Wywiózł go wprost w ulewę. Zanim dotarli do furgonetki, Barclay stracił świadomość. Zemdlał z bólu, a może ze strachu.
4
Stała ze słuchawką przy uchu przynajmniej ze trzy minuty, zanim z szumu i gwaru przytłumionych rozmów wydobył się wreszcie piskliwy nieco głos Karen.
Stacja westchnień. Mówi ci coś ta nazwa? nie próbowała owijać niczego w bawełną.
Zaatakowała od razu, szybko, by nie dać jej szansy na rozpuszczenie języka.
Czuła, że musi tak zrobić.
Nie chciała niepotrzebnie tracić czasu.
Kochana, zbastuj trochę!… Za chwilę pękną mi bębenki.
Słyszałaś już gdzieś tę nazwę czy nie! Karen, ja naprawdę nie mam czasu na pogaduszki!
O.K. Dobra, już dobra!… w tonie głosu Karen Boxlaitner pojawiło się zmieszanie, a potem dołączyła do tego nuta podejrzliwości. Skąd się o tym dowiedziałaś?
A ty?
Wnuczka Wessermanów właśnie tak nazywała ich farmę w Cedarville.
Kiedy z nią rozmawiałaś?
Karen straciła normalną sobie pewność.
Przez chwilę w słuchawce znów słychać było tylko gwar jakichś rozmów i jej urywany oddech.
Co się dzieje, Marion?
Też chciałabym to wiedzieć fuknęła poirytowana.
Dzisiaj rano. Nie uwierzysz, ale mieszka ode mnie o przysłowiowy rzut beretem. Dostałam cynk i pojechałam do niej jeszcze przed pracą. To zgrzybiała, wredna starucha. Wydałam dwie stówy, zanim raczyła otworzyć gębę.
Zwrócę ci przy najbliższej sposobności. Kto jeszcze wiedział o waszej rozmowie? Tonny? musiała o to zapytać.
Fakt, że zrobiła to tak spokojnie, przeraził nawet ją samą.
Tonny’ego nie widziałam już od paru tygodni. Dzwoni do mnie co jakiś czas, ale ostatni raz przytrafiło mu się to jakiś tydzień… Nie, pięć dni temu. O co ty chcesz mnie zapytać, Marion?
Czy Tonny wie o Wessermanach? Karen, proszę… Choć raz w życiu zdobądź się na szczerość nieomal błagała.
Mogło mi się coś wypsnąć. Nie jestem pewna.
Chociaż raz w życiu, Karen!… Należy mi się to od ciebie!
Należy ci się?!… A mogę spytać chociaż dlaczego?… Od zawsze łazisz z głową w chmurach, karmisz się jakimiś pieprzonymi farmazonami i masz jeszcze czelność mówić, że coś ci się ode mnie należy?! Gówno ci się należy, Marion… Słyszysz, gówno!
Pieprzył cię, mam rację? Posuwał nas obie!
Dobra Karen nabrała i wypuściła szybko trochę powietrza. W membranie słuchawki brzmiało to prawie tak, jakby puściła bąka. Minuta szczerości? Jak chcesz… Robił to z tobą, ze mną i zapewne jeszcze z dziesiątkami innych kobiet. Tonny właśnie taki jest. Natura stworzyła go do mistrzowskiego posuwania kobiet. Przyznasz, że nie ma sobie w tym równych. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że zaliczył mnie jeszcze grubo przed tym, jak zgodziłaś się rozsunąć pod nim swoje zgrabne uda. Ulżyło ci?
Wiedział o Wessermanach? na twarzy Marion pulsowały jakieś niewidoczne żyłki.
Piekły ją policzki i uszy.
W gardle rozrastała się kula czegoś, co nie dawało się przełknąć.
Rozmawialiśmy o tym powiedziała Karen. Raz, czy dwa. Na pewno jednak nic nie wiedział o Stacji Westchnień. To zbyt świeże. Sama dopiero dzisiaj na to wpadłam urwała. Odpuść sobie dodała po chwili. I ja kiedyś próbowałam dowiedzieć się czy posuwając inną babkę, choć przez moment myślał o mnie.
W tej chwili moje zainteresowania dotyczą głównie tego, czego dowiedziałaś się od wnuczki Wessermanów. Tonny niech zostanie tam, gdzie jest.
Jeżeli tak wolisz zgodziła się bez protestów Karen. Starucha nie należała do zbyt gadatliwych. Dała mi za to do poczytania pamiętnik jej matki. Napastników było pięciu. Sami mężczyźni, według tego, co tam pisało – mormoni. Przyszli tuż po zmroku, zamaskowani i z bronią. Huberta i jego żonę przywiązali do pnia jakiegoś drzewa i rozpoczęła się zabawa. Dzieciaki miały zastąpić widownię. Żądano od nich, żeby się ukorzyli i powrócili do społeczności. Odrąbywano im po kolei wszystkie członki, ale Hubert był uparty. Ponoć przed śmiercią błogosławił ziemię, na której stał, przeklinając jednocześnie własną przeszłość. Hillary kończyła wtedy czternasty rok życia. W zamieszaniu udało jej się uciec prześladowcom. Z ukrycia obserwowała jeszcze śmierć swojego rodzeństwa i matki. Jej brat i siostra zostali rozerwani końmi. Potem oprawcy odjechali, a Hillary błąkała się przez całą noc po lesie. Rano natknął się na nią nijaki Stiv Caan, pracujący na pobliskim wyrębie. Przy jego pomocy pochowali rodziców i rodzeństwo dziewczyny w piwnicy pod podłogą domu. Ustalili, że nikt nie może się dowiedzieć o wydarzeniach na farmie. Caan powiadomił kuzynów Wessermanów i w niecały tydzień później Hillary przeniosła się do Salt Lake City. Stacja Westchnień – to nazwa ich farmy. Właśnie tak o niej mówili, od chwili, gdy po raz pierwszy przybyli do Cedarville. Tyle. Ponura historia Marion oczami wyobraźni widziała prawie, jak Karen wzrusza ramionami i z pietyzmem przygładza sobie włosy.
Sądząc po tonie brzmienia jej głosu, historia mormonów nie zrobiła na niej większego wrażenia.
Dawno i nieprawda.
Bardziej od Wessermanów liczyło się dla niej dziś i jutro.
A syn wnuczki Wessermana?
Wiem o nim tyle, że na imię ma Alan. W tej chwili mieszka gdzieś na południu, a może na wschodzie. Ponoć starucha miała z nim zawsze masę problemów. Uciekł z domu w wieku dwunastu lat. Od tamtej pory widziała go może ze trzy razy. Troska o matkę sprowadzała się raczej do braku pieniędzy. Wracał zawsze po
trochę grosza. Facet ma ponoć hopla na punkcie motoryzacji. Motory, dobre samochody – przysłowiowa złota rączka. Według matki, jest w tym cholernie dobry. No wiesz, taki współczesny Leonardo da Vinci, tyle, że bez szczodrego protektora. Byleby tylko zasiąść za kółkiem, gotów jest nawet zamienić miotłę na czterocylindrowy silnik skończyła i przez chwilę stały obie w krępującej ciszy. Nienawidzisz mnie, prawda?
Obie się nienawidzimy powiedziała Marion. Tyle tylko, że ty zasmakowałaś tego uczucia znacznie wcześniej ode mnie.
CZĘŚĆ SZESNASTA
Porywy
1
Wyższy ze strażników nazywał się Walsh (R. WALSH – jak widniało na plakietce identyfikacyjnej, którą miał przypiętą na lewej piersi, tuż nad odznaką strażnika). Twarz pokrywał mu młodzieńczym trądzik i na milę śmierdział capowatym potem.
Nazwisko drugiego brzmiało Fraser (Inicjał imienia W. – jego plakietka przypięta była ciut wyżej).
O kierowcy wiedział tyle, że na imię ma Ben. Nie był pewien czy i on posiadał własną plakietkę. Pewnie tak. Nie miał jednak sposobności, by ją dojrzeć.
Rozmawiali ze sobą raczej niewiele. Najczęściej gadkę rozpoczynał Fraser. Utykała ona zwykle po wymianie kilku pustych frazesów, w stylu:
„Co można robić na takim zadupiu?”.
„Na przykład oglądać telewizję”.
„Albo dupczyć”.
„To też. Niektóre lalki były niczego sobie”.
„Mówisz o żonie tego gościa?”.
„A co? Przeszedłbyś obok, gdyby pokiwała na ciebie zachęcająco palcem?”
Chichot. Trochę poszturchiwania się łokciami i spojrzenie w jego kierunku czy słyszał o czym mówią.
„Cholera! Wycieraczki nie nadążają zbierać wodę. Myślicie, że oberwała się chmura?”.
To Ben.
Ten gadał tylko o drodze i pogodzie. Widocznie wszystkie inne tematy przerobił już dawno temu. Był najstarszy z ich trójki.
Pasma siwych włosów na karku wskazywały, że docierał już do pięćdziesiątki.
„We wszystkim widzisz jakieś dramaty. Pada i tyle. Burza jak burza”.
„Jadę trzydziestką, a czasami mam wrażenie, że poruszam się w garnku pełnym wrzątku”.
„W takim razie naciśnij staruszku nieco pedał gazu. Od razu poczujesz ulgę”.
„Sam sobie naciśnij. Cholera! Niech mnie diabli, jeżeli to nie jest oberwanie chmury”.
Hej. Śpisz? dłoń Frasera przejechała metalicznie po złączeniach siatki, która odgradzała więźnia od reszty naczepy furgonu. Zawsze tu macie taką parszywą pogodę?
Zostaw go wtrącił się Walsh. Widzisz, że łapie sechę. Ostatnie przyzwoite spanie przed wejściem na blok.
Chciałem tylko uspokoić obawy Bena Fraser uniósł karnie obie dłonie i pokazał na migi, że nic nie robi. Miejscowi lepiej znają teren.
O mnie możesz być spokojny mruknął kierowca. Walsh ma rację. Znasz regulamin. Gadki ze skazańcami są zabronione.
Jezu! Chciałem ci tylko pomóc staruszku. Po co zaraz ten krzyk…
Paplali jeszcze przez chwilę.
Wesley siedział z przymkniętymi powiekami i starał się ukradkiem przełykać ślinę, by się nie skapowali, że tylko udaje. Zamierzał przesiedzieć tak całą drogę. Za nic w świecie nie chciał dać im szansy na wciągnięcie go w ich gierki.
Gdyby nie siatka, gość z plakietką W. FRASER dawno już charkałby krwią na metalową podłogę. Może nawet poczęstowałby go soczystym kopniakiem pod żebra albo w jaja. Z całą pewnością użyłby nogi. Pamiętał, że w atakach furii zwykle walił klienta po zębach, a na koniec doprawiał z czubka buta.
Masz szczęście frajerze, że ktoś wpadł na pomysł, by zamontować tutaj tę klatkę. Strzeże ona bardziej was niż mnie.
Masz szczęście…
Sama myśl o tym, co mógłby zrobić z twarzą i jajami gościa spowodowała, że Wesley uśmiechnął się pod nosem.
Gdzieś niedaleko uderzył piorun.
Echo wyładowania wybiło się wyraźnie ponad szum pracującego silnika.
Ulewa zalewała blachę i szyby furgonu jak po odkręceniu zaworu hydrantu na głównej arterii antypożarowej.
Chyba stanę. Jazda w takich warunkach jest zbyt ryzykowna powiedział kierowca Ben i wszystkie mięśnie Wesley’a odczuły, jak furgon zaczyna hamować.
Jezu, człowiek!… W takim tempie nie dowleczemy się do rana. McLish zje nas bez smarowania majonezem. Czy to naprawdę konieczne? zaciekawił się poirytowany wizją przymusowego postoju Walsh.
Chcesz się zamienić miejscami? nie ustąpił Ben.
Płacą mi za coś innego.
Tak właśnie sobie pomyślałem. Bierzesz kasę za siedzenie na pace. Zamknij więc, jeśli łaska, jadaczkę, i skup się na tym, żebyś nie narobił sobie na dupie odcisków.
Kierowca Ben zaklął siarczyście pod nosem, a strażnik więzienny Walsh zrobił to jeszcze głośniej.
Znów rozległ się pomruk gromu.
W zapadającej szybko szarówce ich cienie nakładały się na siebie, jak sterowane lampą błyskową.
Burze są tu gwałtowne, ale raczej nie trwają zbyt długo Wesley zrezygnował z markowania snu i nieco nieudolnie stanął w obronie kierowcy. Za parę minut, najwyżej za kwadrans, powinno się przejaśnić.
No i proszę! Brakowało nam tylko opinii eksperta zapienił się Walsh.
Wesley pomyślał, że z całą pewnością strażnik z plakietką R. WALSH stoi już jako drugi w kolejce po mordobicie, tuż za strażnikiem W. FRASEREM.
Jeszcze jakieś uwagi, panie kryminalisto?
Najlepiej odjechać spod drzew. Od czasu do czasu mamy tutaj wypadki, gdy drzewa walą się na pojazdy dokończył Wes, choć tak naprawdę wcale nie zamierzał tego wcześniej mówić.
No, czyli jesteśmy w domu!… Słyszałeś Ben? Wyjeżdżaj spod tych gałęzi, jeżeli nie chcesz, żeby jakiś listek przykleił ci się do nosa. Nasz gość zna się na tym jak mało kto…
Wtedy właśnie Wesley wstał.
Furgon toczył się jeszcze siłą rozpędu, co nie ułatwiło mu tego, co zamierzał, ale na jego szczęście prędkość pojazdu była zbyt mała, by zepchnąć go z powrotem na siedzenie przykręconej do ściany ławki.
Kopnął siatkę na wysokości twarzy Welsha z taką siłą, że poczuł jak gumowa podeszwa jego adidasa odkształca się pod wpływem tego uderzenia i częściowo nadrywa poprzeczne drutowanie.
Walsh sięgnął błyskawicznie do pasa (Chryste, zrobił to naprawdę niewiarygodnie szybko!) i rąbnął Wesley’a w tą samą piekącą podeszwę, zanim jego stopa zdążyła się cofnąć.
I co dupku?!… Chciałbyś się zabawić?! dotknął dłonią pęku kluczy zawieszonych na swoim pasku. Chciałbyś?… Powiedz tylko słówko, a możesz być pewien, że w sekundę później będę
w środku!
Wracaj na miejsce! warknął na Wesley’a, Fraser. Ale to już! Chcę widzieć, że siedzisz!… Ty też! skinął na kolegę. Siadacie obaj i gęby w kubeł!
Furgonetką zarzuciło lekko.
Kierowca Ben odruchowo nacisnął mocniej pedał gazu i zerkając przez ramię z niedowierzaniem pokręcił głową.
W sekundę później widział już tylko masę zieleni, spadającą na niego poprzez deszcz.
2
Siadał, a przynajmniej miał taki zamiar.
Pochylał się już uginając lekko oba kolana, gdy posłyszał przekleństwo kierowcy.
Furgonem szarpnęło najpierw w lewo, a następnie, jeszcze gwałtowniej w prawo.
Strażnik Fraser gapił się na niego z miną głodnego buldoga. Walsh kończył wciskać pałkę w otwór szelki z boku pasa.
Obaj stracili równowagę w tym samym momencie co i on.
Coś uderzyło o dach furgonu i silnik auta zawył, przechodząc na jeszcze szybsze obroty.
Jezuuuu!… piszczał z przodu kierowca Ben. Wali się na nas cała ściana lasu! Trzymajcie się!… O mój Boże!…
3
Drzewa zdawały się wybiegać wprost pod koła nadjeżdżającego furgonu.
Nie jedno, nie dwa.
Cały rząd drzew, dziesiątki masywnych pni i rozłożystych konarów.
Były wszędzie. Nie sposób było je ominąć.
Ben zjechał na przeciwległy pas ruchu. Wciąż jeszcze panował nad pojazdem, ale wraz z każdą upływającą mikrosekundą stawało się to coraz bardziej trudne.
Jakiś gruby na dwadzieścia centymetrów konar osunął się po krawędzi dachu.
Została po nim głęboka rysa rozdartej blachy i cierpka woń tartej kory.
Przednia szyba pokryła się liśćmi i fragmentami gałązek.
Wrócił na właściwy pas.
Miał wrażenie, że z obu stron szosy wali się na niego ściana drzew.
Od strony pasażera ciągnął za sobą wielką gałąź.
Przyhamował, a następnie znów przyspieszył.
Na podłogę! wrzasnął. Las się wali!
Przesycony żywicą jesion trafił furgon dokładnie na wysokości jego ramienia.
Szyba rozleciała się na setki fragmentów, a dach wcisnął do środka, przygniatając go do kierownicy.
Furgon drgnął i okręcając się dookoła własnej osi, wtoczył na oślizłe pobocze.
Właśnie tam doszło do kolejnego zderzenia.
Drugi jesion zepchnął wrak jeszcze niżej.
Z włączonymi światłami i wyjącym przeraźliwie sygnałem, furgon wrył się w ścianę pobocza i wreszcie znieruchomiał.
Nad szczytami drzew szedł podmuch wiatru, który rozganiał spaliny i parę z rozgrzanego silnika.
W sekundę później Wesley otworzył oczy.
4
Fraser żył. Krwawił z rozbitego czoła i nosa, ale żył.
Walsh miał mniej szczęścia. Nadział się na sztycę złamanej konstrukcji przedniej osłony. Metal wszedł mu w tors tuż nad mostkiem. Wisiał tak jak podrygująca kukła.
Krew wylewała się z niego jak deszczówka z rynny.
Wesley’a bolała połowa biodra i barku.
Obita gąbką ławka i siatka prowizorycznej celi zamortyzowały nieco uderzenie.
Nie na tyle jednak, by nie miał problemów z oddychaniem i poruszaniem nogami.
Pień konaru rozorał dosłownie blachę na całej przestrzeni naczepy. Gdyby trafił i pół metra niżej, Wesley mógłby stracić głowę i zapewne szyję.
Przez otwór wlewały się litry wody.
Ostre podmuchy wiatru wciskały ją w głąb furgonu.
Obok dłoni siedzącego na ziemi Frasera tworzyła się błyskawicznie połyskująca kałuża.
Ben! wrzasnął Fraser. Roger!!!
Po omacku usiłował poszukać sobie czegoś, o co mógłby się oprzeć, a następnie wstać.
Wszystkie jego wysiłki kończyły się na ponownym powrocie na zalewaną deszczem podłogę.
Deszczówka mieszała się z krwią Walsha.
We wnętrzu furgonu zaczynało cuchnąć śmiercią.
Ben!!! Roger!!! nie rezygnował Fraser.
Od wrzasku aż ochrypł.
Wesley spróbował wstać.
Wczepił się dłonią w pogiętą konstrukcję siatki i ze zdumieniem stwierdził, że wstaje naprawdę. Bolało go biodro, a ból w ramieniu przechodził w nieprzyjemne mrowienie.
Gdy uniósł rękę, przedramię eksplodowało setkami mikroskopijnych igieł, pogrążających się w każdy mięsień i ścięgno.
Zawył z bólu i stanął na nogi. Na łokciu dostrzegł nabiegający krwią siniak. Wyrżnął w coś, obijając sobie nerw.
Drętwota i ukąszenia igieł z wolna zaczynały tracić na intensywności. Wystawił twarz na deszcz i chwycił ustami parę kropel. To go otrzeźwiło.
Zaczynał myśleć.
Wbity na sztycę Walsh, przestał podrygiwać.
Znieruchomiały mu dłonie i stopy.
Dla Wesley’a było to jednoznaczne; skonał.
Fraser wciąż się darł, usiłując wstać i zetrzeć krew z podbitych oczu.
Teraz albo nigdy zdecydował, rozbijając do końca nadłamaną konstrukcję siatki.
Hej, hej!… Pomóż mi. Chyba straciłem wzrok Frezer musiał go usłyszeć, bo na oślep skierował w jego stronę twarz i teatralnie nieco wyciągał ręce. Jezu!… Straciłem wzrok. Nic nie widzę…
Zlekceważył jego wyciągnięte dłonie.
Drżącymi palcami odczepił klucze z pasa martwego Walsha i nieco zbyt nerwowo próbował odnaleźć ten, który pasuje do kajdanek. Trafił na właściwy przy drugiej próbie.
Przeguby piekły go i szczypały nieprzyjemnie w miejscach, gdzie metal zdarł naskórek. Poślinił je końcem języka i rozejrzał się po wnętrzu furgonu.
Wgięte do środka boczne drzwi podpowiedziały mu, że tędy raczej nie uda mu się wydostać na zewnątrz.
Rozbił stopą pogięte arkusze blachy, poszerzając w ten sposób rozdarcie ściany.
Gdy wyskakiwał na zewnątrz, strażnik Frezer mocował się z kaburą swojego rewolweru.
5
Rząd powalonych drzew kończył się dokładnie w miejscu, gdzie tkwił rozbity furgon; jego początek ginął w szarówce ulewy.
Sądząc po manewrach, których skutek odczuwał tak boleśnie w obitych kościach i mięśniach, wiatrołom musiał ciągnąć się na przestrzeni przynajmniej kilkudziesięciu metrów. Nie silił się na dokładniejsze szacowanie ogromu kataklizmu.
Przypadek czy też jakiś niewyjaśniony kaprys natury spowodował, że znów był wolny.
Musiał to wykorzystać do maksimum.
Wiedział, że taki stan rzeczy nie będzie trwał wiecznie.
Pościg ruszy w tym samym momencie, gdy policja otrzyma informację o kraksie. Czy ochrona dysponowała jakimś środkiem łączności? Przeanalizował raz jeszcze to, co działo się w środku
i uznał, że nadajnik może znajdować się w kabinie kierowcy. Ani Fraser, ani Walsh nie mieli nawet telefonu komórkowego. Zauważyłby to. A więc kabina kierowcy.
Ciągnąc za sobą zesztywniałe nogi, podszedł na przód furgonu i przez lukę w konarach zajrzał do środka.
Przygnieciony konarem jesionu, Ben wydawał z siebie ciche westchnienia. Widział, jak poruszają mu się palce, którymi drapał przygniatający go ciężar.
Z paki dobiegł go stłumiony deszczem huk wystrzału.
Fraser strzelał po omacku, by udaremnić mu ucieczkę.
Tuż za pierwszym strzałem zagrzmiał drugi.
Starał się nie słuchać wrzasków strażnika.
Nadajnik wbudowany został w tablicę rozdzielczą, tak, że ktoś nie obeznany z tajnikami techniki mógł go potraktować jak zwykły radiomagnetofon.
Cienki przewód zakończony mikrofonem i głośnikiem ukryty był w kieszeni pod nadajnikiem.
Wcisnął się w przestrzeń między konarem a pogiętą blachą dachu i bez zbytnich skrupułów wyszarpnął przewód z obudowy. Nie bawił się w finezję i detale. To, co zostało mu w dłoni, cisnął daleko w gałęzie powalonych drzew.
Możecie sobie teraz krzyczeć do woli.
Zanim ktoś pospieszy wam z pomocą, będę już daleko.
Ulewa zaczynała przechodzić w gruby deszcz.
Pojaśniało na wschodzie, co było symptomem, że właśnie tam kończy się pas chmur burzowych. Raz jeszcze wcisnął się między przywalające kabinę furgonu konary. Szukał broni. Jeżeli strażnicy byli uzbrojeni, liczył na to, że nie zapomniano również o bezpieczeństwie kierowcy. Spotkał go jednak srogi zawód.
Ben oprócz plakietki identyfikacyjnej i srebrnej odznaki stanowego więzienia nie posiadał nawet scyzoryka.
Trudno. I tak udało mu się uzyskać więcej, niż mógł oczekiwać w najśmielszych marzeniach.
Wykręcił się z plątaniny gałęzi i rozejrzał wokoło.
Ile czasu minęło, odkąd opuścili biuro szeryfa? Kwadrans? Może ciut lepiej. Ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne Ben nie rozwijał oszałamiającej prędkości.
Uznał, że jest najwyżej kilkanaście mil od miasta. Może dwadzieścia. Na pewno nie więcej. Przy pewnym łucie szczęścia powinien dotrzeć do swojego domu zanim nastanie świt.
Dojdzie tam, a potem niech się dzieje co chce.
Właśnie wtedy zobaczył na pniu wbitego w furgon jesionu napis:
Marion.
Wielki, rzucający się w oczy, wycięty w miękkiej korze litera po literze.
Zrozumiał, że powinien się spieszyć.
CZĘŚĆ SIEDEMNASTA
Co Co
1
Jenni stała w uchylonych drzwiach od sypialni rodziców i patrzyła, jak Marion systematycznie załadowuje rewolwer.
Pociski, które wciskała w komorę, wydawały z siebie ciche trzaski. Każdy z tych dźwięków powodował, że przez ciało Jenni przebiegał lekki dreszcz.
Pomyślała, że jeżeli matka właśnie teraz spojrzy w jej kierunku, natychmiast obleje się rumieńcem, ale gdy Marion odwróciła się wreszcie i spotkały się wzrokiem, nie zaczerwieniła się wcale.
Wyłamała sobie tylko bezradnie dwa stawy w lewej dłoni.
Długo tu jesteś?
Powiedz mi, dlaczego tak się boję? spytała cicho, wciąż nie ruszając się z miejsca.
Miała w sobie tyle strachu, że tylko cudem stała jeszcze na nogach.
Strach jest dowodem na to, że myślisz. Tylko głupcy się nie boją powiedziała, czując, że mimowolnie wypowiada kwestię z jakiegoś filmu o dobrych policjantach i złych bandytach.
Dlaczego nie mogę pójść razem z tobą? znów wyłamała palce.
Nie robiła tego od bardzo dawna.
Aż do dnia, kiedy Barclay złamał nogę.
Marion wstała z łóżka, podeszła do córki i objęła ją najmocniej, jak umiała.
Wiesz, jak ojciec tego nie lubi. Każda kobieta musi mieć delikatne dłonie nieudolnie próbowała naśladować jego głos. Postaraj się nad tym zapanować.
Celowo zmieniasz temat, mamo.
Nie, kochanie. Celowo przypominam ci, że są pewne rzeczy, o których należy pamiętać zawsze i wszędzie. Rzeczy i ludzie. Zwłaszcza ludzie. Ojciec nigdy by mi nie wybaczył, gdybym zabrała cię ze sobą.
Ojciec!… Zawsze ojciec! próbowała wyrwać się z jej uścisku, ale Marion wcale nie zamierzała jej puścić.
Myślę, że w tej chwili właśnie ty i Barclay jesteście dla niego wszystkim, co ma najcenniejszego. Bądź dla niego dobra, Jenni. Przynajmniej we wspomnieniach.
Szyby w sypialni rozjaśniły się na sekundę jaskrawą bielą.
Po chwili rozległ się przeciągły sygnał klaksonu, a potem cichy trzask otwieranych drzwi.
Jest już Juliette. Pamiętaj, co mi obiecałaś uniosła jej wskazującym palcem brodę i spojrzała głęboko w załzawione oczy.
Wciąż się boję, mamo wyznała Jenni.
Ja też.
Odprowadziła ją na dół i patrzyła, jak wolno zmierza w kierunku samochodu.
Dziękuję, Juliette. Tylko na tę jedną noc. Pamiętaj, żeby umyła starannie zęby przed snem.
Masz to jak w banku.
Pomachały sobie w chłodnym powietrzu.
Kiedy została sama, pomyślała, że wraz z nią boi się cały świat.
A najbardziej ze wszystkich boi się Barc.
2
Okazało się, że był bliżej miasta, niż początkowo sądził.
Szedł głównie skrajem lasu, obawiając się dostrzeżenia na szosie przez jakiś przejeżdżający przypadkowo samochód.
Dochodziła dwudziesta pierwsza, gdy usłyszał policyjne syreny, a zaraz potem ich śladem popędziła na sygnale karetka pogotowia i wóz straży pożarnej. Domyślił się, że odkryto wrak rozbitej furgonetki.
Zwiększył tempo marszu, choć nogi grzęznące w rozmokłym poszyciu, zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa. Po ulewie wszystkie rowy i zagłębienia wypełniły się wodą.
Otaczała go chmara komarów.
Przemoczone ubranie i pot wabiły je skuteczniej, niż pokryte olejkiem ciała dziewcząt na plaży przy zalewie.
Dziesięć minut później rozpoznawał już pojedyncze szczegóły krajobrazu.
Przy białej brzozie odpoczął nieco i z pewnymi oporami skierował się w stronę farmy Valerie Rookene.
Staruszka leżała na kanapie w salonie.
Widok otwartego mózgu w powolnym stadium rozkładu spowodował, że musiał czym prędzej wyjść na powietrze, by powstrzymać torsje.
Nie mógł się rozkleić. Jeszcze nie teraz.
Kundel przywarował tuż za węgłem stodoły. Tym razem nie wyszczerzył na niego kłów.
Skomlał, gdy pochylał się nad nim i obmacywał przetrącone tyle łapy.
Nie musiał posiadać dyplomu weterynarii, by stwierdzić, że ma złamany kręgosłup. Cierpiał straszliwe męki, ale z wdzięcznością lizał mu dłonie, gdy poił go wodą ze studni.
Ułożył go ostrożnie na posłaniu ze słomy i obiecał sobie w duchu, że wróci po niego najszybciej, jak tylko będzie mógł. Tuż przy pysku psa postawił miskę z wodą i zdecydował się nawet wrócić do domu, by z lodówki staruszki wydobyć trochę próżniowo pakowanej wędliny. Wiedział, że zwierzę w tym stanie z reguły nie zwraca uwagi na jedzenie, ale uznał, że przynajmniej częściowo zamaże w sobie poczucie winy, pozostawiając okaleczonego psa na farmie.
Zabrał się teraz za Hondę.
Z maski samochodu zsunął brezent i uważając, by nie zostawić zbyt wielu śladów, wczołgał się pod karoserię. Jeszcze w czasie wędrówki zdecydował się na uszkodzenie hamulców.
Coś za coś.
Pamiętasz mojego syna, draniu?!… Ciekawe, co będziesz czuł, gdy rozpędzony samochód nie zareaguje na naciskanie pedału? Zesrasz się ze strachu, popuścisz w gacie! Masz to jak w banku!…
Płyn schlapał mu dłonie, kiedy ściągnął przewód.
Ostra woń napełniła wnętrze stodoły, ale uznał, że zaduch siana i starej słomy zagłuszy go wystarczająco.
Nawet się nie skapujesz, kiedy wylądujesz w jakimś rowie…
Obyś skręcił kark, skurwielu życzył mu na odchodnym.
Wyciągnął z szopy rower i poklepał czule psa po skudłaconym pysku.
Wrócę piesku. Zrobię tylko to, co trzeba i wrócę. Czekaj na mnie cierpliwie.
Znów go polizał.
Patrzył mu ufnie w oczy i skomląc, spróbował unieść się z posłania, gdy odchodził mały, okaleczony kundel, którego jedyną winą było to, że próbował bronić swojej właścicielki.
3
Marion włożyła rewolwer do bocznej kieszeni kurtki, zaciągnęła zamek błyskawiczny aż pod samą szyję i przelotnie spojrzała w lustro czy wybrzuszenie materiału zanadto nie rzuca się w oczy.
Jeżeli stanę naprzeciwko niego z rękami w kieszeniach, nie powinien niczego dostrzec.
Chyba, że wcześniej nie będziesz miała okazji, by włożyć tam ręce – podpowiedział wewnętrzny głos.
Zeszła na parter i z szuflady w komodzie wyciągnęła latarkę. Sprawdziła czy baterie są wystarczająco mocne.
Wreszcie była gotowa.
Bóg wie czemu, myśl ta wcale jej nie pokrzepiła, a nawet odwrotnie; zlękła się, że myśli o tym, jak o wyprawie na nocne chwytanie rosówek. Stąpasz powoli, świecąc sobie pod nogi. Coś błyszczy, pochylasz się i chwytasz dwoma palcami to śliskie, ruchliwe ciałko. Potem szybko wrzucasz to coś do słoika z podziurawionym wieczkiem i idziesz dalej po kolejną zdobycz. Czujesz pieczenie na opuszkach palców i wiesz, że jest tak zawsze; to znaczy słyszałaś, że mogą cię potem piec palce. Rodzaj wydzieliny, czy coś w tym stylu. Nigdy nie próbowałaś tego dociec do końca. Gorąca woda i kilkakrotne namydlenie puści to w niepamięć. Czasami pozostanie tylko trudna do zmycia drętwota i uczucie, że pod palcami masz coś żywego. Ale i na to jest lekarstwo. Szklaneczka albo dwie zimnego piwa.
Czego się nie robi dla paru godzin ślęczenia nad nieruchomym spławikiem.
Tyle tylko, że nie szła w noc z latarką i ze słoikiem z podziurawionym wieczkiem na rosówki.
Szła z siedmiostrzałowym rewolwerem w kieszeni, by uratować syna.
Wiedziała, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, gotowa będzie nawet zabić.
Tu nie wystarczą dwie szklanki zimnego piwa i trochę mydła zalanego gorącą wodą, by zmyć z dłoni zapach prochu i krwi. Nie wystarczy nawet butelka polskiej wódki. To coś pozostanie. Gorsze, niż drętwota po śluzie glist; gorsze, bo tak naprawdę nie wiesz nawet, co to takiego.
Przez chwilę miała wrażenie, że nie będzie w stanie uczynić kroku w stronę wyjścia.
Ruszyła się jednak i gdy była już za drzwiami spłynęło na nią coś w rodzaju objawienia; uratuję cię Barc, przyprowadzę do domu i przesiedzimy parę godzin na kanapie w salonie, oglądając kreskówki i trzymając się za ręce.
Wszystko będzie tak, jak dawniej.
W zakłopotaniu otarła łzy z policzków.
Wcześniejsze uniesienie odpłynęło z niej w ciemność nocy.
Stała z rękami w kieszeniach, bojąc się nawet głośniej odetchnąć.
Pan jest pasterzem moim,
niczego mi nie trzeba…
4
Wesley naciskał na pedały resztką sił.
Nie zwracał uwagi na pieczenie w płucach ani pot, zalewający mu oczy. To nogi odmawiały mu posłuszeństwa.
Zsunął się wreszcie z siodełka i próbował biec, trzymając rower tuż przy bolącym biodrze.
W niczym nie zmieniło to jego sytuacji.
Cholerne nogi!…
Stanie trochę i przeczeka.
Od domu dzieliło go pół mili. Nie więcej.
Była dziesiąta w nocy. Marion schodziła właśnie na podjazd. Szła z rękami w kieszeniach.
Szła, by zabić.
5
Pół akra lasu uwaliło się na szosę, a trafili akurat w ostatnie drzewo. To się nazywa pech Sidney Couburn słyszał niedowierzanie we własnym głosie i zdawał sobie sprawę, że Arnspiger musi słyszeć je także.
Ogólnie rzecz biorąc, wcale mu nie zależało na ukryciu własnych uczuć.
Miał przeczucie, że nie jest w tym odosobniony.
Wszyscy myśleli tak jak on. Musieli myśleć, jeżeli byli i patrzyli na furgonetkę wciśniętą w pień olbrzymiego jesionu, za którym wiatrołom urywał się jak ucięty nożem.
Pół akra lasu.
Czterdzieści metrów gałęzi, pni i korzeni leżących na asfalcie, a na samym końcu więzienna furgonetka wbita aż po siedzenia w ostatnie powalone drzewo.
Co mówi kierowca? spytał Arnspiger.
Plecie, że las walił im się pod koła. Według niego drzewa próbowały zatrzymać furgon. Gadka człowieka, który cudem uniknął śmierci. Słyszał pan kiedyś coś równie absurdalnego?
Nie słyszałem zgodził się szeryf.
W jaskrawym świetle reflektorów i latarek stosy drewna piętrzące się na szosie przybierały groźne, nierealne kształty.
Czterdzieści metrów bałaganu, który nie znajdował żadnego racjonalnego wytłumaczenia.
Z przeciwległego końca wiatrołomu odezwały się pierwsze mechaniczne piły.
Arnspiger podszedł do furgonu od strony maski i poświecił do wnętrza swoją latarką.
Aby dostać się do rannego kierowcy, strażacy musieli wyciąć spory fragment blachy.
Wyrwane z kolumny koło kierownicze leżało wśród liści i gałązek.
Na welurze siedzenia jarzyła się krew.
Wspiął się na maskę, próbując dojrzeć coś jeszcze.
Dopiero wtedy dostrzegł wyryty w korze napis.
Marion odczytał na głos. Facet ucieka z konwoju i ma czas, by wykaligrafować imię swojej żony? zapytał sam siebie. Przypadek? zeskoczył na ziemię i otarł dłonie z wilgotnej kory.
Uczono mnie, że nie ma czegoś takiego jak przypadek powiedział ostrożnie Couburn.
Właśnie zgodził się Arnspiger. Musieliśmy chodzić do tej samej szkoły. Albo czytaliśmy te same książki dodał trochę ciszej.
Myślał.
Gdy jego mózg rozpoczynał ten proces, zwykle zaczynał mówić szeptem.
Wsadził ręce w kieszenie i stał z zaciśniętymi ustami.
6
Nogi odpoczęły mu na tyle, że znów czuł pieczenie w stopach.
Mroczki, które jeszcze nie tak dawno wypełniały mu całą przestrzeń patrzenia, znikły i Wesley ponownie widział świat takim, jaki był.
Ciemność po ulewie pełna była zapachów i wilgoci; słodko pachniały kwiaty z czyjegoś ogródka.
Chyba czuł także w powietrzu jaśmin.
Dźwignął rower z ziemi, uniósł tylne koło i przekręcił pedały, ustawiając je tak, by mógł od razu ruszyć.
Po dwustu metrach wróciło zmęczenie. Drżały mu łydki, a tyłek piekł, gdy trafiał na jakąś nierówność w zniszczonym chodniku. Świadomie omijał centrum Cedarville, kierując się starymi objazdami, które tak dobrze pamiętał jeszcze z dzieciństwa.
Dom stał w ciemnościach.
Wielka czarna bryła na tle jaśniejszego trochę nieba.
Wesley’owi skojarzyło się to z egipskimi piramidami wetkniętymi w sam środek pustyni, ze szczątkami ludzi, którzy rękami tysięcy niewolników zapewnili sobie wieczność.
Instynktownie szukał w tym bezruchu czegoś obcego i wrogiego.
Dopiero po chwili pojął, co go tak naprawdę niepokoiło; niepokoił go właśnie ten bezruch.
Dom wyglądał jak kupa bezdusznego, odpychającego drewna. Mieszkałeś w nim przez kilkanaście lat i nigdy nie zastanowiło cię, dlaczego tak idealnie pasuje do tła miasta; jest równie samotny jak i ty, obaj stoicie naprzeciwko siebie i żaden nie potrafi powiedzieć czegoś miłego.
Domy nie gadają! żachnął się, ustawiając rower przy bocznej ścianie. Mieszkasz w nich i tyle.
Odruchowo dotknął kieszeni i zrozumiał, że klucze odebrano mu na komisariacie.
Nacisnął ostrożnie przycisk dzwonka.
Stał na ganku swojego domu w wietrzną, wilgotną noc.
Serce pracowało mu miarowo w piersi.
Wiatr plątał się we włosach, osuszając ostatnie krople potu.
Za chwilę Marion wstanie i otworzy drzwi.
Usunął się w głębszy cień.
Tym razem wiatr wiał mu prosto w ucho.
Stał i stał.
A potem ponownie nacisnął przycisk dzwonka. Tym razem już znacznie dłużej.
7
Arnspiger pociągnął nosem.
Bolał go ząb; górna szóstka, którą naruszył sobie fragmentem ziemnego orzeszka. Chrupali je trzy dni wcześniej wspólnie z żoną i dzieciakami na kanapie w ich klimatyzowanym pokoju, ze ścianami oklejonymi tapetą w paćki (Kiedyś nazywał je deseniami) i dwudziestodziewięciocalowym telewizorem marki Sony, ustawionym centralnie na wewnętrznej ścianie.
Senny, spokojny wieczór, o jakim marzy każdy mężczyzna i każda kobieta w wieku powyżej trzydziestego piątego roku życia.
Orzeszek utkwił mu w szczelinie między piątką, a szóstką. Cmoknął kilka razy (Przeszkadzasz nam kochanie!), a potem podreptał do łazienki po nić dentystyczną.
Wystarczyło jedno pociągnięcie, by zaczęło boleć.
Od tej pory ból towarzyszył mu nieprzerwanie.
Kładł się z nim spać i budził się witany pulsowaniem w opuchniętej okostnej.
Zebrał w ustach trochę śliny i popracował nad zębem.
Czasami skutkowało.
Nie tym razem jednak. Z nosa pociekła mu strużka kataru.
Zawsze lało mu się z nosa, gdy bolał go ząb. Być może istniało jakieś połączenie nerwów tych dwóch organów?
Nie analizował tego głębiej. Wepchnął wskazujący palec do ust i nacisnął na dziąsło, aż pociemniało mu w oczach.
Katar ściekł mu na wargę, ale prawie natychmiast poczuł przyjemne ciepło na wewnętrznej stronie warg i ból powoli zaczął się oddalać. Ropa była słodkawa. Zebrał ją językiem, cmoknął i poczuł krew.
Dobra!…
Wypluł to wszystko pod nogi.
Wpadł na to przypadkowo, gdy ostatniej nocy warował przy Wesley’u Ashtonie.
Pił kawę, ból nigdy jeszcze nie był tak intensywny.
Właśnie wtedy po raz pierwszy użył palucha do rozduszenia ropnego bąbla.
Od tamtej pory uciekł się do tego sposobu czterokrotnie, zawsze z pozytywnym skutkiem.
Kod 3! Funkcjonariusz prosi o wsparcie!
Couburn wyglądał na lekko poirytowanego.
Stał przy radiowozie i wyraźnie czekał na Arnspigera.
Może liczył, że szeryf rzuci się sprintem w jego kierunku, a może po prostu miał na dzisiejszą noc zupełnie inne plany i stąd brała się jego niechęć do świata zewnętrznego.
Langley?! Arnspiger przyspieszył kroku.
Jest w szpitalu!
Pewnie mały Ashtonów zażyczył sobie autografu na gipsie, a nasz wspaniały kolega zapomniał flamastra.
Cholera wie, czemu tak powiedział.
Kod 3 pozostanie zawsze kodem 3.
Powracał ból zęba.
Miał wrażenie, że ta noc będzie bardzo długa.
Na całe szczęście w kieszeni munduru czuł przyjemny ucisk opakowania aspiryny.
Szklankę wody mógł dostać wszędzie.
8
Wesley wszedł przez okno w garażu.
Zrobił to szybko i zwinnie. Dopiero przy zeskoku trafił kostką na coś twardego i zdarł sobie skórę do krwi.
Deskorolka Barclay’a! Sam ją tutaj postawiłeś!… Nie próbuj zwalać tego na nikogo innego.
Był w swoim domu. Stał z otartą kostką i nasłuchiwał.
Wydawało mu się, że dom jest za cichy.
Twego mężulka zabrali do więzienia stanowego, a ty sobie śpisz jakby nigdy nic?!… Nieładnie, Marion!… Fe! Bardzo nieładnie!…
Stał i dalej słuchał.
Wielki, pusty dom o dziesiątej w nocy nie zagadał do niego nawet lekkim trzaśnięciem deski, nie zaskrobał żaden kornik, przeciąg nie zazgrzytał żadnym zamkiem drzwi ani okna.
Próbował przekonać sam siebie, że będąc na jej miejscu, przesiedziałby raczej całą noc w fotelu, gapiąc się w bez celu na ściany, z nogami wyciągniętymi daleko przed siebie i pustką w sercu.
Mamy tutaj, szanowni państwo, doskonały przykład idealnego pożycia małżeńskiego. Mąż za kratkami, a żonusia odwala prawidłową sechę na całej przestrzeni łóżka. Miejsca ma tyle, że bez
trudu wyciągnie nogi w każdym z możliwych kierunków, rozłoży ramiona i będzie miała pewność, że nikt nie szarpnie ją przypadkowo za włosy ani nie obudzi kopniakiem w udo.
Tyle przestrzeni i tylko ona jedna. Kiedyś (Uwierzcie, że doprawdy w niedalekiej już przyszłości), miejsce to wypełni owłosione ciało jakiegoś supermana i trzeba się spieszyć, by wykorzystać tę chwilową wolność erotyczno – łóżkową.
Chwila odpoczynku jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Co, jesteście zgorszeni?… Zupełnie niepotrzebnie. Krótko mówiąc, życie nie stoi w miejscu. Trzeba się porządnie wyspać, zanim rzucimy się w jego przepastne ramiona.
Wyszedł z garażu.
Na podeście schodów zwolnił i szedł teraz prawie na palcach. Pionierskie podchody, by przyłapać Marion na gorącym uczynku.
Halo, Marion! Oto jestem!
Ze zdumieniem usłyszał, że nuci Dylana. „Blowin’in the Wind”.
Dawno tego się słyszał. Fałszował jak zawsze.
Wszedł do sypialni.
Prawdziwe wejście z fanfarami na ustach i chorągwią trzepoczącą na wietrze.
A kuku!…
Sięgnął do włącznika.
Pokój rozjaśniał nieprzyjemnym blaskiem, który odebrał mu chęć do dalszego kaleczenia Dylana.
Czuł wyraźnie zapach jej ciała, zupełnie jakby ukrywała się pod łóżkiem lub w szafie.
Poczuł coś jeszcze; woń smaru.
Na nocnej szafce dostrzegł otwarte pudełko z nabojami do rewolweru.
Nabrał podejrzeń. Złych podejrzeń.
Szuflada w komódce była pusta. Po broni pozostała tylko cierpka woń oliwy i smaru.
Pusta kabura wciśnięta była w sam róg, tuż przy dwóch kompletach nowych skarpetek, których nigdy jeszcze nie miał okazji założyć na nogi. Co więcej, nawet nie zdawał sobie sprawy z ich istnienia.
Co ty kombinujesz, kobieto? Co ci chodzi po głowie?…
Sprawdził resztę domu, starając się wyszukać szczegóły mogące pomóc mu w odnalezieniu właściwego tropu.
Brał pod uwagę wszystkie ewentualności.
Zaczynał od tych ostrożnych Coś stuka za oknem; gdy kończył, dotarł do wizji zmasakrowanego ciała swojej żony, leżącego w jakimś ciemnym zaułku Masz za swoje, suko! Może to cię nauczy, że nie należy wtykać nosa w cudze sprawy! …
Na kuchennym stole natrafił na plik korespondencji.
Kilkanaście ulotek i prospektów z domów wysyłkowych, dwa rachunki, upomnienie za nie uiszczenie terminowej opłaty za kablówkę (Miałeś to zrobić w ubiegły wtorek!) oraz list ze stemplem poczty Waco.
Starając się nie ulegać emocjom, usiadł na krześle i zbyt wolno, jak na kogoś, kto nie ma najlepszych przeczuć co do najbliższej przyszłości, zabrał się za staranne rozrywanie koperty.
Lakoniczność listu, a zwłaszcza niestaranny kształt liter świadczyły o pośpiechu osoby, która go pisała.
Szanowny Panie Ashton
Czuję się w obowiązku spełnić ostatnią wolę mojej matki, która wymogła na mnie obietnicę przekazania tych słów właśnie Panu. Zaznaczam jednocześnie, że wolałabym, aby wszystkie zawarte w tym liście informacje zachował Pan tylko dla siebie.
Proszę o to, mając na względzie pamięć moich rodziców, jak i również poprzez wzgląd na moją osobę. Oprócz Pana i mnie nikt inny tego nie czytał. Mam nadzieję, że tak też zostanie.
M.J. Steiner
WACO 6 maja
Pani M.J. Steiner zrobiłaś to dlatego, że tak chciała twoja matka, czy raczej żeby sprzeciwić się woli swojego męża?…
Pamiętał rozmowę z Peterem Steinerem.
Facet był oschły jak skórka pomarańczy, wysuszonej na słońcu południa.
„Wiem tyle, że teściowej bardzo zależało na kontakcie z panem. Rozumiem… Podróż przez cały kraj jest kosztowna i nie należy do przyjemności. Powód?… Nie znam powodu, panie Ashton. W wyniku wypadku doznała tak rozległych obrażeń, że nie bardzo nawet wiedziała, gdzie jest i z kim rozmawia. Nawet mnie myliła z kimś innym. Sądzę, że wkradł się pan w jej pamięć przez przypadek. Ludzie nad grobem wołają nawet tych, których dawno już nie ma. Dziękuję, panie Ashton. Brakuje nam jej bardzo, ale cóż… Takie jest życie. Z pewnymi rzeczami należy się pogodzić czy nam się to podoba, czy też nie”.
Suchy jak skórka pomarańczy. Zgorzkniały, oziębły i fałszywy konował. Czy właśnie dlatego napisałaś ten list po kryjomu M.J. Steiner?… A może po prostu poprosiłaś o kartkę papieru i długopis z lejącym wkładem na poczcie, minutę przed przyklejeniem znaczka i wrzuceniem koperty do skrzynki?
Czy właśnie tak było?…
Zaczął czytać.
Wszystko, czego szukasz Wes, znajdziesz na drzewach. Patrz uważnie na każdy pień. Drzewa powiedzą ci, co masz robić dalej. Wiem, że to ogromny ciężar, ale wspólnie
z Erickiem dźwigaliśmy go przez wiele lat. Drzewa wybrały Was Ciebie i Twoją Marion byście odkryli prawdę. Nam mimo wysiłków nigdy się to nie udało. Boleję nad tym równie mocno, jak nad stratą Ericka. Pomyśleć tylko, że zginął pod tym, czemu najbardziej ufał! Czyż to nie ironia losu?!
Czytaj drzewa, Wes. Czytaj, a dojdziesz tam, gdzie cię poprowadzą.
P.S. Spisałam wszystko słowo w słowo. Nie ma tu nic ode mnie.
M.J.S.
Pochłania mnie otchłań, pomyślał, staczam się w dół z szybkością towarowego pociągu bez hamulców i mam uwierzyć, że tego chcą drzewa?… O co tu chodzi, pani Roberts?
Nie chcę wiedzieć powiedział sobie Wesley Ashton. Nie mam zamiaru nawet o tym myśleć, koniec kropka.
Myślał o Marion i Jenni.
Gdzie jesteście?
Czuł się jak policyjny pies, uganiający się z nosem przy ziemi za paczką czystej heroiny, ukrytej w ciemnej, pełnej pajęczyn piwnicy przez testującego jego umiejętności tresera.
Szukaj!!!
Głos, który słyszał, zaprowadził go do salonu, a potem poszedł za nim na piętro i zaczął kolejno otwierać wszystkie szafy i szuflady.
Szukaj!!!
Spocony, z drżącymi rękami i mgiełką szaleństwa w oczach, zbiegł do garażu.
Pniaki leżały w tym samym miejscu, w którym okrył je kawałkiem szmaty, by nie rzucały się zbytnio w oczy. Wiedział, że w ten sposób ukrywał je przed Marion, choć nigdy otwarcie się do tego nie przyznał.
Teraz szmata leżała ciśnięta pod przeciwległą ścianę, zupełnie jakby odrzuciło ją tam mini – tornado lub ręka zdenerwowanej kobiety, która natrafiła na nią przypadkiem w szufladzie ze swoją koronkową bielizną.
Przy stosie drewna zobaczył białą czaszkę bizona, jakich niegdyś mormoni używali do oznaczania poszczególnych stacji w ich wędrówce.
Stacja Westchnień. Przybywajcie! odczytał napis
Złapał trop.
Atakuj!!! poszczuł sam siebie.
Wiedział, gdzie ma iść.
Na szczapach drewna z literami leżała kartka od Marion.
„Bestia ukrywa się na Zakolu, Wes. Idę po nią”.
CZĘŚĆ OSIEMNASTA
Stacja Westchnień
1
Jej umysł rejestrował wszystkie odgłosy z otaczającej ją ciemności, każdy szelest, najmniejsze poruszenie gałęzi czy powiew wiatru, wszystko – nawet własny przyspieszony oddech.
Właśnie z tym miała największe problemy; oddychała jak po forsownym biegu z przeszkodami.
Wciągała w siebie powietrze niczym wyduszona do końca butelka z płynem do mycia naczyń.
Nie bardzo orientowała się, gdzie jest, ale miała nadzieję, że nie zeszła zbyt daleko ze ścieżki i nie utknie w splątanych krzakach dzikich jeżyn.
Gdyby dopadł ją w takim miejscu, nie miałaby żadnych szans. A zresztą, gdyby nawet dopadł ją na otwartej przestrzeni, to czy rzeczywiście zdążyłaby nacisnąć w porę spust?…
Im dalej zapuszczała się w głuszę Zakola, tym większe nachodziły ją wątpliwości czy robi słusznie, nie próbując szukać pomocy u Arnspigera.
Mogłaś wrócić już wtedy, gdy wlazłaś na tego pieprzonego kota, o oczach jak dwie latarnie, który o mało co nie spowodował, że zaczęłaś piszczeć, jak trafiona strzałką z curarrą.
Mało brakowało.
Pamiętasz, otwierałaś już usta i wciągałaś w siebie tyle powietrza, by wystarczyło ci na kilkudziesięciosekundowy wrzask?
Dlaczego wtedy nie wróciłaś?
No, dlaczego?!…
Idę po mojego syna! Byle kot nie zawróci mnie z drogi!
Pewnie, że nie zawróci. Dalej. Uważaj tylko, co masz pod nogami.
MARION! O CZYM TY MYŚLISZ DO CHOLERY! wrzasnęła Pierwsza Marion, odganiając Drugą i Trzecią na boki.
Szła teraz przez porośnięty wysoką trawą prześwit między wysokimi drzewami.
Zmysły informowały ją o każdym podejrzanym szeleście i poruszeniu.
Tyle tylko, że im dalej odchodziła od ludzi, tym dźwięków tych było więcej.
Otaczały ją zwartym kołem. Czuła się jak w słoju pełnym westchnień i otarć.
Jej oczy spoczęły na jakiejś ciemnej bryle, dziesięć może dwadzieścia metrów przed nią.
Ciemność nie rozwiązywała problemów przestrzeni.
To, co w dziennym świetle zdawało się być kupą nawozu, nocą przybierało kształt skulonej postaci.
SRASZ W GACIE ZE STRACHU, MARION szepnęła Marion Pierwsza.
Gówno prawda! warknęła Druga.
A może jednak srasz? zastanowiła się Trzecia.
Wdepnęła nogą w kałużę, błoto syknęło nieprzyjemnie, gdy wyciągała but.
Poczuła wilgoć na skórze.
Bryła wciąż tkwiła w tym samym miejscu.
Młyn!… Doszłam do młyna!
Jeszcze przez chwilę stała w otaczającej ją ciemności, sycąc się tym widokiem i oczekując, że ktoś poklepie ją za to po ramieniu.
ZUCH Z CIEBIE BABA, MARION! NAWIASEM MÓWIĄC BYŁAM PEWNA, ŻE SKREWISZ! CHOLERA, MOGŁABYM SIĘ ZAŁOŻYĆ, ŻE DASZ STĄD DRAPAKA!…
Ruszyła przed siebie.
2
Próbujesz mi powiedzieć, że facetowi urosły skrzydła, zamachał nimi parę razy, przeleciał dwadzieścia mil nad naszymi głowami, poderżnął gardło Lailii Robbins i jak gdyby nigdy nic odleciał ze swoim dzieciakiem w siną dal? Arnspiger nie musiał silić się na złośliwość.
Stał przed pustym łóżkiem Barclay’a Ashtona i patrzył na czepek Lailii, przyklejony plastrem do jednego z ciężarów wyciągu.. Bolał go ząb (Bańka na dziąśle zaczynała powoli nabierać ropy), a piętro niżej wciśnięta w róg magazynku z brudną pościelą, Lailia Robbins czekała cierpliwie, by wreszcie ktoś przetransportował jej ciało do kostnicy.
Cholera wie, co się jeszcze może wydarzyć, zważywszy, że do świtu pozostały jeszcze długie godziny.
Dokładnie sześć, przyjmując, że o czwartej jest już prawie widno sprawdził na zegarku.
Równie dobrze mógłby obstawiać na zakładach.
Jeden do stu, że zabawisz się za wszystkie czasy.
Mógł złapać okazję podpowiedział Couburn.
Pewnie, że mógł zgodził się Arnspiger. Po cholerę jednak zabijał Lailię?
Zmierzył swoich podwładnych uważnym spojrzeniem, nieco dłużej zatrzymując wzrok na oderwanych guzikach przy kołnierzyku munduru Langley’a.
Za mało powietrza albo zabrał się za przenoszenie zbyt dużego ciężaru. Lailia Robbins – to nie byle co.
Ilu ludzi pracuje w szpitalu?
Na dyżurze była Lailia Robbins – dyżur na izbie przyjęć, jeden pielęgniarz, pielęgniarka na wewnętrznym, druga na dziecięcym i lekarz na chirurgii. W sumie pięć osób. Po śmierci Lailii cztery.
I nikt niczego nie zauważył podsumował za Langley’a. Typowe. Jeżeli przelecicie wszystkie kanały filmowe, znajdziecie ten schemat przynajmniej w dwóch lub nawet trzech ujęciach. Superpotwory i batmany rozpływające się w powietrzu wydął wargi i wypuścił powietrze nosem. Fiu bzdziu i po sprawie. Szukajcie wiatru w polu.
Pielęgniarz twierdzi, że widział na podjeździe samochód Juliette Roxburgh. Tuż po dziewiątej Langley sprawdził to dla pewności w swoim nowiuteńkim notesie, z zielonym nadrukiem skrzypiec Stradivariusa. To znaczy, tuż po dwudziestej pierwszej poprawił się szybko.
Zamknął notes, wsunął go do górnej kieszeni i założył ręce do tyłu. Wszystko według regulaminu.
„Dotykałeś jej, Langley. Masz to wypisane na twarzy. Myślałeś, że tylko w Worcester trafiają się takie obrazki?”.
Dearborn daje głowę, że zgon Lailii nastąpił przed szóstą Couburn nie potrafił wyzbyć się swego sceptycyzmu.
Arnspiger oderwał wreszcie wzrok od oderwanych guzików Langley’a i lekko potakując sobie głową, zbliżył się do przyklejonego na ciężarku czepka pielęgniarki.
Ktoś nabazgrał na nim napis:
Jedziemy do Tonny’ego.
Znasz jakiegoś Tonny’ego, Couburn?
Pewnie. Gdybym się postarał, mógłbym nawet dojść do dwucyfrówki.
To prawie tak jak ja. Nie ma co, dzwonimy do Worcester po posiłki zdecydował Arnspiger, naciskając na swoją bańkę końcem języka.
Prawie natychmiast poczuł wilgoć pod nosem.
3
Skrytka pod podłogą. Krypta cmentarna Wessermanów.
Marion była już przy drewnianej konstrukcji pozostałości dwuizbowego domu z ciosanych bali, których średnica przewyższała kilkakrotnie obwód jej pasa. Nawet nie próbowała sobie wyobrazić, ile trudu kosztowało dawnych cieśli wzniesienie takiej budowli. Same wyobrażenia nic tu nie dawały. Trzeba było przy tym być; zasmakować potu, posłyszeć stuk siekier i tarcie zębów długich pił.
Za plecami miała czarną bryłę zawalonego tartaku.
Nieco na lewo – w kierunku, skąd przyszła – ciemniała zachodnia, pochylona ściana młyna, z wystającymi pod niewiarygodnymi wprost kątami resztkami zapadłych do środka krokwi. Nocą młyn przypominał ofiarny stos albo gotową do podpalenia łódź Wikingów, tuż przed spuszczeniem jej na zimne wody fiordów, które miały pogrążyć w sobie na zawsze prochy bohatera. Skojarzenie jak skojarzenie, choć pomyślała, że jest w tym odrobina logiki.
Gdyby udało jej się podpalić taką kupę spróchniałego drewna, pożar, na pewno, ściągnąłby tutaj ludzi. Nie byłaby przynajmniej sama.
Popołudniowa ulewa przesądzała jednak sprawę definitywnie. Może, gdyby miała ze sobą dwa kanistry benzyny, stałoby się to bardziej realne. Oprócz własnego strachu dźwigała jednak ze sobą tylko rewolwer, którego ciężar przyjemnie obijał jej kieszeń na biodrze.
Rewolwer i strach; niezła mieszanka, swoisty koktajl Mołotowa, który równie dobrze może eksplodować ci w palcach…
Musiała dostać się do piwnicy pod podłogą chaty.
Nie wiedziała, jak tego dokona, jeszcze nie, ale ani przez moment nie zwątpiła, że zrobi to we właściwym czasie.
Na kolanach, uważając, aby nie trafić na jakąś gałąź, zbliżyła się do otworu, pozostałości po masywnych odrzwiach.
Po upływie prawie wieku drzwi znikły zupełnie. Kute haki zawiasów, na których niegdyś wisiały, przypominały teraz wybrzuszenia na rzeźbionej bogato framudze. Czuła, że nie ma sensu wchodzić dalej, skoro nawet teoretycznie nie orientuje się w umiejscowieniu wejścia do skrytki.
Mogła być wszędzie. Równie dobrze tuż za progiem.
Mam nadzieję, że nie karze mojemu dziecku siedzieć w ciemnościach, tuż przy ludzkich szczątkach!…
Zanim na dobre o tym pomyślała, trzymała już w dłoni rewolwer, gotowa skoczyć w ciemność zawaliska i zastrzelić skurwiela, zanim jak kret wygrzebie się ze swej nory.
„Nie wolno ci tak myśleć, Marion. Pali się świeczka, czy siedzą w kompletnej czerni – to w tej chwili w istocie wcale nie jest ważne. Będziesz dręczyła się tą myślą i staniesz się celem. Zajdzie cię
z boku i zabije. Najpierw ciebie, a później Barclay’a. Właśnie w tej kolejności”.
Następną rzeczą, z jakiej zdała sobie sprawę, był zapach. Nie, raczej zapachy tego miejsca.
Dwa lub trzy, nie umiała ich rozróżnić, ale z całą pewnością je czuła.
Marion.
Wystrzeliła na oślep, posyłając pocisk w noc za jej plecami.
Nie czekał na nią w jamie!… Zaszedł ją od tyłu!…
Strzeliła jeszcze raz i czym prędzej wskoczyła do wnętrza domu.
Oddychała przez nos, mierząc wyciągniętą dłonią w jaśniejszy prostokąt, dwa metry przed nią. Zawadziła o coś nogą, o mało nie przewracając się na plecy.
Resztki dachu nie pozwalały jej przesunąć się jeszcze dalej w głąb zawaliska.
Dwa naboje. Zostało ci ich jeszcze pięć. Liczysz?
Zrezygnowała z oburęcznego trzymania rewolweru. Lewą ręką próbowała określić położenie tego, co uwierało ją pod łopatką. Drąg uskakiwał pod lekkim skosem. Kąt sugerował, że jeden koniec wciąż jeszcze tkwi na górze.
Tuż pod nim natrafiła na wolną przestrzeń.
Pochyliła się i tyłem wcisnęła aż do momentu, gdy coś innego dotknęło jej lędźwi.
Zgoda. Uznajmy, że nigdy nie zadałem ci tego pytania. Wiem, że należysz do łebskich babek, więc posądzenie cię o coś takiego było nietaktem z mojej strony. Zapytam inaczej – sprawdziłaś te naboje przed załadowaniem magazynka?
Czuła, że jest po lewej stronie od wejścia, ale tak naprawdę nie postawiłaby na to złamanego centa. Równie dobrze mógł zaczaić się z drugiej. W nocy głos nabiera rezonansu, kluczy i wibruje. Wiedziała tylko jedno – był za odrzwiami i próbował sprowokować ją do rozmowy. Chciał, żeby zdradziła miejsce, gdzie jest. Wzbudzał w niej niepewność i strach.
Żałosne, ale wcale nie musiał tego robić.
Umierała ze strachu.
A więc nie sprawdziłaś zdecydował, że dał jej wystarczająco dużo czasu na odpowiedź. Mówił monotonnie, prawie sennie. No cóż… Przyznaję, że rzadko kto zrobiłby to na twoim miejscu. Bo i po co? Rewolwer leżał od dłuższego czasu w górnej szufladzie komody. Tuż obok niego leżało pudełko z nabojami. Widziałaś obie te rzeczy zapewne dziesiątki razy wcześniej, gdy robiłaś porządki. Zbędna strata czasu, chyba, że do tej szuflady zaglądał ktoś jeszcze… Chcesz wiedzieć czy zaglądałem do górnej szuflady komody stojącej przy waszym małżeńskim łożu Marion, czy raczej wystarczy ci sama myśl, że mogło tak być? Tym razem zmienił ton brzmienia swego głosu. Mówił głębiej, zupełnie jakby ćwiczył przeponę. To, czy zaglądałem do tej szuflady, jest w gruncie rzeczy nieistotne. Masz rację. Będąc u ciebie w sypialni mogłem robić dziesiątki ciekawszych rzeczy, niż podmienianie dobrych pocisków na ślepe. Na przykład, mogłem obciągnąć sobie druta, leżąc na twojej stronie łóżka, a potem obetrzeć się którąś z twoich przezroczystych halek. Gdyby tak rzeczywiście było, wybrałbym chyba tę różową, z długim wycięciem na plecach, w której Tonny kazał ci udawać tygrysicę i którą miałaś podciągniętą wysoko na oczy, gdy posuwał cię naśladując głosy dzikich zwierząt. Zostały na niej nawet plamy jego nasienia i musiałaś je sprać ukradkiem, zanim Wes połapie się w czym rzecz. I pomyśleć, że ten ufający ci bezgranicznie dupek kupił nawet na tę okazję specjalny proszek do kolorowych tkanin. Założę się, że gdyby…
Wycelowała w środek ściany po prawej stronie od wejścia, zamknęła oczy, zacisnęła zęby i strzeliła.
Syk pocisku wrzynającego się w drewniany sąg uświadomił jej, że gdyby przypadkowo trafiła w metal, mogła oberwać pociskiem. Takie rzeczy się zdarzają.
Nie odezwała się ani słowem, ale podjęła grę.
Strata trzeciego pocisku była tego najlepszym dowodem.
A więc wiesz już dwie rzeczy poczekał, aż przestanie szlochać. Trwało to zbyt krótko, by mogła się wypłakać do końca. Pierwsza, że zostały ci cztery dobre pociski. Druga, że czytałem twój różowy pamiętnik. Jeżeli mam być szczery, przewertowałem go nawet dwa razy. Całkiem znośna literatura, gdy ma się możliwość skonfrontowania słów z konkretną osobą. Jedynie kolor kartek budzi we mnie mieszane uczucia cmoknął cicho.
A zresztą, to tylko taki nieistotny szczegół. Bardziej liczy się sama treść, a nie forma. Dla mnie osobiście mogłabyś to pisać nawet na papierze toaletowym.
Posłyszała, jak ociera się o jakieś gałązki. Podchodził bliżej.
Tak sobie myślę i myślę, Marion, i wiesz, co mi nie daje spokoju?… Musi ci być cholernie ciężko ukrywać przed światem swoje prawdziwe oblicze. A może tylko przy Tonny’m tracisz głowę i przeistaczasz się w nienasyconą samicę? Milczysz? Wydaje ci się, że milczenie pozwoli na uzyskanie nade mną przewagi, nie chcesz wdawać się w bzdetne pogaduszki, ponieważ straciłabyś w ten sposób swoją wyimaginowaną wyższość. Zajdę cię od tyłu, kiedy tylko będę chciał powiedział to tak pewnie, że odruchowo podkuliła ramiona i jeszcze głębiej wcisnęła się w rumowisko zawaliska.
Co zrobiłeś z moim synem, potworze?!… wrzasnęła, aż poczuła kropelki śliny na dłoniach.
Zachichotał.
Właśnie to zamiast zanieść się śmiechem, zachichotał jak mały gówniarz na karuzeli.
Pierwsze pytanie i od razu taki niewypał! posłyszała w jego głosie irytację.
Zaczynał się wkurzać.
MASZ U MNIE PUNKT, SKARBIE! powiedziała śpiewnie Marion Pierwsza.
GÓWNO TAM PUNKT!… WKURZYŁAŚ GO KRETYNKO! rozsierdziła się Druga.
Może osądziłem cię zbyt pochopnie i wcale nie jesteś taka inteligentna, jak mogłoby to wynikać z twoich papierów. Absolwentka jednego z prestiżowych wydziałów i do tego podstarzała aktywistka Phi-Beta-Kappa, a wciąż jeszcze nie rozumie, co się dzieje! Ściągałaś w czasie testu na IQ?!…
Pieprz się! skwitowała, najdosadniej jak umiała.
Uraziłem cię? zainteresował się zupełnie szczerze. Proszę, proszę!… Nasza pani potrafi mówić brzydkie słówka. Fe, Marion! Moje mniemanie o tobie blednie z każdą sekundą.
Mam to gdzieś. Zadałam ci pytanie. Chcesz usłyszeć, jak cię błagam, żebyś wypuścił Barca?… Właśnie na to czekasz? Podrajcuje cię to trochę? zaczynała się męczyć.
Coraz mocniej drżące dłonie z trudem utrzymywały rewolwer na wysokości połowy otworu wejściowego.
Jeżeli pojawi się tam choć na sekundę, wpakuje mu kulę prosto w bebechy.
Powinnaś raczej zapytać, co zrobiłem z nimi wszystkimi wyjaśnił po dłuższej przerwie, w momencie, w którym uznała, że usłyszy go dopiero, gdy przydusi ją kolanem do ziemi i przyłoży zimną stal noża do gardła. Jesteście tu w komplecie. Mamuśka Marion, synalek Barc, córeczka Jenni i oczywiście przyszywany tatusiek Tonny. Osoba tego ostatniego wypacza nieco mój schemat, ale uznałem, że skoro jest tak dobry jak opisywałaś, należy mu się to bardziej, niż Wesley’owi. Idealna czwórka. Sztuka za sztukę.
4
Był w połowie drogi na wyrąb, gdzie stary Arnold z synem ścinali swoje sosny, gdy usłyszał echo wystrzałów.
W sekundę później odezwały się krzykliwie obudzone hałasem ptaki, ale wszystko to nie trwało zbyt długo.
Po minucie, może dwóch Zakole znów pokryła złowroga cisza.
Rozmokły trakt, z głębokimi koleinami pozostawionymi przez koła ciągnika, nie sprzyjał jeździe, więc cisnął rower w błoto i zapadając się po kostki w oślizłej mazi, spróbował biec. Myśli jakby unosiły się nad jego głową, spoglądając na Wesley’a, jak rozpaczliwie usiłuje nie stracić równowagi, machając rękami niczym gość po kilku głębszych, poszukujący czegoś do oparcia.
Jesteś taki żałosny, Wes!… Starość nie radość, może należało popracować nad sobą, kiedy miałeś jeszcze na to okazję? Godzinny wypad na siłownię lub coś w tym stylu… Przerabialiśmy już tę gadkę, no nie?
Człapał po błotnistym szlaku; wielki, trochę kościsty, z urobionymi na blachę dłońmi; gość, którego w tej chwili poszukiwało pół stanu.
Mężczyzna z twarzą nabrzmiałą od krwi i piekącymi stopami.
Wesley Ashton kierował się w stronę Zakola.
5
Blef! stwierdziła oschle, starając się, by drżenie warg nie utrudniało jej mówienia. Oczarował cię twój geniusz lub popadłeś w przesadę. Przypisujesz sobie rzeczy, o których tak naprawdę nie wiesz kompletnie nic. Jesteś pieprznięty! Moja córka jest w tej chwili w bezpiecznym miejscu, daleko stąd, a Tonny pije zimne piwo w jakiejś przytulnej kafejce. Przegiąłeś. Masz tylko Barclay’a. Nawet mnie jeszcze nie masz.
Był coraz bliżej.
Pewnie stał tuż za ścianą.
Słyszała jego oddech.
Mówiąc o Jenni, nie myślałaś chyba, że zapuszczona chata Juliette jest bezpiecznym i dalekim miejscem?… Ta siksa nie potrafi nawet podetrzeć sobie porządnie tyłka. Zupełnie nie pojmuję, jak komuś takiemu można zawierzyć bezpieczeństwo własnego dziecka? Równie dobrze mogłaś ją zamknąć na klucz w łazience albo schować pod łóżkiem.
Prychnął, jak kot na widok dobierającego mu się do tyłka owczarka.
Jezu!!!… teraz krzyczał. Czy ty naprawdę nie rozumiesz, co się dzieje?
NO WŁAŚNIE, CO SIĘ DZIEJE? spytała Marion Pierwsza.
Ma ich podpowiedziała Druga.
Plecie stwierdziła Trzecia. Jest dobry w te klocki, gada jak nakręcony!
Wystarczyło tylko w odpowiednim miejscu i czasie wyjść na ulicę. Próbowała mnie ominąć, przyznaję, że ma refleks, ale tym razem to nie pomogło. Dla większego realizmu przekoziołkowałem nawet kilka metrów. Gdybyś widziała moje spodnie cholerna kałuża, powinienem stanąć kilka metrów dalej… Gdy człowiek chce być potrącony przez samochód, nic go przed tym nie powstrzyma powiedział to tak szczerze, że aż się żachnęła.
Nie wierzę ci. Nie wierzę w ani jedno słowo.
Zapal więc latarkę – masz latarkę, Marion? – i poświeć w lewy kąt izby. Zostawiłem otwarty właz. Pierwszy szczebel drabiny jest spróchniały. Mówię ci, żebyś nie skręciła sobie przypadkiem karku.
Blef powtórzyła, zastanawiając się czy rzuci się na nią już teraz, czy dopiero wtedy, gdy upewni się, że nie ma zamiaru nabrać się na tę sztuczkę.
Chwyciła rewolwer w obie ręce.
Siedziała w kucki, mierząc w jasność odrzwi.
Wiedziała, że nie zawaha się i strzeli, gdy tylko dostrzeże jego cień.
Jest związana i zakneblowana. Stoi wysoko na palcach, ponieważ wystarczy, że opadnie na pięty, a sznur werżnie się w jej smukłą szyję i zacznie się dusić. Demonstrowałem jej to dwukrotnie. Jeżeli ma silne stopy, powinna jeszcze żyć.
A jeżeli to nie blef?! pomyślała.
RATUJ JULIETTE, MARION! wrzasnęła jej do ucha Pierwsza.
Nie waż się ruszyć na krok! upomniała Druga.
Zapomnij o tym dodała Trzecia.
RATUJ JĄ KRETYNKO!
Nadusiła przycisk latarki, nie rezygnując jednocześnie z celowania w prostokąt wejścia.
Niewiele widziała; zobaczyła jeszcze mniej, gdy przeniosła promień spod stóp i przejechała nim wzdłuż ściany.
W rogu rumowiska dostrzegła dziurę w ziemi.
Deski pokrywy sterczały podparte kawałkiem drewna. Nawet, gdyby wstała, nie dostrzegłaby nic więcej.
Aby zajrzeć w głąb ukrytej piwnicy, musiała tam podejść.
Skąd wiesz o piwnicy?
Pytanie raczej, skąd ty o niej wiesz? roześmiał się, przy końcu bardziej imitując śmiech, niż faktycznie przedłużając sobie tę chwilę pozornej rozkoszy. Rozmawiałaś ze swoją koleżanką z Nowego Yorku. Jasne. Powinienem na to wpaść zaraz, gdy ujrzałem, jak zamiast włóczyć się po całej farmie, kierujesz się prosto do chaty. Jest szybka, bez dwóch zdań… Tak. Dużo musiała wyłożyć kasy, zanim matka pozwoliła jej przeczytać pamiętnik?
Jesteś Alan, syn Ann Wesserman, prawnuk Huberta Wessermana, który pochowany jest wraz z żoną i dwójką swoich dzieci w tej piwnicy powiedziała głosem tak spokojnym, że aż przestraszyła się oczywistości tego, co mówiła.
Mężczyzna za drzwiami zwabił ją na ziemię swoich przodków; zwabił po to, by zabić, nie miała już co do tego żadnych wątpliwości.
Prawnuk Huberta Wessermana próbował naprawić przeszłość.
Trafiony, zatopiony! prawie widziała jak unosi w górę obie ręce i spogląda na pochmurne niebo, by odszukać tam coś, czego tak naprawdę wcale tam nie było. Stopy Juliette przypomniał. Nie sądzę, żeby mogła tak stać w nieskończoność.
6
Gdy posłyszał trzeci strzał, był już na skraju wytrzymałości.
Nie potrafił zliczyć, ile razy lądował twarzą w zimnej mazi traktu, podążał wciąż do przodu, ale tempo jego marszobiegu spadało wraz z każdym przebytym metrem.
Zrezygnował z podbieżek.
Teraz tylko szedł, potykał się i wstawał, ale szedł.
Wiedział, że jeżeli będzie trzeba, dojdzie nawet na drugi koniec stanu. Nic nie mogło go powstrzymać, nic oprócz zmęczenia. Szkoda, że nie można maszerować mózgiem albo na przykład podświadomością. W takim przypadku mógłby obejść całą kulę ziemską.
Bolało go wszystko, począwszy od paznokci i nóg, a skończywszy na zlepionych błotem włosach.
Nie wiadomo skąd napłynęły na niego stare cygańskie słowa:
„Dokąd prowadzisz swój tabor?”, „Na koniec świata”, „Po co?”, „Aby dojść i wrócić”.
Dokąd kierujesz swój tabor, Wesley’u Ashtonie?
Upadł na twarz i wstał z wysiłkiem. Musiał wstać.
Gdybym przypadkiem natknął się na jakiegoś człowieka, legendy Cedarville wzbogaciłyby się o opowieść o leśnym stworze, który zamiast rąk ma sześć par długich macek, a głowę zastępuje mu łeb wilkołaka.
Projektanci kostiumów na tegoroczny Hallowen mogliby zbić na tym fortunę, pod warunkiem oczywiście, że jakiś łebski rysownik popuściłby wystarczająco daleko cugle wyobraźni.
Ptaki, po huku wystrzału, ponownie zaczynały cichnąć i nad głową Wesley’a roztoczyła się taka cisza, że poczuł się jak pozbawiony słuchu.
Przy wtórze pulsującej mu pod czaszką krwi zaczął nucić Boba Dylana.
Kwadrans później dostrzegł w ciemności zarys starego chmielnika.
Był blisko.
Uparcie szedł dalej.
Zmęczone konie Wesley’a Ashtona ciągnęły w stronę czarnego orzecha.
7
Prawą łydkę Juliette Roxburgh zgniatał stalowy kleszcz skurczu, piekła ją skóra na podbiciu, a palce u stóp zdrętwiały tak dawno Stoję tu chyba z godzinę!… że nie mogła wyjść z podziwu, dlaczego jeszcze nie dynda z wysuniętym na brodę językiem i mokrymi gaciami od Niny Ricci. Dobra bielizna, kosmetyki i wyszukane ciuchy, stanowiły dla niej do dzisiejszej nocy niemalże taką samą relikwię, jak dopasowane buty i niskokaloryczna dieta, którą podtruwała swój organizm od ponad roku. Co z tego, jeżeli w tej chwili stała na palcach w jakiejś obskurnej piwnicy, z zalanym tiulem między nogami (Delikatny haft ciągnął się od samej gumki, aż po krocze. Dla ciekawych – motyw roślinny; dla praktykujących – żadnego ucisku, ani tarcia.) i spuchniętą jak balon połową twarzy, która wymagała natychmiastowej interwencji chirurga.
W ciągu ostatnich dwóch kwadransów organizm Juliette Roxburgh wyprodukował tyle trujących toksyn, co w normalnych warunkach (Nawet po rezygnacji z niskokalorycznej diety) zajęłoby mu kilka lat.
Stała na palcach, wyciągnięta jak struna, unosiła wysoko brodę i wciągała brzuch, by zyskać dodatkowy centymetr, który w tej chwili oznaczał dla niej więcej stęchłego powietrza w płucach.
Jeżeli przyjąć, że w normalnych warunkach człowiek oddycha z częstotliwością 18 wdechów na minutę (Normalne warunki oznaczają, że nie jest naładowany adrenaliną, nie kocha się i nie biega), dodatkowy centymetr pozwolił jej 540 razy napełnić pęcherzyki życiodajnym tlenem. Inaczej mówiąc – przedłużyła sobie życie
o 540 wdechów i wydechów.
W rzeczywistości oddychała szybciej. Pozycja, w której stała, a także okoliczności ustaliły częstotliwość jej oddechu na granicy dwukrotnie wyższej od przeciętnej.
W sumie dawało to ponad tysiąc darowanych wdechów; nieźle, jeżeli ktoś pragnie żyć równie mocno jak Roxburgh.
A teraz ten skurcz!…
Czuła, że postępuje wyżej, docierając już do ścięgien pod kolanem. Przeniosła ciężar ciała na palce lewej nogi.
Jezu, jak bolało!….
Poczuła ten ból pod powiekami; łzy wypłynęły same, dwie lub trzy z każdego oka.
Pieścisz się, Juliette! Cackasz się ze sobą, jak Michael Jackson. Chcesz maseczkę na twarz, moja droga?…
Jej stosunek do świata zakładał, że nic nie dzieje się przypadkiem. Wszystko ma swoje racjonalne wytłumaczenie. Jeżeli idziesz po odpowiedniej ścieżce, wcześniej czy później trafisz tam, gdzie chcesz.
Dieta, Juvenance Selections Perfect H Pure i Perfect A Pure (Złota kapsułka na dzień, czarna na noc), by poprawić skórę wokół oczu (Witamina H nawilża i ujędrnia, A wygładza zmarszczki), ćwiczenia na siłowni, sauna, masaże, woda mineralna zamiast filiżanki kawy, krem na cellulitis, systematyczne wizyty u ginekologa i stomatologa oraz poranne obmacywanie piersi w poszukiwaniu pierwszych zawiązek guza. Żadnego przypadku. Wszystko zaplanowane w najdrobniejszym detalu. Seks? Dwa razy w tygodniu; chyba, że dostaniesz opryszczki lub przyjedzie do ciebie ciotka z Ameryki. Dziecko po trzydziestce. Jedno. Zamiast wyduszać go z siebie godzinami, poprosisz o cesarskie cięcie (Wiele kobiet tak robi). Blizna ma być niewidoczna, gdy pojawisz się na plaży w swoim morskim bikini. Dla porządnego fachowca – to ponoć pestka. Żadnego przypadku. Wystarczy, że raz ulegniesz pokusie i wszystko diabli wezmą. Ścieżka; prosta, bez wybojów, wystarczy tylko uważnie stawiać stopy…
I dokąd ją to wszystko doprowadziło?!…
Stała na zbitej byle jak skrzynce, ze sznurem na szyi i skurczami w drżących z wysiłku nogach. Masz swoje maści i kremy, masz swoje zdrowe żywienie.
Wystarczy, że opadniesz na pięty, a wszystko szlag trafi (Może lepiej było zapisać się na lekcje baletu?). Umarlakom obojętne jest czy opalałaś się na słońcu, czy w solarium. Zwisa im czy leżysz
w gaciach od Niny Ricci, czy wciągnęli ci na dupę zwykłe bawełniane gacie za kilkadziesiąt centów, które jeszcze nie tak dawno widziałaś w wielkim koszu na wyprzedaży i widok których wprawił cię w zakłopotanie (To jeszcze ktoś produkuje coś takiego?…). Metr pod ziemią nikt nie gada o takich sławach jak Dior, Chanel, Dany Karan czy w ostateczności Celvin Klein. Wpieprzają cię robaki, i tyle. Możesz mieć na sobie najnowszy krój szmizjerki rodem z Parsons School of Design, a i tak obsmokczą cię do kości.
Mlask, mlask i już cię nie ma.
Chciała żyć.
Gotowa była błagać o to na kolanach.
W piwnicy nie było jednak nikogo. Odszedł! Ustawił ją na tej pieprzonej skrzynce, założył pętlę na szyję i podciągnął w górę tak, że już wtedy omal nie pękła jej tchawica.
Trzymaj się prosto, Juliette. Mam nadzieję, że będziesz tu jeszcze stała, gdy Marion wpadnie do ciebie z wizytą. Postaraj się.
Skurwiel! Wyrachowany, pieprznięty skurwiel!… Że też nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, by takich czubków uśmiercać w inkubatorach?!… Odłączasz dopływ tlenu, naciskasz dwa lub trzy przyciski regulujące temperaturę i inne takie duperele, i cześć pieśni. Adieu, dupku! Praszczaj!… Można spokojnie chodzić i jeździć po ulicach. Można zakładać rodziny, chodzić do woli w butach na wysokich obcasach i dojeżdżając do świateł, nie rozglądać się na boki, czy komuś przypadkiem nie przyjdzie do głowy urządzić sobie rodeo…
Żyła w tym kraju, więc znała realia. Nawet na takim zadupiu jak Cedarville wciąż były miejsca, które należało po zmroku omijać szerokim łukiem. Nigdy jednak nie sądziła, że ktoś celowo rzuci się na maskę jej samochodu tylko po to, by – gdy stanie (O mój Boże! Czy nic panu nie jest?!…) przyfasolić jej pięścią między oczy.
Odzyskała świadomość dopiero w tej norze.
Paliła się naftowa lampa (śmierdziało ropą, więc na pewno była to naftówka).
Tuż nad sobą zobaczyła konstrukcję drewnianej taczki, jakie Brigham Young kazał budować współwyznawcom, by łatwiej dowieźli swój skromny majątek do bram raju. Dwukołowy wózek wyglądał na sprawny, ale nie miała okazji na osobiste wypróbowanie jego zalet. Mdłe światło naftówki ukazało jej jeszcze zawieszony na haku odometr (Przyrząd, którym mormoni odmierzali przebytą drogę. Widziała go kilka lat wcześniej na wystawie staroci w Worcester.) i rząd czterech szkieletów, ułożonych równo po dwa tuż pod nim.
Właśnie wtedy się zmoczyła.
Zlała się ze strachu i tylko krępujące ją sznury spowodowały, że nie uciekła stamtąd, gdzie pieprz rośnie.
Na całe szczęście knot naftówki wkrótce zgasł, nie musiała więc gapić się na ludzkie szczątki, leżące niecały metr od niej.
Skurcz nie mijał.
Lewa noga zaczynała za to drżeć.
Dłużej nie dam rady!…
Ale stała.
Wyciągała wysoko szyję do góry.
Trzydzieści sześć razy na minutę napełniała płuca powietrzem i zastanawiała się, dlaczego była na tyle głupia, by cały dzień przechodzić w butach na wysokim obcasie, skoro osiemdziesiąt procent butów pokazanych na nowojorskich wybiegach mody stanowiły sandały.
Może dlatego, że tylko one pasowały jej do torebki, paska i chustki, którą zawiązała na głowie przed wyjazdem po Jenni.
Właśnie to pytanie zabrała ze sobą, gdy zruszona upadkiem Marion skrzynka, usunęła jej się spod zdrętwiałych palców u stóp.
8
W białym, drażniącym spojówki, świetle latarki Marion, opuchnięta twarz Juliette Roxburgh (Dobry Boże, Juliette!… Nawet nie widać ci oka!) wyrażała przestrach i rezygnację.
Wyraźnie drgnęła, próbując odwrócić się w kierunku otworu.
Starała się. Jej otwarte oko szukało miejsca, skąd brał początek promień latarki. Szeroki pas plastra, który Alan podwędził z szuflady pielęgniarki oddziałowej, oklejał jej usta, zachodząc aż na włosy.
Słyszała strzały i fragmenty rozmowy Alana z Marion.
Próbowała ją ostrzec przed pułapką.
Marion zamierzała zejść tyłem, tak, by przez cały czas asekurować przestrzeń przed sobą.
Pierwszy szczebel drabiny jest spróchniały.
Ze zdumieniem pojęła, że wierzy w każde słowo Alana.
Widok ledwo żywej Juliette przekonał ją ostatecznie, że nie blefuje. Skoro miał ją, zapewne ma i Jenni.
Czyżby miał i Tonny’ego?…
Mówię ci, żebyś nie skręciła sobie przypadkiem karku.
Taka troskliwość!
Wsunęła nogę w otwór i poszukała oparcia drugiego szczebla. Był odrobinę za nisko. Musiała położyć rękę z rewolwerem na podłodze.
Ma Tonny’ego?
Niemożliwe.
Nie udałoby mu się go ściągnąć w pobliże Wesley’a nawet przy użyciu stada wołów…
Jej kochanek cierpiał na nieuleczalną chorobę charakteryzującą większość facetów, którzy przyprawiają rogi innym fecetom. Obawa przed spotkaniem się oko w oko z kimś, kto przynajmniej teoretycznie może odczuwać swędzenie po obu stronach głowy, napawała go takim lękiem, że Marion zdecydowanie odrzuciła taką ewentualność. Musiałoby się wydarzyć coś naprawdę ważnego, by Tonny przyjechał do Cedarville.
A może wcale nie musiał wyrażać zgody na przyjazd?
Widok na wpół uduszonej Juliette Roxburgh wymownie świadczył, że nie znalazła się tu z własnej woli.
Jak go odnalazł? przeszła do następnego nurtującego ją pytania.
Starała się dokładnie ukryć jego istnienie.
Zapiski w pamiętniku dotyczyły tylko jej zewnętrznych (A może i wewnętrznych, co Marion?…) przeżyć.
Była szczera, ponieważ uważała, że pisze to tylko i wyłącznie dla siebie. Nie była jednak na tyle głupia, by zapisać tam adres Tonny’ego. Co to, to nie! Adres i numer jego telefonu znała na pamięć. W jej mniemaniu trudno było o lepszą skrytkę.
Na pewno nie z pamiętnika oceniła na chłodno.
Do Tonny’ego napisałam tylko jeden list, którego zresztą nie wysłałam. Co się stało z tym listem? Właśnie, może to jest to?!…
Ułożyła stopę na szczeblu i ostrożnie przeniosła na nią ciężar ciała.
Juliette próbowała coś mówić, ale plaster powodował, że słyszała tylko jakiś niezrozumiały bełkot.
Poczekaj, skarbie!… Zaraz zdejmę ci to z szyi!…
Światło latarki ginęło w czeluściach granatu nocy.
Zawalony dach otwierał przed nią wszechświat.
Marion zaczęła schodzić.
Spaliłaś go w hotelowej popielnicy, potem otworzyłaś okno, by się przewietrzyło i czekałaś na czwartą, kiedy miał przyjść Tonny i kiedy zaczęła się wasza zabawa. Zawieje w Massachusetts dały wam parę dodatkowych dni na lepsze poznanie własnych możliwości. Całe szczęście, że ten taksówkarz okazał się uczciwym człowiekiem i zwrócił ci torebkę z całą zawartością.
Gdyby to, co w niej było, trafiło w ręce Wesley’a, nie pomogłyby wam nawet największe zaspy w dziejach Stanów, by go powstrzymać przed dotarciem do Nowego Yorku i zamienieniem pięknej twarzy Tonny’ego Paolo w krwawą papkę…
Nagle wiedziała.
Przypomniała jej się paplanina Karen o Alanie, miłośniku aut i motoryzacji.
A jeżeli to on?!…
Klapa runęła jej prosto na czubek głowy.
Gdyby w porę nie zabrała ręki, mogłaby stracić wszystkie palce.
Rewolwer wysunął jej się z dłoni i pacnął ciężko o klepisko.
Zachwiała się.
Usiłowała trafić drugą stopą na szczebel, ale ciężar jej ciała przeważył i poleciała w dół.
W sekundę Alan Rampling, spec od hamburgerów i drinków, a tak naprawdę licencjonowany taksówkarz Nowojorskiej Korporacji Taksówkarzy, prawnuk Huberta i Sally Wessermanów, siedział już okrakiem na jej piersi i zamierzał się do zadania ciosu prosto w kość policzkową.
Juliette Roxburgh machała rozpaczliwie bosymi stopami trzydzieści centymetrów nad ziemią.
Konała.
9
Gdy otworzyła oczy (Kto mi wsadził do ucha gwizdek z wiatraczkiem?!… Barclay, przestań natychmiast!), siedziała oparta o szorstką korę jakiegoś drzewa.
Na wysokości szyi, piersi i pasa czuła wrzynające jej się głęboko w ciało zwoje sznura.
Tuż obok niej stał czerwony jak burak Tonny Paolo. Podobnie, jak ją skrępowano go zbyt mocno i dlatego oczy Tonny’ego wyrażały cierpienie.
Z rozbitego nosa ciekła mu strużka krwi i śluzu.
Ust nie widziała, bo szeroki pas pomarańczowego plastra zakrywał je tak dokładnie, że mogła się jedynie domyślać, gdzie powinny być.
Tonny płakał.
Płakała siedząca na trawie Jenni i płakał skrępowany z nią plecami Barclay.
Wszyscy płakali oprócz Marion. Pomyślała, że za chwilę do nich dołączy.
Między nią, a dziećmi paliły się trzy wbite w ziemię pochodnie, z głowniami okręconymi szmatą nasączoną ropą i obwiązane sznurkiem.
Stał tam Alan Rampling i z uśmiechem obserwował jak Marion zaczyna poruszać ramionami, by uwolnić się z więzów. Nie zakleił jej ust, ponieważ uznał to za zbyt protekcjonalne. Pogadają sobie. Rozmowa z kimś, kto może tylko dukać i kręcić głową nie należy do przyjemności. Muszą porozmawiać, by ta noc była podobna do tamtej.
Przywiązał ją w ten sposób, aby mógł widzieć w całej okazałości wyryty w korze czarnego orzecha napis.
Siedemdziesiąt jeden liter plus kilka znaków.
Babcia Hillary odwaliła kawał dobrej roboty. Upłynęło ponad
dwadzieścia lat, a nawet przy świetle pochodni czyta się to, jak w książce.
Pieprzona babcia Hillary! Jebana Hillary, która dla zaspokojenia własnej chuci, gotowa była skazać własną rodzinę na śmierć; suka – rzucająca piętno na głowy swoich przodków!… Bądź po stokroć przeklęta, jędzo! Pluję na ciebie i na twój grób! Obyś nigdy nie opuściła łona swojej matki!…
Zdenerwowały go te myśli. Aby się uspokoić, zaczął czytać.
„Nasz Bóg nigdy nas nie opuści
i rychło będziemy podawali sobie wieść;
Że wszystko jest dobrze – Że wszystko jest dobrze”.
Jakie to budujące, ciepłe i głębokie!… Nasz Bóg opuszcza nas częściej, niż mu się wydaje, a w każdym z ludzi jest tyle nienawiści, że wystarczy tego do wybrukowania trzech piekieł.
Dobro istnieje jako pojęcie.
Trzeba być nie lada mistrzem, by odnaleźć je tu i teraz.
Stiv Cann zwrócił na nią uwagę w momencie, gdy zaczęły jej rosnąć cycki. Wymykali się potajemnie nocami do lasu i dogadzali sobie na zimnej trawie. Ponoć zupełnie oszalała na jego punkcie. Nie mogła jeść ani pracować. Miała to być miłość do grobowej deski. Dosłownie i w przenośni. Mój pradziad Hubert nie należał do typu intelektualistów, od świtu do wieczora zawalał, aż mu łeb odskakiwał, w młynie i tartaku, ale w końcu połapał się, że coś jest nie tak z jego coraz bardziej cycatą Hillary. Dasz wiarę, że kiedyś, aby dziewczyna nie zaszła w ciążę, używano do tego celu pęcherzy zwierzęcych? Ta sama zasada co dzisiaj, tyle, że mniej w tym chemii zastanowił się na chwilę, zupełnie jakby starał się odnaleźć coś w przeszłości.
Wreszcie machnął ręką i kucnął metr przed nią.
Tonny, Barclay i Jenni obserwowali z napięciem każdy jego ruch.
Mógłbym dodać jeszcze to i owo, ale nie chcę gorszyć twoich dzieci. Niech trwają w swoich błogich stanach nieświadomości. Chyba, że rozmawiałaś już o tym z córką, Marion? Co? Jak to jest z wami?
O tym, jak się robi dzieci, uczą teraz w szkole. Sądzę, że program zawiera również elementy antykoncepcji powiedziała siląc się na spokój.
Była w matni. Patrzyła w oczy swojego prześladowcy.
Tak pokiwał z powagą głową. Zmieniają nam się czasy, Marion. Zmieniają. Gdyby moja babka, Hillary, urodziła się trochę później, może nie siedziałabyś pod tym drzewem i nikt by cię nie zmuszał do wysłuchiwania takich historii. Cóż, Hillary urodziła się jednak wtedy, kiedy się urodziła i dlatego Stiv Cann zrobił jej dzieciaka. Uplanowali sobie ponoć, że nazwą go Alan – jeżeli będzie to chłopiec; w przypadku, gdyby stwórca zesłał im dziewczynkę, miała otrzymać imię – Alexandra. Wszystko na „A”, aby zapoczątkować serię od samego początku. Kiedyś istniała zasada, że dobra rodzina to liczna rodzina. Po „A” miała przyjść kolej na „B” i tak dalej. Gdyby się dobrze postarali, mogło im w końcu zabraknąć alfabetu roześmiał się i Marion zauważyła, że Alan Rampling wygląda z tym uśmiechem jak złośliwy chochlik. Jak już mówiłem, mój szacowny pradziad Hubert połapał się, w czym rzecz. Zaczaił się na Canna, obił mu porządnie facjatę i zabrał Hillary do wiejskiej akuszerki za Czerwone Wzgórza, by uwolniła jego córkę od rosnącego w jej łonie grzechu. Nie wiem, czy można ustalić płeć płodu w dwunastym tygodniu, ale Hillary upierała się potem, że był to na pewno chłopiec, jej Alan. Tak czy inaczej, wyskrobano ją i wróciła do gniazda Wessermanów, by odpracować na farmie dług zaciągnięty u ojca. Twoja koleżanka Karen musiała ci wspominać, że Hubert był praktykującym mormonem. „Praktykujący mormon” – nie oznacza zaraz: „uczciwy mormon”. W czasie swojej służby w „Aniołach Śmierci” dopuścił się paru świństw, ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co zrobił później. Przed przeprowadzką do lasów Massachusetts postanowił zabezpieczyć się na wypadek, gdyby bracia wyznaniowi próbowali go powstrzymać. Zabrał ze sobą trochę zapisków dotyczących prawdziwych wydarzeń w Nauvoo, jeszcze przed zlinczowaniem Josepha Smitha i przed tym, jak prorok Brigham Young skierował piętnaście tysięcy mormonów na tułaczkę, w poszukiwaniu ziemi obiecanej. To, co było dawniej piekłem Utah, rozkwitło i wydało owoce. Nad Słonym Jeziorem wyrosło piękne gniazdo mormonów – dzisiejsze Salt Lake City. Oprócz zapisków wydarzeń w Narvoo Hubert zabrał ze sobą prawdę o wydarzeniach z dnia szóstego września 1857 roku. Znasz zapewne tę historię o wymordowaniu osadników przez J.D. Lee i jego „Anioły Śmierci”, więc nie będę sobie niepotrzebnie strzępił języka. Fakt faktem, że ludziom, którzy mieli pieczę nad bezpieczeństwem mormonów, grunt zaczął osuwać się spod stóp. Tropili Wessermana, ale dopiero list napisany wspólnie przez moją babkę Hillary i wkurzonego zmarnowaniem mu potomka Stiva Canna, wskazał im dokładne miejsce, gdzie mają uderzyć. Przywiązali ich wszystkich do tego drzewa, pod którym teraz siedzisz. Odrąbali najpierw obie ręce Hubertowi, a gdy wciąż nie chciał ujawnić miejsca ukrycia dokumentów, zabrali się za moją prababkę. Zanim umarła, mieli już to, co chcieli. Hillary obserwowała egzekucję, stojąc u boku swojego gacha, a gdy Hubert zaczął błogosławić ziemię i drzewo, przy którym konał on i jego rodzina, poderżnęła mu gardło i wspólnie z Cannem wrzuciła zwłoki całej czwórki do skrytki pod podłogą. Niestety, Stiv Cann okazał się kanalią i po kolejnym roku posuwania mojej babki, zostawił ją pośrodku lasu z bochenkiem suchego chleba i dwoma zniszczonymi sukienkami. Hillary nie mogła wrócić do Cedarville w obawie, że ktoś odkryje prawdę o jej udziale w morderstwie i dlatego udała się w podróż nad Słone Jezioro, by połączyć się na zawsze ze swoimi prawdziwymi korzeniami. Oto cała prawda o Wessermanach z Zakola, którą tak pragnęłaś poznać, Marion chyba ścierpły mu nogi, bo wstał i parokrotnie zginał i prostował je w kolanie. Dzisiejsza noc załatwi to definitywnie. Wybrałem właśnie ciebie na główną aktorkę tego przedstawienia.
Znam inną prawdę o twoich przodkach nie siliła się na krzyk.
Uznała, że więcej zdziała, zachowując spokój.
Prawdę, którą przekazała ci Karen?!… Zapiski, które czytała były w rzeczywistości moją własną interpretacją zdarzeń. To ja wymyśliłem te bajki. Nie bądź śmieszna, Karen wie tylko to, co chciałem, żeby się dowiedziała. Prawdziwy pamiętnik mojej babki Hillary spoczywa zakopany tuż pod twoimi pośladkami. Przywiozła mnie tu, gdy miałem dziesięć lat i kazała go najpierw odkopać, a potem przeczytać od deski do deski. Brulion, do którego dotarła twoja przyjaciółka – to podróbka, mająca na celu ukrycie prawdy przed moją matką.
Alanie Rampling, czyżbyś próbował mi powiedzieć, że twoja babka Hillary wybrała cię na nowego proroka? powiedziała to bez litości, wkładając we własne słowa tyle nienawiści, ile tylko była w stanie wykrzesać ze swojego wnętrza.
Nie czułem się nim, aż do momentu, gdy nie wsiadłaś do mojej taksówki i nie powiedziałaś swym śpiewnym głosem: „Hotel Sheridan. Najszybciej jak się tylko da”. Aż tak bardzo pragnęłaś wyrwać się z głuszy prowincji czy po prostu nie mogłaś się doczekać spotkania z tym ogierem? Pędziła do ciebie jak na skrzydłach, Tonny! klepnął go po ramieniu i mrugnął znacząco. Tak ją piliło, że z pośpiechu zostawiła swoją torebkę na tylnym siedzeniu. Zajrzałem do niej z ciekawości, dla hecy otworzyłem różowy pamiętnik, a potem sprawy potoczyły się już same. Gdyby nie twój pamiętnik, Marion, nigdy bym nie wrócił w to miejsce. Obudziłaś mnie i wskazałaś drogę.
Dla tej złudnej chwili szczerości, której doświadczam, musiała zginąć Juliette?! Boże, to niepojęte!… patrzyła mu w oczy z przerażeniem.
Nie mogła dać wiary w to, co słyszała.
Dla chwili szczerości, której doświadczasz, poświęciła się nie tylko Juliette. Abyśmy mogli wspólnie znaleźć się w tym miejscu, musiało wydarzyć się wiele strasznych rzeczy pochylił się nad nią i przez moment ich twarze znajdowały się w odległości zachęcającej do pocałunku.
Marion nie cofnęła głowy.
To ty spowodowałeś, że Wesley trafił do więzienia! Spaliłeś warsztat i zabiłeś Aidana!
Zatłukłem także młotkiem staruchę z farmy za miastem, poderżnąłem gardło pielęgniarce w szpitalu i zepsułem hamulec w rowerze Barclay’a. Gdyby nie ty, Marion, nigdy by mi nawet przez myśl nie przeszło, że jestem zdolny zrobić tyle wspaniałych rzeczy nie zdążyła odwrócić głowy. Pocałował ją namiętnie. Dziękuję, Marion! Dzięki tobie naprawię przeszłość.
CZĘŚĆ DZIEWIĘTNASTA
Przez różowy filtr
1
Pora się żegnać, Tonny. Wolałbym co prawda, żeby zamiast ciebie stał tu Stiv Caan – też był z niego kogut jak się patrzy – ale znasz przysłowie: darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby.
To śmieszne pomyślała Marion. To koszmar, zły sen!… To się nie może dziać naprawdę!
Ale działo się.
Alan wziął potężny zamach siekierą, dzieciaki pisnęły jak topione kocięta, a dłoń Tonny’ego ucięta gładko tuż nad nadgarstkiem chlapnęła twardo o ziemię.
Marion obrazy przepływały jak przepuszczone przez różowy filtr.
Kiedyś uczono ją, że prawdziwa kobieta nigdy nie powinna zamykać oczu.
„Kiedy jesteś w kuchni, musisz widzieć, co robisz; kiedy leżysz pod mężczyzną, musisz dostrzec ten moment, kiedy należy krzyknąć. Nie zamykaj nigdy oczu, moja droga, a na pewno nie spotka cię nic złego…”.
Gdy byłam z Tonny'm, mogłam krzyczeć nawet z czarną opaską na oczach. Nie potrzebowałam wzroku, by wybrać odpowiedni moment na wyrażenie własnych odczuć…
Zamknęła powieki, zgasiła różowy filtr.
Czekała w ciszy.
Drugie uderzenie nie było już tak celne i Tonny zaczął rzucać się jak opętany w uprzęży sznura.
Odrąbana dłoń dyndała na resztkach mięśni i ścięgien.
Alan wybił siekierę spodem dłoni od pnia i walnął raz jeszcze. Większość energii tego ciosu przyjęło drzewo.
Rozwrzeszczały się wrony i kawki na okolicznych gałęziach. W powietrze poszedł szum ich skrzydeł.
Zagadały gardłowo kruki.
Nieee!… krzyknęła Marion.
Oparła policzek o szorstką korę orzecha i przedłużała swój krzyk w nieskończoność.
Alan Rampling brał zamach, by odciąć Tonny’emu głowę.
2
Jeżeli ten gość rzeczywiście posuwał ci żonę, to sam się o to prosił. Nie kiwniesz nawet palcem, by mu pomóc!…
Uniósł się na kolana i ponaglany krzykiem Marion, uderzył głową w plecy Ramplinga.
Dość mocno, bo odbił się od niego jak gumowa piłka i aż usiadł na pośladki.
Rampling jęknął, beknął jakieś przekleństwo i na oślep zamachnął się siekierą.
Ostrze przecięło powietrze nad głową Wesley’a i zanim upłynęła sekunda, stali już naprzeciwko siebie.
Ich oczy się spotkały.
W świetle płonących pochodni Rampling zaczął się uśmiechać.
Powtórka wynalazku Normana?
Pieprz się!
Skoczył z rozwartymi jak szpony palcami.
Nie zepsuj tego szukaniem artyzmu…
Wyciągnął nogę i kopnął powietrze przed sobą.
Do dupy takie machanie, musisz być bliżej niego!…
Rampling stał z boku.
Trzymał ręce opuszczone wzdłuż ciała i tasował go uważnym spojrzeniem.
Ostrze siekiery ocierało mu się o nogawkę spodni.
Szykował się do ciosu od dołu.
Próbujesz namieszać, Wes?!… Czy w tej chwili nie powinieneś walić łbem o kraty celi? Co z tobą, brachu? Psujesz nam zabawę.
Tato!… wrzasnął Barclay, usiłując podnieść się z ziemi.
Marion przestała krzyczeć.
Pojękiwała cicho, mając wciąż mocno zaciśnięte oczy.
Tonny chyba zemdlał, bo wisiał nieruchomo jak kukła na sznurze.
Tato!…
Nie ustrzegł się błędu.
Obliczył, że siekiera skieruje się bardziej w lewo, celując w podbrzusze lub nogi.
Rampling jednak zdołał jakimś cudem odwrócić położenie ostrza i walnął go na wysokości piersi.
Impet uderzenia ześliznął mu się niegroźnie po barku.
Szyja zapiekła, nim zdążył mrugnąć okiem.
Zabiję cię draniu!…
Zdołał wpaść na niego w samą porę.
Siekiera ponownie nabierała rozmachu.
Potoczyli się w trawę, kopiąc i wierzgając jak dwa spuszczone na siebie ogiery.
Ciepło z szyi zlewało mu się na tors.
Drasnął cię, Wes pomyślał i zanim pojął, co się dzieje, świat zaczął mu wariować.
Pomieszały się kierunki, rozbiegały jakieś plamy.
Trzymał Ramplinga za nogę, a ten jednym precyzyjnym ruchem dowalił mu pięścią za ucho.
Oderwali się od siebie, Wesley skulony nisko przy ziemi, Rampling stojący bez żadnego uszczerbku, z lekkim niepokojem tylko w swych zimnych oczach.
Spływaj, ale już! Nie próbuj zgrywać się na bohatera!…
Mimo, że ruszyli prawie równocześnie, udało mu się pierwszemu dopaść do siekiery.
Nie miał czasu na porządny zamach, więc osłonił się trzonkiem i raczej pchnął, niż uderzył.
Dostał solidnego kopa w podbrzusze.
Mdłości zablokowały mu przełyk.
Tato! tym razem do krzyku Barclay’a dołączyła piskliwie Jenni.
Wszystko jest w porządku szepnął, usiłując nabrać więcej powietrza.
Siekiera utkwiła Ramplingowi z prawej strony torsu, nieomal dokładnie do wysokości pępka.
Gdy wyszarpnął ją z wściekłością, pojawiła się krew.
Coraz więcej krwi.
To jeszcze nie koniec!… ostrzegł. Pamiętaj, zacząłem tę grę, żeby ją skończyć! Pamiętaj!…
Cisnął siekierę w kierunku Wesley’a i chichocząc chrapliwie znikł w ciemnościach.
W piwnicy pod budynkiem mieszkalnym leży nasz rewolwer! Marion oczekiwała, że Wesley zapyta ją o coś jeszcze, ale jej mąż chwycił tylko trzonek okrwawionej siekiery, sięgnął po płonącą pochodnię i ruszył w ciemność za Ramplingiem.
3
Wesley biegł prosto w noc, ciemną jak kotary w oknach starego kina za placem commonu.
Włączył wszystkie zmysły w ten bieg; w migotliwym świetle pochodni widział tylko swoje stopy, jak ciężko, bijąc piętami o ziemię wyprzedzają go w tym karkołomnym pościgu wśród pni drzew i krzaków.
Pod podeszwami czuł rozmokłą ulewą ziemię.
Utrudniało mu to pościg, czasami nieomal zatrzymywało w miejscu.
Gdy się zmęczył, stanął i spróbował rozeznać się, gdzie jest. Zaczął uważniej słuchać odgłosów dobiegających z każdej strony.
Wiedział, że Rampling mu umknął. Przycupnął pewnie gdzieś pod krzakiem jak zając i pozwolił, by go wyminął. Jego rana wyglądała na poważną. Może nie śmiertelną, ale z całą pewnością nie była to błahostka, na którą można by było machnąć ręką.
Pojął, że pokpił sprawę.
Zamiast od razu skierować się w stronę domu Wessermanów, zaczął bawić się w tropiciela.
W tych ciemnościach nie odnalazłbyś nawet słonia z kilometrową trąbą.
Nabrał podejrzeń, że Rampling jest już w piwnicy.
Czeka tam na niego z tym swoim głupkowatym uśmiechem i zastanawia się, gdzie wpakować mu pierwszy pocisk.
Zakręcił się niepewnie i zadusił pochodnię, wpychając ją w napełnioną wodą jamę.
Otoczyła go noc jeszcze ciemniejsza, niż dotychczas.
Pod powiekami przez chwilę miał blask ognia, potem zaczął rozpoznawać kontury i cienie.
Wcale nie było tak ciemno, jak sądził.
W pogoni za Ramplingiem zapuścił się aż na skraj boru. Aby dotrzeć do chaty mormonów, musiał pokonać pas drzew, resztki owocnika i tamę przy młynie.
Czuł, że wcale nie ma ochoty tam iść.
Boisz się, Wesley!
Uznał, że bez sensu jest oszukiwać samego siebie.
Rzeczywiście się bał, choć może inaczej niż wtedy, gdy zdecydował się udaremnić Ramplingowi ścięcie Tonny’ego. Był mimowolnym świadkiem całego monologu tego szajbusa i nie miał najmniejszych wątpliwości, w obronie kogo staje.
Nie żałował tego odruchu. Żałował jedynie, że zbyt długo zwlekał.
„Kto kogo zdradził pierwszy, Marion? Wesley ciebie czy ty Wesley’a?”…
Nigdy jej nie zdradził, choć im dłużej o tym myślał, nabierał pewności, że mogło do tego dojść. O wszystkim zadecydowała jego bierność. Gdyby z większym zapałem zabrał się do sprawy, to być może i on dzisiaj nie miałby czystego sumienia.
Próbował stępić jej czujność.
Zasiewał ziarno niepewności.
„Puszczasz się kobieto na boku, ale czy twój stary, przypadkiem, nie robi tego samego?… Sprawdzałaś mu kieszenie i zawsze przed praniem wąchałaś koszule czy nie pachną inną wodą kolońską niż twoja? A widzisz!…”.
Chciał go zniszczyć w jej oczach, spowodować, żeby się go wyparła.
„To oferma, Marion! Nieudacznik i do tego morderca. Czy ktoś taki może dalej być ojcem twoich dzieci? Czy Wes jest ojcem twoich dzieci?…”.
Robiła to z nim, ale Barc i Jenni są moje. Nikt mi ich nie odbierze. Gdyby było inaczej to…
„To co, Wes?… Myślisz, że powiedziałaby ci o tym? Nie żartuj! One nigdy nie mówią takich rzeczy. Jeżeli potrafiła wskoczyć komuś do łóżka, to równie dobrze mogła przynieść do domu gotowy produkt tych igraszek i wmówić ci jeszcze, że stało się to wtedy, gdy źle założyłeś gumkę. Och, Wes!… Jeżeli go wyjmujesz, to naprawdę musisz to robić ostrożnie. Wiesz, że to cholerstwo jest żywotne przez dwadzieścia cztery godziny. Jestem taka niepocieszona, Wes!…. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego to spotkało właśnie nas…”.
Pieprzenie, pomyślał.
Zaczynasz mieć fobię na tym punkcie. Jak wreszcie skończy się to całe zamieszanie, siądziecie sobie wygodnie na dwóch różnych fotelach i zastanowicie się, co dalej zrobić z tym fantem.
Jeżeli okaże się, że dobry fiut Tonny’ego jest ważniejszy od twojego byle czego, to po sprawie.
Ludzie się rozchodzą, Wes.
Nie wy pierwsi i nie ostatni staniecie przed takim dylematem.
Pod warunkiem oczywiście, że Tonny przeżyje.
Ciekawe, jak wygląda seks z facetem, który nie ma obu rąk?…
Uznał, że zabrnął zbyt daleko.
Odwrócił się na pięcie i z siekierą w dłoni skierował z powrotem pod czarny orzech.
4
Co nie tak jest z tym gościem?!…
Czyżby w takiej dziurze prawo działało na innych zasadach? O siedemnastej miała po niego przyjechać furgonetka ze stanówki, by pod eskortą odtransportować groźnego przestępcę Wesley’a Ashtona na kilkudziesięcioletnie wczasy za kratki. Uznał asystowanie w tej przygnębiającej ceremonii (Nie ma co, udało ci się to brachu!…) za zwykłą stratę czasu, a podchodząc do tego w sposób bardziej racjonalny, właśnie na siedemnastą zaplanował sobie podrzucenie Marion bawolej czaszki z zaproszeniem. Jego harmonogram tego dnia zresztą i bez tego był bardzo napięty. Między piętnastą piętnaście, a piętnastą trzydzieści podciął gardło spasionej pielęgniarce i zabrał Barclay’a ze szpitala, by uzyskać idealną cyfrę – cztery.
Później historia z czaszką, telefon do szanownej pani Ashton i oczekiwanie na jej kolejny ruch; wiedział, że w tej babie tkwi instynkt piskorza, robiła wszystko, by wymknąć mu się z ręki. Trafiła jednak na przewidującego gościa. Cyrkowy skok na maskę samochodu jej koleżanki i piękna Jenni dołączyła do brata, a pozbawiona biustu (Objawy anoreksji?…) Juliette Roxburgh stanęła na wyciągniętych paluszkach ze stryczkiem na szyi. Nowojorski ogier Tonny Paolo czekał na swoją Marion przy pniu orzecha już od południa.
Pracowity dzień, bez dwóch zdań!…
Czy w takim bajzlu można znaleźć jeszcze odrobinę czasu, by stać na deszczu i żegnać Wesley’a Ashtona, udającego się w długą podróż do stanowego więzienia?
Co poszło nie tak?
Wiedział, że podrzucając młotek, którym zatłukł tę wścibską staruchę z farmy (Na Boga, z tą szybą to był czysty przypadek! Sama nie wiem jak to się stało!…) przegina lekko, ale po prostu nie potrafił się powstrzymać, gdy ujrzał jak spietrany Wesley Ashton wychodzi z garażu Cusacka i jeszcze przed wejściem na szosę puszcza się sprintem przed siebie.
Nie mógł się powstrzymać, i tyle!
Zabrał z chlebaka polaroid i plik jakichś zdjęć, a na ich miejsce włożył młotek.
Smaż się w piekle, Wes!…
Czyżby tak szybko ustalili, że są to dwie różne grupy krwi?
Pieprzenie!
Nawet, gdyby było tak, jak myślał, nikt ni dopuściłby do tego, aby niebezpieczny morderca i podpalacz włóczył się nocą po mieście.
Owszem, ktoś łebski mógł nabrać podejrzeń, ale mimo to, furgonetka musiała odjechać.
Gość, który zrobił ci kuku twoją własną siekierą, nie był zjawą ani duchem.
To do cholery był Wesley Ashton!…
Coś poszło nie tak powiedział Alan Rampling. Mówi się trudno i bawi dalej, dopóki gra orkiestra.
Otworzył drzwi od Pontiaca, którym na spotkanie z ciężarną kochanką przyjechał Tonny Paolo i roześmiał się.
Uważaj, Marion! Spadkobierca Wessermanów dopiero się rozkręca!…
Teraz już się nie śmiał.
Bolał go rozcięty bok.
Czuł zapach swojej krwi i od tego smrodu zbierało go na wymioty.
5
Nie chciałam, żeby stało się to właśnie w ten sposób. Myślałam, że może kiedyś… Na spokojnie… dzieci i wciąż nieprzytomny Tonny Paolo siedzieli już w samochodzie Juliette Roxburgh.
Uderzenie Ramplinga wybiło Marion dwa trzonowe zęby, ale opuchlizna i ból nie przeszkadzały jej w próbie nawiązania dialogu z mężem.
Odkąd Wes wrócił, by ich oswobodzić, nie zamienili ze sobą słowa.
W złowrogim milczeniu przeciął więzy całej ich czwórki. Ucałował dzieciaki, przeniósł Barclay’a do auta i wciąż milcząc, to samo uczynił z Tonny'm.
Nie mrugnął nawet okiem, gdy pomagała mu, biorąc Tonny’ego za nogi i potykając się, gdy ciężar bezwładnego ciała przekraczał jej możliwości, szła uparcie dalej. Mogła przysiąc, że celowo unika jej wzroku.
Czuła się z tym parszywie. Dzieciaki za to mówiły dużo i chętnie. Dawno już nie widziała u nich tyle entuzjazmu.
Wydarzenia, których byli świadkami, wprowadziły je na ścieżkę euforii.
Oszukiwała się, że nie jest to reakcja wtórna na stres.
Teraz jednak byli zupełnie sami.
Kiedyś musiała zacząć o tym mówić. Chwila dobra jak każda inna.
Zabierz to. Może nie jest jeszcze za późno na próbę przyszycia ich do reszty. Słyszałem, że w Worcester jest facet, którego ściągają do podobnych przypadków, nawet na drugi koniec Stanów zawinął dłonie Tonny’ego w rękaw oderwany od swojej koszuli i podał jej z ociąganiem. Powinny być w lodzie albo – cholera! – w czymś bardziej odpowiednim, niż kawałek koszuli. Pospiesz się. Barclay też jak najszybciej powinien wrócić do szpitala.
Wes!… zaczęła.
Wiem poczekał, aż się nieco uspokoi. Powiemy sobie wszystko, kiedy przyjdzie na to pora. Weźmiemy po puszcze piwa, poczekamy aż dzieciaki zasną i pogadamy. Teraz szuka mnie policja, a w samochodzie czekają na ciebie dwie potrzebujące pomocy osoby. Później, Marion. O.K?
Szuka cię policja? jej oczy znów stały się wilgotne. I wielkie. Dwie okrągłe pięciodolarówki, które za chwilę znikną we wnętrzu szafy grającej. Co ma powiedzieć Arnspigerowi?
Że zjawię się u niego, jak będzie już po wszystkim. Powiedz mu, że właśnie tak będzie.
Odpychasz od siebie mnie, odpychasz Arnspigera… Co ty próbujesz zrobić, Wes?
Jedź! powiedział nagle poirytowany. Te ręce naprawdę powinny być obłożone lodem. I nie przesadzaj z prędkością. O ile dobrze pamiętam, nie prowadziłaś od kilku lat dodał już spokojniej, wreszcie podnosząc wzrok.
Był jak otwarta książka z wyrwanym zakończeniem.
Zabrał się za rozgrzebywanie ziemi zaraz po tym, jak samochód martwej Juliette Roxburgh z jego żoną, dziećmi i pozbawionym dłoni Tonny'm Paolo znikł w ciemnościach Zakola.
Chciał poznać prawdę.
Chciał przeczytać to na głos i zrozumieć.
6
Wiedział, że będzie wiozła go właśnie tędy.
Nie zostawię cię na lodzie, Tonny!… Nasze upojne noce powrócą. Powrócą na pewno. Nie chodzi o to czy będziesz miał dłonie, czy nie. Znamy dziesiątki innych sposobów na to, by było nam dobrze. Prawda? Tylko nie umieraj, Tonny! Proszę cię, nie umieraj!… Będziecie jechali traktem przy młynie, skręcicie w przesiekę
i pojedziecie dalej, aż do szosy.
A tu będę już na was czekał.
Ja. Prawnuk Huberta i Sally Wessermanów. Wnuk tej suki Hillary, syn Ann – ja Alan Rampling. Człowiek, który naprawia przeszłość.
Chcesz wiedzieć, czym go tu zwabiłem, Marion?… Naprawdę chcesz?
Och, to było proste i banalne! Wszystko, co genialne, opiera się na prostocie. Napisałem list. „Panie Paolo. Wiem, że był pan kochankiem Marion. W tej chwili moja żona leży w szpitalu po nieudanej próbie samobójczej. Jest w ciąży. Twierdzi, że to pan jest ojcem jej dziecka. Proszę o kontakt. Ciekaw jestem, jak pan
widzi rozwiązanie tego problemu”. Numer telefonu. Podpis oczywiście: Wesley Ashton. Bez – z poważaniem. Po co niepotrzebnie przeginać.
Gość powinien czuć dystans i respekt.
Musisz przyznać, że było to mistrzowskie posunięcie.
Dałem faciowi do myślenia, a jednocześnie dostał tak mało konkretów, że chcąc nie chcąc musiał zatelefonować.
Wiedziałem, że jeżeli posuwał cię tak skutecznie, jak o tym pisałaś, nie powinien sobie odmówić przyjemności, by zobaczyć efekt swoich starań.
Bingo!!!
Umówiłem się, że będę czekał na niego na granicy miasta. Po co niepotrzebnie dawać ludziom pretekst do plotek. Kupił to bez szemrania. Chwila gadki, facet pokornie zwiesza nos i nawet nie wie, kiedy leży już jak długi w bagażniku swojego Pontiaca.
Trzy dni temu. Od tego czasu musiał stracić nie tylko kilka kilogramów, ale i większość ikry, która tak cię w nim omamiła. Świadomie używam tego zwrotu, ponieważ przynależąc do tej brzydszej połowy ludzkiej populacji, nie mogę wyjść z podziwu dla gracji, z jaką zapanował nad umysłem pięknej i wykształconej matki porządnej rodziny, ze wszelkimi zadatkami na porządną żonę.
Czary? Może zły urok?
Usiłowałem to wyciągnąć od niego w ciągu tych trzech dni, które spędziliśmy na wzajemnym badaniu swoich możliwości, ale dowiedziałem się tylko, że cała jego rola sprowadzała się do niewinnego uśmiechu i pozornej ignorancji, z jaką na ciebie patrzył tamtego letniego popołudnia, gdy zrobiliście to po raz pierwszy. Powiedz mi Marion czy niewinnością i ignorancją można kupić czyjąś duszę?
Czy te dwa antagonizmy nie wykluczają się wzajemnie? Czy właśnie tym samym przed laty prostak z leśnej głuszy o nazwisku Stiv Cann mógł posiąść duszę mojej babki Hillary? Czy mógł ją nauczyć morderstwa, tylko po to, by zaraz odepchnąć od siebie jak zużyty świński pęcherz?
Słysząc jeszcze echo tego ostatniego pytania, Alan Rampling ruszył na wprost wynurzających się zza zakrętu świateł żółtego Camaro Juliette Roxburgh.
Sunął w ciemności jak wabiona głosem natury ćma.
7
Zdążyła wyhamować, ale w sumie na niewiele to się zdało, bo kierowany przez Ramplinga Pontiac dopiero zaczynał nabierać rozpędu.
Trafił ich w lewy, tylny błotnik, okręcając jak hokeistą po kontakcie z rozjuszonym obrońcą.
Silnik Camaro zakrztusił się i byłby zgasł nieuchronnie, gdyby nie zredukowała biegu. Jazda samochodem z manualną skrzynią biegów nie nastręczała jej zbytnich trudności, choć wolała automaty.
Kiedyś ojciec miał automatycznego Cutlass supreme rocznik 88. Był to pierwszy samochód, którym przejechała więcej niż jedną milę. Nic, tylko gaz i hamulec. Przestawiasz na P i jedziesz dokąd cię oczy poniosą. Przyzwyczajenie zostało, ale egzamin na prawo jazdy zdawała wajchując jak szalona i mając pod stopą dodatkowy trzeci pedał.
Au…ła!…. Moja noga!
Uderzenie Pontiaca zepchnęło Barclay’a pod siedzenie.
Siedząca obok Marion Jenni piszczała jak cięta żyletkami po twarzy.
Zasłoniła się rękami, wciąż piszcząc.
Brakowało jeszcze tego, żeby zaczęła tupać nogami.
Uspokój się!
Krzyknęła, próbując dostrzec, gdzie jest Rampling.
Był trzydzieści metrów za nimi.
Zdarł milimetr bieżnika, zanim zdołał wyhamować.
Moja noga!… Czy ktoś może go ze mnie ściągnąć?!
Pozbawiony dłoni Tonny, leżał mu na kolanach całym torsem.
Zepchnij go. I złap się za coś. Wraca!
Pontiac okręcił się o sto osiemdziesiąt stopni.
Rampling zapalił reflektory.
Oślepiająco białe światło zalało ich, jakby wjechali w cysternę pasteryzowanego mleka.
Nie dam rady!!! wściekł się Barclay. Złaź ze mnie, ty ośle!…
Mówił „ośle” do nieprzytomnego człowieka. Mówił „ośle” do Tonny’ego!…
Gdzie twoje dobre wychowanie, Barc?!… Czy tak ktoś w twoim wieku zwraca się do człowieka, który mógłby być twoim… Nie skończyła.
Pierwszy raz zabolało ją, że patrzy na swojego syna w ten sposób. Nie znał prawdy, ale tam, pod orzechem, Rampling mówił o tylu rzeczach, że wcale nie była tego pewna.
A jeżeli wie o niej i o Tonny'm?
Dzieciaki w mig łapią takie rzeczy. Czy w takim razie słowo „osioł” nie odnosi się także i do niej?
Pomóż mu, Jenni! Na Boga szybciej! Nie mogę tak stać w nieskończoność!…
Pontiac nadjeżdżał, pozostawiając za sobą smugę spalin.
Oślepiający błysk reflektorów powodował, że nie była w stanie dostrzec sylwetki kierowcy, ale i tak rozpoznała go już dużo wcześniej
– Rampling! Pierdolony, szajbnięty Rampling! Chcesz spróbować raz jeszcze?!….
Naszło to na nią znikąd, ale zanim zrozumiała w czym rzecz, jej spocona dłoń wrzucała już wsteczny bieg.
Zbiję mu światła! Będzie ślepy jak kret!… powiedziała Marion Pierwsza.
Dobry pomysł, moja droga! pochwaliła Trzecia, zanim Druga zdążyła otworzyć usta. Celuj dokładnie w sam środek. Oto jedzie do ciebie biała laska niewidka! wrzasnęła w kierunku Pontiaca.
Zbiję mu światła! powtórzyła z pasją Marion Pierwsza. Zbiję, a potem pojadę przed siebie.
Rampling albo się domyślił, co zamierza zrobić, albo po prostu w ostatniej chwili ruszył kołem kierownicy, bo Pontiac z impetem przemknął tuż obok nich, zasypując Camaro ostrym żwirem.
Czy można złamać drugi raz tę samą nogę? dopytywał się Barclay, ałałając i sycząc wciąż z pasją.
Każ mu się zamknąć, mamo, bo inaczej chyba oszaleję!
Jeżeli za chwilę nie zamilkniecie oboje, to właśnie ja będę pierwszą, która straci nad sobą panowanie! Cisza!!! Próbuję ocalić nam życie!
8
Do dupy z tym gratem! Gdybym miał tu swoją Hondę (Grubo ponad setka koni pod maską!) zaczynałabyś już powoli rozpoznawać zapach kwiatów od spodu piękna Marion! Masz to u mnie jak w banku!…
Pontiac wjechał w krzaki.
Pasy werżnęły mu się w ramiona i bolący bok. Dobrze chociaż, że ktoś pokusił się o zamontowanie w tej kupie złomu układu wspomagania, bo jak nic, Camaro roztrzaskałoby mu cały przód.
Skąd w tej dziwce tyle żywotności?! Zamiast uciekać, gdzie pieprz rośnie, próbuje się odgryzać!… Mało brakowało, a by został pośrodku nocy z dymiącym silnikiem i rozbitymi reflektorami!… O to ci chodziło, dziwko, prawda?!… Chciałaś pozbawić mnie przednich świateł?
Wciąż myślał i mówił tylko do niej, i wciąż coś innego nie dawało mu spokoju; pojął wreszcie – w samochodzie nie było Wesley’a! Wystarczająco długo miał ich w zasięgu wzroku, by stwierdzić, że mężulek tej suki wyparował, jak kałuża na asfalcie w upalny, letni dzień.
Znów zaczynasz te swoje sztuczki, Wes?
Nagle dotarło do niego. Wesley Ashton próbuje odebrać mu przeszłość!
Wyjechał tyłem z krzaków, spojrzał w ślad za znikającymi światłami Camaro i ruszył w przeciwną stronę.
9
Wjeżdżając na podjazd miejskiego szpitala w Cedarville Marion Ashton trzymała sztywno rękę na przycisku klaksonu, chcąc w ten sposób zwrócić uwagę personelowi, że potrzebuje natychmiastowej pomocy.
Przemykając pustymi ulicami miasta, z obawą szukała śladów Ramplinga, ale po tym, jak usiłowała staranować mu przód auta na leśnym dukcie, przy wyjeździe z traktu na szosę, Rampling zapadł się pod ziemię.
Czuła, że nie mógł zaprzestać pościgu.
Podświadomie oczekiwała, że wyskoczy na nią z jakiegoś ciemnego zaułku, gdy tylko nabierze pewności, że czuje się już względnie bezpieczna.
Zanim na dobre zdołała unieruchomić silnik żółtego Camaro Juliette Roxburgh, drzwi szpitala rozwarły się na całą szerokość i w jej stronę ruszyła grupa ludzi.
Ze zdumieniem dostrzegła wśród nich wysoką postać Arnspigera; jego dwaj zastępcy Langley i Couburn podążali tuż za szeryfem. Pielęgniarka i pełniący obowiązki dyrektora szpitala Peter Dearborn, z trudem dotrzymywali im kroku.
W samochodzie jest ranny! krzyknęła nie mogąc uwierzyć, że wszystko to dzieje się naprawdę, a już w szczególności, że udało jej się umknąć Ramplingowi.
To cud, Marion! Prawdziwy cud!
Dowiozłaś ich całych i zdrowych!…
Arnspiger, Langley i Couburn trzymali w rękach rewolwery. Właśnie widok broni spowodował, że Marion Ashton bezwiednie uniosła obie dłonie w górę.
Jej posiniaczona i obolała twarz wyrażała zdumienie.
Szeryfie, przywiozłam rannego powiedziała to nieomal szeptem. Stało się coś? Chyba nie ma pan zamiaru wydłubać mi tym oka?
Langley i Couburn otoczyli sprawnie samochód, asekurując się wzajemnie usiłowali dojrzeć, co dzieje się w środku Camaro.
Jeżeli jest tam pani mąż, żądam, aby natychmiast wysiadł z rękami założonymi wysoko na głowę! warknął Arnspiger, podobnie jak jego ludzie, koncentrując całą swoją uwagę na Camaro. Proszę mu to powtórzyć, zanim stanie się coś strasznego!
A co pan, do licha, może wiedzieć o strasznych rzeczach?! rozsierdziła się nie na żarty.
Czuła się jak tarcza na policyjnej strzelnicy.
Była świadkiem śmierci swojej przyjaciółki, przywiązano ją do drzewa, kazano patrzeć jak ćwiartuje się żywcem człowieka i usiłowano nawet pozbawić życia w kolizji samochodowej.
Co ktoś taki jak mierzący do niej ze służbowego rewolweru szeryf Arnspiger wiedział o strasznych rzeczach?…
W środku są tylko moje dzieci i mężczyzna z uciętymi siekierą dłońmi, które leżą w bocznym schowku, zawinięte w rękaw koszuli mojego męża. Leżą tam już od kilkudziesięciu minut i właśnie to jest ta straszna rzecz, o której nie ma pan zielonego pojęcia, szeryfie Arnspiger. Najmniejszego pojęcia.
CZĘŚĆ DWUDZIESTA
Wielka Kość
1
Wesley’a krępowała zawziętość, z jaką od kilku minut darł pazurami ziemię.
Nie sądził, że ma w sobie jeszcze tyle energii i uporu.
Myśl, że za chwilę dotknie czegoś, co pozwoli zrozumieć mu sens wydarzeń, których padł ofiarą, nie pozwalała mu zrezygnować i odpocząć bodaj na sekundę.
Czuł coraz mocniejsze bicie serca.
Naszła go nawet obawa, że jeżeli nie zwolni tempa, to jak nic, dostanie zapaści. Wylezą ci gały na wierzch, z ust pocieknie piana, a pompka stanie i nie będzie przy tobie nikogo, kto potrafiłby ponownie wprawić ją w ruch…
Zamiast zwolnić, zwiększył jeszcze tempo rozgrzebywania twardych brył skamieliny.
Im głębiej kopał, tym grunt stawał się bardziej zbity.
Przypominał mu trawnik, po którym tam i z powrotem krążył godzinami ogromny wał drogowy.
Coś innego podpowiadało mu, że w miejscu, gdzie kopano, ziemia powinna być bardziej miękka.
Chyba, że od tej chwili minęły lata, Wes. Ile lat upłynęło od momentu, gdy Alan Rampling patrzył, jak jego babka Hillary zakopuje swój pamiętnik? Dwadzieścia, trzydzieści?… Chciałbyś pewnie, żeby ziemia sama się rozsunęła, ale nie ma tak dobrze. Masz zamiar poznać prawdę, więc kop bez gadania!…
Trafił na to wskazującym palcem, o mało co, nie nadrywając sobie paznokcia.
Teraz zabrał się do grzebania bardziej metodycznie.
Wybierał palcami ziemię, aż cały kształt brulionu zarysował się wyraźniej.
Chwycił za jego róg i ścierpł, gdy strzęp tektury i papieru został mu w palcach.
Upływ czasu, warunki atmosferyczne i wilgoć spowodowały, że papier pękał nawet pod delikatnym dotknięciem.
Tuż obok sterczał korzeń, o który zawadził paznokciem.
Podważył ziemię pod brulionem ostrzem siekiery i spróbował unieść.
Brulion pękł na dwie części.
To na nic! zrozumiał.
Kartki nie dawały się rozłączyć, tworzyły jedną zbitą masę. Usiadł ciężko na ziemi i z niedowierzaniem pokręcił głową.
Już go nie ma, stary. Nie odczytasz z tego nawet litery. To na nic.
Bolała go szyja, a utrudzone mięśnie nóg przypominały o sobie lekkim drętwieniem.
Stał oświetlony migotliwym blaskiem dwóch płonących pochodni, twarzą do drzewa i dołu, na dnie którego leżał bezużyteczny brulion Hillary.
Odetchnął głośno; znów zrobił wydech, by uspokoić się do reszty i zastanowił się co dalej.
Co dalej, panie Ashton? Zbierzesz obolałą dupę w troki i powleczesz się do szeryfa, by opowiedzieć mu historię, której tak naprawdę ani nie znasz, ani nie rozumiesz?
Głos miał rację.
Pomyślał o tym, co przeszedł i co wciąż jest jeszcze przed nim.
Zza chmur wyłonił się księżyc.
Wielki jak bochen chleba.
Jego światło tworzyło na fragmentach chmur głębokie smugi.
Wyglądał żałośnie i właśnie tak się czuł.
Biedny Wesley Ashton stojący jak przegonione od piaskownicy dziecko; Wesley Ashton, który nie był w stanie pojąć ciągu zdarzeń; gość z nogami jak z waty, stojący pod pniem czarnego orzecha.
Zaczynał żałować, że nie pojechał razem z Marion, Tonny'm i dziećmi do miasta.
Zaoszczędziłbyś sobie zbędnego machania nogami.
Tyle tylko, że jazda z facetem, który posuwał mu żonę uwłaczała jego godności bardziej niż fakt, że w tej chwili nawet byle jakie pierdnięcie stanowiło dla Wesley’a poważny problem. Tak poważny, że postanowił o tym nie myśleć.
Wyłączył się.
Oparł głowę o ciemność, napełnił źrenice księżycową poświatą i zanim usiadł z powrotem na ziemi, odczuł napór tej bezkresnej przestrzeni, która wciągała go w siebie i pochłaniała bez reszty.
Chyba drzemał.
Myśli przesuwały się obok niego jak krzesełka wielkiej karuzeli. Coraz wolniej i wolniej.
Na pewno się zdrzemnął.
2
Czujesz zawód, Wes? Przyznaj się. Liczyłeś, że pusta gadanina Hillary pomoże ci lepiej zrozumieć, co zaszło między tobą, a Marion? Tego chciałeś, Wes? A tu, patrz… Dotkniesz lekko i pod palcami zostaje ci tylko kupka spleśniałego papieru wsunął mu ostrze noża głębiej pod szyję i roztarł fragment brulionu, obsypując twarz wilgotnymi strzępami. Odeszła. Nie ma pamiętnika babki Hillary. Pamiętnika, który dokładnie w tym miejscu musiałem czytać od początku do końca. Trzymała mnie za włosy i pociągała, ilekroć pomyliłem jakąś literę. Pieprznięta babka Hillary i jej pieprznięty pamiętnik! Czy wiesz, co się dzieje z psychiką dwunastoletniego chłopaka, gdy czyta takie rzeczy?… Pewnie, że nie wiesz. Nigdy nie musiało tego robić żadne z twoich dzieci i nigdy ty sam tego nie robiłeś. Skąd masz zatem to wiedzieć? No, skąd?!…
Podniósł mu głowę jeszcze wyżej i nie pozwolił, by odwrócił wzrok.
Srałem w gacie ze strachu, Wes. Miałem dwanaście lat, więc czytałem już jako tako, ale wtedy litery myliły mi się bardzo często. Za często. Przeskakiwały jedna na drugą, zmieniały kształty.
A wszystko po to, by paluchy Hillary mogły wyrwać mi kolejne kłaki włosów. Miała ładny charakter pisma, ale w niczym nie ułatwiało mi to sprawy. Dukałem i przekręcałem, aż w końcu się wkurzyła i odwinęła mi w głowę tak, że przez parę minut widziałem wszystko jak za brudną szybą. Kiedy wreszcie skończyłem, powiedziała tylko: „Teraz już wiesz” i pokazała mi gestem, żebym znikł jej z oczu. Przesiedziałem w krzakach ze cztery godziny, zanim skończyła medytować i wycinać ten napis na korze. Potem zakopała swoje bazgroły i bez oglądania się w tył poszła do samochodu. Nie usłyszałem z jej ust żadnego słowa przeprosin ani skruchy. „Kiedy umrę, będziesz jedyną osobą, która zna prawdę. Nie waż się nigdy podnieść ręki na swoją matkę ani ojca!… I nigdy tu nie wracaj”. Czy tak wygląda pożegnanie babki i wnuka? Zwaliła swoje winy na mnie i odeszła, by po roku umrzeć spokojnie przy włączonym telewizorze. A ja zostałem z tymi wszystkimi słowami. Budziłem się w nocy i zamiast niej podrzynałem gardło pradziadka Huberta, patrzyłem jak kona prababka Sally, jak konie mormonów nerwowo biją kopytami o ziemię, by wreszcie pociągnąć postronki zawiązane na nogach i ramionach ich dzieci. Przekazała mi w genach to, z czym sama nie potrafiła żyć. Nie, Wes żachnął się jak ktoś, kto zamiast kanału sportowego trafił na reklamę gumy do żucia. Nie przyszedłeś tutaj po to, by czytać pamiętnik Hillary. Powiem ci, co chciałeś tutaj znaleźć. To! zza paska spodni wyciągnął różowy zeszyt i pomachał nim przed twarzą Ashtona. Rozgrzebałeś paluchami pół metra ziemi, by dowiedzieć się, dlaczego to zrobiła. Dlaczego przyprawiła ci rogi i spowodowała, że przestałeś czuć się mężczyzną. Czysty snobizm, Wes. I do cholery, prawie mi cię żal.
Próbował odwrócić głowę, ale Alan Rampling ścisnął go mocno, pozbawiając tchu.
Znów patrzyli sobie w oczy. Głęboko.
Ich nienawiść rosła z sekundy na sekundę.
Pomyśleć, że przez tyle lat miałeś go w zasięgu ręki. Wystarczyło tylko zajrzeć do szuflady z jej gaciami i miałbyś wszystko czarno na białym. Wiem, co mi powiesz!… Prawdziwi mężczyźni nigdy nie zaglądają do szuflad z bielizną swoich żon. A kim jest ów prawdziwy mężczyzna?… Znasz jego imię, Wes? Znasz imię jakiegoś prawdziwego mężczyzny?
Gdybym tylko mógł, wyplułbyś te słowa razem z żółcią, która cię trawi! pomyślał Wesley. Cofnij choć o milimetr ostrze noża, a możesz być pewien, że nie zmarnuję okazji!…
A teraz poczytamy, Wes powiedział Alan Rampling. Poczytamy sobie wspólnie, co naprawdę lubią nasze kobiety.
3
W gruncie rzeczy Wes nie jest zły.
Jest przy mnie, kiedy trzeba. Ale…
Nigdy nie zrobił czegoś naprawdę nieoczekiwanego.
Nigdy mnie nie zaskoczył.
Kiedy przechodzimy obok siebie, wiem, że zrobi wszystko, by mnie nie potrącić.
W ten sposób można oddalić się na mile.
Można odejść tak daleko, że nie sposób stamtąd wrócić.
17 luty, noc.
Otwieram cię mój Zeszyciku i znów czuję się jak wtedy, gdy T. wciągał mnie w tę noc pełną starych gwiazd…
Dobra! zamknął oczy i spróbował pokonać ból wczepiających mu się natychmiast we włosy palców Ramplinga. Teraz już wiem, co jest nie tak z tym pieprzonym światem!
Nadrabiam czternaście lat udanego pożycia, które tak naprawdę było puste i pozbawione fizycznego cierpienia.
Gdybym teraz zadał sobie pytanie – „Co ja tutaj właściwie robię?” – nie umiałbym na nie sensownie odpowiedzieć.
Nie szukam potwierdzenia, szukam równowagi.
Dlatego pytam: czy istnieje coś takiego jak nieważny grzech?
I jak go, do cholery, uniknąć?!…
Możesz wyrwać mi je wszystkie, a i tak nie przeczytam nawet linijki więcej!
Rampling uśmiechnął się.
Wesley nie widział tego uśmiechu, ale czuł jego ciepło na swoim karku.
Skoro uważasz, że to ci wystarczy puścił mu włosy i pchnął głowę do przodu. Wiesz, co teraz zrobimy?… Wrzucimy go do jamy, zasypiemy ziemią i udepczemy starannie. A potem sobie pójdziemy. Każdy w swoją stronę. Tak, by nie potrącić się już nigdy więcej. Właśnie tak zrobimy, Wes.
4
Możesz tu wrócić, kiedy tylko zechcesz Alan Rampling uśmiechnął się i klepnął Wesley’a po ramieniu, by pokazać, jak bardzo ubawiła go ta myśl. Do takich rzeczy zawsze się wraca.
Udeptał uważnie każdy centymetr ziemi, a nawet podskoczył dwa razy, sprawdzając czy grunt twardo trzyma.
Potem odszedł.
Wesley Ashton patrzył za nim dopóty, dopóki nie skryła go noc.
5
Dwie wbite w ziemię pochodnie dopalały się migotliwie, powodując, że aksamitny cień czarnego orzecha zdawał się drżeć i poruszać.
Szeryf Arnspiger nie zrezygnował z wsłuchiwania się w odgłosy Zakola.
Szelest i gaworzenie ptactwa wyostrzały mu zmysły.
Wciąż trzymał w dłoni swój służbowy sztucer i nawet nie zdając sobie z tego sprawy, wodził nim na wszystkie strony.
Wiedział, że Wesley’a Ashtona już tu nie ma.
Każdy, kto by patrzył w tej chwili na to samo co on, wiedziałby to równie dobrze.
Wesley Ashton rozpłynął się w powietrzu.
Arnspigerowi nawet nie sprawiło to zawodu.
Prosiłem, żebyś z nią został powiedział, gdy z ciemności za jego plecami wynurzyła się pochylona sylwetka Couburna.
Był bez kapelusza. Podobnie jak szeryf uzbrojony w długą broń.
Może odrobinę za bardzo spietrany.
Uparła się, że trwa to zbyt długo. Nie mogłem już znieść jej ględzenia. Boi się o męża albo coś innego nie daje jej spokoju.
Wracaj rozkazał Arnspiger. Rozejrzę się jeszcze chwilę. Wiem, że to na nic, ale chyba właśnie tak powinienem zrobić.
No, to idę zgodził się Couburn. Niech pan mimo wszystko uważa, szeryfie. Cholera, ale sceneria!… nie potrafił się powstrzymać, by tego nie powiedzieć.
Arnspiger patrzył na pień drzewa.
Krew mężczyzny z uciętymi dłońmi połyskiwała na nim, jak rozlana po korze żywica.
Albo rtęć pomyślał. Rozlejesz ją po stole, połączy się w kule i zacznie wędrówkę, choć powinna stać w miejscu. Jeżeli obaj jeszcze żyją, idą za sobą w ciemności ocenił. Dwie cholerne krople rtęci, nie mogące ustać w miejscu.
6
Bok piekł go i szczypał, gdy pękały skrzepy.
Jeszcze przed świtem zdąży dotrzeć do jakiegoś wsiowego motelu, gdzie najpierw wejdzie pod prysznic, zmyje z siebie to paskudztwo, a potem zabierze się za zszywanie.
Wiedział, że rana nie jest groźna, ale gdy obmacywał ją delikatnie palcami, skóra rozłaziła się na boki. Jeżeli nie chce, by gojenie ciągnęło się tygodniami, musi ją zszyć. Złapie po prostu brzegi
w paru miejscach i ściągnie je do kupy. Pewnie będzie bolało jak diabli, ale sra na to. Poboli, poboli i przestanie. Potem prześpi się parę godzin. Byleby tylko nie trafiła mu się po sąsiedzku jakaś napalona para. We wsiowskich motelach ściany są z tektury.
Był już na farmie.
Zdjął zabezpieczenie odrzwi i rozwarł szeroko wrota stodoły. Podparł je dwoma kołkami.
Okryta brezentem Honda oczekiwała na niego pod okurzoną płachtą. Dobrze, że wcześniej pomyślał o zapakowaniu swoich gratów. Halbrook pewnie zsinieje ze złości, gdy wejdzie do baru i zobaczy stos brudnych naczyń i podłogę uwalaną petami.
Ale co tam! Przynajmniej zatrzyma sobie tygodniówkę, z którą zalegał od środy. Good – bye wsiowy biznesmenie! Obyś kiedyś udławił się swoimi mrożonymi hamburgerami!…
Uważając na lakier, zsunął brezent. Złożył go w kostkę i wrzucił do bagażnika.
Pora na ciebie, Alan. Wracamy do cywilizacji.
Gdy sięgał do zamka drzwi, jego wzrok znów padł na pozbawione szyby okno.
Cholerna starucha! Co tam chciałaś znaleźć? Trochę drobnych na karmę dla swojego kundla?!…
Nie słyszał go, a co gorsze nawet nie domyślał się jego obecności.
Czy po takim dniu i takiej połowie nocy człowiek może wszystko spamiętać? Ile można chodzić z oczami dookoła głowy?
Wczepił mu swe ostre jak szpile zęby w lewą kostkę, aż cofając odruchowo nogę, wyciągnął go spod samochodu.
Pieprzony kundel!… Niech cię cholera!
Złapał psa za kudły na łbie i grzbiecie, ścisnął mocno i słysząc jego żałosny skowyt, okręcił jeszcze mocniej.
Co Co rozwarł szczęki, z głębi jego psiej duszy rozległo się posępne warczenie, ale dłoń Ramplinga spadła mu na tył czaszki z siłą kilowego odważnika.
Przeleciał w powietrzu trzy metry i walnął pozbawionym czucia zadem o deski stodoły.
Właśnie wtedy z pomocą przyszedł mu ten Dobry.
Rozpoznał go po zapachu. Dobry napoił go wodą i wymościł posłanie przy koszu z osypką.
Uważaj Dobry!
Wesley zamierzał uderzyć Ramplinga kawałkiem drewna, który znalazł przy odrzwiach stodoły, ale zanim wziął odpowiednio duży zamach, Rampling poczęstował go całkiem solidnym kopniakiem w goleń.
Musiał stracić równowagę. I stracił.
Przysiadł, usiłując pokonać ból.
Potem dostał w czubek brody, aż dolna szczęka uderzyła nieprzyjemnie o górną. Cudem tylko nie przegryzł sobie języka.
Rampling nie zamierzał dalej bawić się w karatekę. Otworzył drzwi Hondy, wskoczył do środka i włączył starter. Silnik zaskoczył przy pierwszej próbie.
Solidna japońska maszyna! Właśnie dlatego General Motors nigdy nie będzie w stanie dorównać żółtkom.
Grubo ponad sto koni pod maską.
Moc, która zabierze go jak najdalej od tego miejsca.
7
Ruszył z fasonem.
Silnik zawył na najwyższych obrotach, a przednie koła rozgrzebały klepisko stodoły, pozostawiając na nim dwa wgłębienia po zimowych oponach o szerokim bieżniku. Był środek lata. Gdy przyjechał na to zadupie, gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, a na autostradzie do Worcester trafił nawet na prawdziwą zadymkę. Zimowe opony powodowały, że Honda była twardsza, bardziej odczuwał wszystkie nierówności nawierzchni.
Zmieni je na letnie przy najbliższej sposobności.
Po co niepotrzebnie narażać się na niewygody.
Trafił Ashtona na wysokości ramienia.
Mógł oczywiście rozkwasić go na miazgę, ale uznał, że naprawa zderzaka, a być może nawet maski, będzie zbyt kłopotliwa. Wiedział również, że z rozwalonym przodem, będzie widoczny jak na patelni. Każdy wsiowy glina uzna to za wystarczający pretekst, by strzelić mu jakąś umoralniającą gadkę i wypisać niewyraźnymi kulfonami blankiet mandatowy. A właśnie kontaktów z gliniarzami musiał unikać. Ta lalunia, Marion, nie omieszka oczywiście poinformować władze o jego istnieniu.
„Łap go kochanieńki! Albo najlepiej strzel mu od razu miedzy te wredne ślepia! Da pan wiarę, szeryfie?!… Ta bestia miała czelność pocałować mnie w usta?!…”.
Uśmiechnął się, nie wiadomo kiedy odnajdując na wargach jej słodkawy smak.
Czym pachniałaś, Marion? Pomadka ochronna o zapachu wiśni? Może Lip Care Cherry ocenił z pewnym wahaniem. Fakt faktem, całkiem miły zapach i smak.
Był już na zewnątrz stodoły.
Impet, z jakim wyjeżdżał, a może po prostu lekki powiew wiatru, poruszył bramą odrzwi.
Mało brakowało. Drzwi ze zgrzytem zawiasów zamykały się coraz bardziej.
Włączył światła.
Roztoczyła się przed nim panorama stromego podjazdu farmy; tuż po prawej stała zbita masa krzaków i coś czerwonego, coś, czego wcale nie powinno tutaj być.
Kosiarka do trawy!…
Wcisnął do oporu pedał hamulca.
Co do cholery robi tu ten złom?!…
Honda drgnęła mu lekko pod nogą i z suchym trzaskiem giętej blachy odrzucił kosiarkę na bok.
Co do licha?!…
Pędził w dół zjazdu. Coraz szybciej i szybciej. Teraz już trzymał nogę na hamulcu.
Wciskał go do samej podłogi, a tunel zjazdu wciąż nabierał coraz większego rozpędu.
Moc dwulitrowego silnika Hondy pchała go w noc.
Niecałe czterysta metrów dalej ujrzał, jak pień białej brzozy wyskakuje z trawy pobocza i machając radośnie gałęziami, ustawia się dokładnie na wprost jego krzyku.
Próbował skręcić w pas dzikiej akacji, porastający zbocze wyrobiska, ale papierowa brzoza nie dała się zwieść.
Trzy rozrośnięte widlasto konary poruszyły się majestatycznie i Alan Rampling trafił w ścianę zieleni.
8
Słyszałeś Dobry?!…
Czy to nie ta pękająca na pniu brzoza przy szosie, którą podlewałem każdego ranka, gdy suczka zza wzgórza wabiła mnie swoim poszczekiwaniem?…
No, otwórz oczy!
Nic ci nie jest, Dobry!
Masz krew na szyi i trochę śmiesznie wykrzywiła ci się ręka, ale w porównaniu z moimi tylnymi łapami to pestka! Widziałeś moje łapy. Są do niczego.
Wiesz?….
Napiłbym się wody. Zimnej, czystej. Wypiłbym jej całą miskę. A może nawet dwie miski. Przyniesiesz mi wody, Dobry?…
Szorstki język polizał brodę Wesley’a, a żałosne skomlenie obiło się o stare deski stodoły.
Konający Co Co czekał, aż leżący człowiek otworzy oczy i dotknie jego skudłaconej sierści, by pomóc mu odejść w stronę olbrzymiej kości, wyłaniającej się zza krawędzi jego bólu.
Daleko, od strony wzgórz, odezwało się posępne wycie.
Jakaś psia dusza powierzała ciemności swoją samotność.
EPILOG
Wystarczająco długo
1
Szczątki Wessermanów ze Stacji Westchnień pochowano na obrośniętym krzakami jeżyn cmentarzu miejskim Cedarville, tym samym, gdzie spoczęły prochy wszystkich ludzi, którym przyszło żyć i umrzeć w głuszy Massachusetts.
Kilka dni wcześniej ten sam kawałek żyznej ziemi przyjął ciała czterech innych osób, które przez przypadek stanęły na drodze człowiekowi o nazwisku Alan Rampling.
Wesley Ashton uczestniczył tylko w tej ostatniej ceremonii. W grubej skorupie gipsu, obejmującej mu połowę torsu, pocił się jak mysz, bolały go ścięgna szyi i myślał z rozrzewnieniem o zimnym języku Co Co – pierwszej rzeczy jaką poczuł na swojej twarzy, tuż po odzyskaniu świadomości w stodole Valerie Rookene.
Tony Paolo na zawsze stracił swoje dłonie, choć Wesley miał tylko połowiczną rację twierdząc, że gdyby na Zakolu znajdowała się lodówka lub przynajmniej trochę lodu, istniała realna szansa na ich uratowanie. Na nieszczęście Tonny’ego specjalista od chirurgii przeszczepu z Worcester przebywał w tym czasie na głębokim Południu, gdzie próbował uratować stopę chłopca wciągniętego w mechanizm kultywatora. Niestety, jego wysiłki okazały się bezcelowe, organizm chłopca nie przyjął przeszczepu. W niczym oczywiście nie zmieniło to faktu, że piękny Tonny musiał pogodzić się na zawsze ze swoją ułomnością.
Może to niesprawiedliwe, ale Alan Rampling przeżył zderzenie z pękniętymi konarami papierowej brzozy.
Jeszcze tej samej nocy udał się w podróż na oddział intensywnej terapii w Worcester, by pod eskortą policji leżeć dokładnie piętro niżej, niż jego bezręka ofiara, Tonny.
Dzień pożegnania Wessermanów był słoneczny, ciepły i przepełniony wonią świeżej zieleni, która obmyta wieczorną burzą, otoczyła kondukt żałobny cierpkim zapachem trawy i kwiecia.
Nikt nie płakał, choć kilka osób odeszło, zanim grabarze zabrali się za zasypywanie czterech prostych, sosnowych trumien.
Częste pogrzeby męczą ludzi, podobnie jak monotonne jedzenie i codzienny seks.
Szeryf Arnspiger stał z boku do samego końca ceremonii. W bagażniku jego radiowozu leżały owinięte w koc dwa kawałki drewna, z wyrytymi napisami:
„Marion” i „BARC”,
które prawie dwa tygodnie wcześniej Tom Huster odciął z powalonych pni jesionu i papierowej brzozy, i które zamierzał jak najszybciej oddać w ręce kogoś, kto najlepiej będzie wiedział, co dalej z nimi zrobić.
Gdy odjeżdżał, na dłoniach miał trudne do zmycia plamy kory i żywicy.
Co Co zdechł.
Samotna suka zza wzgórz nawoływała go bezskutecznie jeszcze przez parę wieczorów i nocy, a potem zrezygnowała.
I ją znudziło bezcelowe wołanie w stronę Wielkiej Kości.
2
Setki kilometrów od Cedarville Alan Rampling patrzy w zadumie na odrapaną ścianę swojej niskiej celi, a Tonny Paolo krzyczy coś do swojego odbicia w lustrze.
Obu przepełnia nienawiść i żal.
W tym samym czasie na Zakolu czarny orzech gubi liście. Wielkie drzewo umiera. Krążąca nad nim para kruków wybiera sobie miejsce na uwicie gniazda.
Różowy pamiętnik Marion leży przykryty półmetrową warstwą ziemi; niecały metr dalej wyrasta z ziemi młody pęd japońskiego cisu.
Pewnego dnia Wesley Ashton przyprowadzi tutaj swoją rodzinę i opowie im historię o pewnym droździe (A może szpaku?), który właśnie w tym miejscu wydalił brązowe nasionka karminowej jagódki w kształcie kubeczka. Fachowo wyjaśni, że musiało to rzeczywiście nastąpić, ponieważ tylko pod tym warunkiem jest szansa, że wyrośnie drzewo. Cis zaszczepiony z odrośli wyrośnie nam jako krzew.
Czyż nie tak ująłby to stary Eric Roberts, człowiek, który o drzewach wiedział niemalże wszystko?
Być może, właśnie wtedy, Jenni skrzywi się z odrazą i powie to swoje: „Och, tato!… Ty zawsze wszystko zepsujesz!”, a utykający wciąż Barclay zaniesie się złośliwym śmiechem i zapomni choć na chwilę o swoim kalectwie.
Marion nie powie nic.
Spojrzy na syna z uwagą i pomyśli czy kiedyś wyrośnie na równie pięknego mężczyznę jak Tonny Paolo i czy uda mu się uszczęśliwić równie wiele kobiet.
Wesley będzie patrzył na umierającego kolosa z żalem.
Będzie stał z rękami w kieszeniach i zastanawiał się czy deszcz z wczorajszej ulewy był wystarczający, by przesiąknąć w głąb udeptanej ziemi i zamazać kształt liter na różowym papierze.
Naprawdę, będzie o tym myślał.
Po powrocie do domu zasadzą pięć nowych krzaków porzeczek na podjeździe do garażu i Barclay zada mu jedno ze swych dziwnych pytań.
„Tato, czy można po raz drugi złamać tę samą nogę?”.
„Wszystko może się kiedyś powtórzyć” – powie po chwili zastanowienia.
Będzie go jeszcze bolało w środku i zapewne ten ból nie minie z dnia na dzień.
Cierpienie zna termin „kiedyś”, ale owe „kiedyś” wcale nie musi nadejść tak szybko.
Jeżeli jednak, Wesley Ashton, dobrze się postara, może uda mu się dotknąć przypadkiem ramienia przechodzącej obok Marion.
W tym miejscu obraz się lekko zamazuje.
Potem na Cedarville spadnie aksamitny mrok.
Pełny, głęboki i spokojny. W chwili, gdy Wesley będzie brał syna za ciepłą rękę, by wrócić z nim przed ekran komputera, suka rasy Yorkshire terier o imieniu Sara wyda na świat trzy, na wpół ślepe, szczenięta.
Jedno z nich następnego lata będzie siedziało na kolanach pięknej dziewczyny o imieniu Vicy i z niepokojem nastawi uszy, gdy usłyszy wołanie sfory.
Stanie się to jednak dopiero za rok. Dopiero lub aż.
Z psiego punktu widzenia rok to wystarczająco długo, by nauczyć się służyć, szczekać i gryźć.
Wystarczająco długo by nauczyć się kochać.
Kawał tekstu :-)
Najpierw bym musiał zajrzeć do pierwszej części i ewentualnie bym tu jeszcze wrócił. Jeśli oczywiście poczuję się zachęcony wcześniejszym fragmentem.
Pozdrawiam.
Edycja tekstu do remontu.
Racja, wygląda na to, że zeżarło akapity i dialogi. Spróbuj coś z tym zrobić, bo inaczej nikt nie przeczyta.
pozdraiwam
I po co to było?
Mimo, że tekst czyta się, delikatnie mówiąc, niewygodnie, mam za sobą sześć części Twojej powieści. Bo na opowiadanie to jest, moim zdaniem, zbyt obszerne. Na pewno przeczytam do końca, ale chciałam teraz zostawić ślad i zapytać, czy poprawiać dalszą część? Czy moje uwagi przydadzą się? Bo jeśli nie, to dam sobie spokój i skupię się na lekturze.
…stanął na podeście schodów i tarł zakłopotaniu… – …i tarł w zakłopotaniu…
widząc karcący wzrok Wesley’a wzruszyła ramionami i odwróciła się do nich ostentacyjnie plecami. – Czy dziewczynka ostentacyjnie odwróciła się plecami do ramion? ;-)
…z parującym kubkiem kawy w dłoni… – …z kubkiem parującej kawy w dłoni…
To nie kubek parował, tylko kawa.
Już na podeście schodów przekonał się, że poruszanie się po tak oblodzonej nawierzchni jest ryzykowne i zdradliwe. – Powtórzenie.
Może: …przekonał się, że stąpanie po tak oblodzonej…
…kolosalnych rozmiarów sople, zwisające w dół… – Wystarczy: …kolosalnych rozmiarów zwisające sople… Sople nie mogą zwisać w górę.
…gdyby altanka właśnie teraz postanowiła dać fikołka. – Ja napisałabym: …postanowiła zrobić fikołka. Fikołki raczej się robi, nie daje.
Jack ustawił nowy sąg w przeciwległym krańcu dachu altany. – Myślę, że miało być: …Jack ustawił nowy drąg…
Sąg to jednostka miary objętości drewna. Zawiera cztery metry sześcienne drewna.
Za kierownicą pojazdu siedział Holliday i młody Damsky. – Za kierownicą mógł siedzieć tylko jeden mężczyzna, drugi zajmował miejsce obok.
Jeżeli można wierzyć w ichprzewidywania… – Brak spacji.
To babsko wścibia nosa… – To babsko wścibia nos…
…uznał swoje spóźnienie za wszech miar uzasadnione. – …uznał swoje spóźnienie za ze wszech miar usprawiedliwione.
Dochodząc do main street… – Czy Main nie powinno tu być napisane wielką literą?
…gdzie stary John Woodrow urządził sobie mini – warsztat stolarski. – …urządził sobie mini warsztat stolarski.
Zegar na Town Hall wskazywał sześć minut po dziewiątej… – Wcześniej piszesz, że Wesley wyszedł z domu tuż przed dziesiątą.
…tarasowała main street… – Tu też pytam o wielką literę.
…trudno tam było dostrzec cokolwiek innego, a szczególnie pęcherzy… – …a szczególnie pęcherze…
Obie kanapy, rozłożone i przesunięte w pobliże kominka, okrywała tetrowa, ciemna pościel. – Tetra, to bawełniana tkanina o luźnym splocie, używana dawniej na pieluchy. Tetra nie nadaje się na pościel. Może myślałeś o pościeli z tkaniny frotte.
…Jenni ułożyła po dwie warstwy wełnianych kocy… – …Jenni ułożyła po dwie warstwy wełnianych koców…
…datowano początek ery rozkwitu zieleni miejskiej miasta. – Powtórzenie. Może: …datowano początek ery rozkwitu zieleni w mieście.
To właśnie on był pomysłodawcą nadania alejom nazw gatunków drzew i to dzięki niemu tereny zielone w Cedarville obsadzono rzadkimi, często egzotycznymi gatunkami drzew i krzewów. – Powtórzenie. Może: …nadania alejom nazw drzew, i to dzięki niemu w parkach i na skwerach sadzono rzadkie, często egzotyczne okazy.
…ale obecna w całym drzewie, oprócz osnówki, toksyna – alkaloid… – Alkaloid obecny w różnych częściach cisu, to taksyna. Taksyna jest toksyną.
…steku z twardego, czerwonawego w połysku drzewa. – …steku z twardego, czerwonawego w połysku, drewna.
Biała Kamelia, duma pasjonatów przeszłości miasta, rozpadała się na krótkie sągi. – Nie znam innego znaczenia sągu, niż ten, o którym wspomniałam przy „podpieraniu altany”.
…powodując, że zruszone uderzeniami drąga… – Ja napisałabym: …powodując, że skruszone uderzeniami drąga…
Powalone drzewa trzymało się…– Literówka.
…sędziwego klonu, zwalając sągi na platformę. – Znów sągi?
Kupił dwanaście półtorametrowych sągów… – Tu też tajemnicze sągi.
…choć rodzina urabiała sobie ręce po pas. – Powiedzenie mówi: Urabiać sobie ręce po łokcie./ Urabiać sobie ręce po pachy.
…sytuacja w trzech północno – zachodnich stanach… – …sytuacja w trzech północno-zachodnich stanach…
Zmarznięty portier w czerwono – zielonej liberii… – Zmarznięty portier w czerwono-zielonej liberii…
Tylko spostrzegawczości bagażowego zawdzięczała, że torebka, wciśnięte w nią dokumenty, karty kredytowe i jej różowy sekretarzyk, nie przepadły w czeluściach nowojorskiego zgiełku. – Toż Marion podróżowała nie z torebką, a z kufrem jakimś ogromnych rozmiarów! Sekretarzyk to wszak mebel, a pani Ashton potrafiła upchnąć go w torebce? Tylko kobiety potrafią mieć w torebce wszystko, co może okazać się potrzebne. Myślę, że miałeś na myśli różowy notesik.
Przeszły przez wielki holl… – Przeszły przez wielki hol / hall…
Zdecydowali, że wystarczy wymienić tylko uszkodzony zawój. – Chyba zwój. Zawój to inaczej turban.
Silnik numer 12. Zwarcie zawojowe. – Czy zwarcie zwojowe?
Czarny olbrzym czerpał z ogrzewanej coraz bardziej słonecznymi promieniami ziemi moc, która była czymś równie zaskakującym, co urzekająco pięknym. – Czy wcześniej promienie były mniej słoneczne? Może: Czarny olbrzym czerpał moc z ziemi, coraz silniej ogrzewanej słonecznymi promieniami, co było zjawiskiem równie zaskakującym, co urzekająco pięknym.
Na jej kolanach leżał różowy sekretarzyk… – Na jej kolanach leżał różowy notes / notesik…
Z całą pewnością nie sekretarzyk.
…ocenił wygląd krzaka porzeczki na tle błękitnych dresów córki. – …na tle błękitnego dresu córki.
Ubranie sportowe składające się z bluzy i luźnych spodni to dres, nie dresy. Dziewczynka miała na sobie jeden dres, nie kilka dresów.
…rozkładało szerokie pasy cieni drzew po asfalcie, trawie i jego twarzy. – …na asfalcie…
Po wcześniejszym gwarze i ruchu nie zostało nawet śladu. – …nie został nawet ślad.
…los drzewa był przesądzony. Trzeba go czym prędzej usunąć… – Trzeba je czym prędzej usunąć…
Drzewo jest rodzaju nijakiego.
Szybko odkręcił wodę i zabrał się za zmywanie. – Ja napisałabym: …zabrał się do spłukiwania.
Ostatnio coraz częściej nachodziły na niego cudze myśli. – …nachodziły go cudze myśli.
…obok kierowcy położył chlebak ze zdjęciami polaroidem. – …ze zdjęciami i polaroidem.
…czerń spękanej kory i majestatyzm grubych konarów… – Ja napisałabym: …czerń spękanej kory i majestatyczność grubych konarów…
…i wprowadzając na usta uśmiech… – Ja napisałabym: …i uśmiechając się…
Na czterdziestocentymetrowym sągu… – Znowu sąg.
…gdy nastąpił pierwszy atak zimy?… Co jak gadam! – Co ja gadam!
Patrzył z uwagą na leżące przednim przedmioty… – …przed nim…
Tuż za nimi Halbrook ustawił rożna i grille… – …ustawił rożny i grille…
Należał do ludzi o dość powierzchownej fizjonomii i posturze… – Ja napisałabym: Należał do ludzi o dość nieciekawym wyglądzie…
Wszystko wskazywało na to, że wszyscy bawią się tak jak trzeba. Wszyscy oprócz niego. – Powtórzenia.
…wypił dwa głębokie łyki. Przełyk eksplodował… – Łyk może być duży, ale chyba nie głęboki. Powtórzenie.
Oparty o szorstką korę jakiegoś drzewa ruszył znów przed siebie. – A drzewo z godnością posuwało się obok, będąc podporą w tej trudnej dla Wesley’a chwili. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.