- Opowiadanie: Zaraza - Życie na sprzedaż

Życie na sprzedaż

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Życie na sprzedaż

– Następny proszę.

Reginald wolno zdrapywał paznokciem lakier z blatu lady. Szare, brudne ściany w pozbawionej okien, oświetlonej ledwie dwiema oliwnymi lampami sali, potrafiły doprowadzić człowieka do obłędu. Jego stanowisko pracy wprawiało go zawsze w ponury nastrój. Zbliżał się koniec jego zmiany i zaczynał mieć już dość kontaktu z ludźmi. Muda, z którą dzielił zmiany sprawiała wrażenie, że myśli podobnie. Otyła kobieta po czterdziestce w brudnym, czarnym uniformie, przez większość czasu pracy rozwiązywała łamigłówki z lokalnych gazet, dłubiąc przy tym uparcie w zębach. Prawie nigdy nie rozmawiała z Reginaldem, mimo że pracowali razem już od półtora roku. Nie przeszkadzało mu to z resztą specjalnie. Muda potrafiła mówić tylko o petuniach i byłym narzeczonym. Zostawił ją dla młodszej kobiety osiem lat temu, a ta, mimo odrzucenia i upływu czasu twierdziła, że w końcu się opamięta i do niej wróci.

Stukanie w ladę tuż przy jego dłoni wyrwało go z rozmyślań. Przybyły klient był niziutkim i dość brudnym starcem. Wyglądał na chorego i sądząc po wyświechtanych, śmierdzących moczem łachach, prawdopodobnie był żebrakiem. Wyglądał jak jeden ze stałych klientów, jednak Reginald nie rozpoznawał go. Przychodził zapewne w innych godzinach.

– Witam młodzieńcze – odezwał się chropowatym i słabym głosem. – Chciałbym sprzedać jeden dzień.

– Czy ma pan założony u nas magazyn?

– Tak chłopcze. Pod nazwiskiem Tupniok.

Reginald sięgnął po gruby, pognieciony rejestr opatrzony tytułem „Zbieracze – rejestr przyjęć”. Znalazł nazwisko Tupniok. Tak jak podejrzewał starzec odwiedzał Zbieraczy średnio raz na piętnaście dni. Notka biograficzna była bardzo krótka i rzeczowa. Mężczyzna miał osiemdziesiąt cztery lata, kiedyś pracował jako kupiec żywnością, konkretnie warzywami. Posiadał zdolność podstawowego liczenia i pisania. Reginald nie miał długiego doświadczenia w pracy jako Zbieracz, jednak takie przypadki widywał w ciągu ostatnich dwu lat nagminnie.

– Kiepsko to wygląda panie Tupniok – powiedział Zbieracz cmokając przy tym pokazowo. – Mogę zapytać, co się stało z pańskim sklepem?

– Kram się spalił chłopcze. – Starzec pokręcił głową i posmutniał. – Nie stać mnie było na ubezpieczenie, więc straciłem wszystko. Próbowałem jeszcze przez pewien czas sprzedawać warzywa siedząc na chodniku, rozkładając towar na kocu. Interes przestał się kręcić. W końcu wylądowałem na ulicy z garścią przegniłych szparagów.

– I co ja mam panu powiedzieć panie Tupniok? Za jeden dzień od kogoś z pańskimi doświadczeniami i zdolnościami, nie mogę dać więcej niż jedną srebrną.

Stary żebrak starał się sprawiać wrażenie oburzonego. Jednak krótki i ledwo zauważalny błysk w oku Tupnioka, przekonał Reginalda, że klient jest zadowolony z ceny. Taką kwotę Zbieracz znalazł zapisaną w rejestrze, ale najwyraźniej starzec zwykł się targować. Zapewne inni Zbieracze zaniżali pierwszą ofertę do grosza, aby staruszek mógł poczuć, że napracował się wytargowując tę srebrną. Tym razem jednak żebrak trafił na złą zmianę. Ten Zbieracz nienawidził się targować i bawić w przekupkę na rynku.

– To jakiś skandal! – Tupniok mocno uderzył cherlawą dłonią w ladę. Oczy świeciły mu się w nadziei, że naciągnie Zbieracza. – Jak śmiesz mówić mi coś takiego? Wstydu nie masz chłopcze! Zawsze oddawałem swoje drogocenne życie za nie mniej niż trzy srebrne.

– Panie, dobrze pan wiesz, że twoje życie nie jest warte więcej. – Mężczyzna przybrał groźną minę i ochłodził swój głos. Nadchodził koniec zmiany i był naprawdę zmęczony. – Wiesz lepiej ode mnie, żeś jest nikim. Bierzesz ofertę, albo spieprzaj, bo nie mam ochoty się z tobą użerać.

Tak jak podejrzewał, starzec spojrzał na niego przerażonym wzrokiem i łzy zebrały mu się w kącikach oczu. Po chwili spuścił wzrok i niechętnie kiwnął głową. Reginald zdążył się już do tego przyzwyczaić. Władza, jaką dawało mu stanowisko w urzędzie Świątynnym, była jedyną zaletą jego pracy. Tylko zza brudnej, obdrapanej lady, mógł naprawdę pokazać żebrakom, że jest od nich lepszy. Tych chwil chwały było naprawdę niewiele w jego życiu, nie wzbraniał się, więc przed upajaniem się nimi.

Z początku starał się być uprzejmy. Gdy zaczynał pracę, niedługo po odkryciu w sobie mocy, wierzył, że ma ona większy sens. Czuł się potrzebny ludziom. Odwiedzali Świątynię sprzedając to, co mieli najcenniejsze, w akcie desperacji oddając swe życie za kilka monet. Przychodzili jednak oszuści. Narkomani. Każdy chciał otrzymać za swoje dni więcej, niż Świątynia mogła i chciała przeznaczyć.

Kapłani, którzy byli jego przełożonymi zaczęli w końcu obcinać mu pensję, za każdym razem, gdy starał się komuś pomóc. Oficjalne ceny skupu życia w Świątyni zakrawały, zdaniem Reginalda, na czystą kradzież. Nie mógł jednak odejmować sobie chleb od ust, aby zapłacić przyzwoite pieniądze, jakie jego zdaniem należały się potrzebującym. Gdy nie pomagał, narażał się z kolei na krzyki i obelgi klientów. W końcu coś w nim pękło. Pierwszą osobą, na którą nakrzyczał była kobieta, która potrzebowała działki halucynogennego oleju amatydowego. Co dzień widywał siedzących na ulicy ćpunów smarujących tym specyfikiem obficie krwawiące dziąsła i wpatrujących się z tępym uśmiechem w przestrzeń. Ta narkomanka próbowała go uderzyć, gdy zaproponował jej cenę. Wyrzuciwszy ją ze Świątyni poczuł jak przyspiesza mu puls, a mięśnie opuszcza nagromadzone napięcie kumulowane w nich tygodniami. Uśmiechnął się wtedy po raz pierwszy od wielu dni. Od tamtej pory, im bardziej nienawidził Świątyni, tym częściej odbijał to sobie na żebrakach, narkomanach i prostytutkach.

Po chwili szperania w niewielkiej skrzyni odnalazł to, czego szukał. Niewielki twardy i suchy kwiat, o nieokreślonym, trochę szarawym kolorze. Vitan. Reginaldowi przypominały one od zawsze skarlałe kwiaty dzikiego ostu. W przeciwieństwie do innych roślin miały one niezwykłe właściwości. Były trwałe, nie potrzebowały wody po ścięciu, a przede wszystkim przyciągały do siebie energię życiową. Zbieracze potrafili odebrać komuś część jego życia, aby ich świątynni bracia o bliźniaczych mocach – Dawcy, mogli je sprzedać z prowizją potrzebującym. Zbieracze nie potrafili go jednak utrzymać zbyt długo w swoich organizmach. Magazynowali odebrane życie właśnie w kwiatach Vitan, które były następnie dokładnie opisywane.

Trzymając w dłoni kwiat, Reginald dotknął ramienia Tupnioka i poczuł jak przez palce przepływa mu energia życiowa. Żebrak dostał chwilowych dreszczy, a jego oczy stały sie mniej wyraźne, ale po chwili się otrząsnął. Stanowczo był do tego przyzwyczajony. Zbieracz wysłał obcą sobie siłę drzemiącą w jego organizmie, wzdłuż lewego ramienia, do kwiatu trzymanego w dłoni. Gdy dzień z życia starca został bezpiecznie przeniesiony do magazynu, Reginald poczuł jak w powietrzu unosi się słodko miodowy zapach, towarzyszący zawsze transferowi życia. Zaksięgował transakcję w rejestrze, po czym wypłacił z kasy jedną srebrną monetę dla Tupnioka. Człowiek o niskich wymaganiach mógł za tę kwotę przeżyć kilka tygodni, ten nie wyglądał jednak na szczęśliwego.

Żebrak uśmiechnął się sztucznie, ukłonił, po czym opuścił skrzydło Świątyni zajmowane przez Zbieraczy. Reginald spojrzał w prawo na Mudę. Kobieta obsługiwała jakąś zrozpaczoną matkę z małym dzieckiem, która usilnie próbowała wynegocjować lepszą cenę. Zbieracz starał się nie zastanawiać, czyje życie chciała sprzedać – swoje, czy dziecka.

– Następny proszę!

***

Gdy wychodził z pracy dzień zdążył już utracić większość swojego blasku. Zimny wiatr rozdymał zbyt szerokie rękawy niewygodnej szaty. Ciepło i blask słońca były tym, za czym Reginald tęsknił najmocniej. W zimowe miesiące potrafił całymi dniami nie widzieć słonecznego światła. Przychodził do pracy zanim jeszcze wzeszło, a wychodził, gdy zdążyło już odejść. Zmęczonym krokiem doczłapał do rynku, przy którym postawiona została Świątynia i skierował się do kramu z pieczonym drobiem. Codziennie po pracy przychodził w to miejsce na obiad. Za każdym razem zamawiał pół pieczonej kury i zjadał ją na stojąco nie odchodząc od stoiska. Sprzedawca, którego imienia nawet nie znał, nigdy z nim nie rozmawiał. Dla Zbieracza była to jednak jedyna forma kontaktów towarzyskich, na jakie mógł i umiał sobie pozwolić.

Rwąc białe, ciepłe mięso palcami, zawsze spoglądał w kierunku Świątyni. Była widoczna z każdego miejsca w mieście, górując nad nim, niczym gigant spoglądający na mrówki. Nawet z takiej odległości mógł zauważyć skrzydła świątynne przeznaczone dla Zbieraczy i Dawców. Przed drzwiami Dawców mimo późnej godziny, jak zwykle kłębił się mały tłum ludzi. Każdy marzył o tym, aby przedłużyć swoje życie, choćby o jeden dzień. Dawcy zawsze mieli w Świątyni więcej pracy od Zbieraczy. Reginald jednak im zazdrościł. Mimo, iż często byli zmuszeni odmawiać ludziom transakcji, większość ich kochała. Ci, którym pomogli, rzucali im się z wdzięcznością na szyję, całując ich we łzach. Każdy kłaniał się Dawcom na ulicy. Jedyne, na co mógł liczyć Zbieracz to nerwowo i pospiesznie wyjąkane podziękowania. Zawsze potem klienci opuszczali Świątynię prawie biegiem. Na ulicy Reginalda omiatały tylko przerażone i wrogie spojrzenia. Zbieracze byli postrzegani prawie jak plaga. Nikt nie myślał o tym, że bez nich Dawcy nie mieliby materiału do pracy. Strach potrafił zamroczyć umysły.

Skończywszy posiłek wyrzucił fragment gazety, w którą zawinięty był wcześniej kurczak i odszedł od kramu. Sprzedawca nieznacznie westchnął, pełen ulgi po odejściu natręta, a Reginald nieświadomie powtórzył westchnięcie kupca. Wiedział, że czekają go jeszcze dziś obowiązki, mimo iż jedyne, o czym marzył, to wygodne łóżko. Co trzy dni organizowane było oficjalne nabożeństwo dla pracowników Świątyni. Wszyscy Zbieracze i Dawcy musieli stawić się na nim bezwarunkowo. Reginald przyszedł jak zwykle w ostatniej chwili. Sala modlitewna w Świątyni Życia była ogromna. Mogła pomieścić cztery setki ludzi, a każdy miałby gdzie usiąść. Oczywiście Zbieraczy i Dawców pracujących w Świątyni było o wiele mniej. Nawet licząc pracowników tylko czasowo stacjonujących w mieście, takich jak służby wojska kościelnego, nie zajmowali oni więcej niż pierwsze trzy rzędy. Każdy zwrócił, więc uwagę na jego nieznaczne spóźnienie, gdy otworzył główne drzwi. Na szczęście dla Zbieracza ceremonia jeszcze się nie rozpoczęła. Nie miał ochoty wysłuchiwać publicznej reprymendy udzielanej przez Kapłana. Dopóki nie pojawił się Kapłan, dopóty Reginald mógł w miarę niepostrzeżenie zając miejsce.

Zwyczajowo Dawcy zajmowali miejsca po lewej części sali, podczas gdy Zbieracze po prawej. Reginald zajął miejsce w ostatnim z zajmowanych rzędów, za plecami wszystkich ważniejszych od niego Zbieraczy, tuż obok Mudy. Miejsca w pierwszych ławkach zajmowali najwyżej postawieni Zbieracze – Zarządcy i Generałowie. Zbieracze w założeniu kościoła mieli być jednostką militarną. Dlatego też większość z nich posiadała stopnie wojskowe i podlegała generałom nawet, jeśli faktycznie nigdy nie uczestniczyli w misjach o charakterze militarnym. Jednakże w przypadku najsłabszych jednostek nie starano się zachowywać nawet pozoru służby wojskowej. Tacy Zbieracze nigdy nie opuszczali miast kościoła. Byli przykuci siłą do codziennej pracy w jednym miejscu. Do tej grupy wykluczonych należał właśnie Reginald. Zdarzało się, choć nieczęsto, że Zbieracz-kupiec mógł wykazać się i otrzymać stopień wojskowy, a tym samym zmniejszyć ograniczenie swojej wolności. Reginalda nigdy jednak nie kusił taki awans. Wojsko kojarzyło mu się z zabijaniem.

W końcu pojawił się Kapłan. Reginald nie rozpoznawał go, ale wielu duchownych przewijało się przez Świątynię na co dzień i nie sposób było ich spamiętać. Wszyscy wstali a światła w sali zdawały się rozjaśnić. Złote, srebrne i platynowe wzory, którymi zdobione były ściany i ramy obrazów z wizerunkami Pana Życia odbijały światło i potęgowały ten efekt. Plotka głosiła, że wiele lat temu, przed rządami Pierwszego Kapelana, Świątynia urządzona była w sposób ascetyczny. Kriff de Raut sprowadził jednak najlepszych światowych metalurgów, rzeźbiarzy i malarzy, aby nadać jej teraźniejszy wygląd. Reginald nie przepadał za wystrojem sali modlitwy, choć oddałby wiele, aby ponure skrzydło Zbieraczy przypominało ją, choć odrobinę. Wszystkie obrazy zostały namalowane tak, aby Pan Życia spoglądał na wszystkich wiernych jednocześnie i każdego z osobna. Wrażenie zawsze przyprawiało go o dreszcze. Zawsze zastanawiał się, dlaczego Pan Życia nie może być przedstawiany w formie człowieka. Zamiast tego każda kasta postrzegała go jako pokraczne stworzenie, mające odpowiadać jej charakterowi. Na obrazach znajdował się więc: wszechwiedzący ogromny żółw, symbol Kapłanów, tajemniczy kruk, stojących na uboczu Magów i drzewiec Dawców o szeroko rozpostartych ramionach. Tuż nad głowami Zbieraczy wisiał jeszcze jeden obraz z wizerunkiem. Rip. Symbol i przekleństwo Zbieraczy. Ripy były dzikimi stworzeniami, które rzadko widywano blisko aglomeracji miejskich. Należały do jednych z najgroźniejszych drapieżników. Ciała prawie ludzkie, lecz o powykręcanych członkach, skóra czarna jak węgiel i dwa rzędy ostrych trójkątnych zębów, sprawiały, że ripy były brane często za upiory, bądź demony. Reginald zawsze czuł silny niewyjaśniony lęk patrząc na ten obraz. Wiedział też, aż za dobrze, że zwykli ludzie widzą go właśnie takim, jakim on widzi to stworzenie.

Wystrojony równie zdobnie jak sala, Kapłan odmówił krótką modlitwę w podzięce do Pana Życia. Reginald zawsze tylko udawał, że powtarza słowa modlitwy wraz z innymi, poruszając ustami i mamrocząc pod nosem. Za każdym razem raziły go słowa: "…i dzięki ci panie za twe dary, którymi my możemy dowolnie dysponować…". Wiele razy zastanawiał się, kto dał tym zadufanym gburom prawo do dysponowania czyimś życiem. Wykorzystywali Zbieraczy, aby odbierali je ludziom, w zamian za śmiesznie małe pieniądza, po czym kazali je sprzedawać z niewiarygodnym zyskiem Dawcom, sami nie znając jego wartości. Wynagrodzenie za ich wątpliwie wartościową pracę wypłacane było właśnie w zdobywanym życiu, co skutkowało tym, że większość z nich nigdy nie bała się jego utraty. Najbardziej utytułowani Kapłani potrafili przeżyć w ten sposób setki lat. Przywódca ich wszystkich, guru religijny Aein istniał już prawdopodobnie tak długo jak sam kościół. Jeśli oczywiście Pierwszy Kapelan Kriff de Raut, doradca Aeina i jedyny pośrednik pomiędzy nim a wiernymi, nie kłamał o jego istnieniu. Reginald nigdy do końca nie zaufał swoim przywódcom. Kapłani byliby bez Dawców i Zbieraczy bezsilni. Prawdziwa siła i moc była trzymana na uwięzi i wykorzystywana. Jaka musiała drzemać w kapłaństwie siła, iż potrafili okiełznać tak wielu, tak potężnych? Za każdym razem, gdy o tym myślał ogarniała go złość i frustracja. W trakcie końcowej modlitwy pożegnalnej nawet już nie udawał, że wymawia słowa modlitwy. Patrzył jedynie na własne pięści, zaciskane w potrzebie odnalezienia ujścia dla emocji.

Gdy nieznany Reginaldowi Kapłan zszedł z mównicy, rozpoczął się właściwy element spotkania. Stojący dotąd z boku mężczyzna zajął miejsce za pulpitem. Wysoki i dumny stanął na należnym mu miejscu. Człowiek ten miał silne młode ciało, mimo iż jego twarz, zacięta i groźna, należała do starca. Jego wciąż płonące życiem i energią ciemno brązowe oczy przyglądały się obecnym. Reginald poczuł się momentalnie wgnieciony przez jego spojrzenie w oparcie ławy. Kriff de Raut. Pierwszy Kapelan nigdy nie odprawiał ceremonii. Zawsze jednak do niego należały ogłoszenia po nich. Prawdziwy cel spotkań. Czasami przekazywał rozkazy od Aeina, częściej zaś podawał bilanse sprzedaży i ustalał nowe ceny. Do niego należało też poinformowanie o oficjalnych celach militarnych kościoła. Zdarzało się, że podawał wyniki tych nieoficjalnych. Bardzo rzadko, choć nie nigdy, poświęcał chwilę na wyróżnienie poszczególnych członków społeczności za szczególne zasługi. Tego wieczora jednak zwrócił uwagę na jednego ze Zbieraczy.

– Jest dziś z nami osoba szczególnie bliska sercu społeczności i mojemu. – Głos Kapelana był mocny i doniosły. – Po raz pierwszy po dwu latach nieobecności, do naszego miasta zawitał gość szczególny. Po wielu misjach powraca wiernie po rozkazy. Świątynia jednak postanowiła, iż naszemu bratu należy już się odpoczynek. Dość pracy w terenie. Dziś awans i miejsce wśród zarządców Zbieraczy otrzymuje Julin Madon. Najlepszy komornik, jakiego miałem zaszczyt poznać. Nagrodźmy go gromkimi brawami.

Stary przygarbiony mężczyzna wstał, odwrócił się w kierunku obecnych i dłonią pozbawioną dwóch palców pomachał im. Zmienił się. Jakby skurczył w sobie. Być może wpłynęły na to dwa lata nieobecności w mieście. Być może była to kwestia nienaturalnego uśmiechu przyklejonego na jego pomarszczonej twarzy. Dobrze oświetlona sala, a nie pojedyncza dogasająca świeca. Mimo jednak, iż wyglądał inaczej, Reginald go poznał. Zbyt często wspominał jego wykrzywioną grymasem wściekłości twarz, aby zatarła się w pamięci.

***

 

Drobne szczapki drewna zaczęły pokrywać niewielkie płomyki. Zbieracz zgrabiałymi palcami mocował się chwilę z puszką, po czym blaszane wieczko odpuściło, a po pomieszczeniu rozszedł się zapach herbaty. Wsypał odrobinę do sitka, a niewielki czajniczek napełnił wodą i postawił na wieku rozgrzanej już kozy. Czekając aż napar się zaparzy omiótł kuchnię niewielką szczotką na drewnianym trzonku. Przystawił swoje ulubione krzesło z oparciem do pieca, aby się rozgrzać i usiadł z kubkiem, przykrywając nogi kocem. Promienie słońca z trudem przebijały się przez brudne szyby okien jego mieszkanka na piętrze kamienicy. Reginald rzadko wyglądał przez okno, ponieważ widok z niego wychodził na tyły sklepu rybnego. Nie widział tym samym powodu, aby je myć. Zdążył już znaleźć młodego chłopaka, który w jego imieniu zaniósł do Świątyni informację o jego nagłej chorobie i prośbę o zastępstwo przy skupie życia. W drodze jednorazowego wyjątku otrzymał dzień wolnego na rekonwalescencję. Otrzymując czas wolny, mógł go bezpiecznie przeznaczyć na rozmyślania.

Powrócił myślami do chwili, w której otrzymał moc Zbieracza. Nie tyle może otrzymał, co obudziła się w nim. W swoim poprzednim życiu miał inną pracę. Prowadził niewielki sklepik z zabawkami na skrzyżowaniu ulic Piekarniczej i Kościelnej. Nawet lubił swoją pracę. Codziennie sklecał nową zabawkę i każdego dnia odwiedzali go klienci. Najczęściej dzieci, które rzadko coś kupowały, ale pozwalał im oglądać i komentować jego dzieła. Dzięki ich zachwytom upewniał się, że ma talent. Jego lalki miały oczy jak żywe, pajacyki skakały najwyżej i najśmieszniej. Kulki turlały się najlepiej, a latawce latały najwyżej. Najbardziej lubił rzeźbić w drewnie figurki zwierząt. Psów, kotów, koni, ptaków. To właśnie te prace były głównym źródłem dochodów. Bogaci mieszczanie potrafili wiele zapłacić za ładną figurkę. Czasami nawet pożyczali je potem swoim dzieciom.

Owego wieczora zamknął wcześniej, bo bolały go stopy. Zdecydował się wrócić do domu i nagrzać wody do bali, żeby porządnie je wymoczyć. Wracając niespiesznie znalazł niewielką księgarnię ukrytą w zaułku pomiędzy dwoma dużymi budynkami. Zdał sobie sprawę, że codziennie przechodził tą drogą, jednak nigdy jej nie zauważył. Zachęcony odkryciem, postanowił coś kupić. Jako młody chłopak lubił czytać książki, a odkąd zaczął prowadzić sklep, nie miał na to czasu. Postanowił to zmienić i pośród wielu zakurzonych tomiszczy odnalazł „Przygody Maga Gardolfa”. Uznał, że książka może być ciekawa. Nigdy jej w końcu nie przeczytał.

Siorbnął głośno trochę herbaty z kubka i rozejrzał się po pomieszczeniu. Zastanawiał się gdzie mógł wtedy odłożyć tę książkę. Nie mając jednak ochoty podnosić się z krzesła, po chwili zrezygnował z poszukiwań.

Tamtego dnia siedział dokładnie w tym samym miejscu, przy rozgrzanym kominku. Moczył nogi w bali i próbował wystrugać wiewiórkę w leszczynie. Starał się właśnie wymodelować ogon, gdy usłyszał krzyk przerażenia. Rozpoznał w nim głos sąsiadki z mieszkania piętro wyżej. Młoda dziewczyna była wdową po mężu zmarłym na suchoty. Reginald chciał nawet iść na pogrzeb mężczyzny, z którym zdarzyło mu się w życiu zamienić kilka słów, ale data wypadła mu wtedy z głowy. Odrzuciwszy od siebie figurkę wybiegł szybko z mieszkania. Inni mieszkańcy kamienicy wyglądali na korytarz tednia siedział dokładnie w te się z krzesła, po chwili zrezygnował z poszukiwań. walał im oglądaćnanannn przez uchylone drzwi. Sąsiad z naprzeciwka, stary zarządca w lokalnym browarze, wybiegł nawet na ulicę w poszukiwaniu strażników miejskich. Nikt jednak nie pobiegł do wdowy. Reginald potruchtał po wąskich schodach na górę, ale nim dotarł do mieszkania poślizgnął się bosą, wilgotną jeszcze stopą i upadł na tyłek tuż przed drzwiami dziewczyny. Przez nie do końca domknięte drzwi słyszał strzępki rozmowy. Kobieta mówiła coś o długu męża, że nie zdążył zwrócić i ona chciałaby, ale nie ma jak. Mówiła i prosiła. O czas, o litość. Osoba, do której mówiła, odpowiadała jej jednak zbyt cicho i niewyraźnie, aby mógł cokolwiek usłyszeć. Reginald w przypływie męstwa, podniósł się z podłogi jednym ruchem, wpadł do mieszkania i zatrzymał jak wryty, gdy ujrzał, że kobieta jest trzymana za gardło przez mężczyznę w kapturze. W chwili, w której ujrzał to na własne oczy cała odwaga go opuściła. Poczuł się zagrożony. Chciał nawet uciec, lecz mężczyzna się odwrócił. Jego twarz wykrzywioną grymasem wściekłości widywał co noc, w budzących wyrzuty sumienia snach. Mężczyzna puścił bezwładne ciało dziewczyny i rzucił się w kierunku Reginalda. Ten odskoczył z przestrachem, ale morderca nie chciał wykończyć również jego. Trącił go jedynie łokciem i wybiegł przez drzwi. Reginald jednak niefortunnie kich schodach na górę, ale nim dotarł do mieszkania poślizgnął się bosą wilgotną jeszcze stopą i wywalił się tuuderzył skronią w kant ściany i zemdlał. Upadając wywrócił jeszcze donicę z kwiatami.

Ocknął się na chwilę przed przybyciem straży. Próbował przejść na czworaka w kierunku dziewczyny, aby sprawdzić czy nic jej nie jest. Rzecz jasna podświadomie wiedział, że jest martwa. Musiał się jednak o tym przekonać. Dłonią natrafił na wywrócony wcześniej kwiat. Po tak długim czasie nie pamiętał nawet, co to była za roślina. Dziwne patrząc na to, że była ona pierwszą istotą, której życie odebrał.

Straż stwierdziła, że zgon nastąpił w wyniku aktywacji mocy Zbieracza. Zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa kościelnego, Reginald został niesłusznie oskarżony o morderstwo i uniewinniony bez procesu. Po pół roku szkolenia został wciśnięty w biurokratyczną machinę Świątyni i tkwił tam do dziś.

Dopiero wczoraj uświadomił sobie, czym była sytuacja, której był wtedy świadkiem, a która zmieniła na zawsze jego życie. Dopiero, gdy zobaczył swój koszmar, Julina Madona i zrozumiał, że był on od zawsze komornikiem na usługach Świątyni. W szczególnych przypadkach rozpatrzonych przez grupę wybranych do tego Kapłanów, zgadzano się udostępnić komuś określoną niewielką ilość życia. Rzecz jasna nie była to jałmużna. Wyznaczano termin spłaty długu, a jeśli dłużnik nie spłacił wierzytelności z lichwiarskim procentem, wysyłano Zbieracza-komornika, aby odebrał należność w inny sposób. Również z lichwiarskim procentem.

Coś mocno zakłuło Reginalda w sercu. Mięsień na chwilę się zatrzymał, a w duszy coś drgnęło, zawirowało i pękło. Zbieracz zaczął bezgłośnie łkać. Łzy spływały po policzkach i skapywały do pustego już kubka po herbacie. Postanowił to zakończyć. Pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy było popełnienie samobójstwa. Szybko jednak wystraszył się tej myśli i odrzucił ją jak nie swoją. Była zbyt irracjonalna. Wiedział, że ktoś zasłużył na śmierć. Tylko, dlaczego miałby to być on? Nawet nie Julin Madon był tutaj winien. Koniec końców w głowie ukształtował mu się plan. Niezbyt nowatorski, ale możliwy w wykonaniu.

Następnego dnia wstał o świcie i wyszedł do pracy. Spędził dzień powtarzając utarte już schematy, starając się zachowywać jak najbardziej normalnie. Po pracy wrócił do swojego małego mieszkanka i zasnął uśmiechnięty. Jutro miało być dniem sprawiedliwości. Dniem nabożeństwa.

***

 

W końcu Reginald przyszedł do pracy szczęśliwy. Muda wpatrywała się w niego uważnie, zastanawiając się zapewne, co może być przyczyną jego dobrego samopoczucia. Zbieracz podejrzewał nawet, że przez krótką chwilę mogła z nim flirtować, w sobie tylko zrozumiały zawiły sposób. Z całą pewnością udzielał jej się dobry humor mężczyzny. Nawet ponure i smutne stanowisko pracy zdawało się zmienić. Szarość ścian zaczęła przypominać biel, obdrapana lada wydawała się wygładzić, a lampy dawały jakby więcej światła. Po raz pierwszy od dawna Reginald czuł, że rozsiewa wokół siebie energię życiową, zamiast zbierać z otoczenia niczym wygłodniały rip.

Sytuacja zmieniła się odrobinę wraz z pierwszymi klientami. Pierwsza przyszła biedna matka z trójką dzieci. Reginald zaproponował jej za dzień życia cenę trzykrotnie wyższą niż oczekiwała. Wraz z kolejnymi przybyłymi jego zapał do pracy tylko się zwiększał. Rozdawał pieniądze świątynne niczym bogaty kupiec, na aukcji dobroczynnej. Coraz więcej osób przychodziło do Świątyni, a wszyscy ustawiali się w kolejce tylko do niego. Muda próbowała go powstrzymać prosząc, błagając, aż w końcu grożąc. Nie zamierzał jednak przestać. Czuł się jak jeden z Dawców. Ludzie cieszyli się, płakali i rzucali na szyję dziękując. Wszystkich ogarniała zbiorowa euforia na widok wielkich pieniędzy. Reginald śmiał się i cieszył prawie bez przerwy.

Piękny sen skończył się jednak w połowie zmiany. Wtedy też przeciskając się przez tłum stojący w drzwiach przyszedł Talim. Był on pracownikiem drugiej zmiany i czasami zdarzało im się razem pracować. Podszedł do Reginalda przekazując mu informację od Zarządcy Zbieraczy. Miał natychmiast opuścić stanowisko, a jutro z samego rana zgłosić się do jego gabinetu. Na ten czas zastąpić miał go właśnie Talim. Reginald spodziewał się, że otrzyma od Zarządcy srogą reprymendę, karę pieniężną, a może nawet zostanie zdegradowany. Nie przejmując się jednak postanowił spędzić resztę dnia na spacerach po mieście i może jakimś wykwintnym obiedzie. W przypływie sentymentalizmu, zdecydował się odwiedzić tę księgarnię sprzed dwóch lat i sprawdzić, co zrobiono z jego sklepem. Rozbawiło go nawet trochę, że przez tyle czasu tam nie zajrzał i nie zastanawiał się nad tym.

Księgarnia istniała cały czas, kupił w niej nawet egzemplarz świętego pisma „Księgi Żywota”. Uznał za dziwne, aby pracować tyle czasu jako Zbieracz i nigdy nie posiadać własnego egzemplarza. Wydał majątek na tomiszcze oprawione w skórę, nie znalazł jednak powodu, dla którego miałby sobie odmówić fanaberii. W miejscu, w którym stał kiedyś jego sklep handlowano teraz mięsem. Spędził w środku dość długi czas opowiadając właścicielowi anegdoty dotyczące tego pomieszczenia. Handlarz okazał się sympatyczną i nader gadatliwą osobą. Reginald ucieszył się na myśl, że miejsce to jest zarządzane przez takiego człowieka. Kupił od niego spore pęto suszonej kiełbasy z czosnkiem. Zajrzał jeszcze do piekarni i kupił dużą, ciepłą i miękką bułkę. Trzymając w jednej dłoni kiełbasę i bułkę, a pod pachą księgę, przespacerował się po mieście. Powietrze było dosyć chłodne i rześkie, słońce jednak świeciło mocno grzejąc mu promieniami plecy. Dotarłszy z powrotem na główny rynek podszedł do góry skrzyń z bawełną. Od handlarza dowiedział się, że ich rozładunek odbędzie się dopiero pod wieczór i zgodził się, aby Reginald mógł trochę na nich posiedzieć. Zbieracz wdrapał się z trudem na szczyt stosu i zaczął jeść swój obiad, obserwując przy tym ludzi. Przechodnie patrzyli się podejrzliwie na pracownika Świątyni, który nie zwracając uwagi na śmieszność sytuacji siedział na skrzyniach i machał wesoło nogami, w podwiniętej nieobyczajnie szacie.

W chwili, w której zaczął już naprawdę marznąć, Reginald stwierdził, że nadeszła pora, aby udał się do Świątyni. Po raz pierwszy zjawił się na nabożeństwie przed czasem i był pierwszym w sali modlitewnej. Zanim zaczęli zbierać się inni, zabijał czas wsłuchując się w sposób, w jaki rezonuje w pomieszczeniu dźwięk gwizdów i klaskania. Kiedy przybyli inni Zbieraczy i Dawcy, skupił się na czytaniu „Księgi”. Odnalazł w niej kilka fraz, których nigdy nie słyszał i z żalem uznał, że Kapłani pomijają w czytaniach najciekawsze fragmenty. Gdy nadeszli Kapłani, wszyscy wstali z miejsc, a Reginald podążył za nimi, ociągając się nieznacznie. Kapłan, który prowadził tego dnia nabożeństwo wydał mu się znajomy. Mężczyzna był w jego wieku. Najprawdopodobniej spotkał go już kiedyś wędrując korytarzami Świątyni. Odmawiał modlitwy i powtarzał frazy z poważną miną. Doczekał w końcu wypowiedzenia zdania "…i dzięki ci panie za twe dary, którymi my możemy dowolnie dysponować…" i przerwał głośno mówiąc.

– Przepraszam bardzo. – Wstał szybko i zaczął przepychać się pomiędzy innymi Zbieraczami ku wyjściu. – Mam pytanie dotyczące tej konkretnej frazy.

Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. Kapłan przerwał i wpatrywał się w niego okrągłymi ze zdziwienia oczami. Właśnie na taki element zaskoczenia liczył. Cała sala zamarła w oczekiwaniu.

– Tak bracie? – wyjąkał Kapłan, zastanawiając się, czy takiej reakcji oczekiwałby od niego Kapelan.

Reginalda nagle opuścił cały zapał. W myślach wirowało jedno pytanie: „Czy to był dobry pomysł?”. Wiedział, że nie może się już wycofać, ale nie mógł wydobyć z gardła głosu. Zebrani wyczuli jego zdenerwowanie i rozgorzała dyskusja na temat jego zachowania. Kapłan również otrząsnął się z zaskoczenia.

– Mam nadzieję, że masz bracie dobry powód, aby przerywać ceremonię. Chociaż sam nie jestem w stanie takiego wymyślić.

Reginald ruszył do przodu. Nogi również zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Kolana nie chciały się zginać, a stopy zdawały się kleić do podłogi.

– Bracie Zbieraczu? Potrzebujesz czegoś?

Przebicie drogi pomiędzy jedną ławką a drugą zajęła mu wieczność.

-Bracie? Czy ktoś zna tego człowieka?

Czuł na sobie spojrzenie wszystkich w sali i postaci z obrazów. Potępiali go. Nie mógł się jednak wycofać.

– Dosyć tego! Natychmiast usiądź, albo opuść Świątynię. Zakłócasz ważną ceremonię.

Poczuł, że może przyspieszyć. Jeszcze chwila, i mógłby minąć Zbieraczy.

– Jeśli nie odejdziesz każę cię wyprowadzić! – Kapłan zaczął wpadać w histerię.

Bał się. Teraz Reginald to widział. Głupiec. Prawie zrozumiał a jednak był od tego tak daleki. Strach przestał więzić Zbieracza. Spojrzał w twarz swojego prawdziwego celu. Oczy Kriffa de Raut, stojącego jak zwykle w cieniu innych Kapłanów, rozszerzyły się. Teraz i on zrozumiał. Wydawał się jednak spokojny, co zaskoczyło Reginalda. Nie zrobił żadnego ruchu mającego sugerować potrzebę ucieczki. Po jego prawej stali młodzieńcy mający dopiero zostać mianowani Kapłanami. Usługiwali innym w trakcie ceremonii. Chcieli wycofać się do drzwi prowadzących w głąb Świątyni. De Raut powstrzymał ich szybkim niewidocznym prawie gestem. Wpatrywał się tylko w Reginalda. Zbieracz poczuł jeszcze dłoń próbującą go pochwycić, umknął jej jednak i wszystko ucichło. Poza Kapelanem nie istniał dla niego nikt inny.

„Jeszcze trochę” zdążył pomyśleć Reginald.

 

***

 

Porucznik, Darla Yren nigdy w swoim życiu nie spotkała się z taką sytuacją. Sądząc po reakcjach kolegów po fachu nie była w tym odosobniona. Nikt nie wiedział jak się zachować w sytuacji, gdy jakiś głupiec przerywa nabożeństwo. Wspominając później to wydarzenie, zastanawiała się, jak mogła wcześniej tego nie zauważyć i nie zrozumieć. Jego twarz. Mieszanina stresu i determinacji. Ten człowiek był po prostu smutny i znalazł jedyny sposób, w jaki umiał sobie z tym poradzić. Prawdopodobnie już wtedy wiedziała, co ma się wydarzyć. Nie chciała jednak uwierzyć, że ktoś mógłby być tak głupi. Niezależnie czy by mu się udało, czy też nie, skazywał się na karę śmierci.

Była pewna od chwili, w której de Raut Raut i będzie mógł minąć Naosłuszeństwa. ania. dlietwnej. mieszność sytuacji siedział na skrzy nagle przyspieszył. Bała się, że nie zdąży. Chwyciła jednak obluzowaną deskę z oparcia ławki przed nią. Szarpnęła, a ta skrzypnęła nie chcąc poddać się bez walki. Mijały sekundy, a on był już tuż obok niej. Gwar sali został jakby wygłuszony przez skrzypienie drewna. Widziała jak ktoś próbował dosięgnąć go ręką, nie musnął go jednak nawet odrobinę. Ktoś pomógł jej i szarpnął deskę wraz z nią. W końcu pękła, obsypując zarówno ją, jak i Zbieraczy wokoło, ostrymi drzazgami. Biegnący nie zwracał na nią uwagi. Jednym płynnym ruchem uderzyła. Była pewna, że nie zdąży. W myślach już błagała, aby któryś w wyższych oficerów spróbował coś zrobić. Albo żeby Kapłan zaczął w końcu uciekać.

Zdążyła.

Deska uderzyła napastnika w skroń, a poprzez zgiełk w sali przebił się dźwięk pękającej czaszki. Ramiona zabolały jak cholera. Wiedziała, że po tym jednym uderzeniu czeka ją naciągnięty mięsień i zakwasy. Trafiony upadł na podłogę z głuchym łoskotem. Zanim jeszcze podeszła, wiedziała, że nie znajdzie w jego ciele śladu życia do zebrania. Najwyraźniej nadszedł już jego czas. Ciekawe czy gdyby wiedział, że życie mu się kończy, postanowiłby dokupić ten jeszcze jeden dzień. Wszystko mogłoby wyglądać inaczej.

Później, z perspektywy czasu widziała jeden plus tej sytuacji. Gdyby nie ten zbuntowany Zbieracz, Darla Yren byłaby wciąż chorążym.

Koniec

Komentarze

Gdybym chciała zrobić analizę językową, utonęłabym w tym tekście na długi czas.

Pytanie: skoro ktoś jest brudny, po co piszesz, że "dość" brudny? (Tak, to było ostatnie zdanie, które przetrawiłam, styl i sposób w jaki korzystasz z języka przypomina mi bardzo słabe, bardzo złe artykuły i felietony słabych dziennikarzy)

Moim zdaniem dużo pracy cię czeka, ale są szanse, że kiedyś przeczytam jakieś twoje opowiadanie z przyjemnością.

Autorze: niestety rychło zorientowałem się na jakim poziomie jest Twój tekst. Jego słabe wykonanie "zabiło" we mnie chęć czytania i z trudem dobrnąłem do samego końca. 

Cała masa zdań jest, jak na moje oko niedopracowana, bez pomyślunku i chyba koniecznej, i to solidnej, korekty.  

Dziękuję za oba komentarze.

Niestety nie bardzo wiem które zdania są niedopracwane, bądź co sprawia, że tekst jest słabo wykonany. Nie twierdzę, że tak nie jest jednak prosiłbym o doprecyzowanie. Być może nie widzę tego tak jak inni, gdyż jest to mój pierwszy w pęłni autorski upubliczniony tekst.

Doceniam jednak wysiłek włożony w przeczytanie tekstu. Ciężko czytać coś co się nie podoba.

Jeśli chodzi o użycie słowa "dość" przed przymiotnikami, mogę zrozumieć, że zabieg ten jest denerwujący, podobnie jak używanie wyświechtanych ozdobników. Jednakże mi jako autorowi tekstu nie przeszkadza. Mam więc nadzieję, że nie obrazi cię, że go nie poprawię.

Tak czy inaczej jest mi miło, że ktoś w ogóle zwrócił uwagę na to opowiadanie.

No to tak dokładniej. Przede wszystkim tekst jest wyraźie chropowaty, niektóre zdania mają złą składnię, przez co wypacza się ich sens. Błędy interpunkcyjne też nie pomagają w zrozumieniu. Poza tym tzw. zaimkoza, czyli nadmiar zaimków (Jego stanowisko pracy wprawiało go zawsze w ponury nastrój. Zbliżał się koniec jego zmiany i zaczynał mieć już dość kontaktu z ludźmi.) To też dziaąl raczej na niekorzyść tekstu. Poza tym jest tu mnóstwo przeszkadzających szczególików, które ciężko ująć w jedną regułę, a które przeszkadzaja w czytaniu. Można by to zanalizować, ale na krótszym tekście. Ewentualnie mogłabym spróbować na fragmencie tego, ale to musiałbyś mi się przypomnieć w poniedziałek, bo dopiero wtedy będe miałą wiecej czasu. Oczywiście, jeśli by Cię coś takiego interesowało i o ile nie zrobi tego ktoś wcześniej.

No i jeszcze masz dwa miejsca, w których tekst jest definitywnie popsuty, gdzieś pod koniec. Jakby były zdania powycinane albo zmiksowane, przykład: Inni mieszkańcy kamienicy wyglądali na korytarz tednia siedział dokładnie w te się z krzesła, po chwili zrezygnował z poszukiwań. walał im oglądaćnanannn przez uchylone drzwi. Sąsiad z naprzeciwka, stary zarządca w lokalnym browarze, wybiegł nawet na ulicę w poszukiwaniu strażników miejskich :)


Co do samej histori, to widać, że nad tym pracowałeś. Jak na początek jest nieźle, choć dysproporcja pomiędzy częścią pokazującą świat a akcją jest gigantyczna, dlatego sama fabuła lekko rozczarowuje. Trochę wprawy i będzie coraz lepiej :)  

www.portal.herbatkauheleny.pl

To, co w Twoim pomyśle najważniejsze, najbardziej perspektywiczne, zepchnąłeś na drugi plan i na dobitkę potraktowałeś sztampowo. Dzień życia można sprzedać, kupić, pożyczyć... I co z tego wykorzystałeś? Prawie nic. Ot, komornik awansował, Reginald się zbuntował... Sto razy za mało i za słabo. 

Pomyśl, przemyśl, napisz opowiadanie pełnowartościowe pod tym względem.

O języku było powyżej, niczego od siebie nie dodam.

Nowa Fantastyka