- Opowiadanie: Torgill - Przeznaczeni

Przeznaczeni

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przeznaczeni

Drewniane drzwi zamknęły się z hukiem. Płonący w kominku ogień zawirował w szalonym tańcu, rzucając światło na wszystkie kąty skromnego domu. Boldwyn Rowley pogrążył się w zadumie w obłożonym skórami fotelu. Z włosami koloru wrony, rosły i dumny, wyglądał niczym król, choć co to za władca, co nosi połatane spodnie i skórzaną kurtkę modną w czasach jego dziadka. Drapiąc się potężną dłonią po brodzie, wpatrywał się w tańczące płomienie, które odbijały się w jego niebieskich oczach.

– Nawet nie próbuj rozważać tej kwestii Boldwynie Rowley – szorstki głos żony wyrwał go z zamyślenia. Rozdygotana ze zdenerwowania, obierała kolejne ziemniaki, ciskając je mechanicznie do garnka. Boldwyn przyjrzał się jej uważnie, była nadal tą samą piękną dziewczyną, którą spotkał przypadkiem kilka lat temu. Filigranowa figura, długie, kręcone włosy o barwie popołudniowego słońca i cudowne oczy koloru wczesnego poranka. Oddałby wszystko, aby ją uszczęśliwić.

– Milla, wiesz, że potrzebujemy pieniędzy – mruknął. – Jeśli nie zapłacimy do przyszłego roku, będziemy musieli oddać dom, zagrodę i wszystkie zwierzęta.

– Pieniądze można zdobyć inaczej – odparła beznamiętnie.

– Wiesz, że pracuję ciężko i się nie oszczędzam. Może nie jestem najzdolniejszym rolnikiem, mało wiem o hodowli, ale daję z siebie wszystko. Nic nie poradzę, że ceny ziarna, czy mleka są tak niskie.

– Moglibyśmy sprzedać twój miecz.

– W tych czasach mało kto używa mieczy. Może u nas na północy znajdą się jeszcze tacy odmieńcy. Szable, rapiery, pałasze, owszem, ale miecz… Nawet jeśli ktoś go kupi, to najprędzej do kolekcji starej broni. Owszem, trochę na tym zarobimy, ale starczy może na jedną, albo dwie raty. Ale nie na całą pożyczkę.

Milla przerwała obieranie ziemniaków i wstała wyprostowana. – Boldwynie Rowley, nie po to wyciągnęłam cię z rynsztoka, żeby teraz pozwolić ci do niego wrócić. Zapomniałeś już, dokąd cię to doprowadziło?

Nie zapomniał. Karmiąc świnie w zabłoconej zagrodzie, czy orząc twardą jak kamień ziemię przypominał sobie o wszystkich łupach, które zdobył tylko po to, by zaraz je stracić w burdelach stołecznego Westborga. Koniec wojen odciął dopływ pieniędzy ale dobra gorzała i portowe panienki były tak samo kuszące. Paradoksalnie to nie na wojnach dorobił się kilku blizn, to nie muszkietowa kula, albo szabla huzara naznaczyły w kilku miejscach jego ciało. Portowe rzezimieszki, łamikciuki, alfonsi i inne szumowiny, pojawiały się gdy był pijany, atakowały od tyłu i zawsze w grupie. Zostawiały go okaleczonego i krwawiącego w rynsztoku, smutny widok bohatera wojennego, który pierwszy wspinał się na mury i wygrywał w każdym pojedynku, nawet z najroślejszym przeciwnikiem.

Gdy zobaczyła go po raz pierwszy śmierdział gorzałą, pobity do nieprzytomności, zakrwawiony, właściwie wchodzący już jedną nogą na tamten świat. Zostawili go na progu zajazdu, w którym się zatrzymała. Przyjechała do stolicy tylko na jeden dzień, odwiedzić przyjaciółkę i gdy wychodziła na powrotny dyliżans, prawie się o niego potknęła. Mówiła później, że to przypadek, ale on wolał słowo przeznaczenie. Do dzisiaj nie wiedział dlaczego się nim zaopiekowała. Mówiła, że wiara nakazuje pomagać słabym i poszkodowanym, że w każdym drzemie odrobina dobra, tylko trzeba je obudzić. Kiedyś wyśmiewał takich ludzi, ale Milla miała to coś, czego nigdy nie czuł w niczyjej obecności. Obudziła w nim pierwiastek dobra i uczyniła porządnym obywatelem. Niestety porządni obywatele zawsze obrywają najbardziej.

– Wystarczająco dużo opowiadałeś mi o wojnie – kontynuowała – wystarczająco…

– Ale to będzie inna wojna…

– Nie ma innych wojen! – krzyknęła rzucając o podłogę niewielką szmatką.

– Wszystkie są takie same i dobrze o tym wiesz!

– Więc znajdź sposób, żeby zarobić pieniądze – krzyknął zdenerwowany.

– Masz jakiś pomysł mądralo?! Ile razy staram się zrobić coś nowego, musisz to zawsze krytykować! Praca jako pomocnik konstabla, nie bo to niebezpieczne, przepędzanie bydła nie, bo będę myślał tylko o ruchaniu wieśniaczek i zaraz wrócę do picia, teraz wojsko, to też nie! Spójrz wreszcie prawdzie w oczy, bo inaczej w przyszłym roku wylądujemy na ulicy bez chleba i dachu nad głową! Rozumiesz?!

Rzęsiste łzy pociekły po czerwonych policzkach Milli. Dziewczyna odwróciła się i poczłapała pod ścianę, zasłaniając twarz swoją ręką. Stali tak przez dłuższą chwilę, ona szlochająca, on stygnący z emocji. Dawniej kobiece łzy wywoływały w nim całkowitą obojętność, ale gdy zobaczył ukochaną płaczącą pod ścianą, zrobiło mu się strasznie żal. Nie pamięta by kiedykolwiek na nią krzyczał, w końcu była jego opiekuńczym aniołem.

– Przepraszam kochanie – rzekł obejmując ją i całując we włosy.

– Przepraszam, ja nie chciałem, ja po prostu… chcę abyśmy byli szczęśliwi, żebyśmy mieli gdzie mieszkać. To będzie ostatni raz, zupełnie inna wojna. Popłyniemy na drugą stronę morza, na wschodni kontynent. U nich jest znacznie cieplej niż u nas, dlatego wyruszamy jesienią. Zobaczysz, zdobędziemy szybko ich stolicę na wybrzeżu

i wrócę do domu.

Przytulił ją mocno i przeniósł pocałunki z włosów na szyję i policzki, po których dalej ciekły łzy.

– Każdy doświadczony żołnierz, który weźmie udział w wyprawie dostanie podwojony żołd i do tego część łupów. Miasta na wschodnim kontynencie są bogate, będzie co rabować. Zobaczysz, odkujemy się, zarobię dla nas pieniądze i spłacimy nasz domek. Może znowu kupimy sobie krowy, albo trochę więcej ziemi, będziemy szczęśliwi. Milla… Nie bądź zła.

– Idź już – wyszeptała.

– Milla.

– Idź.

Jej głos wydawał się cichy niczym szelest pojedynczych liści. Boldwyn pocałował ją ostatni raz we włosy i przeszedł na drugą stronę pokoju. Otworzył niewielką skrzynię i wyciągnął z niej półtoraręczny miecz, schowany w skórzanej pochwie. Przestarzałą pamiątkę dawnych czasów. Przypiął broń do pasa i ruszył

w stronę drzwi. Położył rękę na klamce, wziął głęboki oddech i popatrzył ostatni raz

w stronę żony.

– Nie powiesz mi do widzenia?

Milla odwróciła głowę, po policzkach ściekały jej kolejne łzy. Boldwyn przełknął ślinę, nacisnął klamkę i wyszedł na dwór.

Pędzone jesiennym wiatrem chmury spowiły głęboką warstwą całe niebo, zwiastując bliskie nadejście deszczu. Ciemnozielona trawa falowała na pobliskich wzgórzach, poprzecinanych brązowymi liniami zaoranych poletek. Czarne gawrony krążyły nisko nad horyzontem, szukając odrobiny pokarmu.

Przed farmą czekał jego postawny kompan; Hagar. Musiał się niecierpliwić, bo wiercił się na koniu, co chwila sięgając po niewielki bukłak. Jak wielu ludzi z północy nadawał się idealnie do ciężkiej kawalerii, trudno powiedzieć, czy bardziej ze względu na wzrost, długą brodę, czy tępe oblicze.

– Myślałem, że się nie zdecydujesz – rzekł ochrypłym głosem. – Od kiedy to kobiety mają władzę nad Boldwynem Rowley?

– Zamknij się Hagar – wycedził Boldwyn sprawdzając mocowanie siodła przy drugim wierzchowcu.

Kawalerzysta zarechotał, po czym wyciągnął bukłak gorzały i pociągnął kilka dużych haustów.

– Chcesz?

– Nie.

– Trudno wypiję sam. Pamiętaj tylko, że z pierwszych łupów oddajesz

mi za tego konia. Jasne?

– Gdy już skończymy oddam ci konia plus należne za użytkowanie.

– Połowę jego wartości – Hagar wygiął usta w chciwym uśmiechu.

Boldwyn zwęził oczy i wbił wzrok prosto w kawalerzystę. – Trzecią część, nie więcej.

Hagar zarechotał ponownie. – Niech będzie obszczymurze. Trzecią część. Wsiadaj, jedziemy. Nie mam zamiaru czekać na ciebie ani chwili dłużej.

Hagar pogonił konia do kłusu. Rozbryzgując jesienne błoto przejechał przez drewnianą bramkę w płocie i pogalopował w kierunku najbliższego wzgórza.

Boldwyn odwrócił się ostatni raz w stronę domu. Chciał zapamiętać ten widok na najbliższe miesiące. Drewniane drzwi, ściany z nieociosanych kamieni, dach kryty strzechą, z niewielką dziurą zamiast komina, przez którą ulatniał się dym. Uwiązana do sznurka koza zameczała rzewnie.

– Na wiosnę będę z powrotem – pomyślał wojownik i odwróciwszy się włożył nogę w strzemiono, gotowy wsiąść na konia.

– Boldwyn – głos stojącej w drzwiach Milli zatrzymał go w miejscu.

Stali przez moment patrząc na siebie, równie zakochani, co smutni.

– Milla… – wyszeptał zanim rzucili się sobie ramiona. Jego anielica płakała

i śmiała się jednocześnie, gdy szeptał jej ciepłe słowa o nadziei, miłości i słodkim życiu.

Obdarował ją ostatnim, gorącym pocałunkiem, wsiadł na konia i ruszył za znikającym Hagarem.

– Do wiosny kochana, do wiosny! – rzucił odjeżdżając.

Gdy znikł za wzgórzem Milla założyła ręce na piersi. Chłodny, jesienny wiatr, poderwał jej długie włosy i sprawił, że poczuła przenikliwe zimno. Nie wiedziała, dlaczego mu więcej nie powiedziała. Może bała się, że jeszcze bardziej się rozgniewa, a może jeszcze nie do końca wierzyła, że to prawda? Z drugiej strony naprawdę potrzebowali pieniędzy i gdyby wyznała prawdę, Boldwyn mógłby zmienić zdanie i nie pojechać. Co wtedy by się stało? Skąd zdobyliby środki do życia?

– Niech Bóg ma cię w swojej opiece Boldwynie Rowley – wyszeptała dotykając swojego brzucha.

 

***

 

Promienie wiosennego słońca srebrzyły budzącą się do życia trawę. Przez niebieskie niebo przetaczały się delikatne chmury, czyste niczym ślubne suknie. Pośród drzew ptaki zaczynały swoje śpiewne zaloty, a nad błyszczącymi strumieniami zakwitały pierwsze polne kwiaty. Świat rodził się na nowo po długiej i ciężkiej zimie, która zostawiła po sobie liczne ślady. Płachty śniegu chowały się w zacienionych zakamarkach przed coraz cieplejszymi promieniami wiosny, a wiatr unosił powiew słodkiej świeżości.

Droga, po której człapał wędrowiec była mokra od stopniałego śniegu, jego buty często grzęzły na głębokość dwóch palców. Wlókł się zmęczony, trudno powiedzieć czy bardziej trudną drogą, czy czymś innym. Ubrany w skórzaną, mocno znoszoną kurtkę koloru jesiennych liści i schowaną pod nią koszulę, nosił połatane spodnie

tej samej barwy. Dawniej bujne, kruczoczarne włosy, dziś poprzetykane siwymi pasemkami, zasłaniały coraz mniejszą powierzchnię głowy. Liczne zmarszczki i blizny z jednej strony dodawały mu szlachetności, lecz z drugiej potęgowały obraz zmęczonego życiem człowieka. Tylko oczy sprawiały wrażenie wciąż młodych, pełnych nadziei. Głębokie, przenikliwe, lazurowe.

Wysokie, czarne buty oraz przewieszony na plecach zgrzebny worek, dopełniały obrazu tajemniczego wędrowca.

Mimo trudnych warunków ruch na drodze rósł od samego rana; ludzie pragnęli nadrobić zimowe zaległości. Podróżnik co chwilę ustępował miejsca grupce pędzących jeźdźców, mijał wypełnione po brzegi pękate kupieckie wozy, albo niezgrabne furmanki okolicznych chłopów, wiozących towary do miasta.

To nie miasto było celem wędrowca, lecz leżąca nieopodal karczma. Jak u większości budynków w okolicy, jej ściany wzniesiono z polnych kamieni, ułożonych jeden na drugim, w ogromnym staraniu, by je jakoś umocować. Pokryty strzechą dach był przedziurawiony kamiennym kominem, z którego ulatniała się delikatna, widoczna z daleka smuga dymu, roznosząca zachęcające zapachy. Nozdrza podpowiadały, iż zapowiada się smakowita wizyta.

Wędrowiec dowlókł się do drzwi karczmy, nad którymi wisiał niewielki szyld przedstawiający wściekłą świnię z wirującymi oczami. Same wrota, niskie, ale potężne, stworzone z dębowego drewna, wzmocnionego metalowymi okuciami, wyglądały zadziwiająco solidnie. Wędrowiec otworzył je zdecydowanym ruchem i wszedł

do środka.

Czosnek, zupa cebulowa i piwo; nawet ktoś z potężnym katarem od razu wyczułby dominujące w karczmie zapachy. Składała się ona z jednej dużej sali, wypełnionej w większości drewnianymi stołami i ławami, na końcu w murowanym kominku wesoło skwierczał ogień. Ściany były przyozdobione myśliwskimi trofeami, a także rondlami, garami, kociołkami, saganami, brytfannami i całą masą starych rolniczych narzędzi. Nad sufitem wisiał wielki róg bliżej nieznanego, potężnego zwierzęcia.

Najdłuższą ze ścian zajmował bar; długa drewniana lada, pełna różnego rodzaju kufli, od drewnianych, przez ceramiczne, aż po szklane – przeznaczone dla luksusowych klientów, o ile takowi kiedykolwiek się tutaj pojawiali.

Wąsaty karczmarz krzątał się za barem, co chwila poganiając ścierą dwóch młodych pachołków. Sala była w połowie zapełniona, część osób siedziało na ławach, reszta zajęła miejsca przy barze. Na jego końcu jakiś młody i piegowaty rudzielec zrobił sobie podwyższenie z beczki po piwie i rzępolił na swojej lutni, śpiewając rzewnie:

Pod żadnym pretekstem nie chcę już, nie

Słabości co marnuje szczęście me,

To jeszcze nie koniec jest myślenia,

Jak wypowiedzieć Ci do widzenia?

Moje serce z krzemienia szybko się rozpala,

Twoje serce stalowe, ognia nie dozwala,

Wciąż miotam się gotowy na twoje wezwania,

Och, gdybym wiedział jak skończyć te pożegnania?

Wędrowiec przecisnął się między stojącymi przy barze ludźmi i zamówił wodę.

– Wodę, nie piwo? – spytał się zdziwiony barman, ale przybysz pokręcił głową. Popędzony uderzeniem ścierki pachołek ekspresowo przyniósł kubek wody. Tymczasem grajek kontynuował swoją smutną przyśpiewkę, wkładając w nią jeszcze więcej zaangażowania.

Pamiętam wciąż żar naszej miłości,

Stłumiony przygasł pod falą złości,

Mogę zaczekać do ranka białego,

Lecz ty wciąż nie powiesz mi dlaczego?

Nie zobaczysz oczu mych wilgoci,

Chciałbym pozbyć się całej dobroci,

Kamienne serce musi to uczucie przegnać,

Wiedziałbym wtedy jak na zawsze Cię pożegnać…

Wiedziałbym wtedy jak na zawsze Cię pożegnać…

– Och dosyć tego rzępolenia – wykrzyknął spocony grubas siedzący przy jednym ze stołów.

– Zagraj coś wesołego, np. Wieczornego Minstrela, albo inne przeboje.

– Właśnie – podjął jego brodaty kompan. – Może być też Lewy do Lewego, czy jakoś tak.

– Prawy do Prawego – poprawił grubas – to utwór tej baby z Westborga, kiedyś na targu można było kupić jej obrazek. Ta dopiero ma czym śpiewać.

– Ale to jest głupia piosenka – wtrącił bezzębny i jednooki mężczyzna, który dotychczas skupiał się na swoim kuflu piwa. – Wolałbym coś regionalnego, jak Dziewczyna ze siana.

– Sam jesteś głupi – odburknął grubas – tak jak ta dziewczyna z siana.

Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Barman skinął na grajka, żeby natychmiast zaczął grać. Cokolwiek dla odwrócenia uwagi i zapobieżenia bijatyce. Muzyk zaintonował Hej Myszołowy i po chwili cała sala zaczęła śpiewać o zielonej marchii.

Wędrowiec nie zważał zupełnie na muzyczne kłótnie. Co chwila tylko przechylał kufel i pociągał duży łyk wody. Jego obojętność zainteresowała siedzącego obok tłuściocha, z kręconymi niczym świński ogonek, czarnymi włosami. Wyraźnie znudzony słyszaną sto razy melodią dokładnie zlustrował wzrokiem przybysza.

– Wydajesz mi się trochę znajomy. Jak cię zwą?

– Boldwyn Rowley – odparł wędrowiec pociągając kolejnych kilka łyków.

– Rowley… – zamyślił się wąsacz. – Mieszkam tu już z siedem wiosen, ale nie kojarzę nikogo o takim nazwisku… chociaż… kiedyś konstabl Wulfran opowiadał o jakimś okolicznym facecie, chyba właśnie Rowleyu, który zginął na wojnie jakieś dziesięć lat temu. To twój krewny?

– Tak jakby – odburknął Boldwyn.

– Hah, a to ci dopiero! Tak jakby. To w końcu jakby tak, czy jakby nie?

Boldwyn nie odpowiedział. Pociągnął kolejny łyk wody, nie mając wielkiej ochoty na kontynuowanie bezsensownej konwersacji.

– A co cię tutaj sprowadza wędrowcze? – zagadnął nieustępliwy wąsacz.

– Zostaw go, to pewnie jakiś cholerny przybłęda – wtrącił siedzący obok młody knypek o włosach koloru zboża i pryszczach na twarzy przykrytych grubą warstwą pudru. Razem siedzącym przy nim równie młodym brunetem, uchodzili za największych galantów w karczmie. Wystrojeni na modłę huzarów, wierzchnie mentyki o barwie płytkiego morza, podszyte barankiem, pod spodem tego samego koloru dołman z kołnierzem i karmazynowe mankiety. W tej samej tonacji utrzymane spodnie, szamerowane złotem, karminowy pas huzarski z metalową klamrą. Brakowało im tylko szabli i skór dzikich zwierząt, ale te mogli nosić tylko prawdziwi żołnierze.

– Nie wtrącaj się dzieciaku – przerwał gruby wąsacz – to rozmowa dorosłych.

Blondas prychnął z dezaprobatą i zagadną barmana o jeszcze jedno piwo. Tym razem zażyczył sobie szklany kufel.

– Zatem co cię tutaj sprowadza? – grubas był nieustępliwy.

– Wracam do pani Rowley.

– Pani Rowley? O ile pamiętam, to w tej okolicy nie ma nikogo o tym nazwisku.

– A skąd to wracasz przybłędo? – wtrącił znowu blondas.

Boldwyn przymknął groźnie powieki i usztywnił pięści. Miał wielką ochotę przylać smarkaczowi, ale nie po to przejechał tyle kilometrów i czekał tak długo, aby teraz u samego celu wdać się w jakąś bezsensowną bójkę. Nie po tym wszystkim co przeszedł, nie przed najważniejszym spotkaniem. Ponad wszystko chciał spełnić swoją obietnicę.

– Wracam z wojny – odparł, spodziewając się, że jako były żołnierz otrzyma trochę należnego szacunku.

– Z wojny? Nie pamiętam, żeby była jakaś wojna – skwitował blondas,

na którym słowa wędrowca nie wywarły żadnego wrażenia.

– Głupi jesteś – stwierdził wąsaty. – Była wojna jakieś dziesięć wiosen temu. Nasze wojsko popłynęło na wschodni kontynent i zmasakrowało tych noszących kolczyki w nosach barbarzyńców.

– Skoro dziesięć lat temu, to on nie może z niej wracać.

– Ej, a ja słyszałem też o innej wojnie – dorzucił kolega blondasa

o hebanowych włosach. – Podobno w Nimburgu wściekły tłum wtargnął do środka browaru, bo właściciel podwyższył cenę piwa. Najpierw poturbowali załogę, a potem wszyscy urżnęli się zdobytym trunkiem, a kilku nawet potonęło w kadziach. Może chodzi o tę wojnę?

– No nie wiem – dodał pierwszy młodzik – na topielca on nie wygląda.

Głośny rechot jaki rozniósł się po całej sali, przytłumił śpiew grajka. Nawet ci, którzy nie wiedzieli z czego się śmieją, postanowili dołączyć do całej reszty. Boldwyn czuł się upokorzony, tym bardziej, im głośniejszy był śmiech otaczających go ludzi. Splunął na podłogę i wycedził przez zęby:

– Gówno wiesz o wojnie głupi pastuchu.

Blondasek natychmiast zerwał się z krzesła, jego czarnowłosy kompan stanął tuż przy nim. Sala zamilkła.

– Żaden dziad nie będzie nazywał syna bogatego mieszczanina pastuchem – wyrzucił z siebie zdenerwowany młodzian.

– Tak, w dodatku głupim – zauważył jego koleżka.

Wszyscy goście karczmy zamarli w bezruchu, z napięciem oczekując co się wydarzy. Młodzieńcy pochylili się lekko, sprawiając wrażenie szykujących się do skoku. Ich wyzywające spojrzenia czekały na pierwszy pretekst, fałszywy ruch, który umożliwiłby atak.

– Tchórze – pomyślał Boldwyn, który spotykał na swojej drodze podobnych ludzi. Odważni w gębie, ale nie odważą się sami zaatakować. Prawdziwi twardziele albo by go zignorowali, albo już trwałaby bijatyka, a ci zatrzymali się i stroszyli swoje piórka. Miał ochotę im przylać, ale czekały go ważniejsze sprawy do załatwienia. Chyba żeby…

– Ile za wodę? – spytał Barmana, który schował ręce pod ladą.

– Woda jest za darmo, zwłaszcza dla weteranów.

– Dziękuję.

– Hej przybłędo – wtrącił blondyn. – Jesteś winny nam przeprosiny. Klękaj na ziemię obsczymurze!

Boldwyn uśmiechnął się ironicznie.

– Żegnam.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia.

– Hej! – zawołał blondyn przyskakując gwałtownie do wędrowca. Położył rękę na jego ramieniu, a drugą zacisnął w pięść, zamierzając uderzyć z całej siły.

Nie zdążył.

Boldwyn obrócił się gwałtownie i twardą jak skała pięścią rozkwasił nos blondasa. Napastnik wrzasnął zaskoczony i chowając krwawiącą twarz w rękach cofnął się pół kroku. Wędrowiec chwycił go lewą ręką za ramię, a prawą rąbnął na odlew. Blondas wyleciał kawałek w powietrze, by po chwili paść na ziemię i stracić przytomność. Jego zszokowany kompan ledwo nadążał za wydarzeniami.

Stał z rozdziawioną gębą, nie pojmując tego, co się stało.

– Ty też? – warknął wędrowiec.

Młodzieniec ruszył z dzikim okrzykiem na Boldwyna, machając rękoma niczym jakiś wiatrak. Krótki, lewy prosty rozkwasił mu nos i zatrzymał w pół kroku. Kamienna pięść wędrowca uderzyła ponownie, trafiony strojniś zatoczył się i zwalił z łoskotemvna podłogę. Boldwyn chciał podejść do niego i poprawić jeszcze kilka razy ale poczuł nagle tępy ból z tyłu głowy. Jego kolana zmiękły i ugięły pod wpływem ciężaru ciała. Gdy wypuścił powietrze z płuc, druga porcja bólu powaliła go na deski. Podłoga stawała się coraz bardziej nieostra i ciemna, aż w końcu wszystko ogarnął słodki niczym krew, głęboki sen.

 

***

 

Obudził się gwałtownie podnosząc głowę, ale musiał opuścić ją z powrotem na siennik. Czuł przeszywający ból, zupełnie jakby ktoś wbijał mu tępy gwóźdź w potylicę, w dodatku krzycząc w niebogłosy. Spróbował przełknąć ślinę, ale usta pozostawały suche, prosząc o odrobinę wilgoci.

Pragnienie zmusiło go do rozejrzenia się dookoła. Leżał na niewielkim sienniku, którego obramowania były zbite z desek, a słomę przykryto podziurawionym kocem. Po ścianach zbudowanych z tępo ociosanych kamieni spływały kropelki wody. Będąca w istocie zwykłym klepiskiem podłoga pełniła funkcję areny dla przemykających karaluchów i innych robali.

Z klitki w której się znajdował prowadziły tylko dwa wyjścia. Pierwsze było niedużym, prostokątnym oknem, przez które przecisnąłby się może niemowlak. Niestety okno zostało zastawione żelaznymi kratami i mogło stanowić drogę ewakuacji co najwyżej dla wiewiórki. Drugie wyjście stanowiły potężne, dębowe drzwi, wzmocnione żelaznymi okuciami. W górnej części wywiercono nieduży otwór, przez który strażnicy mogli zaglądać do celi. Tak, jego klitka musiała być celą. Przypomniał sobie ostatnie fakty, bójkę z dwoma fircykami i nagły ból głowy, który powalił go na podłogę.

Boldwyn spróbował przełknąć ponownie ślinę, ale prędzej w gardle poczułby piasek, niż odrobinę płynu. Chcąc nie chcąc musiał wstać i pokazać, że już jest przytomny, może jakiś strażnik więzienny zlituje się nad jego losem i uraczy kubkiem pomyj. Może szczęśliwym zbiegiem okoliczności będzie to woda, którą umyto wszystkie podłogi, a nie szczyny któregoś z wartowników. Przez ostatnie dziesięć lat miał okazje pić różne rzeczy. Jego dawny kompan z celi twierdził, że nauczył się nawet rozpoznawać, który ze strażników dzisiaj naszczał do kubka. Boldwyn nie chwalił się aż takimi umiejętnościami.

Każda próba podniesienia się skutkowała strzelającymi w głowie piorunami, połączonymi z potężnym biciem dzwonów. W końcu za trzecim razem doprowadził się do pozycji wyprostowanej. Powoli, opierając się o ścianę, uniósł się do pionu. Kiedy stanął na własnych nogach, kolejna fala bólu o mało co nie powaliła go na ziemię. Mocne oparcie o mury uchroniło go przed upadkiem. Więzień wziął kilka głębokich wdechów i przymykając oczy z bólu, doczłapał do drzwi. Kolejny wysiłek kosztowało go uderzenie kilka razy pięścią we wrota, potem drugi raz i trzeci. Nikt nie odpowiedział.

Zrezygnowany Boldwyn cofnął się pod przeciwległą ścianę i opadł tępo na siennik. Klął w myślach, że dał się tak łatwo wpakować w nowe tarapaty. Rozkwitała wiosna i chciał spełnić obietnicę daną ukochanej.

Drzwi zazgrzytały gwałtownie. Ktoś przekręcił klucz i odsunął zasuwę po zewnętrznej stronie. Po chwili wrota otworzyły się do środka i w progu ukazał się szczupły, wysoki człowiek, o twardym obliczu, zimnych oczach i kwadratowej szczęce. Choć włosy znaczyła pierwsza siwizna, sprawiał wrażenie zahartowanego i wciąż silnego skurczybyka.

– Wreszcie się obudziłeś – wypowiadane przez zęby słowa brzmiały niczym warkot groźnego zwierzęcia. – Myślisz, że możesz sobie tak spać nie wiadomo ile na koszt społeczeństwa?

Boldwyn przyjrzał się dokładnie przybyszowi, wydawało mu się, że…

– Nie – powiedział cicho.

– Tak, cholerny skurczybyku, to ja. I mam nadzieję, że to jesteś ty, a nie ktoś podobny

– człowiek w drzwiach miał zwyczaj mówić wszystko z zaciśniętą szczęką.

– Wulfran Callah. Zastanawiałem się, czy prędzej oberwiesz kulą armatnią, czy ktoś z naszych wbije ci bagnet w plecy?

– Widać nikt nie miał szczęśliwego dnia. Za to o tobie mówili, że posiekali cię na szablach ci kolczykowaci barbarzyńcy.

– Mówisz o ludziach z tutejszej karczmy?

Mężczyźni wybuchli gromkim śmiechem.

– Chodź, pomogę ci wstać dziadku – Callah podał Boldwynowi rękę.

– Tylko jeśli masz coś do picia – odparł Boldwyn i chwytając rękę Callaha podniósł się do pionu.

– Dla takich szubrawców coś zawsze się znajdzie.

Usiedli w niewielkim pokoju ze ścianami z nieociosanego kamienia. Pod jedną z nich znajdował się niewielki kominek, którego płomienie dawały przyjemne i życiodajne ciepło. Boldwyn od razu usadowił się w jego pobliżu, siadając na drewnianym, przykrytym grubym pledem fotelu. Skromne wyposażenie pokoju uzupełniały drewniane krzesła, stół z lampą naftową i leżącą na nim stertą papierów, dwie szafy oraz łóżko – niewiele lepsze niż wyro w celi. Wpadające przez jedyne okno przedpołudniowe światło baraszkowało w pokoju, mieszając się z idącą od kominka niewielką łuną. Surowość, prostota, wręcz ascetyzm – pokój Wulfrana Callaha odzwierciedlał jego charakter.

– Co sprawiło, że wojskowy żandarm stał się nagle…

– Konstablem?

– Chciałem powiedzieć psem stróżującym, ale niech będzie konstabl.

– Ech – żachnął się Callah podchodząc do szafy. – Czego się napijesz?

– Po prostu wody.

– Wody? Ten przy kominku to na pewno jest Boldwyn Rowley?

– Sam się czasem zastanawiam. Ale imię i nazwisko się zgadza.

– Niech będzie woda.

Konstabl przyniósł dwa kubki, do jednego nalał wody, drugi napełnił złocistym piwem.

– Wzniósłbym toast za dawne dzieje, ale nie zrobię tego z kimś, kto pije wodę.

– I dobrze, bo na razie ledwo uniosę kubek. Nadal czuje się jakby ktoś wbijał

mi gwóźdź w tył głowy.

– To karczmarz – wtrącił Callah popijając kilka łyków. – To on cię walnął. Nie chciał, żeby wybuchła większa bijatyka, więc cię spacyfikował.

– A ci młodzi, którzy udają huzarów?

– Znam ich. Gówniarze przyjechali tu kilka lat temu, ich rodzice to zamożni kupcy. Dzieciaki są rozpuszczone do granic możliwości i udają ważniaków. Siedzą teraz w jednej z cel myśląc jak nowy kształt nosów, wpłynie na ich urodę – skrzywił usta w uśmiechu. – Chciałbyś wnieść oskarżenie?

– Oskarżenie? – Boldwyn aż prychnął. – Myślę, że dostali za swoje.

– Jeśli nie wniesiesz oskarżenia będę musiał ich wypuścić, zresztą ich tatuśkowie już się odgrażali jacy są ważni i że nie mogę trzymać ich synusiów. Ale jeśli ich oskarżysz o napaść, mogę ich przytrzymać jeszcze kilka dni.

Boldwyn zatopił wzrok w ogniu, który tańczył melancholijnie w kominku. Zahipnotyzowany wpatrywał się w zmieniające się płomienie, próbując odszukać właściwą odpowiedź. Fircykom należała się kara, ale z drugiej strony…

– Nie. Myślę, że dostali nauczkę.

– Jak tam chcesz… – obydwaj mężczyźni pociągnęli kilka łyków swoich trunków.

– Co masz zamiar dalej robić?

– Dobre pytanie – wymamrotał Boldwyn. – Obiecałem Milli, że wrócę na wiosnę, ale nie wiem, czy to jest najlepszy pomysł. Co prawda wiosna nadeszła, ale…

Callah westchnął głęboko i wypił kolejny łyk piwa. – To nie będzie dobry pomysł Rowley. Sporo się zmieniło od czasu kiedy wyjechałeś na wojnę. Myślę, że nie powinieneś zbyt wiele oczekiwać.

– Coś się stało z Millą? – ożywił się nagle Boldwyn. – Opowiadaj. Co wiesz?

– Jest cała i zdrowa jeśli o to pytasz. Przynajmniej tak mi się wydaje. Ale nie wiem, czy powinieneś się z nią spotkać.

– Dlaczego?

– Po prostu posłuchaj rady starego przyjaciela.

Zrezygnowany Boldwyn zatopił wzrok w skaczących płomieniach.

– Słuchaj – wtrącił Callah – potrzebowałbym zastępcy dla siebie, tutaj robi się coraz więcej pracy. Przyjezdni nie są tak zintegrowani z resztą ludzi, pojawiają się konflikty, bijatyki, napady. To już nie te stare sielskie czasy, które pamiętasz. Zresztą długo cię nie było. Co byś powiedział na taką propozycję? Nie musisz jechać do Milli, to naprawdę jest fatalny pomysł. Możesz zostać tutaj. Zresztą za jakiś czas i tak ją zobaczysz, tylko, że będziesz już pozbierany, ułożony, a nie w rozsypce jak teraz. Co ty na to?

– Chcesz, żebym został zastępcą konstabla?

– Chcę pracować z kimś, kto wie jak dobrze przyłożyć komuś w mordę kiedy jest to potrzebne i potrafi przy tym nieźle strzelać, czy walczyć. Nie zapomniałeś jeszcze jak się wywija twoim staroświeckim mieczem, co? Chyba, że załatwię ci jakiś porządny rapier?

– Callah…

– Pensja na początek nie jest duża, ale przynajmniej jesteś urzędnikiem króla. Żaden młody obszczymurek nie będzie cię bezkarnie atakował. Co ty na to?

Boldwyn nie odrywał wzroku od falujących w kominku płomieni. Było mu bardzo ciepło i przyjemnie. Gdyby nie to, że czuł się ogromnie samotny.

– To bardzo dobra propozycja.

– Świetnie.

– Ale…

– Cholera, wiedziałem, że będziesz marudził durny kmiocie.

– Obiecałem Milli, że wrócę na wiosnę i chcę dotrzymać słowa. Dopiero wróciłem i chciałbym się z nią zobaczyć. Potem rozważę twoją propozycję.

Callah żachnął się i wypił resztę piwa. – Wiedziałem, że tak będzie. Ale dobrze, twój wybór. Tylko mówię ci, nie spodziewaj się zbyt wiele. Jeśli się zdecydujesz to daj mi znać, przez pewien czas mogę potrzymać to miejsce dla ciebie, ale później będę musiał znaleźć kogokolwiek do pomocy. Rozumiesz?

– Tak.

– Jeszcze wody?

– Nie. Chcę już ruszać.

Ani Boldwyn, a zwłaszcza Callah nie należeli do zbyt wylewnych ludzi, dlatego pożegnali się krótko i zwięźle. Konstabl pokazał wędrowcowi drogę, zresztą Rowley szybko sobie przypomniał gdzie się znajduje. Zbliżało się południe i jeśliby szedł nawet wolnym tempem, co przy jego stanie było wielce wskazane, mógłby dotrzeć do swojej farmy przed zachodem słońca. Callah dał mu kilka sucharów, kawałek solonej ryby, słoninę i bukłak wody na drogę.

– Obiecałem coś spełnić i mam zamiar to zrobić – rzucił przed siebie Boldwyn i postawił kolejny krok zbliżający go do domu.

 

***

 

Puchate, kredowe chmury przetaczały się po niebieskim horyzoncie, co chwilę zasłaniając wczesnopopołudniowe słońce. Pasma cieni i światła tańczyły ze sobą wśród okolicznych pagórków. Wiosenna trawa falowała pod wpływem lekkiego wiatru, który unosił zapach morskiej świeżości.

Boldwyn wlókł się między koleinami gruntowej drogi. Boląca głowa przypominała o sobie krok za krokiem, nie pozwalając myśleć o niczym innym. Z każdym postawieniem nogi, czuł jakby ktoś uderzał go w potylicę za pomocą drewnianej pałki. Mimo wszystko posuwał się naprzód, czasem trochę się zataczając, stawiając niepewne kroki i szurając butami po ziemi.

Skupiony na drodze nie usłyszał nadjeżdżającego wozu, który zbliżył się na zaledwie kilka łokci długości.

– Ejże pijany człecze, życie ci niemiłe? To, że wracasz z karczmy do domu, nie oznacza, że musisz wpadać pod mój wóz! – usłyszał zdecydowany kobiecy głos.

– Wracam do domu, to prawda, ale bynajmniej nie z karczmy – odparł odwracając się w stronę swojej rozmówczyni. Zajmowała miejsce woźnicy pakownego, drewnianego wozu, załadowanego z tyłu różnymi, przykrytymi plandeką towarami. Gniewne oblicze kobiety, doskonale współgrało z rudymi włosami, splecionymi z tyłu w długi warkocz, ale nie pasowało do głębokich i pełnych dobroci szmaragdowych oczu. Na oko trzydziestokilkuletnia, ubrana w skórzany, seledynowy kubrak, tego samego koloru spodnie i kasztanowe buty z cholewami, siedziała wyprostowana, zdecydowana i pewna siebie. Trzymanym w jednym ręku batem poganiała pociągowego konia. Druga ręka spoczywała na olstrach i ukrytym w nich skałkowym pistolecie.

– Skądkolwiek wracasz, powinieneś zejść mi z drogi – rzuciła rezolutnie kobieta.

– Widać, że długo mnie nie było w kraju, skoro niewiasty same jeżdżą powozamii w dodatku przeganiają mężczyzn z drogi.

– Gdyby mężczyźni nie bawili się w wojnę za morzem, to kobiety nie musiałyby same powozić.

– Gdyby kobiety nie były takie zarozumiałe, to mężczyźni pewnie mniej chętnie wyjeżdżali by na wojnę.

Dziewczyna założyła ręce na siebie i prychnęła z dezaprobatą.

– Jestem Boldwyn Rowley – przedstawił się wędrowiec – i… wracam z wojny do domu.

Rysujący oblicze kobiety gniew ustąpił miejsca litości i współczuciu.

– Alys Gaillard – odparła. – Słuchaj, nie chciałam cię obrazić. Myślałam, że jesteś jakimś przybłędą, albo pijanym chłopem, wracającym chwiejnym krokiem do domu.

– Nie szkodzi. Od opuszczenia statku spotykam się prawie wyłącznie z takim traktowaniem, zdążyłem przywyknąć – Boldwyn chciał zaśmiać się ironicznie, ale boląca głowa przeszkodziła w tym zamiarze. Skrzywił się tylko i przymknął na chwilę oczy, starając trzymać równowagę.

– Nie wyglądasz najlepiej. Może podwiozę cię kawałek? W którym kierunku zmierzasz?

– Prosto przed siebie, a kiedy droga będzie odbijać przy kamieniu drogowskazowym w prawo do miasta, ja skręcam w lewo do mojego folwarku.

– To wsiadaj jeśli dasz radę – zawołała dziewczyna. Boldwyn zauważył, że mimo wszystko zachowała sporo ostrożności, olstry z bronią przestawiła na swoją lewą stronę, tak żeby mieć je ciągle pod ręką. Wędrowiec miał zasiąść po prawej.

Wdrapanie na wóz normalnie nie stanowiłoby żadnego problemu, ale w obecnym stanie przedstawiało się jako spore wyzwanie. Boldwyn złapał mocno za ławkę, zamknął oczy, spróbował zapomnieć o tępym bólu i podciągnął się do góry.

Udało się. Po chwili mógł już spokojnie usadowić się obok dziewczyny.

Alys przyjrzała mu się uważnie, lustrując go z góry do dołu. Jej uwagę zwrócił wielki siniak, który wyłaniał się z pomiędzy rzedniejących włosów na tyle głowy.

– Ktoś zgotował ci gorące powitanie? – rzuciła wskazując na siniaka.

– Tak. To było tak uprzejme, że nawet nie wiedziałem, kiedy się stało.

– Phi, żołnierz i daje się tak zajść od tyłu? Na pewno wracasz z wojny? – zadrwiła Alys.

Boldwyn ścisnął usta i popatrzył się spode łba, wywołując szczery uśmiech kobiety, wywołany trafną zgryźliwością.

– Mam nadzieję, że to coś ma resory? – spytał Boldwyn.

– A ja mam nadzieję, że ty masz twardy tyłek – rzuciła niewiasta i pogoniła batem konia. Ruszyli ciężko przed siebie, ale na szczęście droga była całkiem równa i pozbawiona większych kamieni. Boldwyn mógł spokojnie napić się kilku łyków wody. Jazda wozem była zdecydowanie przyjemniejsza od wędrowania, zwłaszcza w takim stanie.

– Ktoś na ciebie czeka?

– Tak – Boldwyn westchnął. – Moja żona, Milla. Obiecałem jej, że wrócę na wiosnę.

Alys rozejrzała się dookoła, jakby chcąc upewnić się, że jest to właściwa pora roku.

– Tak, to zdecydowanie jest wiosna. Tylko ostatnia duża wojna była jakieś… dziesięć wiosen temu. Dobrze pamiętam?

– Dobrze – odpowiedział zasępiony Boldwyn.

– No to masz człowieku wyczucie czasu.

– Hej – w Boldwynie nagle odezwał się obrońca – powiedziałem, że na wiosnę, to na wiosnę. Jest wiosna?

– Tak – odparła z przekąsem Alys.

– Poza tym skąd ty tyle wiesz o wojnach? Ciągnęłaś za wojskiem na jakąś i teraz ci brakuje rozrywek?

Alys przeszyła go gniewnym wzrokiem. Boldwyn poniewczasie zrozumiał, jaką głupotę palnął.

– Słuchaj, przepraszam – wymamrotał. – Nie chciałem cię urazić, to dla mnie naprawdę trudne dni, zwłaszcza ostatnio, nie wiem, co spotkam w domu, gadam od rzeczy, ostatnio dosyć łatwo zrażam do siebie ludzi, zwłaszcza nieznajomych.

– Wydaje mi się, że resztę drogi możesz pokonać na piechotę – rzuciła kobieta patrząc się przed siebie.

Boldwyn nie zaprotestował. Zwlókł się z wozu i stanął na ziemi.

– Przepraszam.

– Powodzenia Boldwynie Rowley – dziewczyna nie patrząc się na wędrowca popędziła konia swoim batem. Wędrowiec został na środku drogi z ciągle bolącą głową, uczuciem głodu i wyrzutami sumienia. Wydawało mu się, że po tylu latach w lochach, jedzeniu wszelkiego paskudztwa, brutalnych strażnikach i koszmarach w trakcie ucieczki, sumienie będzie mu obce. Ale oto spotkał na swej drodze obcą dziewczynę, wobec której zachował się jak ostatni… żołdak i zaczęło go to dręczyć. A może przypominała mu ona trochę Millę? Może tak naprawdę wyrzuty sumienia dotyczyły nie Alys, ale jego żony? Obiecał jej powrót, powtarzał sobie w duchu, że miała być wiosna, to jest wiosna. Ale ten żart maskował tylko poczucie winy. Miał na wojnie zebrać pieniądze i po pół roku wrócić, by spłacić wszystkie długi i umożliwić spokojne życie. Tymczasem nie dość, że wracał dziesięć wiosen później, to jeszcze bez grosza przy duszy. W dodatku zrażał wszystkich dookoła siebie.

Wóz zatrzymał się kilkadziesiąt kroków do Boldwyna. Alys zaklęła głośno i odwróciła się w kierunku wędrowca.

– Masz zamiar tak stać jak słup przy drodze?

Boldwyn uśmiechnął się.

– Mogę porobić jeszcze kilka fikołków, ale to chyba nie dzisiaj.

– Wracaj tu i wsiadaj – rozkazała dziewczyna, a Boldwyn nie miał zamiaru się sprzeciwiać. Kiedy wgramolił się znowu na powóz, rzuciła nerwowo:

– To właśnie przez takich skończonych dupków jak ty, musiałam wziąć sprawy w swoje ręce. Jakieś dziesięć wiosen temu koło domu mych rodziców przejeżdżał pewien piękny huzar, w cudownym mundurze. Wieszałam właśnie pranie, a on wjechał na swoim białym koniu na podwórze i nie znoszącym sprzeciwu głosem nazwał mnie wredną paskudą i kazał sobie podać wody, a najlepiej to wina.

– I co zrobiłaś?

– Kilka dni później zostałam jego żoną. A potem wyjechał na tę samą wojnę, co ty, też obiecując, że wróci na wiosnę i zabierze mnie w krainę marzeń, takie tam głupoty. Wiosną dostałam tylko kawałek zakrwawionej czapki i list od jakiegoś młodego oficerka, że bohaterska śmierć, ratował towarzyszy i tak dalej. Dlatego nienawidzę żołnierzy, zwłaszcza takich jak ty.

– To dlaczego mnie znowu zabrałaś?

– Może nienawidzę mojego byłego męża, tak jak wszystkich żołnierzy. Może nawet własnoręcznie bym go zabiła, gdyby stanął nagle w progu i powiedział:

– Tadam, jestem kochanie, obiecałem wiosnę, to jest wiosna – tak na pewno bym go zabiła. Ale z drugiej strony chciałabym, naprawdę chciałabym go zobaczyć, jeszcze raz spotkać, dotknąć, zobaczyć jak się uśmiecha i poczuć jego zapach. Rozumiesz?

– Myślę, że tak – Boldwyn pokiwał głową.

– Świetnie – rzuciła. Świsnął bat i wóz ruszył do przodu.

Rozmawiali jeszcze przez całe popołudnie. Obydwoje mieli potrzebę opowiedzenia o swoim życiu i przypadkiem odkryli w sobie pokrewne dusze. A może po prostu byli pierwszymi rozsądnymi osobami, które umiały słuchać i interesowały się co druga strona ma do powiedzenia? Gdy dojechali do kamiennego drogowskazu wiedzieli o sobie tak dużo, co dobre małżeństwo, żartowali, przekomarzali się, gdzieniegdzie rzucając pikantne aluzje.

Alys zatrzymała wóz.

– To tutaj. Pora na mnie – Boldwyn nabrał powietrza w płuca, jakby chciał coś jeszcze dodać.

– Idź już – przerwała mu dziewczyna. – Ona czeka na ciebie.

– Myślisz, że mnie zabije?

– Na pewno! – rzekła z szerokim uśmiechem.

Boldwyn zszedł z wozu nieco raźniej niż ostatnio, kilka godzin podróży i przyjemnej konwersacji poprawiło jego samopoczucie.

– Trafisz stąd do celu?

– Nie wiem, w końcu jestem żołnierzem.

Zaśmiali się.

– Boldwynie Rowley.

– Tak?

– Gdybyś nie trafił… Przez kilka dni będę w miasteczku.

Uśmiechnął się i pokiwał głową.

– Obiecałem coś i chcę to spełnić.

– Wiem. Idź już.

Poszedł.

Gdy obejrzał się jakiś czas później za siebie, wóz zdążył zniknąć za najbliższym pagórkiem. Przymknął na chwilę oczy i pozwolił sobie poczuć wiatr dotykający twarzy. Nabrał powietrza głęboko w płuca i ruszył naprzód. Jeszcze tylko kilka pagórków i zobaczy Millę. Jeszcze tylko jeden niewielki wysiłek, kilkadziesiąt kroków. Z każdym następnym znajdował się coraz bliżej celu, coraz bliżej spełnienia obietnicy, coraz bliżej realizacji marzeń. Wszystko będzie dobrze, na pewno. Ma siłę ciężko pracować, ma wiele pomysłów, gorąco wierzy, że się ułoży – powtarzał ciągle. Zostało kilkanaście kroków do szczytu ostatniego pagórka, jeszcze chwila i zobaczy swój folwark, unoszący się nad nim dym, świnki i kozy w zagrodzie, a może samą Millę, pracującą przed domem. Ostatnie trzy kroki, dwa, jeden…

Znieruchomiał.

Miejsce, w którym znajdowała się jego kwitnąca farma, zmieniło się w opuszczoną ruinę.

 

***

 

Zabudowania gospodarstwa przeistoczyły się w stertę porozrzucanych w nieładzie kamieni, z których gdzieniegdzie wystawały spróchniałe deski. Zarośnięte częściowo trawą stanowiły godną pożałowania ruinę, podobnie jak całe życie Boldwyna. Ostatni promyk nadziei, ostatni cel, który sobie wyznaczył, który trzymał go przy życiu, mimo wszystkich przeciwieństw i okropności niewoli, nagle zniknął niczym śnieg pod wpływem wiosennego deszczu. Kiedy dookoła umierali ludzie, torturowani, lub wycieńczeni z braku jedzenia, on ciągle powtarzał sobie, że obiecał wrócić, że musi dotrzymać przyrzeczenia. Gdy przypalali mu tors ogniem, on myślał tylko o niej i o swoim przyrzeczeniu. Kiedy go bito i kopano, powtarzał sobie w duchu, że musi wrócić, kiedy tracił przytomność, śnił o Milli i momencie, kiedy stanie znowu na progu wymarzonego domu.

Nie zastanawiał się nawet przez chwilę, gdy nadarzyła się okazja do ucieczki. Ryzyko było ogromne, ale mógł dalej pozostać w lochach, aż do końca życia, aż w końcu opuściłyby go siły, wola odmówiła posłuszeństwa i skonałby nie dotrzymawszy obietnicy. Podjął wyzwanie. Towarzyszyło mu kilku innych, podobnych do niego uciekinierów z różnych stron świata. Niektórzy mówili językami, o których nigdy nie słyszał, ale łączył ich wspólny cel: ucieczka z więziennego piekła na wschodnim kontynencie.

Gdy kolejni uciekinierzy ginęli, lub wpadali w łapy ściągających, on zaciskał zęby i dziękował opatrzności, że uniknął zagrożenia. Znowu zastanawiał się, czy to seria przypadków, czy przeznaczenie kieruje jego ruchami. Żebrał, kradł, napadał i mordował; wszystko, aby tylko dotrzeć do celu. Gdy została ich tylko trójka, pojawiła się okazja dostania na statek handlowy. Dziwne przeczucie w ostatniej chwili kazało mu zrezygnować z wejścia na pokład. Jego kompanii mieli mniej szczęścia, gdy tylko pojawili się na statku, dowodzący nim kapitan wydał ich miejskiej straży. Jeszcze tego samego wieczora z bezpiecznej odległości przyglądał się publicznej egzekucji.

Ruszył wzdłuż wybrzeża na południe z pościgiem depczącym mu po piętach. Szczęście uśmiechnęło się do niego ponownie, gdy zauważył piracki okręt, atakujący pękatą kupiecką łajbę. Handlarze próbowali ratować się dopływając do samego brzegu, ale płaskodenny piracki okręt dotrzymał im kroku. Ci, których nie zabito na pokładzie polegli na plaży. Ku wielkiej satysfakcji Boldwyna jednym z nich był kapitan, który wydał jego kompanów miejskim strażnikom.

Odważył się wyjść i powiedzieć piratom, że chce się do nich przyłączyć. Dostał kilka razy po łbie, ale postanowili zrobić z niego niewolnika. On jednak wyzwał na pojedynek samego szypra, śniadego i wysportowanego, sprawiającego wrażenie, że rapier jest przedłużeniem jego ręki. Boldwynowi łaskawie użyczono do walki kawałek deski, tak żeby miał jakiekolwiek szanse, a przy okazji dał więcej rozrywki piratom. I on tę szansę wykorzystał.

W nierównej walce udawał słabego i kiepskiego wojownika, sprawiając, że kapitan kaprów całkowicie go zlekceważył. Zaczął się z nim bawić, aby przedłużyć swoją satysfakcję i dać więcej radości oglądającym pojedynek kompanom. Boldwyn wyczekał na błąd przeciwnika i zaatakował z szybkością błyskawicy. Najpierw wytrącił kapitanowi rapier, po czym okazało się, że w brutalnej walce wręcz ten morski przystojniak wcale nie był taki dobry jak zaprawiony w wojnach i więziennym życiu żołnierz. W czasie krótszym niż szybko zmówiona modlitwa, Boldwyn założył mu morderczą dźwignię i złamał kark.

Piraccy kompani byli zszokowani, ale prawem siły natychmiast ogłosili go swoim liderem. Skwapliwie skorzystał z okazji, ale tylko po to, aby popłynąć na zachód, na Wyspę. Szczęście wydawało mu sprzyjać. Nie dość, że był coraz bliżej domu, to jeszcze mógł liczyć na sporo skarbów, więcej niż zdołałby zrabować na wojnie, więcej niż chciał przywieźć dziesięć lat temu. Niestety wiosna na morzu nie należy do bezpiecznych okresów i u samych wybrzeży Wyspy porwał ich potężny sztorm. Nie zapamiętał jak zdołał się uratować, ale na kamienistej plaży, na której się obudził, znalazł tylko kilka kawałków drewna z zatopionego okrętu. Dotarł do celu żywy, ale bez grosza przy duszy.

Potraktował to jako cud i znów zastanowił się czy bardziej przypadek to, czy przeznaczenie. Wylądował na Wyspie, już tak blisko domu. Kilkanaście dni później zawitał do karczmy, potem do celi u Callaha, spotkał Alys i gdy wydawało mu się, że wreszcie po tych wszystkich trudach, wyrzeczeniach i cudach stanie na progu swojego domu, okazało się, że z jego farmy pozostała tylko ruina. Podobnie jak z jego marzeń.

Dlaczego Callah nie chciał, aby tutaj jechał? Mówił, że z Millą jest wszystko w porządku, chociaż dawno jej nie widział. Czyżby go okłamał? Może nie chciał powiedzieć mu całej prawdy? Nie chciał być tym, który odbiera nadzieję?

Cokolwiek stanowiło prawdę, jedyne na co stać było Boldwyna to usiąść na ruinach swojego domu, złożyć głowę w ramiona i zacząć płakać. Zupełnie zapomniał o otoczeniu. Dmącym między kamieniami wietrze, chwiejącej się trawie, wiszącym coraz niżej nad horyzontem słońcu. Odszedł do innego świata, tak jak jego ostatnie marzenie.

– Człowiek, który zabił dziesiątki wrogów nie powinien płakać.

Niski, chrapliwy głos wyrwał go z zamyślenia i przywrócił do rzeczywistości. Boldwyn podniósł głowę i zobaczył przed sobą zwalistego Hagara. Ubrany w smolistą skórę, nie zmienił się wiele, z wyjątkiem siwizny na włosach, oraz czterdziestu kilogramów więcej, które uwydatniały jego potężne brzuszysko. Siedząc na potężnym koniu sprawiał wrażenie równie monstrualnej, co groteskowej postaci.

– Nie płaczę nad zabitymi.

– Ech – żachnął się Hagar zsiadając ciężko z konia i wyciągając bukłak pełen gorzały.

– Domyślam się, że nie nad nimi. Masz, napij się. Przyda ci się.

– Wszystko straciłem.

– To prawda, pij.

Hagar usiadł ciężko przy Boldwynie, cały czas próbując wcisnąć mu bukłak z gorzałką. Sprawiał wrażenie, jakby zdążył już dzisiaj wypić drugie tyle.

– Wszystko – kontynuował Boldwyn nie zważając na propozycję kompana.

– Niewygodne te twoje kamienie – zastękał grubas. – Będziesz chciał

je odbudować?

– Gospodarstwo, pieniądze, marzenia, ale przede wszystkim ją – Boldwyn nie reagował na słowa przyjaciela. Mętnym wzrokiem popatrzył się na bukłak, z którego dobiegał ostry i kuszący zapach. Przez tyle lat ograniczał się na prośbę Milli, ale teraz… miał to głęboko w kuprze.

– Dawaj.

– No, wreszcie głos rozsądku.

Wypił do dna za jednym razem.

– Mogłeś przynajmniej zostawić końcówkę dla mnie – upomniał się rozczarowany Hagar.

– Zaproponowałbym coś od siebie, ale jak widzisz nic mi nie zostało – Boldwyn wskazał na ruiny. Hagar zarechotał i klepnął kompana po plecach.

– Prawdziwa dusza żołnierza.

Boldwyn pokręcił głową.

– Ja już nie mam żadnej duszy. Od chwili kiedy straciłem Millę…

– Ech te baby, co one potrafią z nami uczynić. Rozmawiałeś ostatnio z nią?

Boldwyn spojrzał na Hagara niczym na wariata.

– Z kim?

– No jak to z kim. Z Millą! Byłeś już u niej?

Wędrowiec poderwał się niczym poparzony.

– Jak mogłem z nią… przecież ona… – myśli w głowie Boldwyna gnały niczym stado szalonych ogierów.

– To ty nie wiesz? Nikt ci nie powiedział? – Hagar poniewczasie zrozumiał swoją gafę.

– Gdzie ona jest?

– W folwarku Tauerów, bardzo blisko stąd. Dobrze wiesz gdzie to jest.

– Potrzebuję twojego konia!

– Ejże, jeszcze mi nie oddałeś za poprzedniego.

– Nie dorobiłeś się wystarczająco na wojnie? – wydawało się jakby z oczu Boldwyna strzelały pioruny. – Twoje łupy chyba nie przepadły, co? W końcu twój oddział podkulił ogon i uciekł, zamiast pomóc naszemu, gdy nas całkowicie okrążyli.

– To było dawno temu – odparł posępnie Hagar.

– Ale ja jeszcze o tym pamiętam – Boldwyn nachylił się groźnie. – Jesteś mi coś winien grubasku, nieprawdaż? Zresztą mam zamiar go tylko pożyczyć, oddam go jutro. A ty możesz sobie posiedzieć na moich ruinach, przyjacielu.

– Niech cię szlag Boldwynie Rowley! – krzyknął bezradnie Hagar, kiedy Boldwyn wsiadał na jego konia. Gruby i lekko podchmielony nie miał siły sprzeciwić się w inny sposób.

– Bądź zdrowy – odparł Boldwyn i pognał konia w kierunku zachodzącego słońca.

 

***

 

Koń Hagara był dosyć szybki i droga do gospodarstwa Tauerów wydawała się bardzo krótka. Boldwyn przypomniał sobie szybko o długach, które zaciągnął przy kupowaniu farmy i które miał spłacić zarobiwszy na wojnie. Jeżeli Milla musiała przenieść się pod czyjś dach, to znaczy, że nie była w stanie utrzymać gospodarstwa. Ale dlaczego akurat do Tauerów? Poza tym, czy ktoś przyjąłby ją bezinteresownie?

Nie mogła mieć pojęcia o tym, co się z nim działo, a minęło już dziesięć wiosen. Jeżeli nic o nim nie wiedziała, to… Boldwyn próbował nie dopuszczać do siebie coraz gorszych myśli, ale im bardziej zbliżał się do celu, tym więcej miał wątpliwości. Wiele razy wyobrażał sobie ten moment, kiedy staje na progu swojego domu, jego ukochana żona rzuca mu się w ramiona, a on obdarza ją gorącymi pocałunkami, w usta, szyję, piersi. Wyobrażał to sobie tak mocno, że czasem miał wrażenie, że to już się wydarzyło, że już jest po przywitaniu, leżą razem na skórach przy ciepłym kominku, wydając się być jednym, połączonym ciałem.

Wracając gwałtownie do więziennej rzeczywistości, powtarzał sobie, że tak właśnie będzie. Mit prysł kiedy zobaczył ruiny swojej farmy, ale po wieściach od Hagara najważniejszy cel pozostawał nadal w zasięgu ręki.

Kiedy zsiadł z konia przy folwarku Tauerów przez plecy przeszedł mu dreszcz emocji. Farma przypominała jego własną z czasów świetności, niewielkie budynki

z nieociosanych kamieni, zagrody dla zwierząt, brązowa trawa i sporo błota.

Nikt nie przyszedł go przywitać. Zwierzęta były pozamykane w zagrodach, siedzący przy drzwiach pies patrzył się na niego podejrzliwie. Z otworu w dachu wydobywał się niewielki dym; ktoś był w środku!

Serce waliło mu mocno niczym olbrzymie dzwony w największych świątyniach. Z każdym krokiem był coraz bliżej drzwi, każdy krok był coraz trudniejszy, każdy krok dawał wybuchową mieszaninę niepewności i nadziei. Dotarł do drzwi. Moment, który wyobrażał sobie przez ostatnią dekadę miał za chwilę nastąpić. Układał sobie od dawna słowa, które chciał wypowiedzieć, ale teraz wszystko zapomniał. Język wydał się suchy i sztywny, gardło ściśnięte niczym pętla na szyi wisielca.

Uniósł powoli rękę, żeby zapukać, gdy nagle drzwi otworzyły się z łoskotem i w progu stanęła ONA.

Zmęczona, zapracowana, zaniedbana, starsza o dziesięć lat, ale… do diabła nadal miała w sobie to anielskie piękno.

– Jest wiosna… – wymamrotał.

Milla wstrzymała oddech, jej twarz przybrała barwę leżącego śniegu. Albo zimnego marmuru, tudzież rozsypanej na stole soli. Wydawało się, że przestała oddychać, jakby zobaczyła jakiegoś ducha, upiora, coś co nie miało prawa istnieć, było tylko dawnym wspomnieniem, czymś o czym zdążyła już zapomnieć.

– Ale przecież ty nie żyjesz – wydusiła z siebie, jakby dopiero powoli przyjmując do świadomości, kto przed nią stoi.

– Milla… – odparł łagodnie.

– Nie – pokręciła głową. – Ty nie żyjesz. Zginąłeś na wojnie.

– Byłem w niewoli…

– Jak mogłeś mi to zrobić?

– Ale…

– Jak mogłeś mi to zrobić?! – krzyknęła, a jej twarz przybrała ognistą barwę.

– Jak mogłeś mi to zrobić?! – powtórzyła głośno i zaczęła uderzać pięściami w tors Boldwyna. Wędrowiec nie odważył się zareagować, zresztą nie miał pojęcia co mógłby odpowiedzieć. Kiedy biła go pięściami powtarzając to samo pytanie, zdał sobie sprawę, jak wielką głupotę popełnił. Jak bardzo dał się zaślepić swoim marzeniom, jak mocno zapomniał, że życie innych może toczyć się dalej. Bez niego.

Milla przestała go okładać, z jej oczu pociekły rzęsiste łzy. Chciał ją przytulić ale odepchnęła go od siebie. Cała zapłakana oparła się o futrynę, jakby z trudem dźwigając właśnie zdobytą wiedzę.

– Milla… – wyciągnął do niej rękę. Dawniej kobiece łzy wywoływały w nim całkowitą obojętność, ale gdy zobaczył płaczącą ukochaną, zrobiło mu się strasznie żal.

– Odejdź!

– Ale…

– Nie słyszałeś?! Odejdź! – odwróciła się na pięcie i zatrzasnęła za sobą drzwi. Boldwyn został sam jak palec, stojąc przed zamkniętą bramą do świata nadziei. Leżący obok stary pasterski pies popatrzył na niego rzewnie i zamruczał cicho.

– Masz rację – powiedział do niego Boldwyn. – Nic tutaj po mnie. Jestem skończonym durniem.

Ruszył w stronę przywiązanego do drewnianego płotu konia. Słońce dotykało już horyzontu, jeżeliby się pospieszył miał szansę wrócić do ruin swojego folwarku zanim zrobi się ciemno. Odda konia Hagarowi, a potem… Nie miał pojęcia co zrobi potem i w zasadzie nic go to nie obchodziło. Może pójdzie się porządnie urżnąć, jak za starych „dobrych” czasów. Albo posiedzi na ruinach farmy i popatrzy na gwiazdy. Te same, które kierowały go na zachód, w stronę domu. Te same, które tak go zawiodły.

Podszedł do konia i włożył stopę w strzemiono. Zamknął oczy, jakby chcąc wyrzucić wszystkie myśli ze swojej głowy. Złapał mocniej za siodło, aby unieść się do góry, gdy…

– Boldwynie Rowley – głos Milli uderzył niczym tępa pałka. Czerwona od łez, rozczochrana, ale pełna energii stała w otwartych drzwiach. Wrotach do świata marzeń.

– Uthyn Tauer pojechał po południu na targ i zapewne nie wróci do jutra. Chyba nie masz zamiaru odjechać, nie wchodząc chociaż na chwilę do środka?

– Uthyn Tauer? – zapamiętał go jako małomównego i skrytego, ale pracowitego dwudziestokilkulatka.

– Tak. Mój mąż.

 

***

 

Kiedy widzisz kogoś po dziesięciu latach, słowa są najtrudniejszą sztuką, wyzwaniem, któremu ciężko sprostać, zapomnianą umiejętnością. Tak jakbyś uczył się całej mowy od nowa, nie ważne czy ukończyłeś szkołę w stolicy i pół życia spędziłeś nad mądrymi księgami, jesteś oratorem, który porywa tłumy, czy może prostym pomocnikiem kowala. Właściwe słowa stają się zapomnianą sztuką, zaginioną prawdą, która skrywa się pod kotłującymi się emocjami. Milczysz, albo wypowiadasz proste frazy, niczym małe dziecko. Dziękuję, proszę, nie, nie trzeba, to było pyszne. W desperackim akcie męstwa ktoś może odważy się zadać pytanie: „jak się czujesz?”. Ale jak odpowiedzieć na takie pytanie, gdy z ukochaną osobą rozdzieliła was cała dekada rozłąki? Dziesięć wiosen pełnych wydarzeń wystarczających na niejedno życie. Czy można zapytać „Jak się czujesz?” Czy można na takie pytanie w ogóle odpowiedzieć? No bo cóż to mogłaby być za odpowiedź? „Dziękuję, dobrze”? Ale czy aby na pewno dobrze? Czy jedno słowo może oddać wzburzony ocean namiętności? Czy może opisać dekadę wypełnioną niezliczonymi historiami?

Skoro słowa nie mogą oddać całego bogactwa, tej wielkiej złożoności emocji, to lepiej milczeć. Ale z drugiej strony jak można milczeć, kiedy spotyka się po takim czasie ukochaną osobę? Człowiek chciałby tyle wykrzyczeć, przekazać w jednym momencie wszystko co czuje, co przeżył, co sobie wyobraża na przyszłość. Gdyby tylko to było możliwe.

Nie jest.

Boldwyn i Milla siedzieli na drewnianych fotelach, ogrzewając się ciepłem palącego się w kominku ognia. Dzieliła ich może długość dwóch ramion, a jednocześnie byli tak niesamowicie daleko. Popijali niespokojnie ciepłą herbatę, przywożoną przez handlarzy ze wschodu. Rzadki i drogi towar, używany przez mniej zamożnych na specjalne okazje. Boldwyn nie przypuszczał, że również na takie, jak ta.

– Stary Luther Tauer jeszcze żyje? – zagaił Boldwyn.

– Nie, zmarł kilka wiosen temu. Dlaczego się pytasz?

Wędrowiec wzruszył ramionami, nie miał pojęcia dlaczego zadał akurat takie pytanie. Może dlatego, że stary Luther kojarzył mu się z tym domem?

– Zawsze był dumny ze swojego konia pociągowego. Mówił, że jest jedyną istotą na ziemi bardziej upartą niż on sam – Boldwyn wygiął usta w lekkim uśmiechu.

– Koń zdechł. Uthyn kupił nowego. Jutro ma przywieźć z targu kolejnego.

– Dobrze wam się powodzi? (Co za bezsensowne pytanie – pomyślał od razu Boldwyn).

– Bywają lata, że dobrze. Tauerowie byli zawsze pracowici.

– To prawda – wymamrotał.

– Jesteś zdrowy?

Trudno było policzyć wszystkie złamania, blizny, siniaki, obrzęki i zrogowacenia. Raz przeszedł chorobę, która pokryła jego ciało wielkimi krostami, a język pomalowała na biało. Większość jego kompanów z celi umarła, jemu też wydawało się, że nie przetrwa długo, ale jednak przeżył. Żebra miał złamane więcej razy, niż sądził, że jest to możliwe. Uczucie głodu było tak częste, że prawie się do niego przyzwyczaił. Z kolei jedzenie było czasem takie, że przez dwa dni nie był

w stanie wstać z siennika, zwijając się z bólu i narzekając, że ludzkie ciało ma tak dużo otworów. Miewał gorączkę i robiło mu się mokro, innym razem wydawało się, że jest zimno i sucho. Prawie utonął w morzu, a niedawno ktoś o mało co nie rozbiłby mu głowy. Ale w sumie czuł się…

– Zdrowy.

– Cieszę się. Będziesz chciał znaleźć jakąś pracę w pobliżu?

– Tak – pokiwał głową. – Wulfran Callah chce, żebym został jego pomocnikiem.

– To dobrze.

– Będę miał okazję czasem się tutaj zjawiać – ciągnął wędrowiec.

– Być może.

– Pora już na mnie – odłożył kubek herbaty i podniósł się z fotela.

– Nie masz nic więcej do powiedzenia Boldwynie Rowley? – obruszyła się Milla.

Znowu te słowa. Słowa, które niczego nie wyrażą. Słowa, które uciekły w dal i zabrały całą nadzieję.

– Przyjeżdżasz tu jakby nigdy nic po dziesięciu latach, śmierdzisz gorzałą i to wszystko, o czym chcesz porozmawiać?

Słowa…

– Wszystko.

– Nie przyjeżdżaj tutaj więcej Boldwynie Rowley – rzuciła gniewnie – nigdy. Nie chcę cię już nigdy widzieć. Wyrzuciłam cię z pamięci i pragnę, abyś do niej nie wracał. Rozumiesz?!

– Dość dobrze – pokiwał głową.

Podszedł do drzwi, ale zanim je otworzył, odwrócił się ostatni raz w stronę Milli.

– Wiesz, kiedy siedziałem przez dziesięć lat w ciemnym lochu, bity, poniżany, karmiony pomyjami, chorujący na zarazy, które zabijały ludzi tysiącami, widzący śmierć bliskich przyjaciół i męki najdzielniejszych ludzi, myślałem tylko o tobie. Myślałem o powrocie do domu, o tym, że znowu cię zobaczę. To była jedyna nadzieja, która dawała mi siłę, aby to wszystko przetrwać. Światło w dolinie ciemności. Tylko dzięki niej przeżyłem. Tylko dzięki tobie. Chciałbym tylko żebyś o tym wiedziała, nawet jeśli wymażesz mnie z pamięci. Tak. To są słowa, które chciałem wypowiedzieć – pokiwał głową. – Żegnaj.

Boldwyn odwrócił się i wyszedł, zostawiając Millę samotną w pustej izbie. Kobieta zamknęła oczy próbując zrozumieć, to co usłyszała. Myśli wirowały w jej głowie niczym zwariowana karuzela, pełna smutnych, samotnych postaci. Dopiero po dłuższej chwili odwróciła się w kierunku niewielkiego wejścia do piwniczki.

– Możesz już wyjść kochanie.

Drzwi łagodnie uchyliły się odsłaniając stojącą w nich rozczochraną dziesięcioletnią blondynkę. Włosy i filigranową figurę odziedziczyła po mamie, ale lazurowe, głębokie oczy po swoim ojcu.

– Kto to był mamo? – spytała łagodnym głosem dziewczynka.

– Ktoś, kto zgubił swoją drogę.

Milla usiadła na fotelu. Po jej gładkim policzku spłynęła samotna łza.

 

***

 

Słońce skryło się za horyzontem i na dworze panowała lekka szarówka. Nieśmiałe gwiazdy tliły się ponuro niczym wypalone węgle. Kiedyś wiodły go do celu, dziś śmiały się szyderczo z jego beznadziejnej głupoty.

Boldwyn wsiadł na konia, chwycił mocno wodze i ruszył przed siebie. Nie wiedział, czy był bardziej wściekły, czy zrozpaczony, ale czuł pewnego rodzaju ulgę. Powiedział to, co chciał powiedzieć, chociaż nie miało to już większego znaczenia. Nie tak wyobrażał sobie to spotkanie, ostatnia szansa na spełnienie marzeń legła w gruzach.

Gdy wyruszał dziesięć lat temu na wojnę, spodziewał się szybkiego powrotu z dużą sumą pieniędzy, za którą wykupiliby swoją farmę, a pewnie starczyłoby jeszcze na stado dodatkowych zwierząt, albo jakiś wiatrak. Odbiliby się od dna, stanęli na nogi i może któregoś dnia, kto wie… mógłby zostać ojcem. Milla kilka razy mówiła mu, że spełniłby się w tej roli, chociaż nie za bardzo chciał jej wierzyć. Na stare lata mógłby odpoczywać na werandzie, siedząc w bujanym fotelu, otoczony przez gromadkę radosnych dzieciaków i kochającą żonę, wpatrujący się w zachodzące słońce. Zasłużony los za długie i ciężkie życie. Los, który okazał się szyderczo złośliwy. Los, który nigdy go nie spotka. A może właśnie to było jego przeznaczeniem, tylko

w jakiś niewytłumaczalny sposób łudził się przez te wszystkie lata, że było inaczej? Czy w ogóle jest jakieś przeznaczenie?

Gdy dojechał do drogi poczuł się przeraźliwie samotny i zdezorientowany. Człowiek, który traci cel miota się niczym spróchniała deska na wzburzonym morzu. Pozbawiona napędu płynie tam, gdzie poniosą ją fale. Zatrzymał się przy posępnym kamieniu milowym i rozejrzał dookoła. Było coraz ciemniej, ale konno mógłby pojechać wzdłuż drogi. Tylko dokąd miałby się udać?

Samotny, maleńki niczym bezbronne dziecko, zadarł głowę do góry i spojrzał na chichoczące z niego gwiazdy.

– Głupi knot – warknął do siebie kręcąc głową z niedowierzaniem. – Jesteś głupim, słabym knotem. Napij się lepiej gorzały, jak porządny żołnierz – dodał wyginając wargi w zaskakująco kpiącym grymasie, który po chwili przerodził się w gromki śmiech. Coraz głośniejszy i mocniejszy, szybko roznosił się po całej okolicy. Leciał z wiatrem między wzgórzami, omijał ponure lasy i wznosił ku obłokom. Szalony, gwałtowny i nierealny. Równie bezwstydny, co absurdalny. Smutny i wesoły zarazem.

Śmiech.

Koniec

Komentarze

"Dziewczyna odwróciła się i poczłapała pod ścianę, zasłaniając twarz swoją ręką. Miała inną --- męża --- na podorędziu? " Wyraz "swoją" niepotrzebny. Wcześniej brakuje nieco przecinków.

Zacżęło sie bardzo fajnie - tekst zwarty, dynamiczny, a styl -- dopracowany i oszczędny. I ciekawie --- a cóż będzie dalej? Zobaczymy, jak będzie dalej...

Pozdrówki poświąteczne.

A póżniej jest, niestety, gorzej. Pierwszy  akapit jest dopracowany, to widać. Pozostałe--- znacznie słabiej. Mało wciągająca historia, jak na tak długie opowiadani, za barem w karczmie... No i okrutnie przegadana.

Pozdro.

(...) z barem w karczmie. Niepotrzebnie wkradła się litera "a".

Albo bar albo karczma. Ale --- wtedy jeszcze, jak mniemam, nie znano barów...  

Spory kawałek tekstu, ale przebrnąłem. Na mnie nie wywarł wielkiego wrażenia, mogło być lepiej.

Nowa Fantastyka