
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Powieść, rozpoczęta w zeszłym roku, aktualnie liczy 122 strony i 14 rozdziałów, choć po Waszych komentarzach zaczynam się zastanawiać, czy nie lepiej będzie dla świata, jeżeli przestanę pisać;p tak czy inaczej – będę wdzięczny za wszelkie sugestie etc.
27 czerwca 2006
– Dzisiaj ciepły czerwcowy dzień, w powietrzu wręcz czuć zapach lata! Europejczycy powiedzieliby, że mamy 30 stopni Celsjusza, ale my jesteśmy w Ameryce i liczymy w Fahrenheicie, więc nasze termometry wskazują 86 stopni!
Steven Blackburn jak co dzień zaparkował swojego chevroleta camaro rocznik '85 przed molochem ze szkła i betonu, siedzibą firmy Arvin Associates, w której pracował od trzech lat jako analityk komputerowy. Przekręcił gałkę potencjometru i wyłączył radio, nie miał dziś ochoty na roześmianych spikerów. Z czego oni się tak cieszą? Jest cholerny poniedziałek i trzeba iść do pracy. Nie widział w tym nic optymistycznego.
Wziął z siedzenia pasażera skórzaną teczkę z dokumentami i marynarkę, przewiesił ją przez ramię. Czy niczego nie zapomniałem, spytał sam siebie? Wyglądało na to, że nie. Wysiadł z samochodu. Ziewnął i za pomocą pilota zamknął zamki w drzwiach. W sumie i tak nikt pewnie nie ukradłby tego samochodu w centrum miasta, w biały dzień. Musiałby być idiotą. Mimo to Blackburn wolał dmuchać na zimne – poza tym stanowiło to część porannego rytuału.
Słońce świeciło wysoko i wyglądało na to, że spiker miał rację – istotnie było koło 86 stopni. Zapowiadał się gorący, słoneczny dzień. Całe szczęście, że miał w biurze klimatyzację, chociaż tyle dobrego.
Wieżowiec Arvin Associates odbijał słoneczne promienie, jakby karząc go za to, że ociąga się z rzuceniem się do codziennego kieratu. Wbiegł po schodkach do obrotowych drzwi i pchnął je. Znalazł się w przestronnym, wyłożonym szarymi kafelkami holu, urządzonego bez żadnego polotu. To wnętrze musiał projektować człowiek bez żadnego poczucia estetyki. Wielkie szare bloki marmuru, imitujące kolumny, jakieś bohomazy zwane sztuką nowoczesną szpecące ściany. Ot, zwykły hol dużej amerykańskiej firmy na początku XXI wieku. Prawdopodobnie Bill Gates realizował tu swoje skryte marzenie o zostaniu architektem – wnętrze przypominało jedną z tapet Windowsa 98.
Pomimo wczesnej pory, tłoczyło się tu wielu ludzi, biegających na wszystkie strony. Tak jakby nie mieli własnych biur, pomyślał Blackburn. Kiedy pierwszy raz się tu znalazł, trochę go to oszołomiło, przytłoczyło. Do dzisiaj ten hol wydawał mu się ogromny. Na szczęście za kilka chwil znajdzie się w swoim małym, zacisznym gabinecie, z dala od tego całego zgiełku.
Podszedł do recepcji, znajdującej się po prawej stronie od wejścia. Lada z szarego marmuru, na której stały dwa telefony i parę kartek, a za nimi pierwszy promyk nadziei w tym parszywym dniu – nowa recepcjonistka. Zwykle psioczyłby na konieczność odbierania poczty w recepcji, skoro istnieje coś takiego jak e– maile, ale tu gotów był zrobić wyjątek.
– Dzień dobry. Jest dla mnie jakaś poczta? – zapytał młodego i ślicznego ciemnowłosego dziewczęcia stojącego za ladą. Miała cerę tak świeżą, jakby całe życie mieszkała na wsi i piękne dołeczki na policzkach. Pod prostą białą bluzką rysowały się dwie krągłe piersi. Lada zasłaniała wszystko od piersi w dół, ale Steve był pewien, że reszta jest równie zachęcająca.
– Niestety, dzisiaj nic, panie Blackburn – odpowiedziała i odsłoniła piękne, białe zęby w szerokim uśmiechu. Skąd znała jego nazwisko? Był pewien, że widzi ją po raz pierwszy. Nieważne.
– Dziękuję… eee… jak ma pani na imię?
– Mara, panie Blackburn. Czyżby pan zapomniał? Przyznaję, że na tej kolacji temu byłam trochę niemiła, ale bardzo mnie pan zaskoczył i nie wiedziałam, co powie na to pańska żona… – ściszyła głos do niemal konspiracyjnego szeptu, przedtem jednak rozglądając się na lewo i prawo, jak to robili szpiedzy w starych filmach z lat siedemdziesiątych.
– Moja żona? Przecież ja nie mam żony – dla kontrastu niemal krzyknął Blackburn.
– Jak to? Przez jakiś czas przychodziła tutaj, do pana, ale potem przestała. Mówił pan, że to dlatego, że się pokłóciliście… Dobrze się pan czuje? Jest pan dziwnie blady… – pochyliła się ku niemu. Gdyby nie ta szokująca sytuacja, Blackburn z pewnością zwróciłby uwagę na piękny zapach jej perfum.
– Tak, wszystko w porządku. Po prostu jestem trochę… przemęczony. Różne fakty ulatują mi czasem z pamięci… – chciałby, żeby tak było, ale coś w głowie mówiło mu, że tak nie jest. Co się do diabła działo?
– Może powinien pan dzisiaj wrócić do domu? Naprawdę kiepsko pan wygląda. Zawiadomię pańskiego szefa – jej mina wyrażała prawdziwe zatroskanie.
Anioł, nie kobieta, pomyślał Blackburn, a głośno powiedział:
– Rzeczywiście, chyba masz rację… Maro.
– Steve, ciszej, proszę cię… przecież w pracy mieliśmy udawać, że nic się nie dzieje – znów się rozejrzała. Kosmyki upiętych włosów śmiesznie latały z miejsca na miejsce.
– Przepraszam. Pójdę już – odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku drzwi. Kręciło mu się w głowie. Żona. Jak żona, do diabła? Przecież nie miał żadnej żony. Przynajmniej żadnej, o której by wiedział.
Wyszedł na dwór i głęboko wciągnął powietrze. Słońce dalej mocno prażyło na błękitnym niebie, ale teraz otaczały je białe, kłębiaste chmurki, niczym dwórki chroniące swoją królową. Zwykły dzień, a mimo to Blackburn czuł się, jakby był w śnie. Jakby ktoś go nabierał. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek miał żonę, żeby spotykał się z tą dziewczyną w recepcji, ba, nigdy wcześniej jej nie widział!
To tylko przemęczenie, powiedział mu jego wewnętrzny głos. Położysz się spać i wszystko będzie dobrze.
Miał taką nadzieję. Wsiadł do chevroleta, rzucił na siedzenie obok teczkę i marynarkę. Kiedy wkładał kluczyk do stacyjki, ręce trzęsły mu się tak bardzo, że nie mógł trafić.
*
**
Tymczasem w holu siedziby firmy Arvin Associates Mara Jodd połączyła się ze specjalną linią, używaną tylko w sytuacjach alarmowych.
– Tu Jodd. Zalecam zachowanie szczególnej ostrożności. Obiekt zaczął zapominać fakty ze swojego życia. Wysłałam go do domu. Niech przechwyci go Nina. Mam nadzieję, że to… że to nie będzie konieczne.
– W porządku, Jodd. Dziękuję za meldunek. Wracaj do pracy, zajmiemy się nim.
Mara rozłączyła się. Szkoda jej było Blackburna. Był całkiem przystojnym mężczyzną, zabawnym i interesującym… Było jej głupio z tego powodu, także z tego, że wtedy przy kolacji musiała mu odmówić, chociaż bardzo chciała powiedzieć „tak". Ale nie mogła. Musi być profesjonalistką. Profesjonalistka nie może sobie pozwolić na związki uczuciowe z obiektem. Chryste, żeby tylko to nie było konieczne… Wtedy być może nie zobaczyłaby go już nigdy.
Zganiła się w myśli. Zepchnęła Steve'a Blackburna w najdalsze krańce swojej świadomości i zajęła się porządkowaniem korespondencji. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ktoś niepowołany słyszał jej rozmowę telefoniczną…
*
**
Kilka metrów od siedziby firmy Arvin Associates zaparkowane było ciemnozielone audi. W środku siedziało dwóch mężczyzn. Wyższy z brodą i długimi, ciemnymi włosami ściągniętymi z tyłu w kitkę trzymał ręce na kierownicy. Drugi, niższy, bardziej krępy, ostrzyżony na jeża blondyn, jadł właśnie pączka z dziurką, polanego nieprzyzwoicie wielką porcją lukru. Długowłosemu robiło się od tego niedobrze.
Nagle zobaczyli, jak Blackburn na chwiejnych nogach wychodzi z budynku i wsiada do swojego chevroleta.
– Jules, patrz! – długowłosy szturchnął kolegę. – Czemu wychodzi z pracy? Dopiero co przyjechał!
Jules, któremu szturchnięcie towarzysza wytrąciło z ręki pączek, odparł wściekłym tonem:
– A skąd ja mam, do kurwy nędzy wiedzieć, Claude? Może źle się poczuł?
– Ale czemu nie odjeżdża? Po prostu siedzi w wozie… Włącz tę maszynkę, może czegoś się dowiemy. Tylko pamiętaj, masz tylko dwie minuty, zanim nas namierzą, potem musimy stąd spierdalać.
Jules posłusznie przekręcił gałkę stojącego na desce rozdzielczej urządzenia. Usłyszeli miły dla ucha, kobiecy głos.
– …szczególnej ostrożności. Obiekt zaczął zapominać fakty ze swojego życia. Wysłałam go do domu. Niech przechwyci go Nina. Mam nadzieję, że to… że to nie będzie konieczne.
– Wyłącz to, kurwa! – wrzasnął Claude. – Namierzą nas! To nam wystarczy.
Jules wyłączył maszynę.
– To była ta cizia, Jodd. Ostatnio o mało jej nie przeleciał – powiedział i powrócił do poszukiwań pączka, który utknął gdzieś między siedzeniem a drzwiami wejściowymi.
– Zostaw to pierdolone ciastko, kupię ci nowe! Nie rozumiesz? To może być dla nas szansa! Jeżeli rzeczywiście zamierzają to zrobić…
– Ale w jaki sposób możemy to wykorzystać? – spytał naburmuszony Jules.
– Jeszcze nie wiem, coś wymyślę… na razie martwi mnie to, czemu on nie odjeżdża. Co tak długo robi w tym samochodzie?
*
**
Silnik nie chciał zaskoczyć. Blackburn wciąż kręcił kluczykiem w stacyjce, bezskutecznie. Wyjął go i odetchnął głęboko. I wtedy właśnie pojawił się ból. Ból tak potężny, jakby miał mu rozłupać czaszkę. Zgiął się w pół, zabrakło mu tchu. Przed oczami zaczęły mu latać mroczki, nagle poczuł dziwny zapach, którego nigdy nie czuł, ale który od razu zidentyfikował. To był charakterystyczny smród, jaki wydzielają ulegające pośmiertnemu rozkładowi ciała. Skąd to wiedział? I skąd wziął się ten zapach?
W ustach poczuł smak krwi i ziarenka piasku. Jego skóra zaczęła się lepić od potu. Wydało mu się nagle, że nie siedzi w centrum Nowego Jorku, w swoim samochodzie, ale w jakiejś otoczonej górami, starożytnej świątyni. Piasek, wszędzie piasek. I krew, całe morze krwi. Jakieś słowa, wykrzykiwane po arabsku, nie mógł ich zrozumieć. Ten smród. Rozkładające się ciało. Jego własne ciało. Wrzasnął. Znów był w swoim chevrolecie, w samym sercu miejskiej dżungli. Ból głowy zniknął tak samo szybko, jak się pojawił, podobnie jak te wszystkie dziwne wrażenia. Włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił. Silnik chwilę się krztusił, po czym zaczął cicho warczeć. Blackburn wrzucił jedynkę i odjechał.
*
**
– Rusza. Jedziemy za nim – oznajmił Claude, uruchamiając silnik. Zielone audi ruszyło, zachowując bezpieczną odległość od chevroleta. Po chwili oba samochody włączyły się w ruch uliczny górnego Manhattanu.
– Jesteś pewien, że dobrze robimy? Może nas zauważyć – zaniepokoił się Jules. Już zdążył zapomnieć o straconym pączku.
– Tym lepiej. Jeżeli naprawdę zaczyna zapominać, to znaczy, że jego umysł musiał wyprzeć pewne fakty. A musiał je wyprzeć dlatego, żeby zrobić miejsce dla faktów, które nagle pojawiły się w jego głowie… Dla faktów ważniejszych od tych, które zapomniał.
– I jak to ma nam pomóc?
– Pomyśl, idioto. Oni nie mogą sobie na to pozwolić. Będą próbowali go naprostować, a to może nam pozwolić do nich dotrzeć! – Claude był tak podekscytowany, że niemal krzyczał. – Musimy tylko trochę podgrzać sytuację, żeby wpadł w panikę. To reakcja łańcuchowa… Odpowiednie, traumatyczne bodźce spowodują wyłomy w ścianie, którą zbudowali wokół jego umysłu. Tama pęknie. Będą musieli ją naprawić. Tego właśnie potrzebujemy.
– Uważaj, bo nas pozabijasz! – wrzasnął Jules. Samochód zakołysał się, ledwo unikając zderzenia z mercedesem, który próbował ich wyprzedzić. – Zwolnij, do kurwy nędzy!
*
**
Blackburn zauważył w tylnym lusterku zielone audi, które jechało za jego samochodem. Początkowo nie zwracał na nie uwagi, ale kiedy po którymś z kolei zakręcie audi dalej siedziało mu na ogonie, nabrał podejrzeń. Czy to auto mogło go śledzić? Jeżeli tak, to dlaczego?
Znów rozbolała go głowa. Zacisnął palce na kierownicy, aż zbielały mu knykcie. Znów poczuł ten smród. Panuj nad sobą! Już blisko! Jego wewnętrzny głos przywołał go do porządku. Jeszcze chwilka, zaraz będzie w domu, weźmie aspirynę i położy się do łóżka… te dziwne halucynacje to na pewno gorączka. Tak, z całą pewnością.
Spojrzał w lusterko. Zielone audi wciąż jechało za nim.
Wjechał na most Verrazano i zmienił pas. Śledzące go auto zrobiło dokładnie to samo. Przyspieszył nieco, co w poniedziałkowy poranek w centrum Nowego Jorku nie było najmądrzejszą decyzją. Mknął jak szalony, wyprzedzając, kogo tylko się dało. Po kilku takich manewrach z pewną satysfakcją zauważył, że audi zniknęło mu z ogona.
I wtedy ból wrócił. Był tak silny, że Blackburn z trudem panował nad kierownicą. Jakimś cudem uniknął zderzenia z jadącym przed nim saabem i zjechał na pobocze.
*
**
– Pierdolony skurwysyn! – wrzasnął Claude, naciskając klakson. Utknęli w korku w samym środku mostu i stracili z oczu Blackburna.
– Spokojnie. On też na pewno utknął w tym korku.
– Akurat! Wykiwał nas, pierdoleniec jeden!
– Uspokój się. Po co my w ogóle za nim jedziemy? Przecież wiemy, gdzie mieszka – próbował załagodzić sytuację Jules.
– Jesteś taki głupi czy tylko udajesz? Mówiłem ci przecież, że musimy wywołać traumatyczne przeżycie, które odblokuje u niego potok wspomnień. – zatrąbił jeszcze raz. W aucie czuć było woń potu i oleju silnikowego. – Jeżeli zobaczy, że ktoś go śledzi, wpadnie w panikę. Na to właśnie liczymy.
– A jeżeli przesadzimy? Może powinniśmy najpierw spytać tych na górze?
– Ale z ciebie tchórz, Jules. Góra na pewno doceniłaby taką inicjatywę. Liczy się czas.
– A jeżeli to dla niego za dużo na jeden dzień? Pomyślałeś, co mogłoby się wtedy stać?
Claude zamilkł. Rzeczywiście, nie pomyślał o tym. Stąpali po bardzo cienkiej linie.
– Zbyt silny wstrząs może wszystko zniszczyć – kontynuował Jules. Claude dalej milczał, zdumiony logiką wywodu partnera. – Powinniśmy odczekać 24 godziny, zgodnie z procedurą. Tamci się nim zajmą, spróbują go trochę naprostować, a my uderzymy jutro. To będzie o wiele bezpieczniejsze, nie sądzisz?
– Masz rację. Poczekajmy, aż Nina się nim zajmie, a tymczasem poinformujmy o wszystkim górę… oni będą wiedzieć, co z tym zrobić. Teraz musimy jeszcze się tylko wydostać z tego pieprzonego korka…
*
**
Kierowca saaba również zjechał na pobocze i wysiadł z samochodu. Podszedł do chevroleta Blackburna o d strony kierowcy i zapukał w szybę.
– Halo, nic się panu nie stało? – zapytał, wyraźnie zatroskany. Był łysiejącym grubasem o kartoflowatym nosie, z ciemnymi plamami potu pod pachami.
– Nie, to nic, po prostu jestem trochę przemęczony…
– Trochę? Człowieku, prawie wjechałeś w moje nowiutkie autko!
Blackburn nie miał ochoty się z nim kłócić. Piasek, śmierć… zimna stal karabinu. Wszystko to wirowało mu przed oczami i wydawało się, że rozmowa z tym obleśnym grubasem jest tylko snem.
– Nie chcę się kłócić – zaczął Blackburn. Bardzo pana przepraszam, po prostu nagle źle się poczułem i musiałem zjechać na pobocze. Chyba mam gorączkę, zwolniłem się z pracy i jadę właśnie do domu.
– Lepiej dojedź pan tam jak najszybciej, zanim pan kogoś zabijesz – powiedział grubas i wrócił do swojego auta, po czym odjechał.
Blackburn spojrzał na zegarek. Ósma czterdzieści siedem. Jechał do domu już ponad czterdzieści minut.
Odczekał chwilę, znalazł dogodny moment i włączył się do ruchu ulicznego. Jakiś kwadrans później udało mu się w końcu dojechać na Staten Island, gdzie mieszkał. Zostawił auto na podjeździe i wszedł do domu, jednak po chwili obraz znów zaczął mu się rozmazywać, jak w kalejdoskopie, który dostał kiedyś od dziadka.
Stracił przytomność i upadł na miękki dywan w przedpokoju.
No... Czyta się, z tym jednakże zastrzeżeniem, że ja lubię opowiadania akcji.
W opowiadaniu jest nieco za dużo szczególów i zdecydowanie zbyt wiele wielokropków. Sporo zdań nadal do dopracowania... Krótki tekst i tyle akapitów? To rozwala fabułe i świadczy o braku umiejętności warsztatowych.
Można je połączyc, i to na spokojnie.
"Miał taką nadzieję. Wsiadł do chevroleta, rzucił na siedzenie obok teczkę i marynarkę. Kiedy wkładał kluczyk do stacyjki, ręce trzęsły mu się tak bardzo, że nie mógł trafić.
Nie zobaczył, jak holu siedziby firmy Arvin Associates Mara Jodd połączyła się ze specjalną linią, na którą miała dzwonić tylko w sytuacjach alarmowych. (...)
Podobnie z następnymi akapitami. Wtedy tekst będzie zwarty.
Ale - jest zarys akcji, jest intryga, jest zaakcentowanie tajemnicy. Dzieje się cos. Mamy tempo zdarzęń.
Moim zdaniem, jeszcze to doszlifowac i będzie dobrze.
Pozdrowienia.
To część powieści... ale jasne, do poprawy.
Cała historia zaczyna potem skręcać w kierunku fantastyki, więc nie wiem, czy potem też Ci się spodoba; p
Fantastyka w konwencji opowiadania akcji jest niezłym połączeniem, "Łowca androidów" najlepszym przykladem. Co prawda, publikowane powyżej opowiadanko - wstęp, rozumiem - jest rzeczywiście krótkie.
Powiedzmy, klimaty Bourne'a, ale z pewnymi fantastycznymi wstawkami. Więcej szczegółów przy publikacji kolejnego rozdziału ; p
"Przyznaję, że na tej kolacji temu byłam trochę niemiła, ale bardzo mnie pan zaskoczył i nie wiedziałam, co powie na to pańska żona..." - "kolacji temu"?
Ja tam bym, na twoim miejscu, nie rezygnował z prób pisarskich. To co tutaj zaprezentowałeś nie jest może szaleńczo niesamowite, ale za to całkiem niezłe. Język i styl całkiem dobre, nie mam większych powodów do narzekań. A i fabuła może być ciekawa. Nie licz jednak na to, że ktoś tu przeczyta 122 strony czegokolwiek, bo takie numery - niestety - na tym portalu nie przechodzą. Ale krótsze formy literackie, pisane w ten sposób? Dlaczego nie.
"Nie zobaczył, jak w holu siedziby firmy Arvin Associates Mara Jodd połączyła się ze specjalnym numerem ątelefony, używantm tylko w sytuacjach alarmowych. "
W tym zdaniu, łącząc dwa akapity, zgubilem spojnik " w ". Teraz jest dobrze. Przu okazji --- ograniczaj wyrazy "który", "jego", "jej"( itp.) oraz czasownik "być". Zachwaszczają tekst --- no więc troszkę przemodelowałwem zdanie...
Pozdro.
Czy niczego nie zapomniałem, spytał sam siebie? - znak zapytania powinien być użyty w pierwszej części zdania, wówczas można zamiast przecinka postawić myślnik.
Pomyślałeś, co mogłoby się wtedy stać?
Claude zamilkł. Rzeczywiście, nie pomyślał o tym. - powtórzenie, które łatwo zastąpić synonimicznym czasownikiem.
jego umysł musiał wyprzeć pewne fakty. A musiał je wyprzeć dlatego, żeby zrobić miejsce dla faktów, które nagle pojawiły się w jego głowie... Dla faktów ważniejszych od (...) - wielokrotne powtórzenia. Zresztą sporo ich tutaj.
W przypadku wypowiedzi akurat tej postaci (fakty) to wynika z jej charakteru. Celowo powtarzałem, by te "fakty" zaakcentować (podpatrzyłem to u Ludluma). Reszta powtórzeń - mea culpa.
Z tymi "faktami" zareagowałem instynktownie i zbyt pochopnie. Sorki.
Przejeżdżaj się po tekście do woli. Po to go tu umieściłem, żeby posłuchać krytyki, tym cenniejszej, że od ludzi, którzy z niejednego pieca historie słyszeli ; p
"Znalazł się w przestronnym, wyłożonym szarymi kafelkami holu, urządzonego bez żadnego polotu. To wnętrze musiał projektować człowiek bez żadnego poczucia estetyki. Wielkie szare bloki marmuru..." -
1. W holu urządzonym, a nie urządzonego.
2. Powtórzenia.
3. Brakuje przecinka po "Wielkie" w ostatnim zdaniu.
"Tak jakby nie mieli własnych biur, pomyślał Blackburn. Kiedy pierwszy raz się tu znalazł, trochę go to oszołomiło, przytłoczyło. Do dzisiaj ten hol wydawał mu się ogromny. Na szczęście za kilka chwil znajdzie się w swoim małym, zacisznym gabinecie, z dala od tego całego zgiełku.
Podszedł do recepcji, znajdującej się po prawej stronie od wejścia. Lada z szarego marmuru, na której stały dwa telefony i parę kartek, a za nimi pierwszy promyk nadziei w tym parszywym dniu - nowa recepcjonistka. Zwykle psioczyłby na konieczność odbierania poczty w recepcji, skoro istnieje coś takiego jak e- maile, ale tu gotów był zrobić wyjątek."
Ta, ten, to, tita tita. Poza tym kartki stały obok telefonów?
Dalej niepotrzebnie powtarzasz, że dziewczyna stoi za ladą.
"Dwie krągłe piersi". Och. Dobrze, że zaznaczyłeś, że dwie, na wypadek, gdyby było ich na przykład trzy.
I co to, kurczaczki, za lada recepcyjna, która sięga recepcjonistce do cycków? Widziałeś Ty gdzieś kontuar aż tak wysoki, wyższy niż do, powiedzmy, pasa? Chyba że dziewczyna jest nieprzeciętnie niska, ale to wypadałoby zaznaczyć wcześniej...
"...na tej kolacji temu..." - ?
"Chciałby, żeby tak było, ale coś w głowie mówiło mu, że tak nie jest." - To zdanie to mój absolutny faworyt. (To, niestety, nie był komplement.)
"Przecież nie miał żadnej żony. Przynajmniej żadnej, o której by wiedział." - Niezręcznie.
"Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ktoś niepowołany słyszał jej rozmowę telefoniczną..." - Brakuje mi słówka "jednak" po "mogła".
"I krew, całe morze krwi." - Och tak, tak! O.o
"- Rusza. Jedziemy za nim - oznajmił Claude, uruchamiając silnik. Zielone audi ruszyło, zachowując bezpieczną odległość od chevroleta. Po chwili oba samochody włączyły się w ruch uliczny górnego Manhattanu.
- Jesteś pewien, że dobrze robimy? Może nas zauważyć - zaniepokoił się Jules. Już zdążył zapomnieć o straconym pączku.
- Tym lepiej. Jeżeli naprawdę zaczyna zapominać, to znaczy, że jego umysł musiał wyprzeć pewne fakty. A musiał je wyprzeć dlatego, żeby zrobić miejsce dla faktów, które nagle pojawiły się w jego głowie... Dla faktów ważniejszych od tych, które zapomniał."
Zamierzone czy nie, powtórzenia brzmią okropnie.
W korku utknęli raczej na moście niż w nim.
"Mówiłem ci przecież, że musimy wywołać traumatyczne przeżycie, które odblokuje u niego potok wspomnień. - zatrąbił jeszcze raz." - Zatrąbił powinno być wielką literą.
24 godziny - w tekstach literackich takie rzeczy zapisuje się słownie, nie cyframi.
"odszedł do chevroleta Blackburna o d strony kierowcy..." - Zbędna spacja w "od".
"- Nie chcę się kłócić - zaczął Blackburn. Bardzo pana przepraszam, po prostu nagle źle się poczułem..." - Brakuje półpauzy po "Blackburn" a przed "Bardzo".
Tyle z kwestii technicznych (pomijając jakieśtam przecinki). Co do fabuły... powoli, powoli. Coś niby się dzieje, ale chyba nie w moim typie. Ogólnie, jeśli to ma być książka... to troszkę chyba jeszcze na to za wcześnie. Próbuj, próbuj, oczywiście, ale rozsądniejszym wydaje mi się szlifowanie warsztatu na krótkich formach. Nie jest źle. Ale nie jest też dobrze.
Powodzenia.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
sa bledy. nie ma oryginalnego pomyslu. jest rozrywka. na razie 6/10
Joseheim - Błędy sam poprawiłem już wczoraj, ale niestety tu nie mogłem wrzucić... No i powieść już istnieje, w zasadzie jej 3/4. Zacząłem ją pisać zanim wziąłem się za opowiadania...
komandorjaspastuszek - to dopiero początek, więc i brak pomysłów jest uzasadniony...