
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Nie pamiętam, kim jestem. Jedyna moja przeszłość, jaką pamiętam, była snem. Albo też to, co teraz przeżywam, jest snem, zaś ta przeszłość była jawą. Nie wiem bowiem, co jest mniej prawdziwe i bardziej nieprawdopodobne.
Pamiętam ciemny, ciasny tunel. Nie wiem, skąd się w nim wziąłem. Może się w nim obudziłem, bowiem byłem bardzo senny.
Musiałem przejść ten tunel. Odczuwałem wewnętrzną potrzebę – nieodparty imperatyw nieustającego nacisku, nakazujący mi znaleźć się na końcu tunelu, tam, gdzie majaczyło niewyraźne światło o różowawym zabarwieniu.
Naprzeciw moim umysłowym wnętrznościom, popychającym mnie całą swoją mentalną siłą ku różowawemu światłu, stała moc mych cielesnych zewnętrzności, które bardzo się wnętrznościom opierały. Moje zewnętrzne cielesności były bowiem ciągnięte; były ciągnięte do tyłu przez jakąś moc. A jako że tunel był ciasny i nie zdołałem się obejrzeć, nie mogłem też zapoznać się z naturą tejże siły.
I obie te siły, zewnętrzna i wewnętrzna, były dla mnie irracjonalne. Bo pierwsza nie była moja, a że nie moja, to nie znana, a że nie znana, to nie rozumiana. Zaś druga, choć moja, to i nie moja, bo nie wiedziałem w ogóle, skąd się u mnie wzięła, i tak samo jak pierwsza nie była rozumiana. Jednakże w swojej sennej, półświadomej bierności tę drugą właśnie starałem się wspierać, woląc kierować się ku różowawemu światłu z przodu niż ku ciemnemu tyłowi.
W końcu jednakże zewnętrzna siła okazała się silniejszą i pociągnęła mnie w tył, w ciemność, aż różowawe światło stało się jedynie jaśniejszym punktem na planie czerni, który też zresztą w końcu zniknął.
I wtedy się obudziłem. Chyba.
Bo oto w mojej opowieści przeszłość się kończy i zaczyna się w niej teraźniejszość, która jednak, miast przynieść ulgę, rzuca się na mnie z zębami niczym najkoszmarniejszy sen.
Budzę się na pustyni szarego piasku. Wstaję i rozglądam się dookoła, i widzę wokół siebie tylko szary piasek.
Horyzont jest daleki, a niebo wydaje się szare, najpewniej z powodu pyłu wszechobecnego w powietrzu. Słońce świeci, ale więcej daje gorąca niż światła – światło dociera na ziemię przytłumione. Wszystko wokół wydaje się przez to ciemniejsze niż normalnie.
Rozglądam się dalej i widzę, że stoi przede mną jakiś starzec, i uśmiecha się do mnie. Na pustyni szarego piasku starzec wsparty na lasce poskręcanej prawie tak, jak jego ciało, stoi i uśmiecha się, jakbym był jego najlepszym przyjacielem (a może nim jestem tylko tego nie pamiętam?), okryty prześcieradłem brudnym i postrzępionym, prześcieradłem, które pewnie uważał za swoje ubranie.
Czuję nagłą potrzebę zmierzenia wzrokiem samego siebie. Mierzę więc siebie samego wzrokiem i oto, co mi z tego mierzenia wyszło: mam na sobie takie samo ubranie jak starzec, z tym że mój strój jest wyraźnie czystszy, mniej porwany, ogółem – w pewnym specyficznym tego słowa znaczeniu – świeższy.
Myślę sobie teraz, że on jest jakimś pustelnikiem. Ubrany jest jak pustelnik, jest na pustyni i dam głowę, że zaraz zacznie zachowywać się jak pustelnik. Ale pytanie, dlaczego ja jestem ubrany jak pustelnik? Dlaczego jestem na pustyni? Przecież żaden ze mnie pustelnik (a może i nie a bo ja to wiem a gdzie mi wiedzieć kim ja jestem jak ja nawet nic nie pamiętam?).
Podnoszę wzrok z powrotem na starca i patrzę na niego. A on patrzy na mnie. Ja stoję, on stoi, stoimy tak razem i patrzymy na siebie nawzajem, wszem wobec nikogo. Stoimy tak i patrzymy, kontemplując siebie nawzajem, aż w końcu on swoim mówieniem przerywa ugruntowaną milczeniem trwałość naszego patrzenia.
– Jesteś – mówi. Głos ma głęboki i dźwięczny.
– Ano jestem – odpowiadam. – Ale gdzie jestem?
– Jesteś na pustyni szarego piasku – stwierdza z pewnym namaszczeniem.
– To akurat widzę.
– Jeśli widzisz, to czemu pytasz? Nie ufasz swoim oczom?
– Skąd się tu wziąłem? – ignoruję oba pytania, wiedząc, że odpowiedź na nie i tak do niczego nie doprowadzi. Zresztą, cała ta rozmowa, jak na razie, prowadzona jest tak, że chyba donikąd nie prowadzi. Ale kontynuuję ją. Bo jaką mam alternatywę?
– Przybyłeś, tak jak inni.
– Przybyłem? Jak tu przybyłem?
– Tak jak inni.
Tak. Ta rozmowa zapowiada się zaiste na owocną.
– Są tu więc jacyś inni oprócz ciebie?
– Teraz nie. Przybyli, odbyli swoje i odeszli. I ty też, jak już odbędziesz swoje, odejdziesz.
Milczę przez chwilę, bo nie wiem, co odpowiedzieć. A i nie wiem, o co pytać, bo jak pytać, gdy setki pytań przeciskają się od mózgu do ust i walczą o pierwszeństwo?
– A dokąd wszyscy odchodzą? – pytam w końcu.
– Gdzieś indziej, jak mniemam, bo tutaj ich nigdzie nie widzę.
– A ty? Ty też odejdziesz?
– Nie. Ja zostanę.
– Dlaczego?
– Ktoś musi zajmować się wszystkim. Chodź.
– Dokąd?
– Tam, gdzie odbędziesz swoje.
Odwraca się i idzie, wspierając się na swojej lasce poskręcanej niemal tak, jak jego ciało, a ja po chwili wahania ruszam za nim. Bo jaką mam alternatywę? Zostać? I co robić?
I szliśmy. Starzec miał duży bukłak z wodą, schowany gdzieś w zakamarkach swojego podartego prześcieradła. Sam popijał z niego z rzadka, a mi dawał popić parę łyków jeszcze rzadziej. Przynosiły one ulgę niewspółmierną do nieustannie nękającego mnie pragnienia.
Głodu nie czułem wcale. Po pewnym czasie przestałem czuć cokolwiek prócz pragnienia. Osiągnąłem wtedy stan apatii. Przestałem nawet zastanawiać się nad wszystkimi otaczającymi mnie i zawierającymi się we mnie fenomenami. Nie kończący się potok pytań w mojej głowie
(dlaczego nie chcę jeść dlaczego nie chcę spać dlaczego tu jestem skąd się tu wziąłem kim ja jestem dlaczego on tu jest kim on jest co to za miejsce dlaczego on nie pije a ja piję dlaczego dlaczego dlaczego dlaczego?)
urwał się. Osiągnąłem stan całkowitej obojętności – w tym obojętności na własny los.
Bo co mogło się przytrafić na tej pustyni szarego piasku? Nie wiem. Mnie się przytrafił ten starzec. Miał wodę, więc za nim szedłem.
Czy ja mogłem zdobyć wodę? Żaden z nas nie odczuwał potrzeby snu. Nie zatrzymywaliśmy się, nie odpoczywaliśmy. Tylko szliśmy. Nie miałem żadnej okazji, by spróbować mu zabrać wodę i uciec. Nie czułem w sobie sił, by mu się przeciwstawić. A pragnienie doskwierało. Nie miałem więc wyboru. Musiałem za nim iść.
I szliśmy, długo szliśmy. Starzec w tym czasie zajmował się moją nauką.
Pewnego dnia, nie wiem którego, bowiem był to już dzień, w którym nie pamiętałem, który już minął dzień, powiedział:
– Przyszedł czas twojej nauki.
Tak powiedział. I zaczął mnie wtedy uczyć. Pierwsza lekcja wyglądała tak:
Starzec podniósł garść piasku i pokazał mi go.
– To jest szary piasek – powiedział.
– Wiem – odpowiedziałem.
Potem po kolei pokazał mi i opisał każde ziarenko piasku. Odcień ich szarości, ich kształt, twardość i miękkość, ich przezroczystość… – całą ich wszystkość.
A potem, gdy już to wszystko mi opowiedział, rzucił tę garść piasku na wiatr i razem patrzyliśmy, jak drobne, opisane ziarenka dołączają do innych, nieopisanych.
I wtedy starzec rozpoczął swoją przemowę.
– Zdobyłeś dziś pewną wiedzę. Poznałeś wszystko, co możesz poznać o tych ziarnach piasku. Ale teraz, gdy dołączyły do całego pyłu wszechświata, co naprawdę o nich wiesz? Na co może ci się przydać zdobyta wiedza wobec całego ogromu niewiedzy o ich naturze jako części całego świata? Spośród całej pustyni wiedzy, jaką ma do zaoferowania świat, można poznać jedynie pojedyncze ziarenka. A teraz weź garść piasku i wysyp ją nisko nad ziemią.
Uklęknąłem, posłusznie wziąłem garść piasku i wysypałem ją nisko nad ziemią. Robiłem to z całkowitą obojętnością, niczym stary niewolnik, któremu jest już wszystko jedno (dlaczego byłem taki obojętny co się ze mną stało dlaczego byłem taki posłuszny czy to dobrze czy źle że byłem posłuszny?).
Piasek usypał się w kupkę.
– Dobrze – pochwalił starzec. – A teraz weź drugą garść piasku i wysyp ją obok pierwszej.
Posłusznie wziąłem drugą garść piasku i wysypałem ją obok pierwszej. Usypała się w drugą kupkę.
– Dobrze – pochwalił mnie ponownie. – Widzisz, jedno i drugie to kupka piasku, ale te kupki piasku różnią się od siebie. Gdybyś wziął nieskończoną ilość garści piasku i usypał z nich nieskończoną ilość kupek piasku, te kupki piasku też różniłyby się od siebie. A teraz wygrzeb w piasku dół.
Tak mi powiedział; powiedział, że mam wygrzebać dół. Grzebię więc ten dół i grzebię, i robi się on coraz głębszy i głębszy. Ale ja nie wiem, jak głęboki ma być ten dół, więc wciąż w nim grzebię i grzebię, niewiedzy swojej się wstydząc i tak we wstydzie czekając, aż stojący nade mną starzec ulży mi jakoś w tej niewiedzy i w tym grzebaniu, dając znak jakiś, jakikolwiek, cokolwiek.
I w końcu zrobił to. Dał znak. Powiedział:
– Dobrze. Przestać grzebać i wstań.
I przestałem grzebać i wstałem, ale choć przed chwilą bardzo chciałem zakończyć grzebanie, to teraz, gdy je zakończyłem, nie czuję żadnej ulgi.
– Jaki jest piasek na powierzchni ziemi? – pyta mnie starzec.
Pochylam się i dłonią badam piasek, nie rozumiejąc, o co pyta. Ale on rozumie moje niezrozumienie i sam odpowiada na swoje pytanie.
– Jest suchy – mówi. – A jaki jest piasek na dnie dołu?
Pochylam się bardziej i dłonią badam piasek na dnie dołu, tym razem rozumiejąc, o co pyta.
– Jest wilgotny – mówię.
– Dobrze – potwierdza starzec. – Zakop teraz dół.
Zakopywanie poszło o wiele szybciej niż kopanie. Wystarczyło popchnąć piasek, a on łatwo poddał się grawitacji. Gdy już skończyłem, stanąłem przed starcem. Stoję przed nim i w moich oczach czai się niezadane pytanie: „Co teraz?".
– Nauczyłeś się dziś trzech rzeczy – mówi starzec – Pierwsza: nie można wiedzieć wszystkiego. Druga: wszystko, choć wydaje się podobne, różni się od siebie. Trzecia: zewnętrze nie równa się wnętrzu.
Nic na to nie odpowiadam, bo żadnej odpowiedzi nie mam, a i nic nie chcę odpowiadać.
– To koniec twojej nauki na dziś. Te trzy prawdy wystarczą ci na dobry początek. A teraz chodź dalej.
I na tym skończyła się moja pierwsza lekcja. Poszliśmy dalej.
Kolejne lekcje wyglądały podobnie. Starzec uczył mnie takich właśnie rzeczy. Czasem były nawet całkiem ciekawe, ale nigdy przydatne. A przynajmniej ja nie odnajdywałem w nich żadnej możliwej przydatności.
Gdy znudzony nie uważałem, obrywałem laską starca w różne części ciała. Początkowo starałem się unikać ciosów, ale był on niewiarygodnie zwinny i szybki. Nigdy nie udawało mi się umknąć przed koślawą laską, więc po prostu nauczyłem się słuchać. A czasami biernie znosić razy. I nauczyłem się respektu do starca – czy też do jego laski.
Czasem pytałem starca o rzeczy, których naprawdę chciałem się dowiedzieć. Nigdy nie ignorował tych pytań. Udzielał jednak zawsze odpowiedzi, które pozostawiały mnie z wiedzą nie większą niż przed zadaniem pytania.
Na przykład:
– Kim jestem? – pytam go.
– Spójrz na siebie – odpowiada on. – Co widzisz? Kogo widzisz?
Patrzę na siebie i dostrzegam całą moją swoistość, którą nie mam zamiaru z nikim się dzielić.
– Widzę człowieka – mówię tylko.
– Więc jesteś człowiekiem – podsumowuje starzec i idzie dalej.
A ja idę za nim.
Albo:
– Co to za miejsce? – pytam go.
Starzec bierze z ziemi garść piasku i podtyka mi ją pod nos.
– Co to jest? – pyta mnie.
– Szary piasek – odpowiadam, z niejasnym przeczuciem co do tego, co zaraz usłyszę.
– Tak. Szary piasek. Piasek ten jest szary i jest go tu bardzo dużo. Otacza nas dookoła, gdziekolwiek spojrzysz. Więc jest to pustynia. Jest to pustynia szarego piasku – podsumowuje starzec i idzie dalej.
A ja idę za nim.
I szliśmy, szliśmy i szliśmy. Szliśmy przez wiele dni i wiele nocy, długo i długo, a potem jeszcze więcej i jeszcze dłużej, a potem nawet jeszcze trochę.
A teraz jesteśmy przy studni. Studnia to jest coś nowego. Jest to dziura w ziemi z wodą w środku. Jest to w miarę płytka studnia – gdy weźmie się wiadro do ręki i dość mocno pochyli, można napełnić je do pełna.
A tak. Wiadro. Jest też i wiadro, dołączone do studni – stało już obok niej, gdy przyszliśmy. Drewniane wiadro wykonane z jednego kawałka drewna, z rączką szeroką i równie drewnianą jak samo wiadro. Rączka ta jest tak wyślizgana, że aż błyszczy w słabym świetle słońca.
Na widok tej wody, słodko błyszczącej, perlistej, czystej, emanującej chłodem i ukojeniem, rzuciłem się ku studni. Począłem tę wodę pić, chłeptać, siorbać i wciągać nosem, chłonąłem ją całym ciałem – była to moja prywatna woda życia. Po zaspokojeniu pragnienia począłem się ochlapywać, ręce, nogi, głowę, wszystko moczyłem, aż do tej studni chciałem skakać, cały się zanurzyć i nigdy nie wynurzyć. Ale starzec złapał mnie w ostatniej chwili, powstrzymał i ostudził zamiary. Poczułem wtedy do niego złość.
W tym skoku do wody odnalazłem swoje powołanie. Pojawienie się studni przerwało mój depresyjny stan anhedonii. Po całych dniach nic nierobienia i niczego nie chcenia, odnalazłem coś, co zrobić mogłem i chciałem. Chciałem to zrobić z całej siły, poświęcić siebie samego i uwolnić się od nic nierobienia. Ale on mi to wszystko odebrał.
Złość do starca jest chyba moją pierwszą prawdziwą emocją od pobudki na pustyni. Stoję przed nim, zły i ociekający wodą. Ale słońce, choć światło daje słabe, to ciepło daje mocne i bardzo szybko schnę. A wraz z wodą wyparowuje ze mnie złość, moja dziewicza emocja.
Starzec zaś, nie widząc mojej złości, bądź nie przejmując się nią, bierze drewniane wiadro i wręcza mi je.
– Tutaj kończy się twoja nauka – mówi. – Tutaj zaczyna się twoja praca.
Patrzę na wiadro, patrzę na studnię.
– Mam nabrać wody – domyślam się. – Ale po co mam nabrać wody?
Starzec sięga do swojego obszernego prześcieradła i wyjmuje z niego ziarno. Jest to duże ziarno. Nie jest to ziarno jakiegoś krzaczka czy kwiatka, ale ziarno, które może wyrosnąć na potężne drzewo. Czuć drzemiącą w nim moc. Ale jak ma ona obudzić się na środku pustyni?
Starzec wręcza mi ziarno i mówi:
– Nabierz wody w wiadro, weź to ziarno i idź. Im dalej odejdziesz od studni, tym ziemia będzie żyźniejsza. Gdy już uznasz, że jest wystarczająco żyzna, wykopiesz dół i zasadzisz w nim to ziarno, a następnie podlejesz je wodą. I będziesz tu codziennie przychodził, brał wodę ze studni i podlewał nią swoje drzewo. Idź więc teraz i zacznij swoją pracę. Ale pamiętaj – im dalej zasadzisz drzewo, tym gleba będzie żyźniejsza, ale i codzienny dystans do pokonania dłuższy.
Wziąłem więc ziarno, wziąłem wiadro i nabrałem do niego wody, po czym poszedłem.
Szedłem i szedłem, i szedłem, wciąż przed siebie, i wciąż dalej. Wiadro mi ciążyło, słońce mnie paliło, a woda w wiadrze kusiła mnie, chlupocząc srebrzyście. Ale nie piłem jej, zachowując ją dla ziarna.
Po raz pierwszy byłem na pustyni sam. Starzec pozostał przy studni. Nie czułem się jednak wcale zagubiony. Po raz pierwszy miałem swój cel. Moim celem było zapewnienie bytu ziarnu. Było to moje ziarno i była to jedyna rzecz, jaka była moja, więc skupiała na sobie całą moją troskę.
Szedłem i szedłem, a ziemia pod moimi nogami zauważalnie się zmieniała. Stawała się twardsza, mniej sypka, ciemniała, a tu i ówdzie pojawiały się jakieś malutkie trawki. Raz w trakcie swej wędrówki zobaczyłem krzak z zielonymi listkami, zaś trzy czy cztery razy – pniaki zrąbanych drzew. Obok pniaków leżały gałęzie poukładane w równe, piramidalne stosy. Może to pozostałości po moich poprzednikach, o których mówił starzec? Może oni też dostali ziarno, by zasadzić własne drzewo, ale potem musieli je ściąć? Ale dlaczego mieliby to robić?
I czy ja będę musiał to zrobić?
Myśląc o tym, wciąż szedłem i szedłem, aż stopa moja ugrzęzła w soczystym czarnoziemie, pokrytym warstwą niskiej, ciemnozielonej trawy. Wygrzebałem wtedy w tej żyznej ziemi wystarczająco głęboki dołek, po czym pogrzebałem w nim moje ziarno, podlawszy obficie całość mego dzieła wodą z wiadra.
A potem usiadłem i zacząłem wpatrywać się w tę mokrą, rozkopaną ziemię, pod którą skrywało się moje drzewo in potentia. Siedziałem tak i wzrokiem starałem się przebić warstwę ziemi, gdy nagle zdałem sobie sprawę z proroczej wizji, błąkającej się gdzieś na tyłach mego umysłu, w mej podświadomości. W świadomości zaś manifestowała się ona pod postacią ledwo wyczuwalnego, nieokreślonego przeczucia. Z wielkim wysiłkiem wydobyłem ją z dna swego umysłu i spłynęła ona na wszystkie moje zmysły – była ta wizja przyszłości mojej i mojego drzewa.
Poczułem, jak będę się nim opiekował, jak poznam każdą jego gałązkę i każdy listek. Poczułem, jak będę wypoczywał w jego cieniu, jak będzie ono chroniło mnie przed słońcem i jak ja będę poił je wodą. Poczułem się jednością z tym drzewem z przyszłości. Był to trwający krócej niż mrugnięcie okiem stan nirwany.
A potem, gdy już to wszystko poczułem, wziąłem wiadro i wróciłem do studni. Starzec tam na mnie czekał.
– Zasadziłeś swoje ziarno? – spytał, gdy tylko doszedłem.
Potwierdziłem.
– Dobrze. Podlałeś je wodą z wiadra?
Potwierdziłem.
– Dobrze. Wypiłeś coś sam?
Zaprzeczyłem.
– Dobrze. Teraz możesz odpocząć, aż do następnego dnia.
Mogę odpocząć. Tak powiedział, więc leżę teraz i odpoczywam, choć wcale się tak bardzo nie zmęczyłem. Zaspokoiłem swoje pragnienie wodą ze studni, po czym leżałem, leżałem i leżę nadal, wpatrzony w ciemniejące niebo.
Dlaczego zachód jest krwawy? Czy słońce co rano rodzi się w bólach i co wieczór krwawo umiera, złożone w ofierze na ołtarzu czasu? Zastanawiając się nad tym, dlaczego właściwie zadaję sobie te pytania, zasypiam po raz pierwszy odkąd pamiętam. Nic mi się nie śni.
Rano budzi mnie dźganie pod żebra. To starzec stoi nade mną i w milczeniu dźga mnie swoją laską. Ja w milczeniu wstaję, biorę wiadro, nabieram wody i idę z nią do mojego drzewa. Bo choć moje drzewo wciąż skrywa się pod ziemią, to pamiętam doskonale, gdzie je zakopałem. Pamiętam gdzie szedłem i pamiętam, gdzie kopałem. Oprócz tego, czego nie pamiętam wcale – czyli oprócz tego, co było przed pustynią (a co było czy cokolwiek było?) – wszystko pamiętam doskonale.
I polewam tę ziemię, którą kopałem, polewając też skryte pod nią ziarno.
I wracam potem do studni, przy której czeka na mnie milczący starzec. Ja piję wodę i on milczy, oblewam się i on milczy, leżę mokry i on milczy, zasypiam i on milczy. Milcząc, rano budzi mnie i tak w milczeniu powtarza się co dzień nasz rutynowy rytuał.
Milczenie to dominuje nad nami, z każdą chwilą potężniejsze. Im dłuższe, tym bardziej staje się znaczące, choć sam nie wiem, co właściwie znaczy.
A moje drzewo rośnie. Najpierw był to malutki, białozielony koniuszek, który potem wystrzelił w górę i rozrósł się w małe, chude drzewko o kilku gałązkach.
Dni mijały i mijały, a moje drzewo wciąż rosło i rosło. Pień stawał się coraz grubszy, a gałęzie coraz bardziej rozłożyste. Nie znam się na drzewach, ale wiem, że to jest liściaste. Liście jego są duże i ciemnozielone. I nigdy nie opadają.
W miarę jak drzewo wzrastało, rosło moje uczucie do niego. Teraz stanowi ono jedną z dwóch osi mojego pustynnego świata, wokół których wciąż krążę; drugą osią jest studnia. Ale choć dawała życie mnie i mojemu drzewu, to nie darzyłem jej takim afektem, jak właśnie drzewo. Studia nie była bowiem moja, należała do wiecznie czuwającego przy niej starca (a może i nie do niego należała może do kogo innego skąd mi to wiedzieć?).
W drzewie więc pokładałem swoje uczucia, pielęgnując je starannie – pieszcząc wzrokiem liście, muskając gałązki, czule obejmując pień. Gładziłem chropowatą korę, myśląc o mojej drzewnej miłości i myśląc o tym, czy ona o mnie myśli. Leżałem w cieniu mojego drzewa, wśród splątanych korzeni, starając się wyczuć w nich puls, tętno życia. Sypiałem z moim drzewem, wracając do studni i starca tylko po wodę.
Spełniałem swoją wizję.
Pewnego dnia (moje drzewo było już wtedy potężnym drzewem, dawało cień szeroki i głęboki), gdy rano przyszedłem do studni po wodę, starzec poszedł za mną do drzewa. Bez słowa szliśmy do niego, wciąż pogrążeni w uświęconym milczeniu.
Gdy już doszliśmy do drzewa, podlałem je, jak co dzień, wodą z wiadra. Potem niepewnie stanąłem między drzewem i starcem, który patrzył na nie z jakimś dziwnym zadowoleniem, które mnie jednak niezadowoliło. Bo to moje drzewo jego zadowalało, jego, a nie mnie. I tak staliśmy przed moim drzewem, a ja wciąż patrzyłem na niego, z niepokojem rosnącym potęgowo w stosunku do czasu jego patrzenia i nie zbliżałem się do mojego drzewa, bo wstydziłem się robić przed starcem wszystkie te rzeczy, które na co dzień robiłem z drzewem.
A starzec, wciąż bez słowa, wciąż w ciszy, wciąż z emanującym z niego zadowoleniem, ominął mnie, podszedł do mojego drzewa, położył się przy nim (!) i oparł się o nie (!!) z uśmiechem!!!
Cisza brzęczała drżąco w moich uszach. Starzec leżał oparty o moje drzewo i patrzył sobie w niebo, całkowicie nie patrząc na mnie. A ja coś chciałem powiedzieć, ale cisza ciężka i gęsta tak mi zdławiła głos w gardle, że jedyne, co zdołałem zrobić, to odwrócić się i odejść, by ten widok zniknął z moich oczu.
Następnego dnia, gdy szedłem z wiadrem z wodą do mojego drzewa, łudziłem się, że może starca już przy nim nie będzie, że może poszedł gdzieś indziej… Ale nie. Był tam, radośnie rozciągnięty, oparty o moje drzewo.
Podlałem jak co dzień moje drzewo, z żalem i tęsknotą czując pod stopami szorstkość znajomej plątaniny korzeni. A starzec, otulony swoją bluźnierczą ciszą, wciąż leżał i leżał, niszcząc moją wizję naszej przyszłości. Mojej i drzewa.
Szybko ruszyłem więc z powrotem, by jak najszybciej uciec od tego przeżerającego oczy widoku.
Gdy już docieram do studni, od razu rzucam się na ziemię, zwijam się w kłębek i zasypiam. I po raz pierwszy odkąd pamiętam, coś mi się śni, chociaż wolałbym, żeby się nie śniło. Bo śni mi się moje drzewo. Stare, suche i pozbawione liści. Czarne, popękane i spróchniałe. Martwe.
Rano budzę się z przekonaniem, że oto nastał dzień, w którym upomnę się o swoje. W którym przeciwstawię się starcowi. Nabieram wody do wiadra i idę, w myślach układając już ostre słowa, którymi przedrę się przez postawioną między nami kurtynę ciszy.
Ale gdy już dochodzę do mojego drzewa, wszystkie te słowa, które kłębiły mi się w ustach, opadają do mojego żołądka, gdzie zaczynają obijać się o jego ścianki pod postacią lodowato zimnej kuli. Widok starca z moim drzewem jest tak samo przytłaczający jak wcześniej.
Leży on, między korzeniami, lekko uśmiechnięty i cieszy się cieniem mojego drzewa!!!
Z trudem rozklejam zlepione nalotem wargi i zmuszam swoje struny głosowe do monstrualnego wysiłku.
– To moje drzewo – mówię.
Te słowa, pozornie ciche, po całych dniach minionych bez artykułowanej mowy, brzmią jak huk wystrzału z armaty. Starzec, słysząc je, krzywi się lekko, po czym obrzuca mnie badawczym spojrzeniem.
– Tak samo moje, jak i twoje – odpowiada. – Dałem ci ziarno, z którego wyrosło. Nie pamiętasz?
Pamiętam doskonale, chociaż wolałbym nie pamiętać.
– To ja się nim opiekowałem. To ja je podlewałem. To ja…
– A gdyby nie ja, w ogóle by go nie było – przerywa mi starzec. – To tak samo moje i twoje drzewo. Poza tym, każdy bez wątpienia powinien móc korzystać z jego cienia. Przecież to nie jest tak, że może on wyczerpać się lub zepsuć.
– Ale ty go zepsułeś.
Starzec wyciąga ku mnie, choć wyprostowany, to wciąż artretycznie krzywy palec.
– Nie bądź niewdzięczny. Nie bądź bezczelny. Gdyby nie ja, byłbyś schnącym na piasku szkieletem. Naucz się dzielić.
Odwraca wzrok z powrotem ku niebu, dając wyraźnie do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną, a sprawę za rozwiązaną. Zbliżam się do drzewa i ostrożnie, powoli je podlewam. Po skończonej pracy, niepewnie, z wahaniem siadam w cieniu drzewa obok starca i opieram się o nie.
Ale to już nie jest to samo.
Mam świadomość, że ktoś inny dotykał jego korzeni, ktoś inny cieszył się przyjemnym chłodem jego cienia. Ktoś inny słuchał szeptu jego liści. I nie mogę już nawiązać z drzewem żadnego kontaktu.
To już nie jest moje drzewo.
Zrywam się na równe nogi i, tuląc do piersi puste wiadro, zaczynam biec przed siebie ku studni, byle dalej od drzewa.
Biegnę i biegnę, a słone łzy płyną po mojej twarzy. Przełykam je, krztuszę się nimi. Staram się je zatrzymać, ale łzy wciąż płyną i płyną. Dobiegam do studni i płyną. Oblewam się lodowatą wodą i płyną. Rzucam się na ziemię i płyną. Staram się zasnąć i płyną. Wciąż płyną i płyną.
Budzę się rano z twarzą mokrą od łez.
Mimo wszystko, co dzień podlewam moje-nie moje drzewo, co dzień przeżywając to samo cierpienie. Kilkakrotnie próbowałem jeszcze siadać przy nim, cieszyć się nim, rozmawiać z nim tak, jak niegdyś rozmawiałem – ale zawsze z takim samym mizernym skutkiem.
Starzec zerwał więź łączącą mnie i drzewo. To już nie jest moje drzewo.
Nie wiem więc, dlaczego wciąż je podlewałem. Co mnie do tego zmuszało? Przywiązanie? Kiedyś w końcu było moje. Poza tym, wszystko to nie była przecież wina drzewa, ale starca. Dlaczego więc miałem winić drzewo?
Mogłem spróbować przeciwstawić się siłą starcowi. Ale… Choć wszystkie moje sińce nabyte w czasie nauki już dawno się zagoiły, to respekt i strach przed laską pozostał. Nikt przecież nie lubi bólu. Nie wierzyłem w zwycięstwo i nie chciałem ryzykować konieczności poznania smaku porażki.
Podobno to drobne nieszczęścia są zwiastunami i początkami największych kataklizmów. Tak było i w tym przypadku.
Pewnego dnia, podlewając moje drzewo, znalazłem wśród jego korzeni jeden mały, zwiędły listek. Na jego widok przeszedł mnie dreszcz. Podniosłem go i obejrzałem uważnie. Nie ulegało wątpliwości, że jest to jeden z tak dobrze mi znanych liści mojego drzewa.
Rzuciłem okiem na starca. Obserwował mnie uważnie.
Bez słowa ścisnąłem liść w ręku i szybkim krokiem oddaliłem się ku studni (co się dzieje dlaczego ten listek usechł dlaczego ten listek spadł co się dzieje z moim drzewem?).
Od tego czasu z każdym następnym dniem pod moim drzewem przybywało zwiędłych liści.
Zacząłem podlewać moje drzewo większą ilością wody – dwa, czasem nawet trzy wiadra dziennie. Ale, mimo tego, nie ulegało wątpliwości, że moje drzewo usycha. Ale ja wciąż podlewałem je i podlewałem, licząc na to, że może jeszcze zakwitnie.
Po pewnym czasie na moim drzewie nie było już ani jednego listka. Pozostały jedynie kikuty ciemnych gałęzi.
A potem nadszedł dzień, w którym wszystko się skończyło.
Jak co dzień poszedłem podlać drzewo. Starzec nie leżał jak zwykle przy moim drzewie, ale stał kilka kroków od niego, najwyraźniej na mnie czekając.
Trzymał coś w ręku. Gdy się zbliżyłem, zobaczyłem, że to siekiera. Siekiera o błyszczącym, metalowym ostrzu i o co najmniej równie błyszczącej, wyślizganej drewnianej rączce. Na widok tej siekiery w jednej chwili zrozumiałem, co będę musiał zrobić i na samą myśl o tym poczułem mdłości.
– Twoje drzewo uschło – powiedział starzec, wyciągając ku mnie rękę z siekierą. Jego słowa, podobnie jak moje niegdyś, po wielu dniach ciszy zdawały się nienaturalnie głośne. – Musisz je ściąć.
Półświadomie kiwnąłem głową i lekko drżącą ręką chwyciłem siekierę.
Starzec oddalił się o kilka kroków i usiadł, patrząc na mnie wyczekująco.
Powoli zbliżyłem się do drzewa, ściskając siekierę w nagle spotniałej dłoni.
Czy powinienem się z nim jakoś pożegnać? Jeśli tak, to jak?
Człowiek chyba powinien wiedzieć, co robić w takich chwilach. Czego to dowodzi, jeśli nie wie?
Z trudem wyciągnąłem rękę i opuszkami palców musnąłem popękaną korę.
– Było z ciebie dobre drzewo – szepnąłem. – Naprawdę dobre. To ja nie byłem najlepszym ogrodnikiem. Przepraszam.
To wszystko? Czy to już? Koniec…?
Chyba tak.
Wziąłem głęboki oddech, chwyciłem siekierę w obie dłonie i z szerokiego zamachu wbiłem ją w moje drzewo. I tak zaczął się koniec.
Uderzam siekierą regularnie, szybko, z wściekłością, chcąc, by jak najszybciej to się skończyło. Co chwilę ocieram z twarzy pot i pustynny kurz. Ale nie łzy.
Choć chce mi się płakać jak nigdy dotąd, nie płaczę i płakać nie będę. Czuję na sobie ciągły wzrok starca, który, siedząc kilka kroków dalej, czeka i liczy na moje łzy. Czuję to. Ale nie dam się jego oczekiwaniu.
Nie będzie łez, z nieruchomą twarzą i pustymi oczami powtarzam sobie w myślach. Nie będzie dla ciebie łez, mój przewodniku, opiekunie, nauczycielu, dobroczyńco i kacie. Nie będzie dla ciebie łez.
Przy którymś uderzeniu ocalała jeszcze część pnia mojego drzewa łamie się z głośnym trzaskiem. Drzewo upada na ziemię, a ja w ostatniej sekundzie uskakuję na bok. W chwilę później przychodzi do mnie myśl, że może lepiej było dla mnie po prostu dać się przygnieść.
Byłaby to piękna śmierć, śmierć pod ciężarem miłości. Ha, ha.
– Dobrze – mówi strzec, pozostając w pozycji siedzącej. – A teraz poodrąbuj gałęzie, tak by powstał z drzewa przynajmniej w miarę równy walec.
Wykonuję polecenie w milczeniu, układając ścięte gałęzie w równe, piramidalne stosy.
– Dobrze – mówi starzec, gdy kończę pracę. – A teraz odłóż siekierę, chodź za mną i tocz swój walec.
I poszedłem za nim, i toczyłem swój walec. Długo szedłem i długo go toczyłem, a pustynia wciąż się nie zmieniała, i nie było niczego nowego. Zacząłem już się zastanawiać, czy może on chce, bym ja tak w nieskończoność pchał ten walec? Bym tak cierpiał fizycznie i psychicznie, myśląc o swym martwym drzewie, i pchając je jednocześnie przez pustynię?
Przychodziły mi już do głowy różne myśli, gdy nagle dostrzegłem, że pustynia, jakieś kilkaset metrów przed nami, ma jakby inną, bardziej brązową fakturę. Inny kolor piasku? Inna ziemia? Nie wiedziałem.
Przyspieszyłem jednakże kroku, ciesząc się z nadchodzącej zmiany.
Gdy zbliżyliśmy się na kilkadziesiąt kroków, przekonałem się, że ta nowa faktura to prostokąty. Pustynia na jej granicy zmieniała się w brązowo-brązową szachownicę.
Gdy zaś zbliżyliśmy się na kilkanaście kroków, przekonałem się, że są to drzwi. Te prostokąty to były drzwi. Niezliczone ilości zamkniętych, leżących na ziemi drzwi. Szeregi drzwi ciągnące się aż po horyzont.
Gdy doszliśmy do samych drzwi, przekonałem się, że są to bardzo różne drzwi. Niektóre były jedynie zbitką kilku desek, zaś po innych widać było, że wykonane zostały ze starannością i wyczuciem.
W miejscu, w którym się zatrzymaliśmy, najbliższy szereg kończył się. Leżały tam przeróżne narzędzia oraz stał tam dość szeroki i długi, acz niski stół. Wszystko wykonane było z drewna, bądź z metalu i drewna. Wszystko nosiło ślady pracy wielu rąk.
– Używając tych narzędzi – starzec machnął ręką ku nim – zmienisz drewno, które przytoczyłeś tutaj, we własne drzwi. Położysz je na ich miejscu, tutaj – kolejnym machnięciem ręki wskazał koniec szeregu. – Potem otworzysz je i przejdziesz przez nie. A ja zamknę je za tobą.
Z powodu wszystkiego, czego tu doświadczyłem, moje poczucie rzeczywistości zostało na tyle zachwiane, że nawet nie spytałem, jak będę miał przejść przez leżące na ziemi drzwi. Zamiast tego obrzuciłem stół i narzędzia pełnym wątpliwości spojrzeniem.
– Nie umiem robić drzwi – powiedziałem.
– Każdy robi takie, jakie umie – odpowiedział starzec. – Zrób takie, jakie umiesz. I nie śpiesz się. Masz na to cały czas świata.
A potem oddalił się o kilka kroków i usiadł, patrząc na mnie wyczekująco.
Przez długi czas trwałem bezczynnie pod tym spojrzeniem, nie wiedząc, co robić. Długo siedziałem i myślałem, nie wiedząc, jak się w ogóle zabrać za robienie tych drzwi. Aż w końcu pomyślałem: „Jakimi drzwiami chciałoby zostać moje drzewo?". I gdy już to pomyślałem, i gdy już wymyśliłem takie drzwi, zacząłem je robić.
I robię je teraz, a robienie ich idzie mi jak z płatka, mimo że wcześniej wcale się na stolarstwie nie znałem. Mam bowiem przed swymi oczami wizję tych drzwi i teraz jedynie przenoszę je z rzeczywistości mojego umysłu do otaczającej mnie rzeczywistości, co jest przecież o wiele łatwiejsze od tworzenia czegoś zupełnie od nowa.
Robię to ze starannością, dokładnością i poświęceniem. Nigdy jeszcze niczemu tak się nie poświęcałem, nawet gdy opiekowałem się moim drzewem. Drzwi powoli wyłaniają się spośród bezkształtnych desek. Z każdą chwilą nabierają coraz większej drzwiowatości, dobywanej prosto z głębin mojego serca. W życiu nie pomyślałbym, że mam tam jej takie pokłady.
Patrząc na te drzwi, widzę w nich samego siebie. W moim dziele odzwierciedla się każdy element mojego jestestwa. W tych drzwiach kryje się moje życie. Nie mogę się doczekać, by je otworzyć i przekonać się, co odnajdę w środku. Wciąż jednak wydają mi się nie do końca dopracowane. A muszą być perfekcyjne.
Teraz wprowadzam już tylko drobne poprawki, nad którymi wcześniej waham się przez przynajmniej kilka godzin. Z zamkniętymi oczami, błądzę moimi dłońmi po wygładzonej powierzchni drewna, szukając jakiejkolwiek skazy do usunięcia. Ale niczego nie znajduję.
Ale i tak nie mam pewności, czy to już perfekcja. Drzwi te przecież są moim odbiciem, a czyje, jeśli nie własne braki najtrudniej jest dostrzec?
Przez wiele kolejnych dni dokładnie badam wzrokiem i dotykiem każdy element drzwi, lecz nie znajduję niczego, co mógłbym zmienić na lepsze.
Chwytam więc swe drzwi i z taką pewnością, na jaką tylko mnie stać, kładę je na końcu szeregu. Przypasowują się do sąsiadujących z nimi drzwi doskonale.
Na ten widok starzec wstaje i podchodzi do mnie. Ja stoję przed mymi drzwiami i on stoi przed mymi drzwiami. Stoimy razem i razem na nie patrzymy.
– Wyglądają na dobre drzwi – mówi starzec.
– Tak.
– Teraz musisz je otworzyć.
– Wiem.
Klękam przy drzwiach i wpatrzony w nie pochylam się ku klamce. Jednakże coś każe mi się zawahać.
Odwracam głowę ku starcowi.
– A co jest za nimi?
– Wszystko to, co jest w nich – mówi. – Wszystko to, co w nie włożyłeś.
Po raz kolejny pochylam się nad drzwiami i po raz kolejny wycofuję się, czując wątpliwości.
Jaki ja jestem niezdecydowany. Ciekawe, jakie by było moje życie, gdybym był bardziej zdecydowany?
– A czy ty nie możesz ich otworzyć? – pytam, tym razem nie odwracając głowy. Zatrzymując wzrok na wciąż nietkniętej klamce.
– Nie – stwierdza twardo starzec. – Ja mogę je tylko zamknąć. To ty musisz je otworzyć.
Powoli kiwam głową. Takiej właśnie odpowiedzi się spodziewałem.
Nagle zdecydowany, jednym ruchem chwytam za klamkę i otwieram moje drzwi.
Za nimi znajdują się prowadzące w dół, pogrążone w ciemności kamienne schody. Przed chwilą kładłem te drzwi na piasku, ale teraz jego miejsce zajmują te schody. Nie dziwi mnie to jednak wcale. Nic już mnie chyba nie zdziwi.
– Oto twoja droga – mówi starzec. – Tutaj się pożegnamy.
Staję przed nim, myśląc o wszystkim, co zrobił. Czy to było złe? Czy był zły? Przeróżne irracjonalne działania usprawiedliwia się chęcią osiągnięcia „wyższego dobra". Ale jakie wyższe dobro można osiągnąć na pustyni? Chyba żadne. No, chyba że egoistyczny hedonizm jest czymś, na czym opiera się system wartości.
Ale tak naprawdę, mimo swoich rozważań, nic o nim nie wiem. Nie wiem, jaki jest jego cel. Nie wiem, kim on jest. Jedyne co wiem, to to, że gdyby nie on, spędziłbym z moim drzewem więcej czasu. Gdyby nie on, byłbym przy nim podczas jego ostatnich chwil.
– Nie myśl, że będę tęsknił – mówię, po czym odwracam się i, nie oglądając się za siebie, schodzę schodami w dół.
W miarę jak schodzę coraz niżej i niżej, światła z powierzchni dociera coraz mniej i robi się coraz ciemniej. Nagle, bez ostrzeżenia, starzec z hukiem zamyka moje drzwi i pogrążam się w absolutnej ciemności.
Wyciągam ręce przed siebie. Idę wolno, szurając nogami i ostrożnie stawiając stopy. Nie chroni mnie to jednak przed bolesnym spotkaniem mojej czaszki z, jak się okazuje, opadającym ukośnie sufitem. Pochylam się, a potem, gdy sufit staje się jeszcze niższy, idę dalej na czworaka. W końcu jestem zmuszony do czołgania się przed siebie. W tym czasie dopada mnie senność. Od czasu ścięcia drzewa wcale nie spałem. Chyba to daje teraz o sobie znać.
Gdzieś daleko przede mną majaczy niewyraźne światło. Światło o różowawym zabarwieniu.
Walcząc z rosnącą sennością, czołgam się ku niemu. Jestem coraz bliżej i bliżej. Mogę już odróżnić odcienie barwiącego światło różowego koloru.
Ale sen zwycięża. Zasypiam. Padam na twarz – szczęśliwie z niskiej wysokości – z rękami bezsilnie wyciągniętymi ku różowawemu światłu.
Nie pamiętam, kim jestem. - to zdanie bez przecinka
Odczuwałem wewnętrzną potrzebę - nieodparty imperatyw nieustającego nacisku, nakazujący mi znaleźć się na końcu tunelu, tam, gdzie majaczyło niewyraźne światło o różowawym zabarwieniu. - strasznie mi tu nie pasuje słowo imperatyw.
Budzę się na pustyni szarego piasku. - to zdanie brzmi według mnie niezręcznie. Chyba raczej powinno być na szarym piasku pustyni.
Czuję nagłą potrzebę zmierzenia wzrokiem samego siebie. Więc mierzę siebie samego wzrokiem (...) - no tak, czuję potrzebę zmierzenia, więc mierzę. Zdania nie zaczyna się od więc, nawet jeśli to kwestia stylizacji, odbicia myśli bohatera czy jeszcze jakiś inny pomysł, brzmi to w tym przypadku okropnie.
Ja stoję, on stoi, stoimy tak razem i patrzymy na siebie nawzajem, wszem i wobec nikogo. - nie za bardzo zrozumiałem to zdanie, a konkretnie jego ostatnią część, której notabene poprawna forma jest następująca: wszem wobec (bez i).
Mi się przytrafił ten starzec. - na początku zdania zawsze obowiązuje forma mnie.
Żadne z nas nie odczuwało potrzeby snu. - żaden z nas, chyba że starzec był kobietą.
Pewnego dnia, nie wiem którego, bowiem był to już dzień, w którym nie pamiętałem, który już minął dzień, powiedział (...) - to zdanie jest... miażdżące, tak, to dobre słowo na określenie jego poziomu.
Nabierz wody w wiadro, weź to ziarno i idź. - według mnie to chyba nabierz wody do wiadra.
Milcząc, rano budzi mnie i tak w milczeniu powtarza się co dzień nasz rutynowy rytuał. - pomijając milczeniem nadmiar słów pochodzących od słowa milczenie, wspomnę tylko o tym, że to zdanie brzmiałoby lepiej bez słowa rutynowy.
W drzewu więc pokładałem swoje uczucia, pielęgnując je starannie - pieszcząc wzrokiem liście, muskając gałązki, czule obejmując pień. - w drzewie - miejscownik, nie celownik.
Z każdą chwilą nabierają coraz większej drzwiowatości, dobywanej prosto z głębin mojego serca. - a już się bałem, że nabiorą, nie daj Boże, drzwistości.
Interpunkcja kuleje, zwłaszcza w nawiasach, w których opisujesz myśli bohatera.
Mieszasz czasy narracji. Raz opowiadasz w czasie teraźniejszym, a zaraz potem przechodzisz do czasu przeszłego.
Mnóstwo powtórzeń, warto sięgnąć po słownik synonimów. Choćby tutaj. Słownik jest bardzo bogaty, a abonament naprawdę niewysoki.
Pomysł jest moim zdaniem ciekawy i intrygujący, ale nie przemawia do mnie. Nie podobał mi się ten tekst, może go nie zrozumiałem, może miał w sobie zbyt wiele rażących błędów. Sporo filozoficznych wywodów, całkiem sporo trudnych słów użytych jakby dla szpanu, bo w niektórych miejscach po prostu nie pasują lub nic nie wnoszą. Nutka tajemniczości i niedopowiedzenie jest plusem, ale za błędy i fabułę minus.
Tyle ode mnie, nie zrażaj się zbytnio. :)
kim --- zaimek wprowadzajacy zdanie podrzędne (...). Stawiamy przed nim przecinek. Jeżeli kim pojawia się na początku zdania, przecinek stawiamy na końcu zdania składowego. Jeżeli kim wprowadza wtrącenie, wydzielamy je dwoma przecinkami.
NSI, A. Dzigański, KWN, Kraków 2009.
Co do całej reszty jestem bardzo podobnego zdania. Tekst intryguje, ale jednocześnie miejscami nuży, w całości słabo trafia do przekonania.
Aaa... to w takim razie mój błąd. Zwracam honor.
[Podnoszę wzrok z powrotem na starca i patrzę na niego. A on patrzy na mnie. Ja stoję, on stoi, stoimy tak razem i patrzymy na siebie nawzajem, wszem wobec nikogo. Stoimy tak i patrzymy, kontemplując siebie nawzajem, aż w końcu on swoim mówieniem przerywa ugruntowaną milczeniem trwałość naszego patrzenia.]
co ja pacze?
w tym momencie skapitulowałem.
aby znaleźć jakis pozytyw - jezyk opowiadania jest tak konsekwetnie zły, że nie rokuje szans na poprawę, dzięki czemu łatwiej jest skończyć po tej kontemplacji paczenia.
2/10
Intrygująca historia, ale język niepotrzebnie udziwniony, do tego stopnia, że „dzieła" praktycznie nie da się czytać. Ja odpadłam w połowie, nie powiem byłam ciekawa co stanie się dalej i o co w tym wszystkim chodzi, ale po prostu nie dałam rady...
Smutna kobieta z ogórkiem.
Jest dobre.
Ale nie przebrnęłabym przez to jeszcze raz.
Mnie również rzuciła się w oczy nieumiejętność operowania czasami, co wprowadza pewny zamęt. Sporo powtórzeń, np. " (...) nic o nim nie wiem. Nie wiem, jaki jest jego cel. Nie wiem, kim on jest. Jedyne co wiem, to to, że gdyby nie on (...)"
"Nie chroni mnie to jednak przed bolesnym spotkaniem mojej czaszki z, jak się okazuje, opadającym ukośnie sufitem. Pochylam się, a potem, gdy sufit staje się jeszcze niższy"
" nie oglądając się za siebie, schodzę schodami w dół. W miarę jak schodzę coraz niżej i niże"
A mnie się bardzo podobało. Fakt, język jest ciężki i trochę dziwny, ale wygląda to na zamierzony zabieg, a ja, dziwak, przepadam za dziwactwami. Plus za przekaz i metaforę. Naprawdę fajną. Gdyby nie natłok błędów, spokojnie postawiłbym Ci 5, nawet 5+. Ale za dużo Ci wypunktowano powyżej. Dam więc 4.