Powieść – Wściekłe zombi

Rozdział III – Atakują bez zwłoki.
Do tajnego labolatorium dotarli następnego dnia. Było ono na wyspie położonej z dala od morza, które ją z każdej strony olewało. Śmigłowiec chybotał się rytmicznie jeszcze długo po wylądowaniu, zapewne pod wpływem lekkiej, morskiej bryzy na jego lekką, kompozytową konsumpcję. Gdy wreszcie przestał się bujać, wyszedł na zewnątrz dopinając spodnie, jak to miał w zwyczaju.
– Zamknij się i czekaj na mnie w środku, jak cię zostawiłem – powiedział Rape do Pipy.
Kilkoma sprawnymi ruchami zdetonował pokładowe działko, zarzucił sobie taśmę z nabojami na ramiona i tak uzbrojony ruszył na zwiad. Wokół widział coraz więcej zbierających się w kupę zombi. Były ich tysiące, a nawet setki, w większości poubierani nago i wyglądało na to, że wymordowali już całą samoobsługę labolatorium. Kapitan wrzucił się w wir walki, a pot spływał po nim od stóp do głów. Po godzinie na placu przed budynkiem walało się więcej zombiackich trupów, niż przyszło.
Victim stanął na chwilę tuż przed masywnymi drzwiami do środka, po czym rozpędził się i uderzył barkami, aż te rozpadły się na drobne kawałeczki. Wewnątrz zobaczył następne zombi pożerające jakiegoś trupa, stoły, krzesła i metalowe szafki. Zombaki urażone, że ktoś śmie im przeszkadzać w posiłku, porzuciły zwłokę i bez niej przepuściły atak. Te kreatory nie były tak głupie, jak były i Rape musiał się trochę na nich wyprężyć, ale i tak nie miały szans z zaprawionym w bólach kapitanem, który trenował u wielu mistrzów walki i od których zawsze wiele wynosił.
Najgroźniejszy przeciwnik czekał jednak w następnej komnacie. Stał tam włatca zombi otoczony psami, a ubrani byli w biały, naukowy fartuch, trochę już nieco poplamiony. Psy labolatorowe też były przemienione w zombi, a wyglądały tak odróżniająco, że Victimowi włosy zaczęły się szczerzyć na głowie. Ale Rape miał jeszcze przecież swoją tajną broń, na którą przez całe życie robił. Odpiął od paska bicz z własnej skóry i zaczął nim chlastać zombopsy i tak uchlastał wszystkim przeciwnikom głowy co do ostatniego bez wyjątku. Jedynie włatcy uchlastał aby nogę, aby nie mógł uciekać, bo na drugą kulał.
Szybko obezwładnił zombodoktorka i zdejmując pasek od spodni przykuł go nim do krzesła w pasie, potem za ręce i nogi, tak żeby się nie mógł ruszyć. Zombodoktorek wyglądał, że jest mądrzejszy niż głupszy, więc kapitan chciał go przesłuchać.
– Mów wszystko co wiesz, bo inaczej wiesz…
– Sssasss hssss szaaaaassss hsss – odparło zombi.
Rape był bardzo spostrzegawczy, więc właśnie zauważył, że zombiak ma urwaną szczękę i dlatego sepleni. Podniósł z podłogi walającą się tu i ówdze szczękę innego zombiaka i wcisnął swojemu rozmówcy do gardła.
– No, to teraz mów wszystko co chcę usłyszeć, słyszysz?
– Wrrrrhr hrraaar gryyyyyyh gr – odpowiedział zombodoktorek, ale to nie było to, co kapitan chciał usłyszeć. Rape nie był w ćmę bity i wiedział, że od tego gagatka już nic więcej za język nie wyciągnie, roztrzaskał mu więc głowę, choć wiedział, że nadużył tym nieco jego zaufanie. Tak oto zginął pierwszy raz przy wódce zombiaków, zabity przez kapitana Victima, choć to jeszcze nie był jego koniec, bo doktorek miał jeszcze powrócić w rozdziale XIX, aby zaskoczyć czytelników i zostać zabitym po raz drugi.
– Ratunku, pomocy! – dobiegło z pancernych drzwi pięć kroków na lewo. W zasadzie dobiegało od dawna, ale Rape dopiero teraz zauważył. Podszedł i zapukał i drzwi się otwarły.
Za drzwiami ukrywał się profesor Bigben i jego asystent White Negger, który to on właśnie krzyczał na pomoc od trzech dni, aż całkiem stracił głos. Profesor był bardzo wysoki, chociaż właśnie leżał, miał siwą brodę, długie włosy i dymiło mu z cygara. Po wielu staraniach swojego wiernego asystenta umierał właśnie na gruźlicę.
– Wszystko zaczęło się w nocy z 4 na 6 lipca – powiedział profesor. – Wtedy to doktor Chemoroid, zwany później zombodoktorkiem, wynalazł wirus zombiactwa i przeszczepił nim swoje laboratorowe psy. A potem… – w tym momencie profesor dał znak, że już nie żyje i nie powiedział nic więcej. Umarł, choć później bardzo tego żałował.
Asystent się rozpłakał, bo profesor był dla niego jak przebrany ojciec. Przez cały czas pocieszał go, żeby nie tracił nadziei, że umrze. A teraz nie żył, w przekwitłym kwiecie wieku.
– Był dla mnie jak ojciec – chlipał White. – A pan, kapitanie, miał kiedyś ojca?
– Nie. Ja nie miałem rodziców – odparł Rape. – Urodziłem się u obcych ludzi. Podobno, mając dwa latka urodziła mi się siostra, ale nigdy jej nie spotkałem. Ale wiem, co pan czuje – objął płaczącego denata mocarnym ramieniem. – Sam straciłem bestialsko żonę i dziecko. Całymi dniami piłem potem po nocach.
– Proszę, to zapiski profesora. Z nich dowie się pan wszystkiego o wszystkim – powiedział Negger, podając Victimowi grubą teczkę. Dokument składał się z trzech części: pierwszej, drugiej i trzeciej.
Nagle Rape usłyszał krzyk na zewnątrz. Natychmiast rozpoznał piękną detonację głosu swojej Pipy i pobiegł w tym kierunku. Zobaczył, jak stara zombiaczka zaatakowała pannę Grand. Chcąc ją uratować, zabił ją, za co była mu potem wdzięczna.
– Miałaś się zamknąć i siedzieć w TopUrze! – rzucił z wyrzutem.
– Martwiłam się za ciebie – odparła słodko poruczniczka i już się nie miał jak na nią złościć. Kochali się przecież strasznie mocno i bez wzajemności. – Niestety do helikoptera wdarły się zombiaki. I co teraz zrobimy? – zapytała.
– To nic. Zaraz to załatwię – odparł Rape wyciągając bazukę z podręcznego plecaka, i za jego pomocą rozwalając śmigłowiec na drobne kawałki. Potem zajęło mu trochę czasu poskładanie go do kupy, ale dał radę złożyć i to bez zombiaków w środku, bo był dobry we wszystkim. I odlecieli.