– Wykurwiaj do piekła, czarny kinderjebco! – Kuba ze złością wysyczał zęby rozrywając nimi gardło przeciwnika. Trysnąwszy czerwienią na biały śnieg, w którym tonęło oblicze księżyca w pełni tańcząc, kroplami ściekającymi na zimną pokrywę, otulającą podbeskidzki las oraz gonty dachu milczącego nocą kontura kościółka, wyparował życiem wraz z ostatnim tchnieniem charkoczącym w gardle. Bezwładne cielsko rymło na ziemię, wzbijając chmurę zimnego puchu. Kuba nie miał zamairu pomagać gnidzie wykorzystującej bezbronnych, zagubionych na swej dordze bo gradził strasznie takim zakłamaniem i hipokryzją. Dotarł tu po zapachu strachu, jaki roztaczała za sobą przed jego nosem mała Julka z trzech chat dalej, której rodzice rozchodzili się teraz, a ona pełna zaufania poszła zwierzyć się na rekolekcjach proboszczowi. Widział przez ciemności wieczora dziecięcą buzię wykrzywioną w strasznym grymasie i ogarnął go szał. Kiedy tylko się pojawił i warknął ze złością Nie wierz w to, że to lizak, lizaki są słodkie!, mała czmyhnęła czym prędzej bojąc się czychającej w nim bestii, zaś on ucieszył się nawet – nie chciał, żeby taka dziewczynka widziała kiedy z jego piersi uwalnia się dzikość wyjąca żądza mordu bez pardonu, pomiłowania, krzty litości ku gwiazdom. Życzył jej, by poznała smak lizaka na odpuście taki prawdziwy, umaczany w lukrze i po kryjomu wciskany pod stołem, który napełni jej buzię szczęściem na całe dzieciństwo. Pamiętał jak sam pod straganowym blatem skulony, bawił się swoją małą rozkoszą a ciepła radośc rozlewała się po wnętrzu policzków….
Kuba splunął na trupa z pogardą, która rozlała się po tężejącej gębie. Krzyzyk na różańcu na piersi zsunąwszy się, jaby sam Pambuk odsuwał się od niewiernego sługi, przeciw przykazanim który wystąpił i zanurkował w śnieg. Tonąc tak w białej kordłrze ochłonął powoli myśląc o tym co uczynił i domyślił się, że nie może wrócić do domu bo, go będą ścigać myśliwe cesarskie psy. Dałby im radę, ale przyjdą nowe i nowe i nowe także straci kiedyś czujność. Nic to wuja, sie poradzi, wuj wprawdzie gnój, ale łeb miał nie od parady tylko taki życiowy i cała wioska przychodziła się jego radzić w określonych terminach. Wyszarpnął krzyzyk z gardzieli zachłannego śniegu zrywając go z szyi zabitego, a paciorki różańca rozprysły się do koła jak kozie bobki wymiatane energiczną ręką Kachny zza progu na podwórko. Odszedł w kierunku lasu odprowadzany błyskami, które dochodziły od krzywo wbitej w pobliską zaspę uciekającą przez Julkę, mieniącej się skrzeniem zmarźniętej od ziombu nadgryzionej laski prawdziwego cynamonu.
Bynajmniej wuj nie zawodził, radząc mu by uchodził z kraju daleko hen, póki sprawa nie przyschnie. Chwalił go, że zdał się na instynkt ale grubym słowem zelżył, że małej tez ni eusiekł bo przecież świadki niepotrzebne. Nie zgadzał się z nim za bardzo, ale rady potrzebował no i żeby chaty ktoś doglądał, jak on się będzie ukrywał. Wuj przyobiecał, że oko będzie miał, że Kachny nie dźgnie i że jak się zainstaluje, najlepiej za morzem gdzie ponoć złoto można znaleźć, niech znajdzie pisarza i narychtuje list co i jak, a wtedy on mu odpowie również listownie, jak się sprawy z jego pościgiem mają. Pożegnali się po męsku, waląc setę nocą na polanie, pod rozgwieżdżonym zimowym niebem mrygającym niemo nad dramatem Kuby. Wuj dał mu nóż do chleba, bo zawsze się przyda, więc Kuba wyrył znaki na korze drzewa i przysiągł na Lunę, że jeszcze tu wróci. Był to 02.1861 i wiele już się działo, Ruskie waliły w Warszawie do Polaków, a i na świecie ruchanka ogólna powoli wypełzała na powierzchnię deprawując jego oblicze dziewicze.
***
Wuj to jednak był h*j, kawał co się zowie, jakigo by rzeźnik Stach nie powstydził się ciachać swym rzeźnickim tasakiem na okład do byczych jajec. Mówił Kubie, żeby przybrał imię Jack i zaraz się zaciągnął za morzem, bo za odsłużenie w armii dają papier, pieniądze i obywatelstwo, żeby mógł się urządzić. Zapomniał jednak wspomnieć, że w tym nowym świecie trwa zajebista wojna o wolność i ideały z jednej, oraz niepodległość i dy dymały z drugiej strony. Jack języka za bardzo nie znał, tyle co na statku liznął pewnej krewkiej paniusi, kiedy im było zimno w osobnych kajutach i zanim zrozumiał swój błąd już go nie było.
A więc zdychał teraz powoli otoczony trupami i smrodem gnijących ciał, a nad nimi kłebiły się czarne chmury nieprzeliczonych kruków i wron rozdzierających krakaniem niebo, które zaraz lunęło w dół ciężkimi od rozpaczy łzami drożdżu. Granatową kurtę zdobiły wielobarwne plamy rudej krwi, a sam Jack, czyli Kuba, ocknął się z bólu. Praktycznie powinien być martwy, ale niespożyte życie drążyło jego ciało jak dzika świnia ryjąca glebe za żołendziem, zaś w zyłach krew wierciła się lepiej od owsików w dupie – nie mógł więc tak łątwo umrzeć, nawet gdyby chciał bardzo. A chciał, trapiony przerzutami sumienia po podbeskidzkim mordzie. Nie chciał za to umierać przez bawełnę, asfalt i nie swoje dolary, więc ocknął się jednak i w kierunku skraju pobliskiego lasu zaczął wyczołgiwać z pobojowiska, rany zasklepiały się zaś cudownie płosząc ucztujące ścierwojady.
Gdy się doczołgał, poczuł się lepiej, a jego wyostrzone zmysłem jak natemperowany ołówek ucho strzygło, bo wydawało mu się, że dochodzi go z oddali jakiś dźwięk. Wsunął się w las niczym cicho niczym cień, bo mimo, że na pou bitwy oliwkowe kurty przemieszane były z granatowymi prawie po równo, to wiedział po starciach na sztachety z chłopakami z Zimnej Wody, że należy czujnie patrzyć do końca na wynik bo nigdy nie wiadomo kiedy ktoś niechonorowo zajdzie cię od tyłu i pieprznie w łeb, co go strasznie wkurzało. Doskradał się w końcu do leśnej polany, rozróżniał już wyraźnie pojękiwania i krzyki kobiecego głosu oraz przekleństwa męskiego. Mało co z tego dziwnego akcentu zrozumial, ale skryty między łodygami zazielenionego majowym dotykiem krzaka widok mówił mu wszystko. Żołdak w mundurze koloru kchaki , w wysokich skórzanych butach, z pasem przez ramię i rewolwerem na pasie w pasie szarpał czarną młodą kobietę za lokowane włosy, usiłując zedrzeć z nich suknię. Kuba czyli Jack w sumie siedział, udając, że go to nie obchodzi, ale nagle tknęło go coś takiego że lód w sercu złamał się jak prztyczek – a co jeśli tak to by była jego Kachna?
Szarpnął się do przodu nie więdząc kiedy, ryknął soczyście aż wszystkie liście na sąsiednich drzewach zadrżały niczym dziewczyny w stodole na sianie w chłodną wrześniową noc, kiedy zimno już kąsało sutki bez litośnie i trzeba się było nakrywać kozią derką która grzała lepiej niż koc bo o kozy w wiosce bardzo dbali i o owce z którcyh robili koce też, bo na hali nic pikniejszego niż owca nie ma i wyrwał przemieniony do przodu, szarpiąc z cholewy nóż do tego skurwiela wujka chleba. Zaklęty w nim run rozbłysł nagle wijąc wiatrem wokół ostrza, zaś Jack czyli Kuba, kiedyś góral, potem Unita w zamorskiej, obcej ziemi na wygnaniu, a teraz toczący z pianę pyska wilkołak – wpadł w szał. Żołnierz południa był gieroj więc natychmiast nastawił bagnet wskazując umoczonym w zaschniętej krwi oszczem wprost w pierś Kuby, ale nie miał szans najmniejszych, nawet tycich jak krasnale którym szczepywał czasem krople śmietany jak jeszcze był w swojim domu i KAchnę bolała głowa, wienc nie zwracała uwagi co robi pod stołem. Nim się konfederat zdążył dobrze wystraszyć i kulturalnie zejść na zawał albo, co najmniej na apoklepsje, już dziabł nożem w oko go i rwał szponami Jack na drobne kawałki, kłami wyszarpując wnętrzności i tychże kłapnięciami gruchocząc kości żeber jakby to były wykałaczki. Wyrwał w koncu z rozbebeszonego trupa serce, zeżarł je naraz i zawył w nadchodzacy wieczór, zaś wtedy przerażone ptactwo z pobliskiego trupowiska uciekło pociemniając niebo na kilka chwil jakby zapadła nagle noc, mimo że jeszcze było troche czasu do zmroku.
Szał ustępował, dopiero teraz Jack czyli Kuba zobacyzł, że dziewczynie gwałciciel nałożył kajdany na ręce bbo chyba chciał taką ładną mieć na dłóżej. Stanął przed nią wyniośle i jednym szarpnięciem mocarnego szpona rozerwał liche ognie łańcuchów. Potem zaś zakreciło mu się w głowie, zawirował świat tysiącem barw i runął jak dług.
Kiedy się ocknął, Luna była już wysoko a loki dziewczyny łaskotały mu pysk. W pełni nei mógł odzyskać swej postaci do rana i ze zdziwieniem zauważył, że Murzynce to nie przeszkadza. Opatrywała mu ramię, zupełnie niepotrzebnie, bo najdalej za parę godzin rana sama się zaklepie żeby rzyć stróżkami zeń nie uchodziło, bo taka była jego wilcza moc. Jej dotyk był jednak miły, prad przebiegał przez Kubę od czubków stóp po koniuszki oczu, zupelnie jak po zimowej herbacie w smagane mrozem wieczory. Tak dawno nie miał kobiety…. Czuł wyraźnie, że dziewczyna jest w rui, jej dłonie były coraz bardziej zachęcające, więc chwycił ją w ramiona i obalił w wysokie trawy na plecy wśród majowych zapachów. Poddała mu się chętnie, drapiąc pazórkami plecy i gryząc zachęcająco w czubek poznaczonego licznymi bliznami ucha z wataszych zabaw. Kiedy jego pożądliwe szczenię buszowało w dżungli tropikalnej Afryki, ona szarpała ich namiętnie za kudły na plecach, piersiach aż oboje poczuli zbliżające się odkrycie tajemnicy podboju mrocznych, wilgotnych zakamarków Czarnego Lądu przez mokre, od wzbierającej ekskrementacji noski dzielnych eksplorantów Starego Świata….
Nieopodal w krzakach obserwował ich indianin. Czerwonoskóry miał kamienną twarz, nie wyrażała ona żadnych uczuć ani emocji co do sceny, która rozgrywała się przed nią. W końcu westchnął niedostrzegalnie, jakby z żalu że to już koniec i wycofał się bezszelestnie, wijąc się jak podstempny grzechotnik zdecydowanie i zabójczo zarazem, a jednak niepostrzeżenie. Trzeba natychmiast zanieść do szamanów wieść, że oto proroctwo się napełnia, ze Blady Wilk zawitał w ziemie Manitu. Kiedy odwinął się na odpowiednią odległość, wstał i pobiegł co koń wyskoczy klaszcząc bosymi stopami o prerię w kierunku tipi plemienia….