- Opowiadanie: extremeenigma90 - Isauri, cz. 1

Isauri, cz. 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Isauri, cz. 1

Prolog.

 

Okiennica huknęła o framugę smagnięta silnym wiatrem. Komnaty kanclerskie były położone na jednym z wyższych pięter wschodniej wieży, gdzie wiatr hulał jak chciał. Paett podbiegł do okna, by je zamknąć zanim kolejny podmuch wyrwie drewno z zawiasów. Siłował się z tym dobrą chwilę, a gdy sobie już poradził dobiegł go chrapliwy głos z komnaty obok. Nie rozumiał poszczególnych słów, ale domyślał się, że jest wołany. Zawsze był do czegoś potrzebny, przywykł do tego, więc podążył w stronę głosu. Paett był niskim, niepozornym człowiekiem. Ubrany był schludnie, polecenia wykonywał karnie, a poruszał się nader spokojnie i powolnie. Słowem, wydawał się być sługą idealnym. I tak w istocie było, a Paett, mimo swego podeszłego wieku, nadal był dumny z faktu, że jest kanclerskim powiernikiem. Był on gorliwym wykonawcą wszelkich poleceń, co oznaczało, że znane mu są wszelkie sekrety urzędu. Chwalił sobie jednak zaufanie jakim obdarzał do kanclerz. Pokrzepiony tą myślą wszedł do komnaty, gdzie za wielkim dębowym stołem siedział jego pan. Jego wyraz twarzy zmienił się całkowicie, gdy tylko ujrzał zasępioną twarz kanclerza.

– Przynieś mi jeszcze wina. Sobie też nalej i usiądź. – Kanclerz mówił szybko, głosem nie znoszącym sprzeciwu. Paett nieśpiesznie spełnił jego polecenie. A gdy zasiadł na krześle, zapadła cisza. A im bardziej przedłużała się, tym bardziej niewygodne stawało się siedzenie Paetta, mimo, że pod jego tyłkiem mościła się aksamitna poduszka.

– Czy podejmuję za duże ryzyko? – spytał nagle kanclerz i spojrzał na skrawek księżyca za oknem. Paett wiedział, co jego pan ma na myśli. Układał ten plan od lat, ale wciąż nie zbyt wiele rzeczy nie zależało od niego.

– Panie, przeanalizowałeś wszystko. Wielokrotnie. Nie wierzę, byś omylił się w tak istotnych sprawach jak życie i śmierć.

Paett odpowiedział tak, jak kanclerz chciał to usłyszeć. Sługa zdawał sobie sprawę, że nie jest od tego, by wygłaszać w tym momencie własne zdanie, ponieważ kanclerz potrzebował utwierdzenia w przekonaniu. Co nie zmienia faktu, że wypowiedziane przez niego słowa zgadzały się całkowicie z tego myślami. Paett chciał wielkości i chwały dla swojego pana, a po trosze i dla siebie samego. Nigdy nie miał zbyt wielkich ambicji, służenie takiej znakomitości to był przywilej większy niż jego niegdysiejsze marzenia, chłopca z doków Fuert. Ale teraz pojawiała się szansa, by zrobić krok naprzód, krok na jaki jego pan zasłużył latami służby księciu Annis.

– Tak, pewnie masz rację. Nie mogłem niczego przeoczyć. – Kanclerz dopił resztkę wina i odwrócił puchar. Paett machinalnie podniósł go i odstawił na tacę obok. – Ten list zostawiam Tobie. Masz go dać mojemu synowi, gdy wyjadę. Ma myśleć, że pismo dopiero dotarło, bez wzbudzania żadnych podejrzeń. Ale pamiętaj, ma go dostać nie dalej niż pięć dni po moim odjeździe. Inaczej wszystko stracone. Potem nie zapomnij pilnować chłopaka. Zapewne poprosi Cię, o poinformowanie mojej siostry, zadbaj więc by nie zmarnowała wiele czasu tamtego dnia. Będę czekał na was w Kuzynach. Wierzę, że pojąłeś wszystko.

– Tak, panie. Co mam powiedzieć lady Fercie?

– A tak, pod żadnym pozorem nie informuj jej o wyjeździe syna i szwagierki. To nie jest konieczne. Zresztą i tak nie wstałaby z łoża boleści.

– Jak sobie życzysz, panie.

– Doszły mnie plotki o paru nowych ciekawskich kręcących się po mieście. Dowiedz się kim są i co zamierzają. Możesz już odejść. Gdy wrócisz do domu, powiedz mej pani żonie, że nie wrócę na noc. To był ciężki dzień, nakaż sprowadzić Veranę. To wszystko.

Kanclerz wstał i podszedł do paleniska z plikiem listów. Zaczął wrzucać je do ognia jeden po drugim. Paett widział, jak z dymem uciekają jakieś oskarżenia i dowody. Gdy odwrócił się, by zamknąć ciężkie drzwi do komnaty i chwycił oba ich skrzydła zobaczył jak ostatni papier trafia w płomienie. Drzwi skrzypnęły, a syn rybaka z Fuertu pomyślał, że otwiera się przed nim świetlana drogą na szczyt, ale najpierw musiał pokonać jeszcze wiele schodów w dół.

 

Rozdział 1.

 

Czerwień spłynęła mi na oczy. Przywiązany do ściany miałem lekkie trudności z unikaniem ciosów. A jak zdążyłem zauważyć, albo może raczej poczuć, osiłek zwany Yhorem miał ciężką rękę. Gdyby to miało sens i gdybym akurat nie dławił się krwią, mógłbym go spytać, gdzież to szkolił się w sztuce zadawania bólu. Ale mógłbym przysiąc, że zapewne był kowalem, synem kowala, bękartem kowala lub cholera wie czym jeszcze związanym z tą zacną profesją. Loch nie był wcale taki ciemny, choć prawie nic nie widziałem poprzez opuchnięte oczy. Zresztą nie było nic do zobaczenia konkretnego. Naprzeciw miałem kratę wejściową zrobioną z grubego żelaza. Gdy mnie tu zamykali zauważyłem, że są na niej wyryte magiczne formuły, by nie były do pokonania przez Magów, których książę Turvig często gościł w swych kazamatach. Wcale nie dziwne, gdy prowadzi się z nimi regularną wojnę. Ponadto loch miał na wysokości dwóch metrów wielkie okratowane okno i to przez nie wpadało światło. Choć może wstrzymajmy się z nazywaniem dziury w ścianie oknem, ale niech już będzie. W przeciwieństwie do innych lochów, a mogę uznać się za znawcę tematu, tu okno było sporych rozmiarów, ponieważ nie obawiano się ucieczki tą stroną. Dogodne położenie zamku sprawiało, że ściana lochu znajdowała się nad dużej głębokości jarem. Zatem wydostanie się tędy i skok mógł zakończyć się w najlepszym z możliwych wypadków, śmiercią. W najgorszym również.

 

No i nie sposób nie wspomnieć o Yhorze, czyli tym elemencie wystroju lochu, który w tym momencie wzbudzał najwięcej mojego zainteresowania. W momencie gdy byłem zajęty wypluwaniem sobie krwi na koszulę, kat zainteresował się preparowaniem narzędzi tortur, by sprawić mi nieco oryginalniejszy ból. Ot, na tyle mógł sobie pozwolić w swej monotonnej pracy kochany Yhor. Już byłem ciekaw jak zechce dołożyć mi niedoli oprawca, gdy nagle usłyszałem przenikliwy i niewiarygodnie głośny pisk. Złapałbym się za uszy, gdybym miał taką możliwość, więc pozostało mi szaleńcze rzucanie głową na boki, gdyż czułem ten dźwięk jak świder w mózgu. Kat rzucił narzędzia i zrobił to, co ja chciałem uczynić z rękami. Pisk trwał chwilę i począłem powoli tracić świadomość. Gdy ustał, przyklejony do ściany pod oknem, poczułem narastające ciepło i drgania muru. Yhor nie mógł tego poczuć, ale doświadczył dobrze tego, co stało się za chwilę. Spojrzałem na niego i, przez kilka sekund może, widziałem za nim i ścianie obok szybko poruszające się cienie. Potem przez okno wpadł z hukiem czerwony płomień i omiótł Yhora jak kołdrą. Skuliłem się pod ścianą, by nie dosięgnął mnie żar, ale i tak czułem oparzenia na plecach i boku. Chwilę potem ogień zniknął, a wraz z nim Yhor będący teraz dymiącą kupką popiołu. Ból odebrał mi przytomność, a w myślach zdążyłem sobie powiedzieć: „A jednak żyją…”.

 

Nie wiem, kto mnie odwiedził w lochu Annis, ale muszę mu podziękować za to, że następną rzeczą jaką zobaczyłem po zwęglonej postaci kata był miejski rynsztok. Zawsze to ujrzeć lepiej bruk niż inny loch lub nic w ogóle. Świtało, więc ruch nie był duży, a i w samym rynsztoku nie było tak źle. Próba podniesienia się spełzła na niczym, tak jak kolejne, aż do szóstej. Siedząc na krawężniku zdałem sobie sprawę wreszcie, że widzę normalnie i nie czuje bólu na twarzy. Opuchlizna zeszła, rany zaszyto. Gdzieś między dziękczynieniami bogom za to szczęście, myślałem z właściwą sobie ciekawością, ile w tym szczęścia, a ile ludzkiej pomocy. Niespodziewanej przecież, gdyż w tym mieście nie miałem przyjaciół. Jak w każdym zresztą, gdzie wykonuję swoje zadania. Bo w końcu kto lubi nas, isaurich – najemników, ludzi ponoć bez honoru, moralności i skrupułów. To oszczerstwa, że wszyscy tacy jesteśmy, ale z ludzkim gadaniem nie wygrasz. Widać jednak ktoś nie widzi problemu w pomocy najemnikowi, nawet tak mizernemu jak ja. Co nie zmienia faktu, że byłem zainteresowany dowiedzeniem się kim był mój wybawca.

 

Annis było ładnym miastem, zadbanym. Widać, ze Książe dbał nie tylko o bezpieczeństwo poddanych, lecz także o ich wygody. To, że utrzymanie spokoju postawił sobie Turvig za cel, zdążyłem spostrzec po ilości straży patrolującej miasto. Wszędzie tylko kłuły w oczy ich zielono-złote stroje z czterolistną koniczyną wpisaną w złoty kolor, herbem rodu Pesterów. Może mieszkańcy Annis przyzwyczaili się do nich, ale ja, przyjezdny, byłem irytowany co rusz stukotem podeszew strażników. Spędzenie w tym mieście kilku dni było więc problemem, mimo spodziewanej łatwości zadania, jakie mi wyznaczono. Nie jesteśmy bowiem najemnikami, którzy w oddziałach walczą na wojnach. Isauri mają bardziej wyspecjalizowane zadania. A krótko mówiąc, zajmujemy się ratowaniem porwanych, ściąganiem długów, kradzieżami, morderstwami na zlecenie, wzniecaniem buntów… To nasze standardowe czynności. Nie przysparzają one nam jednak popularności i uwielbienia społeczeństwa. Na szczęście pozostawanie w ukryciu sprzyja naszym działaniom, a naprawdę zdumiewającą rzeczą jest srebrnik w odpowiednich rękach, który sprawnie rozwiązuje potrzebne języki. Tu, na południu do moich obowiązków należało odzyskanie pewnego przedmiotu z rąk mieszczanina. Prosta fucha, kilka możliwości rozwiązania sprawy. Można delikwenta okraść, jeśli miałby rzecz przy sobie, można zakraść się do jego domu, w ostateczności porwać go i wymusić oddanie należności. Zabicie go potem to już kwestia wyboru lub okoliczności. Zdecydowałem się na włamanie się do domu, ponieważ poszukiwany przedmiot, w tych niebezpiecznych czasach, raczej nie był rzeczą podręczną. Celem był sztylet ze szkła Ossos. Bardzo drogocenny. Głownie ze względu na to, że niewiele jest jeszcze na świecie przedmiotów z tego szkła, co czyni go unikatowym. A ponadto posiada on pewne cechy magiczne i może być częścią specjalnych rytuałów bliżej mi nieznanych. Wiedza magiczna nie jest mi obca co prawda, ale obecnie nie jest ona mile widziana w królestwie. Byłem zatem pewien, że sztylet ukryty jest w domostwie. Zaraz to przybyciu do miasta udałem się do karczmy. Cele były dwa: po pierwsze wywiedzieć się czegoś o osobie, której szukam; po drugie: ugasić niemożebne pragnienie po kilkudniowej podróży. Wszak ile człowiek może pić wodę. Poprosiłem szynkarza o piwo, potem o kolejne trzy po sobie. Rozmowa z tym człowiekiem wiele mi dała. Między pytaniami o pogodę i o klientów szynku, przemyciłem tych kilka ważnych i dowiedziałem się co nieco. Niestety, nie było za dobrze. O ile mogłem się oczywiście spodziewać, że ofiara będzie osobą majętną, liczyłem na kupca lub kogoś tego pokroju. Firmus Vedd okazał się być książęcym kanclerzem, co znacznie komplikowało sprawę. Jego ochrona bowiem musiała być lepsza i liczniejsza niż oczekiwałem. Ale cóż, robota to robota.

 

Jako, że nie lubię zwlekać, już następnego dnia chciałem przetestować moje zdolności skrytobójcze. Powiedziano mi, że najczęściej Vedd wraca z kancelarii tuż po zmroku, więc trzeba było się spieszyć. Dom kanclerza znajdował się na lekkim wzniesieniu otoczony budynkami innych możnych. Przeskoczenie przez mur nie sprawiło mi większych problemów, zdjęcie dwóch patrolujących strażników również. Nawet nie jęknęli. Wszystko szło dobrze, wdrapałem się po okiennicach na piętro. Nie znając topografii domu uznałem, że na piętrze znajdzie się komnata kanclerza. Jeśli bym się omylił, to późniejsze przesłuchanie Vedda poszłoby łatwiej, gdy już oczyściłbym dom z problemów. Na szczęście kanclerz był przewidywalnym człowiekiem i drzwi do jego komnaty aż lśniły złoceniami, zatem nie było ciężko doń trafić. Odległość od drzwi nie była większa niż kilka dziesięć kroków, więc spokojnie zdążyłem złapać upadającego strażnika ze sztyletem w krtani, aby nie narobił hałasu. Z zamkiem poszło trudniej, ale nie ma rzeczy niemożliwych. Wchodząc do komnaty miałem cały czas nadzieję, że mam dobre przeczucie i tu znajdę sztylet. Nie dane mi było jednak się o tym przekonać. Gdy zbliżyłem się do komody, zza kotary wyskoczył strażnik z naładowaną kuszą. Odruchowo sięgnąłem za pas, ale usłyszałem z tyłu krótkie: „Stój!”. Ktokolwiek by tego nie mówił, miał rację. Musiałem stanąć, nie zdążyłbym nic zrobić, zanim bełt przeszyłby mnie na wylot. Odwróciłem się i ujrzałem dwóch rosłych mężczyzn z mieczami, a między nimi stojącego podstarzałego, siwego mężczyznę w zrobionym kaftanie – zapewne gospodarza domu.

– Musisz być tu nowy, skoro odważyłeś się mnie okraść. – rzekł spokojnym głosem siwowłosy. – I jak widzę, nie jesteś byle złodziejaszkiem z ulicy. Miałeś jednak nieszczęście trafić do domu Firmusa Vedda, kanclerza Jego Książęcej Mości. A ja nie pobłażam takim jak Ty. Czego tu szukałeś?

– Niczego. – odparłem i stojący za mną strażnik kopnął mnie w łydkę. Upadłem.

– Niczego, po prostu się rozglądałeś, tak…? Jeszcze się dowiemy, co tu sprowadziło najemnika ze wschodu. Ale nie, to nie jest dobre miejsce, zabierzcie go do zamku. Do północnych lochów. I obudźcie Yhora.

Powlekli mnie do skrzyni, wcześniej zakneblowali i związali. Nie dalej jak po godzinie wisiałem już przykuty do ściany lochu. Nade mną stał kanclerz Vedd i uśmiechał się.

– Annis to spore miasto – zaczął. – Ale jeśli się wie gdzie pytać, można się było wszystkiego dowiedzieć. A moją ciekawość musiał wzbudzić tajemniczy nieznajomy z dobrym mieczem i koniem wypytujący o mnie po karczmach. Mam zbyt wielu wrogów w królestwie, by ignorować takie przesłanki. No a gdybym nie miał oczu i uszu wszędzie, dalej sprzedawałbym zamorskie towary przy rynku. Zatem… – pochylił się nade mną, a ja zauważyłem w jego oczach zawziętość i chłodne opanowanie. – Powiedz mi proszę, nieznajomy, kto Cię wynajął i do czego?

Zbyłem to pytanie milczeniem, wpatrywałem się tylko w posadzkę między stopami kanclerza. W tym momencie do celi wszedł Yhor. Człek nie sprawiający wrażenia zbyt rozgarniętego, lecz znający swój fach. Vedd spojrzał na niego, potem na mnie i znów się uśmiechnął. A potem uderzył mnie w twarz wierzchem dłoni. Nie zrobiło to mnie zbyt wielkiego wrażenia, a kanclerz kontynuował spokojnym głosem:

– Dowiem się, zawsze się dowiaduję. Twoje życie nie będzie wysoką ceną za tę jakże cenną wiedzę. Ale powinienem dać Ci jeszcze jedną szansę na uniknięcie bliższego poznania z Yhorem. Kto?

To pytanie wypowiedział szybko, przysuwając jednocześnie swoją twarz do mojej. Jakby myślał, że tym mnie zaskoczy i uzyska odpowiedź. Przemknęło mi przez myśl, ze może warto rzucić czymś denerwującym w stronę kanclerza, ale zrezygnowałem. Pomóc mi to nie mogło, a po co na darmo zbierać cięgi, skoro i tak czekała mnie randka z katem. Skwitowałem więc pytanie szerokim uśmiechem. Vedd wyprostował się i odwrócił na pięcie. Skinął na oprawcę, a ten wyszczerzył zęby nie kryjąc zadowolenia z możliwości zabawy z najemnikiem. Kanclerz wyszedł, a ja miałem przeczucie, że się jeszcze spotkamy. Nie zdążyłem otworzyć ust, gdy pięść Yhora spadła mi na szczękę. Zaszumiało mi w głowie i wyplułem krew wraz z dwoma zębami. Yhor zaczął coś mówić, prawdopodobnie pytać mnie o zleceniodawcę, ale do moich uszu nie dobiegało nic poza szumem. Niewiele już potem pamiętam, niewiele też widziałem. Dobrze jednak zapamiętałem nienaturalny pisk zza murów, płonącego kata i rozmywającą się podłogę lochu.

 

Zdaje się, że sporo czasu musiało minąć od wydarzeń tamtego feralnego dnia, skoro moja twarz nie była już obolała i po przejrzeniu się w kałuży stwierdziłem, że wyglądam normalnie. Musiałem coś ze sobą zrobić, a w karczmie byłem spalony. Jak i w całym mieście. Straciłem broń i pieniądze. Miałem tylko konia, którego przywiązałem przy kaplicy Tyurfa, z dala od szynku, gdzie się zatrzymałem. Kwestia ostrożności. Przeszukałem kieszenie w nadziei, że odnajdę jakiekolwiek, najnędzniejsze nawet monety, by kupić sobie choć lichą strawę. Niestety nic, żadnych pieniędzy. Ale było co innego. Z kieszeni kaftana wyciągnąłem zwitek papieru. Po rozwinięciu ujrzałem kilkucentymetrowy czarny sznurek z dwoma supełkami na końcach i dziwnym węzłem pośrodku. Na karteczce było napisane coś w języku starego Cilionu, to mogłem poznać, ponieważ był to charakterystyczny język, pełen kresek i kropek. Bardziej skomplikowany niż obecnie stosowany. Jednak za cholerę nie wiedziałem, co to wszystko ma znaczyć. Pewny byłem tego, że prędzej tę wiadomość zostawił mi wybawiciel niż ktoś z ludzi kanclerza. Nie było na co czekać, tylko czym prędzej wynosić się z Annis.

 

Ludzie zaczęli wychodzić na ulicę, lecz jakby mniej ich było niż ostatnio. Byli zlęknieni i wpatrywali się w niebo szukając czegoś. Sam wówczas przypomniałem sobie o pisku i ogniu, które niejako pomogły mi w uwolnieniu się. Ciekaw byłem, czy przez te kilkanaście dni, kiedy to tajemniczo dochodziłem do siebie z ciężkich obrażeń, coś nawiedzało Annis na powrót. Zagadnąłem o to przechodnia, a jego odpowiedź wprawiła mnie w szczere osłupienie.

– Panie, to był smok, wielki on był, jakiś szarawy panie, bo go nawet na niebie widać nie było. Ogniem dmuchał, ale tylko na zamek Jaśnie Pana, na miasto to nie. We świątyni mówią, że bardzo dawno ich tu nie było, obudził je kto pewnie, no tylko skąd one… Nie dalij jak dwa dni temu się zjawił, raz jedyny jak do tej pory… – tu urwał. Może zauważył wyraz mojej twarzy i zdumienie na niej. Nie odezwałem się do niego i odszedł mrucząc coś. Dwa dni!? To niemożliwe, żebym wrócił do takiego stanu w dwa dni. Eh, pomyślałem, nie dość, że nie poszczęściło mi się z robotą, potem tajemnicze ocalenie i liścik. Teraz okazuje się, że mój wybawca para się magią. Pięknie. A mogłem nie zjawiać się w Annis.

Koniec

Komentarze

…Przeczytałem z umiarkowanym zainteresowaniem. Gdyby oczyścić opowiadanie z błędów, coś mogłoby z niego być. Zastanawiam się jak przetrwał koń bohatera bez wody i obroku. Pozdrawiam.

Zaczyna się od cudownego / magicznego ocalenia. Co po takiej rozbiegówce? Ratowanie czy zagłada połowy świata?

Ja też jestem ciekawa :D

Przynoszę radość :)

napisane przeze mnie zostało kilkadziesiąt, lepszych i gorszych, stron. będę je tu sukcesywnie wrzucał licząc na rady i opinie. :) druga część już wylądowała na stronie.

A możesz mi kolego wyjaśnić, co kierowało Tobą, kiedy postanowiłeś wrzucić ten tekst w 4 (a będzie więcej, strzeżmy się!) częściach? Chcesz zwrócić na swoje dzieło większą uwagę?

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

chciałem się przekonać, czy to w ogóle jest w stanie kogokolwiek zainteresować, a mogłoby to się stać już po przeczytaniu kawałka tekstu. jednak fakt, takie sztukowanie tego jest bez sensu, mea culpa.

Językowo nie jest strasznie, ale masz problem z powtórzeniami. Zwłaszcza "być". W pierwszym akapicie naliczyłam jedenaście. Kanclerzy też znalazło się tam nieco zbyt wielu.

Babska logika rządzi!

>> Komnaty kanclerskie były położone na jednym z wyższych pięter wschodniej wieży, gdzie wiatr hulał jak chciał. Paett podbiegł do okna, by je zamknąć zanim kolejny podmuch wyrwie drewno z zawiasów. Siłował się z tym dobrą chwilę, a gdy sobie już poradził dobiegł go chrapliwy głos z komnaty obok. Nie rozumiał poszczególnych słów, ale domyślał się, że jest wołany. Zawsze był do czegoś potrzebny, przywykł do tego, więc podążył w stronę głosu. Paett był niskim, niepozornym człowiekiem. Ubrany był schludnie, polecenia wykonywał karnie, a poruszał się nader spokojnie i powolnie. Słowem, wydawał się być sługą idealnym. I tak w istocie było, a Paett, mimo swego podeszłego wieku, nadal był dumny z faktu, że jest kanclerskim powiernikiem. Był on gorliwym wykonawcą wszelkich poleceń, co oznaczało, że znane mu są wszelkie sekrety urzędu. Chwalił sobie jednak zaufanie jakim obdarzał do kanclerz. Pokrzepiony tą myślą wszedł do komnaty, gdzie za wielkim dębowym stołem siedział jego pan. Jego wyraz twarzy zmienił się całkowicie, gdy tylko ujrzał zasępioną twarz kanclerza. <<   To tak na początek, o powtórzeniach, które wskazała Tobie Finkla w komentarzu. Trochę za dużo jak na jeden akapit. A jest tego za dużo.   Zresztą dalej jest podobnie. Masz bardzo dużo błędów. Na chwile obecną nie radzisz sobie z pisaniem. Pomysł jest, ale wykonanie Tobie padło. Poza tym, zamiast poczekać, na wskazówki, na błędy i porady, wrzuciłeś tutaj dzisiaj cztery teksty, jeden po drugim. Po co tak się śpieszyć? Jakiś termin masz?

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Zamiast dzielić tekst na cztery części, wrzuć całość. Wtedy pogadamy.

Nowa Fantastyka