Dobro było, albo będzie, ale nigdy nie jest.
Emil Cioran
Rozdział 1
Było późne, szare przedpołudnie, gdy wymęczona szkolnym znojem i kiepsko przespaną nocą Anka niespodziewanie zapadła się w błękit. Przyjęła ten incydent z niewzruszonym spokojem – co więcej, nawet go za specjalnie nie odnotowała, zanurzając się w gęstej, lazurowej pianie tak, jakby spotkała ją najnaturalniejsza rzecz na świecie. Cudownie beztroska, ukołysana balsamiczną ciszą, tkwiła przez chwilę w bezruchu, aż wreszcie zdała sobie sprawę, że znajdowała się zupełnie nie tam, gdzie powinna. Miała przecież rzeczy do zrobienia – ważne, wręcz kluczowe i wymagające jej natychmiastowej uwagi.
Machnęła ramionami, odpychając niecierpliwie gnuśny błękit, który, jakby oburzony jej grubiaństwem, skurczył się i zwiądł w posępną, spękaną szarość.
– Przepraszam – szepnęła Anka. – Nie chciałam, ale muszę…
Stała w pustej sieni z ręką na gałce zachęcająco uchylonych dębowych drzwi. Ten wypolerowany parkiet, znajomy, kwiatowy wzór tapet, dochodzące z salonu tykanie zegara – była w Babcinym domu w Zamościu. Przedpokój za plecami tonął w szarej mgle. Chropowata, mosiężna gałka świerzbiła w dłoni.
Anka pchnęła ciężkie skrzydło, ruszyła w górę po wąskich, metalowych schodach. Nad głową ciemność. Kłęby bezbarwnego oparu pod stopami. Przerdzewiałe stopnie postękiwały głucho, ciemne i nieskończone.
Mrugnięcie okiem. Zmiana slajdu. Stała teraz na dachu, a przed nią rozciągała się nieruchoma panorama miasta. O, tam – Dworzec Główny i Chmielna. A tam gigantyczne statuy dwóch Marszałków przy alei Piłsudskiego, przy nich – dziwnie blisko – potężna kopuła Pałacu Marszałkowskiego. Wszystko ciche, wygaszone, martwe. Po prawej – szeroka, ciemna żyła rzeki, przekreślona czarnymi szwami przepraw. Niemożliwe – Wisła nigdy nie biegła z zachodu na wschód, kanciasty klocek Prudentialu wcale nie stał tuż przy jej brzegu, a most Poniatowskiego był niższy i prosty, nie łukowaty.
– To już koniec – szepnął nagle dziewczęcy głos, płaski i stłumiony, dochodzący jakby zza mgły. – Przepraszam.
Anka zerknęła na boki – gęsta, nieruchoma ciemność. Koniec świata.
– Nie bój się – powiedziała miękko, po części do tej obcej dziewczyny, po części do siebie. – To tylko sen.
A jeśli to faktycznie koniec świata? Nawet nie zdążyła jeszcze zjeść podwieczorku. Rodzice będą się zamartwiać. Musiała wracać do domu. Musiała ich uprzedzić.
Obróciła się na pięcie i skoczyła z powrotem w mrok.
– Nie idź – poprosiła dziewczyna głosem, od którego serce ścisnęło się tęsknym żalem. – Nie odchodź. A en razy iks do en, plus a en minus jeden razy iks do en minus jeden, plus a en minus dwa razy…
To matematyka – uzmysłowiła sobie Anka, macając na ślepo w poszukiwaniu schodów. – Dlaczego ona mówi do mnie matematyką?
Podskoczyła, trącona w bok. Uniosła głowę, zamrugała lepiącymi się od snu oczami.
Była w klasie. Odwrócony tyłem profesor Ziemiński, całkowicie skupiony na trzymanym w dłoni podręczniku, rozrysowywał na tablicy jakiś skomplikowany matematyczny wzór, tłumacząc poszczególne elementy. Gośka – towarzyszka z ławki, a przy okazji również najlepsza przyjaciółka Anki, wpatrywała się w nią ze zmarszczonymi brwiami.
– Czyś ty zdurniała do reszty? – burknęła półgłosem.
Anka uciekła wzrokiem, czując wzbierające w policzkach i uszach gorąco. Zasnęła w połowie lekcji jak ostatnia idiotka. Miała niesamowite szczęście, że zanurzony w jednym ze swoich matematycznych transów profesor Ziemiński zupełnie stracił kontakt ze światem, inaczej niechybnie oberwałaby po rękach – i to w najlepszym przypadku.
Nadgarstek był mokry od śliny. Anka wyciągnęła z kieszeni chusteczkę, doprowadziła się szybko do porządku i sięgnęła po pióro. Przez całą lekcję zdołała zapisać jedynie jej numer i temat.
– Pokaż – szepnęła.
Gośka posłała jej protekcjonalny uśmieszek i dyskretnie przesunęła swój zeszyt bliżej środka ławki.
Dziwaczny sen – pomyślała Anka, biorąc się za przepisywanie notatek.
Na korytarzu zabrzęczał hałaśliwie dzwonek. Przywrócony siłą do rzeczywistości profesor Ziemiński zamarł przez chwilę z uniesionym do oczu podręcznikiem, po czym obrzucił klasę wciąż lekko nieprzytomnym wzrokiem.
– W takim razie na dzisiaj tyle. Wzory Viète’a. – Postukał kredą w tablicę. – Dowód dokończymy na następnej lekcji.
– Idziemy po szkole do Łazienek? – zapytała półgłosem Gośka, gdy pakowały książki. – Patrz, co mam.
Anka zerknęła do jej otwartej teczki i skrzywiła się na widok ukrytego na samym dnie niebieskiego, tekturowego pudełka. Gitanes – znowu.
– Nie mogę – bąknęła. – Mam angielski.
– A po angielskim? Podjadę po ciebie na Muranów, co? Mogłybyśmy pójść do ogrodu Krasińskich jak za starych, dobrych czasów.
– Po angielskim będzie za późno. Zresztą mam dzisiaj wracać prosto do domu, bo odwiedza nas jakaś szycha. Chodź już, Ziemiński się gapi.
– Jaka szycha? – zapytała na korytarzu Gośka.
Anka wzruszyła ramionami.
– Znajomy Taty. Jakiś Niemiec.
– Znowu Niemiec? – stęknęła Gośka, przewracając oczami. – Twój stary w ogóle ma innych znajomych? Ech, żeby to byli jeszcze jacyś godni uwagi Niemcy, mogłabyś zbierać dla mnie autografy – dodała z westchnieniem.
– Czyli na przykład jacy? – prychnęła Anka.
Gośka zastanowiła się przez chwilę.
– Na przykład Conny Froboess. Albo Hanni.
– Co znowu za Hanni?
– Hanni z Hanni i Tonni. Halo, koleżanko Koś? Śpimy jeszcze, czy już nie śpimy?
Uszczypnięta w policzek Anka parsknęła i strzeliła Gośkę po dłoni. Nigdy nie była w stanie zrozumieć tego zamiłowania do tandetnego niemieckiego popu. Ten sam pogląd – dodatkowo ekstrapolowany na całą współczesną muzykę popularną – wyznawali jej rodzice, więc chociaż przez Warszawę przetaczały się całe rzesze gwiazd i gwiazdeczek różnego kalibru, Anka prędzej spodziewałaby się zastać w domu przybyszów z innej planety.
– A co powiesz na jakąś bardziej spasioną odmianę von Schiracha? – mruknęła, wydymając usta.
– Ech – westchnęła skrzywiona z niesmakiem Gośka. – Lubię twojego starego, bo to równy chłop, ale chyba stać go na lepsze towarzystwo.
– Przyjdź do mnie i powiedz mu to sama – zaproponowała z krzywym uśmieszkiem Anka. – Najlepiej przy Mamie. Zobaczymy się po przerwie – dodała, z satysfakcją dostrzegając niewyraźny grymas na okrągłej twarzy dziewczyny.
– Nie idziesz na stołówkę?
– Nie, muszę do biblioteki. Mam do napisania wypracowanie z angielskiego.
Gośka chwyciła ją za rękaw.
– Weź ty się, Koś, nie wydurniaj. W zdrowym ciele zdrowy duch. Innymi słowy, zeżresz obiad, albo wepchnę ci go do gardła. No, chodź.
W stołówce przysiadła się do nich Maleńka.
– Ej, panny – zaczęła w swoim charakterystycznym stylu, rozstawiając wyładowane z górką talerze. Maleńka, wbrew pseudonimowi, żarła jak świnia. – Słyszałyście już o Cichockiej z pierwszej C?
– Duftspender[1] – rzuciła, szczerząc zęby, Gośka.
– Ta, co uwierzyła, że jesteś córką dyrektora? – zapytała Anka.
Gośka skinęła radośnie głową.
– Po kolei, panny, po kolei – fuknęła Maleńka. – Dlaczego Duftspender?
– Na samym początku września miałyśmy wuef razem z pierwszą C – wyjaśniła Anka. – Ty, Maleńka, leżałaś jeszcze w szpitalu. Cichocka puściła wtedy przy robieniu przysiadów bąka na całą salę i Gośka przezwała ją Duftspender.
– Śmiechu było co niemiara – podchwyciła Gośka. – Dopóki głupia suka nie zaczaiła się na mnie po szkole, żeby mi za to wlać. Zapytałam ją, jak ma na nazwisko dyrektor. Lorek, mówi. No to pytam ją, czy w takim razie wie, dlaczego ja nazywam się Lorenc, a ona oczy w słup. Tłumaczę więc cymbałowi, że tak naprawdę jestem córką dyrektora, a literki na końcu pozamieniałam dlatego, żeby nikt się nie domyślił. I że jak mnie tknie palcem, to papa wyrzuci ją ze szkoły na zbitą końską mordę.
– Poważnie uwierzyła? – zdziwiła się Maleńka. – A podobno tutaj uczy się sam kwiat.
Gośka rozłożyła ramiona.
– Cichocką widziałabym raczej w okolicach włoszczyzny – odparła z wyraźną uciechą. – Potem jeszcze powiedziałam jej, że to tajemnica, i że jeśli sypnie, papa naśle na nią tajną policję.
Maleńka parsknęła z ustami pełnymi krupniku, zasłaniając się pulchną dłonią.
– Cichocka – przypomniała delikatnie Anka.
– Właśnie – przytaknęła Gośka. – Co z tą Cichocką?
– Ukradłyście mi, panny, cały efekt – zamruczała Maleńka i otarła usta serwetką. – Ale niech będzie. Przenoszą ją od nowego roku do jakiejś specjalnej szkoły z internatem.
Anka zmarszczyła brwi.
– Dlaczego?
Maleńka odsunęła talerz i nachyliła się konspiracyjnie nad stołem.
– Podobno zaprosiła sobie do domu absztyfikanta, jak jej starzy pojechali do opery. Tyle że przedstawienie odwołali, bo śpiewaczka się nagle rozchorowała.
Urwała i skwapliwie przyciągnęła drugie danie.
– No, no? – rzuciła niecierpliwie Gośka. – Jakby to powiedział profesor Kuchcik, ekspozycja i perypetia wyborne. Teraz punkt kulminacyjny.
Maleńka wyszczerzyła zęby.
– Wyobraźcie sobie, panny, że starzy Cichoccy dostają w kasie zwrot za bilety, wracają do domu i wpadają w salonie prosto na laufra młodej Cichockiej bez gaci.
– Ohoho – uradowała się Gośka.
– Owszem – przytaknęła Maleńka. – Ale to nie wszystko, bo młoda Cichocka siedzi rozwalona na golasa na kanapie z interesem rzeczonego laufra w garści.
Gośka parsknęła śmiechem.
– Nie usłyszeli otwieranych drzwi? – mruknęła zarumieniona Anka.
– Nie, bo nastawili sobie płytę Zuzy i Filipa, żeby było romantycznie – wyjaśniła z ewidentną uciechą Maleńka. – A teraz epilog: starzy wysyłają ją do jakiejś szkoły z internatem i nie chcą nawet powiedzieć, gdzie.
– Zapewne Pniewy – oznajmiła Gośka i skinęła stanowczo głową.
Maleńka strzeliła w nią zielonymi oczami.
– Że co? Jakie znowu Pniewy?
– Tam jest liceum z internatem dla dziewczyn – wyjaśniła Gośka i wsunęła do ust kawałek ziemniaka. – Podobno cholerne – dodała, żując – i na zupełnym zadupiu. W dodatku prowadzą je wściekłe pingwiny, które leją za krzywo obcięte paznokcie albo za niedostateczną żarliwość przy odmawianiu „Zdrowaś Mario”.
Anka łypnęła na nią podejrzliwie. Wyraźnie poruszona Maleńka milczała przez moment ze szklanką kompotu zamarłą w połowie drogi do ust.
– Skąd wiesz? – zapytała wreszcie.
Gośka wzruszyła ramionami.
– Ance się w sumie nie dziwię, bo to księżniczka – stwierdziła i zachichotała, otrzymawszy gniewnego kuksańca w bok. – Ale ty, Maleństwo, z twoim potencjałem? Moja nieszczęsna matka straszy mnie Pniewami trzy razy w tygodniu.
– Może dlatego, że nie jestem taką zde…generowaną zdzirą jak ty, Lorenc – odparła z godnością Maleńka i zabrała się z powrotem do jedzenia.
Gośka machnęła lekceważąco widelcem.
– Dojrzejesz jeszcze, dojrzejesz, tylko spędzaj ze mną więcej czasu. Popatrz na naszą Anię, jak nam rośnie w oczach.
– Odwal się, ty potworze – rzuciła gniewnie Anka.
– Widzisz? – mruknęła Gośka, kiwając wymownie głową. – A tak w ogóle, to skąd ty to wszystko wiesz?
– Słyszałam od Jadźki – wyjaśniła Maleńka. – Była w kiblu, jak wpadła tam nagle Cichocka ze swoją psiapsiółą.
Gośka parsknęła.
– A, to dlatego spóźniła się na matmę?
– No. Mówiła, że aż zdrętwiała z nerwów, ale bała się ruszyć. Z dwojga złego, wolała już, żeby nawrzeszczał na nią Ziemiński, niż żeby Cichocka powyrywała jej nogi z dupy po szkole, więc siedziała i czekała, aż wyjdą. I tylko modliła się, żeby coś z niej jeszcze nie wyleciało i nie narobiło plusku.
– Nie przy obiedzie – zamruczała skrzywiona w grymasie Anka.
– Księżniczka – westchnęła Gośka, obrzucając ją protekcjonalnym spojrzeniem.
Anka prychnęła lekceważąco i odłożyła sztućce.
– Która godzina?
– Osiemnaście po dwunastej, a co?
– Muszę iść.
– I po co ten pośpiech? – zapytała Maleńka z ustami pełnymi ziemniaków i kotleta. – Przecież zostało jeszcze całe dwanaście minut przerwy.
– Wara pospólstwu od spraw księstwa – rzuciła uśmiechnięta szyderczo Gośka.
– Och, daj już spokój! – fuknęła Anka i podniosła się od stołu. – Muszę napisać wypracowanie z angielskiego. Potem nie będę miała kiedy.
– Viel Glück und viel Segen auf all' deinen Wegen[2] – zaśpiewała Maleńka.
– Gesundheit und Freude sei auch mit dabei[3] – dołączyła Gośka, wymachując do taktu widelcem.
Życzenia nie wypaliły, a Anka nie zdołała skończyć wypracowania, choć wzięła się do pracy ze stanowczą, desperacką zapamiętałością. Nie była nawet w połowie, gdy zabrzęczał szyderczo dzwonek, zmuszając ją do pogodzenia się z porażką i do przeklęcia zarówno Gośki, jak i samej siebie za cały ten zmarnowany na plotkach czas.
Na literaturze klasycznej, pierwszej lekcji po przerwie obiadowej, profesor Kuchcik zarządził dyskusję na temat „Antygony”. Wyrwana do odpowiedzi Anka stwierdziła, zgodnie zresztą ze swoimi przekonaniami, że Antygona powinna była przepędzić nieudacznika i eskapistę Hajmona, który w żaden sposób nie kwalifikował się jako stosowny narzeczony.
– Kto w takim razie nadawałby się twoim zdaniem lepiej? – zapytał wyraźnie rozbawiony profesor.
– Ktokolwiek inny – wypaliła zaperzona Anka. – Choćby i Tejrezjasz.
– Anka preferuje dojrzałych mężczyzn, panie profesorze – skwitowała niezawodna Gośka, wywołując salwę śmiechu.
– Bardzo ciekawy punkt widzenia – podsumował zarumieniony i wyraźnie zawstydzony profesor Kuchcik. – Siadaj, Koś, siadaj.
Anka usiadła z płonącymi uszami i wzrokiem wbitym w drewniany blat ławki.
– Nienawidzę cię – szepnęła nieszczerze, a uśmiechnięta promiennie Gośka poklepała ją w odpowiedzi po udzie.
Ostatnią lekcję stanowiła łacina. Z nauczycielem, profesorem Chociemskim, który już na pierwszych zajęciach napomknął mimochodem, że od dwudziestu lat nie wziął ani dnia wolnego, nie było żartów. Surowy i wymagający, uważał linijkę za kluczowy instrument pedagogiczny i nie rozstawał się z nią praktycznie nigdy, a lekcja, gdzie nikt nie oberwałby po wnętrzu dłoni, zdarzała się nader rzadko. Występki poważniejsze – jak na przykład brak pracy domowej czy niemożność prawidłowej odmiany habeo lub schola amata – karane były doraźnym i publicznym laniem na goły tyłek. Po pierwszych trzech egzekucjach klasa uzmysłowiła sobie dobitnie, że pewnych spraw absolutnie nie należało lekceważyć, a Żelazny Antek, jak nazywały profesora starsze roczniki, stanowił ich koronny przykład.
Anka, choć nigdy jeszcze nie znalazła się po niewłaściwej stronie linijki, a wręcz zdarzało się jej być chwaloną za logikę i sumienność – dwa filary języka łacińskiego, jak zwykł podkreślać Żelazny Antek – pod koniec zajęć miała zazwyczaj dłonie mokre od potu. Nawet Gośka, przejawiająca zwykle stosunkowo lekceważące podejście do szkolnego regulaminu, na lekcjach profesora Chociemskiego stawała się uczennicą pod względem zachowania wzorową. Wpłynęły na to niewątpliwie doświadczenia z pierwszej wrześniowej łaciny, podczas której zdarzyło się jej szczodrze oberwać po łapach za puszczanie po klasie liścików. Gośka, bez względu na swoje objawiające się coraz jaskrawiej znużenie normami społecznymi, była dziewczyną bystrą, o lotnym, chłonnym umyśle i kiedy tylko chciała lub została do tego zmuszona, uczyła się błyskawicznie. Anka zaś, której zwykle też nie trzeba było powtarzać dwa razy, doskonale zdawała sobie sprawę, że zajmowanie się na łacinie czymkolwiek innym było równe niemalże samobójstwu, a wybór pomiędzy oszczędnym grymasem niezadowolenia profesora Mallory'ego a linijką Żelaznego Antka oznaczał w praktyce brak jakiegokolwiek wyboru.
Kiedy zabrzmiał wreszcie dzwonek, szkolny dziedziniec za oknami zaczynał tonąć już w szarym półmroku, a zupełnie wykończona Anka najchętniej znalazłaby się teraz w wannie, a zaraz potem w łóżku. Perspektywa godziny angielskiego, a następnie zabawiania konwersacją jakiegoś nieznajomego szwaba, który na dodatek mówił zapewne tylko po niemiecku, bynajmniej nie nastrajała optymistycznie.
– Faja w Łazienkach, mój Kosiu – monologowała półgłosem w drodze do szatni Gośka, z której też zdążył już ulecieć cały polot. – Faja w Łazienkach od razu postawiłaby cię na nogi. Bo nic tak nie stawia na nogi po szkole, jak faja w Łazienkach.
W połowie wkładania butów zjawiła się niespodziewanie Dorcia Milewska, która przycupnęła na ławce tuż obok i nachyliła konspiracyjnie jasną, ostrzyżoną w modnym, chłopięcym stylu główkę.
– Urządzam prywatkę w tę sobotę – szepnęła. – Starzy jadą do Ciechocinka. Przyjdziecie?
– Ma się rozumieć! – przytaknęła ochoczo ożywiona nagle Gośka. – Kto będzie?
Dorcia zastanowiła się przez chwilę, licząc na palcach.
– Wy, Jadźka, Kaśka Radziwiłł, Karola z Lufą, Magda Turek, obydwie Nawrockie, Maleńka, parę osób ode mnie z gimnazjum…
– Syfon też? – przerwała niecierpliwie Gośka. – Zaprosiłaś Syfona?
– Mogę zaprosić, jeśli chcesz – zgodziła się Dorcia i wzruszyła obojętnie ramionami.
– Jasne, że chcę!
– No to go zaproszę. Anka, ty też przyjdziesz, nie?
Anka zawahała się przez chwilę.
– Pomyślę – rzuciła ostrożnie.
Gośka potrząsnęła głową.
– Nawet nie zaczynaj – powiedziała stanowczo. – Twoi starzy się zgodzą, przecież to andrzejki. Powiesz im, że idziesz ze mną.
– No pewnie – burknęła Anka. – Wtedy już na pewno mnie nie puszczą.
– Że co? A kto inny tak o ciebie zadba? Toż od czterech lat stoję niezłomnie na straży twojej cnoty, ty głupia kuro, i każde zagrożenie biorę bohatersko na siebie.
Gośka westchnęła i przewróciła oczami.
– Nie frasujcie się, o Doroto – rzuciła. – Albowiem przyprowadzę tego Kosia, choćbym miała go wykraść z tej konstancińskiej cytadeli, tak mi dopomóż Bóg.
Dorcia zachichotała piskliwie.
– Trzymam w takim razie za słowo, o mężny Lorencu. Zapiszcie sobie adres: Horyńska cztery. Punkt osiemnasta.
– Horyńska? – zapytała Anka. – Gdzie to tak w ogóle jest?
– Na Żoliborzu – wyjaśniła Dorcia. – Przy Potockiej. Można dojechać siódemką…
– Stefan trafi – wtrąciła bezceremonialnie Gośka.
Dorcia urwała i posłała jej lekko zaniepokojone spojrzenie.
– Jaki Stefan?
– Kochanek Anki – odparła od niechcenia Gośka, sięgając po grafitowy, szkolny beret. – Ma pięćdziesiąt trzy lata i lubi…
Urwała z przenikliwym piśnięciem, gdy Anka strzeliła ją z rozmachu kapciem.
– Panna Ania wygląda na zmęczoną – stwierdził ze swoim śpiewnym, kresowym akcentem Stefan, zasiadając w fotelu kierowcy. – Ciężki dzień?
Rozparta na wygodnej, skórzanej kanapie Anka zamruczała niechętnie.
– Jestem wykończona, Stefku – poskarżyła się żałośnie. – Mam zupełnie dosyć tego tygodnia, a to przecież dopiero poniedziałek.
– Już niedługo święta. A przedtem urodziny panny Ani.
– I po co mi Stefek przypomina? Starość nie radość.
Stefan błysnął zębami, obrócił się w fotelu i wyciągnął rękę.
– Proszę.
– Co to jest? – zapytała Anka, obracając w palcach twardą kulkę. – Och, Godiva! – zawołała na widok lśniącego pazłotka. – Rety, dziękuję, Stefku!
– To na osłodę po uciekającej młodości – oznajmił Stefan i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik mercedesa ożył z niskim, drapieżnym warknięciem. – To co, panno Aniu, teraz na Nalewki?
– Na Dmowskiego – sprostowała Anka. – Pojedźmy Alejami obok Dworca, dobrze?
– Dla mnie to zawsze będą Nalewki – mruknął Stefan. – Obyśmy tylko nie utknęli w korku.
Światła przed skrzyżowaniem z Wiejską błysnęły zapraszającym szmaragdem. Samochód ruszył, płynnie nabierając prędkości, a po chwili zwolnił ponownie, jakby onieśmielony wylewającą się z placu Trzech Krzyży powodzią ciepłego, złotawego światła.
Anka westchnęła, ze wspartą o kanapę głową przyglądając się wykwintnym sklepowym wystawom Śródmieścia, autobusom i tramwajom, ludziom spieszącym do domu po pracy i szkole. Czekolada rozpływała się na języku w czystą rozkosz, uwodząc słodkością kremowego nadzienia. Silnik mruczał pewnym, kojącym rytmem. Pstryknął włączany kierunkowskaz.
Wprawiona w błogi nastrój Anka uśmiechnęła się do siebie i obróciła głowę, by popatrzeć na rozświetlone feerią neonowych barw Aleje Jerozolimskie.
Będę musiała wziąć Gośkę i pójść na zakupy świąteczne, dopóki jeszcze nie ma tłoku – pomyślała, zlizując czubkiem języka resztkę słodyczy z warg. Mogłyby wybrać się do Braci Jabłkowskich, a w drodze powrotnej wpaść do cukierni Tabaczyńskiego na ciastka i gorącą czekoladę. O, i koniecznie do Księgarni Lwowskiej na rogu Marszałkowskiej. Pani Teresa – nauczycielka gry na fortepianie – kupiła tam w ubiegłym roku prześliczny kalendarz ze zdjęciami kotów, którego Anka strasznie jej zazdrościła.
Mercedes przepłynął gładko przez Rondo Czterdziestolecia Rzeczypospolitej i zwolnił, włączając się do sznura pojazdów zmierzających do wjazdu na estakadę Trasy Północ-Południe. Po prawej wznosił się potężny, świetlisty gmach Dworca Głównego, za nim strzelały w niebo nowoczesne, stalowo-szklane wieżowce Chmielnej z ogrodami na płaskich dachach. Biało-czerwony neon na środkowej wieży obwieszczał:
DO ROKU
1965
ZOSTAŁO:
38 DNI!
Anka strasznie lubiła Dworzec z jego rozświetloną reflektorami fasadą ze szkła i kamienia – szczególnie w nocy, gdy zdawał się wyrastać ze śródmiejskiego krajobrazu niczym ognista góra, tłumiąc swym majestatem blask ulicznych lamp. Ten sentyment był mocno podszyty nostalgią – Dworzec stanowił w końcu pierwsze miejsce w Warszawie, do którego zabrała ją Gośka. Anka, świeżo po przeprowadzce z cichego, rodzinnego Zamościa, dopiero rozpoczynała naukę w gimnazjum, a Dworzec, ze swoimi wysokimi, przestronnymi halami, marmurowymi posadzkami i kryształowymi żyrandolami wydawał się miejscem wręcz magicznym. Stolica, chociaż wcale nie była jej pierwszym wielkomiejskim doświadczeniem, wciąż onieśmielała wtedy ogromem, wręcz nieprzyzwoitą wysokością nowoczesnych biurowców w Śródmieściu, niekończącym się hałasem i pośpiechem szerokich ulic. Anka widziała Gdańsk, Wrocław, Berlin, Monachium, ale w żadnym z tych miast, znacznie przecież większych i ruchliwszych od Zamościa nie czuła się tak przytłoczona i zagubiona, jak tutaj. Teraz, po prawie czterech latach, Śródmieście nie sprawiało na niej już aż takiego wrażenia, lecz dzielnice peryferyjne wciąż były lądem nieznanym, gdzie zapuszczała się sporadycznie i nigdy na własną rękę. Zawdzięczała tę przemianę głównie Gośce, która z jakiegoś powodu od razu wyczuła w Ance siostrzaną duszę, a będąc dzieckiem Warszawy od pokoleń, poprzysięgła ją z tego prowincjonalnego onieśmielenia wyleczyć – jak się okazało, całkiem skutecznie.
– Stefku – przypomniała sobie nagle – czy Stefek wie, gdzie jest ulica Horyńska?
– Na Żoliborzu – odpowiedział bez wahania Stefan i posłał jej badawcze spojrzenie w lusterku. – A dlaczego panna Ania pyta?
– Bez powodu – bąknęła Anka. – To znaczy… koleżanka z klasy urządza w sobotę andrzejki. Mieszka przy Horyńskiej.
– Żaden problem, zawieziemy pannę Anię.
– Aha, o ile puszczą mnie rodzice.
– Dlaczego mieliby nie puścić? W końcu to andrzejki, a panna Ania nie jest już w gimnazjum. Prawda?
– Wie Stefek, co powiedziałaby na to Gośka?
– Zapewne, że wielkie umysły myślą tak samo – odparł z miękkim uśmiechem Stefan. – Zgadłem? Widzę, że zgadłem.
Umilkł, pstryknął kierunkowskazem i zerknął czujnie w boczne lusterko.
– Gdy dwie osoby mówią pannie Ani to samo – podjął w końcu – to zazwyczaj coś musi być na rzeczy.
– To wcale nie takie proste, jak się wam obojgu wydaje – mruknęła Anka. – Jeszcze nigdy nie byłam na prawdziwej prywatce, a sam Stefek wie, jak to jest z Mamą.
– Na pewno wiem, że panna Ania lubi zamartwiać się na zapas – odparł spokojnie Stefan. – I, na domiar złego, niepotrzebnie. No, jesteśmy. I to nawet o czasie.
Zatrzymali się przy krawężniku przed ciągiem lekkich, dwupiętrowych domów o krągłych, wychodzących na Ogród Krasińskich balkonach. Stefan wysiadł pierwszy, obszedł auto i otworzył tylne drzwi.
– Będzie padać – stwierdził, patrząc w ciemne, zasnute skłębionymi chmurami niebo.
Anka wygramoliła się na zewnątrz, poprawiła beret i zerknęła w górę.
– Może spadnie pierwszy śnieg? – zapytała z cichym, melancholijnym westchnieniem.
Stefan spojrzał na nią badawczo bystrymi, błękitnymi oczami.
– Może – przytaknął z łagodnym uśmiechem.
Drzwi otworzyły się, zanim jeszcze Anka zdążyła cofnąć palec z przycisku dzwonka, zupełnie jakby profesor Mallory oczekiwał jej w przedpokoju. Wysoki i szpakowaty, z nienagannie przyciętą kozią bródką, ubrany – jak zwykle – w tweedową marynarkę z karmazynową muchą, zaprosił ją gestem do środka.
– Do come in,[4] Anna.
– Thank you, sir.[5]
Anka zdjęła buty, powiesiła na wieszaku płaszcz i szkolny beret, i z teczką w dłoniach weszła do salonu. Na stoliku stał już imbryk z gorącą, świeżo zaparzoną herbatą w towarzystwie dwóch filiżanek, talerzyka z herbatnikami, oraz nieodłącznego dzbanuszka z mlekiem.
Zastukała nierówno laska – lewa noga profesora była sztywna i prawie całkowicie pozbawiona czucia. „Pamiątka z Leningradu”, jak sam zwykł mawiać, nie wdając się przy tym nigdy w szczegóły.
– Dobrze pan się czuje, panie profesorze? – zapytała Anka, dostrzegając subtelny grymas bólu na pociągłej twarzy.
– Tak, tak – odparł z westchnieniem profesor Mallory. – To pogoda. Trzeba przecierpię, bo młodszy, niestety, nie będę już. Czy coś stało się? – dodał czujnie.
Anka spuściła wzrok i przestąpiła z nogi na nogę.
– Niestety… niestety nie zdążyłam skończyć wypracowania. Przepraszam.
Zapadła cisza, zakłócona bulgotem nalewanej herbaty.
– Szkoda – odezwał się w końcu profesor z subtelną nutą rozczarowania w głosie. – Bardzo chciałem znać twoją opinię o przyczyny upad… upadkiem Lancelota du Lac. Łyżeczka cukru, bez mleka. Dobrze pamiętam?
– Tak, dziękuję – bąknęła Anka. – I naprawdę strasznie przepraszam.
– Nic nie szkodzi. Jak mówią w Polsce: co się odwlecze, to się nie uciecze, prawda? Usiądź, proszę.
Profesor Mallory był pasjonatem legend arturiańskich i usilnie starał się tą pasją zarazić Ankę, chociażby przez wspólne czytanie i tłumaczenie „Idylls of the King” Tennysona. Anka czerpała z fontanny jego wiedzy nader wybiórczo, skupiając się głównie na wątku nieszczęśliwego romansu Lancelota – jej ulubionego rycerza Okrągłego Stołu – i królowej Ginewry. W pełni rozumiała obecne rozczarowanie profesora, zdając sobie doskonale sprawę, że akurat ta praca domowa stanowiła swoistą nagrodę i zachętę, ale przecież nie mogła się przyznać, że całą sobotę i niedzielę spędziła zamknięta w pokoju pod pretekstem nauki do klasówki, a tak naprawdę pochłaniając z wypiekami na twarzy pożyczoną od Gośki, zaczytaną kopię „Pamiętników Fanny Hill”.
Usiadła z cichym westchnieniem w fotelu i splotła dłonie na kolanach.
– W przyszłym tygodniu – obiecała. – Przyrzekam.
Kąciki ust profesora drgnęły w oszczędnym uśmiechu.
– Trzymam się za słowo. Pij herbatę, póki gorącą. I częstuj herbatnikiem. Świeże, Kasia piekła rano. Well then, shall we begin?[6]
– Yes, sir – zgodziła się Anka i sięgnęła po filiżankę.
– Doskonale. O ile dobrze pamiętam, mieliśmy dzisiaj porozmawiać również o czasie future perfect?
– Tak, panie profesorze. Nie do końca rozumiem, kiedy powinnam używać tego czasu, a kiedy simple future.
Profesor spojrzał na nią przenikliwie zza okularów.
– Po pierwsze, musisz zdecydować się na jedną i właściwą formę słowa „powinnam”. Czyli: albo „ought to”, albo „should”. Ta, którą wybrałaś przed chwilą, czyli „should to”, jest, niestety, niepoprawna.
– Oczywiście – przytaknęła szybko Anka, uciekając wzrokiem. – Wiedziałam o tym. To… ze zmęczenia.
– A odpowiedź na twoje pytanie jest bardzo prosta – ciągnął profesor, któremu wszystkie niuanse angielskiej gramatyki wydawały się bardzo proste. – Future perfect używasz wtedy, gdy czynność, o jakiej mówisz, zostanie zakończona przed pewnym konkretnym momentem w przyszłości.
Uśmiechnął się łagodnie, dostrzegłszy bezradne spojrzenie Anki.
– W takim razie, może kilka…
Zabrzęczał dzwonek telefonu.
– Przepraszam.
Profesor podniósł się niezgrabnie z fotela, pokuśtykał do komody przy drzwiach i uniósł słuchawkę.
– Halo?
Anka przez chwilę przysłuchiwała się jego śmiesznie akcentowanej, przeciąganej polszczyźnie, aż zmęczony umysł odpłynął w końcu w półdrzemkę, wracając podświadomie do ciemnego miasta na chwilę przed końcem świata i do niewidzialnej dziewczyny o osobliwie płaskim, bezbarwnym głosie.
Niepotrzebnie uciekałam – pomyślała z jakimś niezrozumiale tęsknym żalem.
– Anna?
Zamrugała, wyrwana z zadumy. Profesor Mallory stał oparty o fotel, z palcami zaciśniętymi na kremowej skórze i subtelnym grymasem bólu na płaskiej twarzy.
– Is everything alright, dear?[7]
Anka posłała mu wstydliwy uśmiech i skinęła szybko głową.
– I am sorry[8], sir.
– Nie przepraszaj – powiedział z nutą troski w głosie profesor. – Mówiąc szczerze, wyglądasz na wykończoną.
Anka sięgnęła po filiżankę i wypiła łyk herbaty.
– Miałam dzisiaj bardzo dziwny sen – odezwała się z cichym westchnieniem.
Profesor usiadł i starannie oparł laskę o fotel.
– Chętnie posłucham – oznajmił, kiwając zachęcająco głową. – W końcu sam Szekspir twierdził, że z jednego ulepieniśmy tworzywa my i nasze sny. O ile masz oczywiście ochotę.
Anka zawahała się przez moment, wreszcie westchnęła i opowiedziała całą historię, poczynając od błękitnego oparu, a kończąc na panicznej ucieczce w ciemność. Profesor Mallory słuchał uważnie ze splecionymi na wydatnym brzuchu dłońmi, znosząc cierpliwie jej stremowane, przerywane desperackimi pauzami dukanie.
– Wydaje mi się – oznajmił po chwili namysłu, gdy spocona i do cna wyczerpana Anka zakończyła wreszcie opowieść – że powinniśmy zostawić future perfect na następny raz, nie uważasz?
Dźwignął się z trudem z fotela. Postukując końcówką laski, podszedł do biblioteczki i wybrał tom w staroświeckiej, czerwonej oprawie.
– Czymże jest życie, jak nie kolejnym snem? – szepnął miękko, przewracając kartki z takim uczuciem, jakby pieścił je czubkami palców.
Westchnął cicho, skinął głową i wrócił do stolika.
– Proszę – powiedział, przechodząc znów na polski. – Może spodoba się tobie.
– „Through the Looking-Glass, and What Alice Found There”? – przeczytała ze strony tytułowej Anka i uniosła brew.
– To książka o snach – wyjaśnił z oszczędnym uśmiechem profesor. – I o… dreamers.[9] Ten… egzemplarz jest bardzo ważny dla mnie, dlatego proszę, bądź dla jego łaskawa. Zwróć, jak przeczytasz, ale nie masz potrzebę spieszyć się.
Anka przewróciła kartkę i zamarła, dostrzegłszy datę na stronie tytułowej – książka była prawie zabytkiem.
– Tysiąc osiemset siedemdziesiąty pierwszy!
– Tak. Druga edycja. Już bez pomyłki w jednym z wierszów, ale jeszcze ze złym… a chess diagram.
– Diagramem szachowym? – podpowiedziała Anka.
– Ah, yes. Diagramem szachowym. Thank you.
– You’re welcome, sir.[10] Dlaczego diagram jest zły?
Profesor uśmiechnął się łagodnie.
– Umiesz grać szachy, Anna?
– No pewnie – przytaknęła dumnie Anka, która uważała się za całkiem niezłą szachistkę.
– W taki raz książka powinna tobie podobać się. Patrz tutaj. Na tym diagramem jest… a chess problem, który poka… pokazi drogę Alice, główną bohaterkę, przez planszę.
– Rzeczywiście – szepnęła Anka, uważnie obserwując ustawienie figur. Mallory skinął głową.
– W tą edycję, nie wiadomo jak, zapomnieli o obydwa kings.[11] Dlatego zaznaczyłem oni… ich miejsca ołówkiem. Biały king na c6, czerwony na e2. Widzisz?
– A gdzie jest… Alice? – zapytała Anka, smakując egzotyczną miękkość tego imienia na języku.
– Alice jest tutaj – wyjaśnił profesor i wskazał czubkiem palca pole d2. – Biały pawn.[12] Musi docierać do końcu planszy, żeby tam zostać… a queen.[13]
Anka obrzuciła diagram uważnym spojrzeniem – książka o snach i o szachach zapowiadała się całkiem interesująco. Westchnęła, gdy przypomniała sobie o oczekującej w domu męczarni.
– Thank you, sir – powiedziała z nieśmiałym uśmiechem. Zamknęła czerwony tom i wsunęła ostrożnie do teczki.
– Napij się jeszcze herbatę – poradził profesor Mallory. – I jedz herbatnika. Cukier pomaga na zmęczenie.
Na zewnątrz siąpił dokuczliwy, zimny deszcz. Ulica wydawała się zupełnie pusta, jakby żywcem wyjęta ze snu Anki – może poza światłem lamp, odbijającym się rozedrganym bursztynem w zacinanych lodowatą wodą kałużach. W nagich gałęziach drzew Ogrodu Krasińskich pogwizdywał markotnie wiatr, gdzieś z daleka dobiegało zwielokrotnione echem ujadanie psa.
Stefan czekał tuż przy drzwiach, osłonięty wielką, czarną czaszą parasola. Na widok wychodzącej Anki odrzucił szybko niedopałek papierosa i przydeptał obcasem.
– Panno Aniu – powiedział śpiewnie. – Wszystko w porządku?
Anka oddała mu teczkę i ujęła nadstawione ramię.
– No i wykrakał Stefek – burknęła.
Zadygotała, gdy wiatr smagnął ją lodowatymi paluchami po nogach.
– Niech deszcz grzechy nasze pozmywa jesienny – zanucił Stefan, otwierając drzwiczki samochodu. – No, czas chyba do domu?
Anka opadła ciężko na kanapę, zdjęła beret i obróciła głowę, przyglądając się ściekającym z wolna po szybie strumyczkom wody.
– Stefek zna tego Niemca, co ma nas dzisiaj odwiedzić? – zapytała ostrożnie, gdy Stefan zasiadł za kierownicą i wsunął kluczyk do stacyjki.
– Nie. Wiem tylko, że to przyjaciel z wojska ojca panny Ani.
Silnik warknął ochoczo, wprawiając potężne cielsko mercedesa w podekscytowane drżenie. Anka oparła głowę o kanapę i popatrzyła smętnie w skórzaną podsufitkę.
Wojskowy – jeszcze lepiej. Po szkole krążyły szeptane anegdotki o niemieckich wojskowych, inspirowane domniemanymi ekstrawagancjami sędziwego marszałka Rzeszy Ernsta Röhma – jak na przykład ta, że Volksreichsmarschal zwykł osobiście sprawdzać, czy jego podkomendni nie mieli go w dupie. Dowcip wydawał się Ance zupełnie niezrozumiały, dopóki kwestii jej edukacji nie wzięła w swoje ręce Gośka.
– Ech, ty malutki, głupiutki Kosiu – oświadczyła dobitnie, podkreślając kluczowe słowa stanowczymi machnięciami krzepkiego palca – ty jeszcze nie masz pojęcia, do czego tak naprawdę służy dupa!
Ów wykład poprowadzony był oczywiście po niemiecku, który Gośka uważała za język wręcz stworzony do sprośności.
Du hast keine Ahnung, wozu ein Arsch wirklich da ist!
Pewnie była już w domu, rozwalona na tapczanie, i słuchała swojej Conny Froboess czy innego Gustla Kretschmara. Albo… o kim ona dzisiaj wspominała? Hanni. Z… Hanni i Tonni. Ciekawe czy to Johann, czy Johanna? Zresztą, nieważne. Tak czy siak, szczęściara z tej Gośki, bez dwóch zdań.
Anka ziewnęła i odruchowo zasłoniła usta dłonią. Zsunęła się na kanapie i zamknęła ciężkie, jakby odlane z ołowiu powieki, pozwalając im na chwilkę zasłużonego odpoczynku. Gdy otworzyła je z powrotem – zdawałoby się sekundę później – była już za miastem, a deszcz zdążył przejść w mżawkę. Mercedes sunął z szumem silnika wzdłuż szpaleru bezlistnych drzew, mokry asfalt migotał w żółtawym blasku reflektorów.
– Jedna czekoladka nie pomogła – zauważył Stefan. – Następnym razem zdobędę dla panny Ani całe pudełko.
– Jestem wykończona tym poniedziałkiem, Stefku.
– To, co panny Ani nie zabije, to ją wzmocni.
– Czyje niby to słowa?
– Sierżanta Zajcewa, oczywiście.
Anka, zbyt umęczona, by dociekać, kim był sierżant Zajcew, westchnęła i wyjrzała przez boczną szybę. Znajomy, kuty płot lśnił bladą wilgocią w blasku latarń, okna parterowego dworku jarzyły się stłumionym grubymi zasłonami światłem. Byli już w Konstancinie, już skręcali w lewo, w Źródlaną – a tam, może sto metrów dalej, wyrastała jasno oświetlona, szeroka brama, czarne usta w wysokim, kamiennym murze.
Uzbrojony wartownik w pelerynie otworzył masywne, kute skrzydła i wyprężył się na baczność, przykładając dwa palce do orzełka na czapce. Stefan zatoczył łagodne półkole na podjeździe i zatrzymał się pod schodami. Przed nimi, niczym przyczajony do skoku drapieżnik, czaiła się lśniąca, ogromna limuzyna, większa nawet od mercedesa Taty, a Anka poczuła na jej widok jakiś dziwny ucisk w żołądku.
Dam radę – obiecała sobie w myślach i pchnęła drzwiczki.
Żwir zachrzęścił pod butami. W oknie kuchni paliło się światło, oblewając trawnik żółtawą poświatą.
– Panno Aniu.
– Dziękuję, Stefku, nie trzeba – powiedziała Anka, uchylając się spod nadstawionego parasola. – Już przecież nie pada. Niech Stefek wraca do domu.
– A panna Ania niech się nie martwi na zaś – odparł łagodnie Stefan. – Widzimy się jutro z samego rana, tak?
– Tak. Dobranoc.
– Dobranoc.
Anka weszła opieszale po schodach, ściskając w wilgotnej dłoni uchwyt teczki. Zatrzymała się jeszcze przed drzwiami, obróciła głowę – oparty o bok auta Stefan zapalał właśnie papierosa, troskliwie osłaniając zapalniczkę dłonią.
Westchnęła, potrząsnęła ze zrezygnowaniem głową i chwyciła za klamkę.
Pierwszą rzeczą, która rzuciła jej się w oczy, był wiszący na wieszaku w holu skórzany płaszcz wraz z czarną, niemiecką czapą. Nie dość, że wojskowy, ale na dodatek esesman. Być może Gośka miała mimo wszystko rację? Ech, szczęściara.
Zaszurały pantofle. Z jadalni wybiegła Hela, najwyraźniej zwabiona odgłosem zamykanych drzwi, pospiesznie wycierając dłonie w biały fartuszek.
– Dobry wieczór panience Ani – zaszczebiotała, dziwnie rumiana i podniecona. – Świetnie, że panienka jest, bo wszyscy już czekają z kolacją. Dzień się udał?
– Aha – bąknęła Anka i wsunęła stopy w pantofle. – Chcesz się zamienić?
Hela wyszczerzyła zęby.
– A żebyś wiedziała – szepnęła konspiracyjnie.
Anka zmarszczyła brwi.
– Co? Ten Niemiec?
– Nie-sa-mo-wity – wyszeptała Hela, kręcąc z zachwytem głową. – Cmoknął mnie w rękę, wyobrażasz sobie? Mówię ci, myślałam, że na serce padnę. Wariat normalny. Leć, zaraz się sama przekonasz.
– Hela…
– No?
Anka westchnęła i wzruszyła ramionami.
– Nic. Idę.
– Idź, idź. Ech, ty szczęściaro.
Przez szparę w uchylonych drzwiach salonu wpadał ciepły, wibrujący nutkami rozbawienia głos Taty. Mówił swoją świetną niemczyzną, wyszlifowaną u Eberharda Karola w Tybindze.
Wdech, wydech. Wszystko będzie dobrze.
Anka starannie wytarła śliskie od potu dłonie w szkolną spódniczkę i, z duszą na ramieniu, weszła do środka.
Tata i Niemiec siedzieli na kanapie, Mama w fotelu. Tata w ciemnym, oficjalnym garniturze, Mama w swojej ulubionej sukience koloru szampana, Niemiec w doskonale skrojonym uniformie, którego pyszna czerń aż zapierała dech. Na widok Anki Tata urwał opowieść, a obydwaj mężczyźni podnieśli się równocześnie, jak na komendę. Liście dębu na kołnierzu Niemca błysnęły w świetle lampy czystym srebrem. Mama uśmiechnęła się i wyciągnęła zachęcająco rękę. Anka podeszła sztywno, nieśmiało uścisnęła jej palce.
– Moja córka Anna – przedstawił Tata, obejmując ją ramieniem. – Mój przyjaciel ze studiów, SS-Oberführer Heidemann.
Anka wykonała grzeczny, choć nieco sztywny dyg. Niemiec skłonił się, szarmancko muskając ustami grzbiet jej dłoni.
– Enchanté, Mademoiselle[14] – powiedział z uśmiechem. – Dobri wieczor – dorzucił śmieszną, niezgrabną polszczyzną. – Ogromnie miło mi.
Miał owalną, gładko ogoloną twarz i starannie zaczesane ciemne włosy. Spod wysokiego czoła patrzyły roześmiane, intensywnie kobaltowe oczy, przyciągające wzrok niczym magnes. Ciężko było oszacować jego wiek – mógł mieć lat zarówno trzydzieści, jak i pięćdziesiąt, zupełnie jakby wraz ze srebrem na kołnierzu otrzymał w darze wieczną młodość.
– G-guten Abend, Herr Oberführer[15] – wybąkała zbita nieco z tropu językowym pomieszaniem Anka, rumieniąc się pod tym jedwabiście czarno-srebrno-niebieskim spojrzeniem.
– Oberführer pochodzi z Alzacji – wytłumaczył Tata.
– Gdzie serce mówi po francusku, a żołądek po niemiecku – dodał z porażająco białym i równym uśmiechem Heidemann. – To dla pani, drobny upominek z Berlina.
Wręczył Ance paczkę owiniętą błyszczącym, czerwonym papierem.
– Bardzo dziękuję.
Pewnie następne „Mein Kampf” – pomyślała niechętnie Anka. Na półce miała już trzy różne wydania sprezentowane przez niemieckich gości Taty. Chociaż… nie, paczka była zdecydowanie zbyt lekka jak na „Mein Kampf”.
– Mogę otworzyć?
– Ależ oczywiście – zgodził się z zachęcającym skinieniem głowy Heidemann.
Anka starannie odkleiła maleńkie paski taśmy klejącej, rozwinęła papier. W środku odkryła duże pudełko czekoladek ozdobione gwaszem przedstawiającym nocny pejzaż berlińskiego Alexanderplatz, ze spiżowym pomnikiem Adolfa Hitlera spoglądającego w uroczystej zadumie na rozjarzoną czerwono i biało Tor der Helden, Bramę Bohaterów.
– Sawade, najstarszi chocolatier w Berlin – wydukał z wyraźnym trudem Heidemann. – A… Gründer[16] firma Polakiem był.
– Naprawdę?
– Ocziwiszczy. Meiner Meinung nach,[17] najlepszy te z toffi. – Westchnął i z nieco zakłopotanym uśmiechem przeszedł z powrotem na niemiecki. – Pokażę pani, które.
– Żadnych słodyczy przed kolacją – zaprotestował Tata. – A ty, Max, nie rozpieszczaj mi córki.
Mama posłała Heli porozumiewawcze spojrzenie i skinęła głową.
– À propos kolacji – powiedziała miękko – skoro dołączyła już do nas nasza duma i szczęście, myślę, że możemy zaczynać.
Heidemann szarmancko zaoferował Ance ramię. Przyjęła je, lekko zawstydzona i poprowadziła go do jadalni, ściskając w drugiej dłoni pudełko czekoladek.
Zasiedli za stołem: Tata u szczytu, Niemiec po jego prawej, Mama po lewej, Anka przy niej. Na śnieżnobiałym obrusie srebrzyła się zakryta patera w towarzystwie porcelanowej wazy z parującym barszczem.
– No, Max, tego nie zjesz w Berlinie – oświadczył Tata, unosząc srebrną pokrywę. Kobaltowe oczy Heidemanna rozwarły się szeroko.
– Pierogi! – powiedział z zachwytem. – A niech mnie! Polskie?
– Ser i ziemniaki – przytaknął Tata i dyskretnie skinął Heli głową. – Ze skwarkami, jak dawniej, gdy przysyłali mi je z domu. Pamiętasz?
– Oczywiście, że pamiętam – oznajmił z uśmiechem Niemiec. – Tego smaku nie da się łatwo zapomnieć.
Ukroił kawałek pieroga, uniósł do ust i zamknął oczy, żując niespiesznie. Nosił obrączkę na lewej dłoni – był wdowcem? Nie to, żeby jego stan cywilny w jakikolwiek sposób Ankę obchodził, ale i tak obiecała sobie, z czystej ciekawości, przy okazji zapytać później o to Tatę.
– Wyśmienite – stwierdził Niemiec, kiwając powoli głową. – Może napijemy się wina?
– Wino do pierogów nie pasuje – odparł Tata. – To chłopskie jadło. Za to mamy barszczyk, a po kolacji będzie koniaczek.
– Jak na studiach – powiedział z westchnieniem Heidemann. – Tylko wtedy jeszcze nie było nas stać na porządny koniak. Co my w ogóle pijaliśmy, Zenek?
– Straszliwego sznapsa – zaśmiał się Tata. – Kupowaliśmy go w sklepiku przy Sigwartstraße, koło muzeum, pamiętasz?
– Chyba na szczęście nie pamiętam. Nie wiem, czy dzisiaj dałbym w ogóle radę wziąć to do ust. Człowiek za szybko przyzwyczaja się do luksusu. – Heidemann pokiwał w zamyśleniu głową. – Spodziewałeś się wtedy, że zostaniesz wicepremierem?
– Na razie wice – rzucił z leciutkim uśmieszkiem Tata. – Ale jeszcze się zobaczy. No, tobie też poszło niczego sobie. Kiedy rozstawaliśmy się w pięćdziesiątym trzecim, byłeś zwykłym Obersturmführerem w Germanii, a teraz, proszę: sam zastępca dowódcy Leibstandarte.
Heidemann szelmowsko zmrużył kobaltowe oczy.
– Na razie zastępca, ale jeszcze się zobaczy. Jochen odchodzi niedługo na emeryturę i jeśli chodzi o mnie, najwyższa na niego pora.
– Jochen na emeryturze? – zdziwił się Tata. – Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. Przecież Leibstandarte to jego całe życie.
Niemiec wypił łyk barszczu i otarł usta serwetką.
– Owszem, tak było dziesięć lat temu. Ale ostatnio kupił sobie posiadłość na Lazurowym Wybrzeżu, niedaleko Saint-Raphaël i sprowadził tam swoją… – Urwał z leciutkim uśmiechem. – Zanudzamy panie. Proszę o wybaczenie.
– Nic nie szkodzi – powiedziała miękko Mama. – Chętnie posłucham o Lazurowym Wybrzeżu.
– Jeśli chodzi o mnie, Lazurowe Wybrzeże jest przereklamowane – zaśmiał się Heidemann. – Za gorąco, za drogo, za dużo Francuzów i Włochów. Jeśli emerytura, to tylko na wybrzeżu Bałtyku, gdzieś koło Królewca.
– Dlaczego koło Królewca? – zapytała Mama.
Heidemann popatrzył na nią tymi swoimi niesamowicie kobaltowymi oczami.
– To piękne miasto, proszę pani. Służyłem tam przez rok w czterdziestym dziewiątym. Jedynie rok, za to jaki piękny. Tam poznałem… – Zawahał się, spuścił na moment wzrok. – Moją żonę.
Aha – pomyślała Anka, przesuwając widelcem swoje prawie nietknięte pierogi.
– Mój nauczyciel niemieckiego pochodzi z Królewca – wypaliła. – Joachim Freiherr von Brüggen. Tylko, niestety, musiał wrócić teraz do domu, bo…
Urwała, dostrzegłszy wbity w siebie wymowny wzrok Mamy. Odchrząknęła i uniosła serwetkę do ust. Uszy zapłonęły natrętnym żarem.
Heidemann uśmiechnął się miękko i pokiwał głową.
– No, no – zamruczał. – Co za czasy, że pruska szlachta udziela teraz korepetycji.
– Zubożała szlachta – sprostował Tata. – A udziela, bo czasy faktycznie trudne, i liczy sobie za to tyle, że do końca liceum Anki będzie go stać na pałac z francuskim ogrodem. No, ale postępy widać gołym okiem, a moja córka też chyba nie narzeka. Co, Aniu?
– Nie narzekam, Tato – przytaknęła zarumieniona Anka.
Karminowe usta Mamy zadrżały w ledwie dostrzegalnym grymasie, błyskawicznie zamaskowanym serwetką.
– A kiedy poznał pan mojego męża?
Heidemann zastanowił się przez chwilę, marszcząc w skupieniu brwi.
– W czterdziestym? Zenek?
– W trzydziestym dziewiątym – poprawił z uśmiechem Tata. – Wtedy zaczęliśmy razem studia. Zresztą, wyobraź sobie, moja żona to też absolwentka Eberharda.
– Poważnie? – ucieszył się Heidemann. – Który rocznik?
– Czterdziesty piąty – odparła Mama. – Historia sztuki i orientalistyka.
– Ach, w takim razie na pewno pamięta pani Littmanna?
– Oczywiście. Był moim promotorem.
– A moim wujem – oznajmił Niemiec. – Mały świat. – Pokiwał z uśmiechem głową. – Ech, Tybinga. Złote czasy, zanim jeszcze zaczęło się to całe wariactwo. Dzieliliśmy z pani mężem pokój w akademiku. Zenek gotował, ja sprzątałem.
Anka zerknęła nieśmiało na Tatę.
– Tata gotował? – powiedziała cichutko. – Współczuję z całego serca.
Heidemann roześmiał się, błyskając nieskazitelnie białymi zębami.
– Zmieniłaby pani zdanie, gdyby spróbowała tego, czym nas wtedy karmili w stołówce.
Tata machnął lekceważąco ręką.
– Daj spokój, Max. Dzisiejsza młodzież nie ma pojęcia, co się wtedy jadało. Moja córka nigdy nie smakowała zupy na szyszkach spod Saratowa.
Kawałek pieroga na widelcu Niemca zawisł nieruchomo w powietrzu. Przystojna twarz, niespodziewanie napięta i stwardniała, wyglądała przez tę krótką, dziwną chwilę na dużo starszą i o wiele bardziej zmęczoną.
– Saratów – powiedział cicho, jakby do siebie, Heidemann. – O tak, Saratów. I zupa na szyszkach.
Pokiwał głową z ustami zaciśniętymi w wąską linię.
– Ciągle nie mogę patrzeć na przebiśniegi.
Zapadła cisza. Anka zerknęła szybko na Tatę – przyglądał się Niemcowi z nieruchomą twarzą, a w jego oczach migotało coś niepokojąco zimnego i obcego. Heidemann poruszył się nagle, zamrugał, niczym wyrwany ze snu.
– Mówi pani świetnie po niemiecku, panno Aniu – stwierdził spokojnie, znów uśmiechnięty i w pełni opanowany, sięgając po filiżankę z barszczem. – Ma pani bardzo ładny, naturalny akcent.
Anka błyskawicznie uciekła wzrokiem.
– Dziękuję – wybąkała, nie mogąc powstrzymać zadowolonego uśmiechu.
– Ależ nie ma za co. Po prostu stwierdzam fakt. Ile już uczy się pani języka?
– Od… od kiedy pamiętam. Przez Tatę. Czasami… tak właściwie to całkiem często rozmawiamy po niemiecku.
Tata popatrzył na nią bursztynowymi oczami, znów pełnymi czułego, kojącego ciepła. Niemiec wypił łyk zupy i westchnął z zadowoleniem.
– Nie miałaby pani żadnych problemów w szkole w Berlinie – oznajmił, ocierając usta serwetką. – A potem może Tybinga, tak, jak rodzice?
Anka zamarła w bezruchu, zbita z tropu i odrobinę zaniepokojona.
– Dobrze się czujesz, Aniu? – zapytała Mama i zerknęła dyskretnie na Tatę. – Prawie nic nie zjadłaś.
– Jestem tylko trochę zmęczona, Mamo – odparła cicho Anka.
Spojrzała badawczo w te przenikliwe, szarozielone oczy – i odbiła się od ich chłodnej beznamiętności jak od tarczy.
– W takim razie proponuję, żebyś wzięła się za lekcje – powiedziała spokojnie Mama. – A potem do łóżka, masz rano szkołę.
Wyraźnie zakłopotany Tata odchrząknął i skinął głową.
– Mama ma rację, Aniu. Już późno.
Anka posłusznie odłożyła serwetkę, podniosła się zza stołu i dygnęła grzecznie.
– Dobranoc.
Niemiec wstał i ukłonił się jej z uśmiechem.
– Dobranoc, panno Anna. To prawdżywa szyjemnosz była.
– Dobranoc, córeczko – powiedział miękko Tata.
Anka wyszła do holu, zamknęła za sobą drzwi jadalni i wspięła się po schodach na piętro, do swojego pokoju. Nie miała ochoty na ostre górne światło, więc po omacku położyła bombonierkę na biurku i wymacała lampkę.
Na jutro została jej do zrobienia tylko fizyka – no i ten nieszczęsny angielski. Co prawda następną lekcję miała dopiero za tydzień, ale Anka była nauczona, że nie należy zostawiać rzeczy na ostatnią chwilę. Może poza fizyką, której szczerze nie cierpiała, choć – o dziwo – całkiem lubiła nauczyciela, profesora Przenicznego, sympatycznego staruszka o miękkim, łagodnym głosie.
Otworzyła z niechętnym westchnieniem podręcznik, ale gwaszowa Brama Bohaterów natychmiast przyciągnęła wzrok niczym magnes. Rodzice nie zamierzali chyba wysłać jej do szkoły w Berlinie? Taka przeprowadzka zupełnie nie miałaby teraz sensu, tuż po tym tytanicznym wysiłku, jaki włożyła w przygotowanie się do egzaminów do Platerki. I co miałaby powiedzieć Gośce, która na sugestię zdawania wraz z nią do najlepszego liceum dla dziewcząt w Warszawie początkowo zareagowała alergicznie? Przekonanie jej do tego pomysłu – za co zresztą mama Gośki wciąż była Ance nieskończenie wdzięczna, nawet przy stanowiącym spore dla niej obciążenie czesnym – wymagało prawie tyle samo znoju i cierpliwości, co pogodzenie się z macierzami i przekształceniami liniowymi.
To zdecydowanie nie ma sensu – oświadczyła sobie stanowczo, czując kiełkujący gdzieś na dnie serca zalążek niepokoju.
Otworzyła pudełko i przyjrzała się rzędom czekoladek. Było już za późno na słodycze.
A co tam – pomyślała ze zrezygnowaniem. Zasłużyła po takim dniu.
Wybrała jedną, wsunęła do ust. Gęsta słodycz rozlała się po języku, Anka westchnęła, odchyliła się razem z krzesłem do tyłu i oparła stopy o ścianę. Umysł, uwolniony od okowów szkolnych obowiązków, odpłynął w rozmarzenie.
Ten… Oberführer Heidemann. Max Heidemann. Coś załaskotało przyjemnie w żołądku, kiedy przypomniała sobie te intensywnie kobaltowe oczy.
Może mogłaby widywać go częściej, gdyby przeprowadziła się do Berlina?
Parsknęła i potrząsnęła głową, nieco zażenowana własną dziecinadą.
Berlin.
Żołądek zacisnął się nagle niekontrolowanym lękiem.
– Za dużo o tym myślę – szepnęła i z głuchym klaśnięciem zamknęła podręcznik. Nie miała już siły na fizykę.
Schowała książki i zeszyty na jutrzejsze lekcje do teczki. Zawahała się przez moment, po czym wsunęła tam również pudełko czekoladek – chociaż przynoszenie słodyczy do szkoły było surowo zabronione regulaminem.
Oberführer Max Heidemann.
Przygryzając wargę, podeszła do okna i rozchyliła zasłony.
Czy ja… mogę się podobać? – pomyślała, wpatrzona w swoje odbicie. Zawsze wydawało się jej, że była zupełnie przeciętna: ani brzydka, ani za specjalnie ładna, zupełnie taka, jak tysiące innych dziewczyn na ulicach. Dwie swoje cechy, które uważała za najatrakcyjniejsze, odziedziczyła po rodzicach: pełne, idealnie wykrojone usta, nadające twarzy wyrazu nieco smutnego zamyślenia – po Tacie, i miękko falujące włosy koloru jasnego miodu – to po Mamie. Poza tym… nic. Gdyby nie te pyszne loki, wyglądałaby już całkiem jak chłopak, bo nie mogła nawet pochwalić się za specjalnie kobiecą figurą, zwłaszcza w porównaniu z Gośką czy Maleńką.
W trzewiach pulsowało i wibrowało coś miękkiego i włochatego, a Anka przycisnęła dłoń do podbrzusza, by uspokoić to niepokojąco przyjemne dygotanie.
Max Heidemann.
Z cichym westchnieniem odwróciła się od okna i poszła do łazienki. Odkręciwszy kurki, umyła zęby, usilnie unikając swojego odbicia w lustrze, po czym rozebrała się i ostrożnie weszła do wanny. Woda była rozkosznie gorąca, wysysała z ciała zmęczenie, które, zmienione w parę, ulatywało majestatycznie pod sufit. Zanurzona po brodę w pachnącej brzoskwiniami pianie, z zaciśniętymi powiekami i płonącymi uszami, Anka pieczołowicie kontemplowała siebie w ramionach niebieskookiego SS-Oberführera Maxa Heidemanna.
[1]: (Niem.) Odświeżacz powietrza.
[2]: "Dużo szczęścia i błogosławieństwa we wszystkich twych zamysłach, i niech zdrowie z pomyślnością towarzyszą ci też". Słowa i muzyka Werner Gneist, tłum. aut.
[3]: Ibid.
[4]: (Ang.) Wejdź, proszę.
[5]: (Ang.) Dziękuję panu.
[6]: (Ang.) W takim razie, zaczynamy?
[7]: (Ang.) Wszystko w porządku, kochanie?
[8]: (Ang.) Przepraszam.
[9]: (Ang.) Śniący, marzyciele
[10]: (Ang.) Nie ma za co.
[11]: (Ang.) Króle
[12]: (Ang.) Pion (np. w szachach)
[13]: (Ang.) Królowa
[14]: (Franc.) Bardzo mi miło, panienko.
[15]: (Niem.) Dobry wieczór, panie pułkowniku.
[16]: (Niem.) Założyciel
[17]: (Niem.) Moim zdaniem