Znowu to gówniane miasto, gówniane drogi, gówniane powietrze, pomyślał Kuba Harłukowicz, wjeżdżając do Łodzi drogą krajową 91. Jego Opel zapewniał wystarczający komfort podczas długich tras z domu na studia, ale Kuba wiedział, że po trzech godzinach względnie przyjemnej jazdy, ostatnie parę kilometrów musi zebrać swoje żniwo, tak jak zresztą sama jazda po Łodzi.
– Pieprzony debil. – zaklął pod nosem, gdy rozklekotane stare BMW wepchało się tuż przed Opla Kuby, akurat w momencie, kiedy wszystkie auta wokół zaczęły zwalniać przed czerwonymi światłami.
Chwilę później Kuba ruszył dalej, zatrzymując się po drodze na kolejnych światłach, i kolejnych, i kolejnych i jeszcze kilku następnych, a potem zjechał w Aleję Mickiewicza, potem zaś w ulicę Piotrkowską, przy której wynajmował mieszkanie. Kiedy wjeżdżał do Łodzi, słońce zachodziło, odbijając się w szybach biurowców ostatnimi, czerwonymi promieniami niedzieli, ale teraz zapadł już zmrok. Jednak w centrum Łodzi tak naprawdę nigdy nie jest ciemno. Gdy słońce chowa się za horyzontem, uliczne latarnie oświetlają stare brudne kamienice, o które nikt już nie chce dbać – a także nowoczesne wieżowce, odrażające w swojej bezdusznej prostocie i bloki z czasów komunizmu – aż do następnego dnia, gdy słońce znów wstanie, by przyglądać się od rana do wieczora temu miszmaszowi starości, nowoczesności i brudu.
Przyjazd z rodzinnego domu w Tarnowie nie był łatwym ani przyjemnym zadaniem, ale gdy Kuba już dotarł do mieszkania, życie było całkiem wygodne. Z ulicy Piotrkowskiej miał łatwy dostęp do wszystkich zalet dużego miasta i do wszystkich placówek Łódzkiej Akademii Medycznej. Był dopiero na pierwszym roku kierunku lekarskiego i, choć nie przyznał by się do tego nawet na torturach, czuł się już praktycznie jak lekarz. Pierwszy semestr zaliczony, teraz tylko z górki, przekonywał sam siebie, choć w głębi duszy czuł, że na horyzoncie zbierają się czarne chmury sesji letniej – ale lepiej teraz o tym nie myśleć, jeszcze nie teraz, dopiero skończyła się przerwa międzysemestralna, czas powrócić do nauki i grania na komputerze.
Po dotarciu do mieszkania i rozpakowaniu bagaży, zjadł kolację i umył się, a potem sprawdził plan zajęć pierwszego dnia drugiego semestru jego studiów. Jutro, punkt ósma, Kubę czekały zajęcia z przedmiotu o tajemniczej nazwie Biologia Medyczna. Ciekawe, czy będą z tym jakieś cyrki, pomyślał. Poprzedni semestr był ciężki. Nie dość, że musiał żyć tak daleko od domu (a był domatorem i kochał swoje rodzinne okolice), to przytłoczył go ogrom nauki i fakt, że zdecydowana większość prowadzących zajęcia była w najlepszym przypadku niezbyt przyjemna w obyciu, lecz zwykle po prostu antypatyczna. Nie, pomyślał, bądźmy sprawiedliwi, ci z anatomii i histologii byli raczej w porządku. Za to chemia i biofizyka… Nie ma co myśleć o takich rzeczach, miał to już z głowy – na szczęście najgorsze przedmioty trwają tylko semestr. A przynajmniej miał nadzieję, ze tak jest.
Z anatomią miał inny problem. Może to widok martwych, wysuszonych i obkurczonych przez lata leżenia w formalinie ciał, a może coś innego, ale czasem zdawało mu się po zajęciach w prosektorium, że widzi te osoby w świecie żywych. W tramwaju, w sklepie, w kościele, zdarzało mu się na ułamek sekundy dostrzec kątem oka dobrze znane wysuszone oblicze któregoś z „preparatów”, ale gdy po chwili zdawał sobie z tego sprawę, wrażenie znikało, osoba, na którą patrzył znikała w tłumie albo iluzja, którą jego mózg wytwarzał, rozpływała się i Kuba zdawał sobie sprawę, że człowiek, na którego patrzy, nie jest w żadnym stopniu podobny do suchych, brązowych ciał z prosektorium. Ludzie wokół byli żywi i Kuba miał przeczucie, że będzie musiał sam siebie o tym przekonywać jeszcze na długo po skończeniu zajęć w prosektorium.
Kuba spakował do plecaka zeszyt, wydrukował skrypt na zajęcia i położył się w łóżku, myśląc o rzeczach których nie dokończył przed wyjazdem z Tarnowa, jak chociażby radio do samodzielnego montażu, które lutował w sobotę, a także o tym, że czuje się trochę samotny i miło by było mieć kogoś, z kim można się dzielić swoim życiem. Mówisz tak, bo miałeś trochę wolnego i czas, żeby się zastanowić nad czymś innym niż chemia i histologia, pomyślał. Poczekaj dwa tygodnie, a nie będziesz miał czasu na samotność, bo jak Frodo zacznie cisnąć z anaty… Sen, jak zwykle, zakradł się niezauważony i położył kres bezcelowym rozmyślaniom. Ale Kuba miał rację. W ciągu dwóch tygodni jego uwaga miała skupić się na czymś o wiele gorszym niż samotność, chociaż Tomasz „Frodo” Lipka, bardzo niski wykładowca anatomii, o czarnych kręconych włosach i wiecznie przestraszonym spojrzeniu, nie miał mieć z tym nic wspólnego.
***
W poniedziałek obudził się o szóstej i leżał pół godziny, próbując przekonać samego siebie, że warto w ogóle wstać. Nie miał motywacji, żeby to zrobić i z największym trudem wyczołgał się z łóżka. Miał też złe przeczucie, jakby ten dzień nie miał przynieść niczego dobrego. Po porannej toalecie i zjedzeniu bez przekonania śniadania składającego się z bułki z serem oraz kawy, było dziesięć po siódmej. Do Zakładu Biologii Medycznej było dwa kilometry, więc postanowił pójść na zajęcia na piechotę, bo miał jeszcze dużo czasu. Ubrał kurtkę, wziął plecak i wyszedł z mieszkania.
Na dworze było zimno, jak zwykle pod koniec lutego. Poranny szron pokrywał uliczne słupki, latarnie i brązowe gałązki całkowicie łysych o tej porze roku krzewów i małych drzewek, które rosły tu i tam między blokami, w tych nielicznych miejscach, dla których nikt jeszcze nie miał pomysłu na zagospodarowanie. Blade zimowe słońce już wstało i rzucało mętne światło przez rzadką poranną mgłę, przez którą stojące po obu stronach ulicy Piotrkowskiej kamienice wyglądały jeszcze bardziej nieruchomo, jak zamrożone w czasie i przestrzeni, prastare ołtarze zapomnianych bóstw.
Kuba szedł niespiesznie, oglądając witryny sklepów, otwierających się, by przyjąć nowy napływ gotówki, widział ludzi krzątających się w restauracjach i kawiarniach, śmieciarkę leniwie ruszającą po opróżnieniu kosza w bocznej uliczce. Mijali go ludzie, spieszący w różne strony do pracy, a równie dużo, co ludzi, było również gołębi, wydziobujących spomiędzy kostki brukowej okruchy jedzenia i robaki. Dziwne, że im się chce o tej godzinie, pomyślał Kuba. Mniej więcej w połowie drogi zauważył antykwariat i zanotował w pamięci, żeby tam wstąpić, gdy będzie wracał z zajęć.
Po pół godziny dotarł na miejsce. Zakład Biologii Medycznej mieścił się w ponad stuletnim trzypiętrowym budynku o brudnych szarych ścianach i wysokich oknach o łukowatych górnych krawędziach, przed którym mieścił się odgrodzony łańcuchem parking wyłożony trylinką, w której rosła trawa i chwasty, zmienione teraz przez mróz w zmarznięte suche badyle. Poranna mgła nie rozwiała się, lecz od wyjścia Kuby z mieszkania stała się jeszcze gęstsza, przez co całość sprawiała raczej wrażenie opuszczonego szpitala z lat trzydziestych niż miejsca, w którym kwitnie nauka. W środkowej części budynek miał wysunięty do przodu wąski ganek z drzwiami, które jednak były zamknięte i wyglądały na dawno nieużywane. Boczne części budowli były szersze, przez co przypominała ona rozciągniętą na boki literę H. Kuba zauważył po lewej stronie bramę łączącą budynek uczelni z ogrodzeniem sąsiadującej działki. Przeszedł przez nią do wąskiego przejazdu i odkrył, że do budynku wchodzi się z boku.
Pod wejściem stało kilka osób z jego grupy, czekając na zajęcia i paląc papierosy. Kuba podszedł i przywitał się:
– To miejsce wygląda, jakby Niemcy wykonywali tu egzekucje, tak z osiemdziesiąt lat wstecz.
– Cześć. Też myślę, że całkiem tu uroczo – przywitała się Julia Stawowska, starostka grupy. Stała na podwyższeniu przed drzwiami, z wielką skórzaną torbą pod pachą. Ubrana w białą kurtkę, która niemal zlewała się z jej bardzo jasnymi blond włosami i bladą cerą, w gęstej mgle wyglądała niemal jak duch.
– Nie powinniśmy już wchodzić? – spytał Maciek Machniak, który stał obok Julii i palił papierosa.
– Spokojnie, nic się nie stanie jak się lekko spóźnimy – odpowiedziała mu i odgięła kręgosłup do tyłu, przeciągając się. – Jestem już na to wszystko za stara – dodała, krzywiąc się – Kto o zdrowych zmysłach ustala zajęcia na ósmą rano w poniedziałek?
– Psychopaci… – Maciek też się przeciągnął, wyciągając ręce ku górze i ziewając. W tej pozycji wyglądał na jeszcze wyższego niż zwykle.
– Wiecie może, czy powinniśmy byli coś na dzisiaj przeczytać? – spytał Kuba i poczuł, że chyba zaraził się ziewnięciem.
– Pogrzało cię? Na pierwsze zajęcia? – Julia nie miała w zwyczaju przejmować się na wyrost.
– Nie wiem, nawet nie przeczytałem regulaminu, więc idę na żywioł. Co jak będą z czegoś pytać?
– Mogą mnie w dupę cmoknąć.
– Ciebie tak. Tobie się zawsze jakoś udaje.
– No to mogłeś przeczytać.
– Chyba już pasuje wejść – wtrąciła się Weronika, rozmawiająca dotychczas z Emilią trochę dalej od wejścia.
Kuba otworzył drzwi i grupa weszła do budynku.
Sala zajęciowa była na drugim piętrze, na które prowadziły betonowe schody wygładzone przez tysiące postawionych na nich kroków, które zostawiły wgłębienia w miejscach, gdzie statystycznie najczęściej staje ludzka noga. Wnętrze budynku pasowało do jego zewnętrznego wyglądu. Na drugim piętrze był długi korytarz ze ścianami pokrytymi białą ceramiczną farbą, w wielu miejscach popękaną. W północnej ścianie korytarza stał rząd potężnych dębowych drzwi, z których każde prowadziło do innej sali zajęciowej. W południowej ścianie osadzone były te same wysokie, łukowato zakończone okna z cienkimi drewnianymi framugami i brudnymi szybami, przez które wpadało blade światło rozproszone przez mgłę. W ciężkim powietrzu unosiły się drobinki kurzu, dobrze widoczne nawet w tak słabym świetle. Pachniało tu czymś starym, zastanym i zatęchłym. Panowała absolutna cisza.
W południowej ścianie było tylko dwoje drzwi, każde na jednym końcu korytarza. Kuba, stojąc na szczycie schodów, odczytał numer sali na bliższych drzwiach. Dwieście dwadzieścia pięć. To tutaj. Usiadł na jednym z krzeseł ustawionych w rządku wzdłuż korytarza i czekał na zajęcia razem z resztą grupy. Jakaś inna grupa również miała zajęcia w tej sali, bo chwilę później przyszło kilka obcych studentów.
Po kilku minutach podszedł do nich wysoki łysawy mężczyzna w prostokątnych okularach w cienkich oprawkach i białym fartuchu, z którego wystawał wydatny brzuch opięty ciasno kraciastą koszulą.
– Grupa trzydziesta czwarta i trzydziesta piąta? – spytał. Przytaknęli. – Dzień dobry, jestem profesor Wojciech Friedman, razem z panią doktor Iloną Watler będziemy prowadzić dla państwa zajęcia. Zanim wejdziemy, proszę o założenie fartuchów.
Kuba zdał sobie sprawę, że zapomniał spakować fartucha. Wszyscy inni już weszli do sali. Kuba podszedł do Friedmana.
– Panie profesorze, przepraszam, ale zapomniałem dzisiaj spakować fartucha.
Profesor spojrzał na niego znad okularów. Jego obwisła twarz nabrała chytrego wyglądu.
– W takim razie przykro mi, ale nie mogę pana wpuścić.
Kuba poczuł uderzenie gorąca. Jak to nie może go wpuścić? Wiedział, że nieobecność zawsze można odrobić, ale gdy plan zajęć jest tak bardzo napięty, to jest to bardzo uciążliwe. Poza tym każde takie małe potknięcie to już krok bliżej do wylecenia ze studiów. Może tak nie jest, ale Uczelnia umie sprawić, żeby studentowi podświadomie tak się wydawało.
– A-a-ale jak t-t-to? Czemu?
– Nie czytał pan regulaminu przedmiotu? Wyraźnie jest tam napisane, że na zajęcia należy przychodzić w fartuchach.
– Proszę… Następnym razem nie zapomnę go spakować! Tylko ten jeden raz.
Twarz Friedmana wyraźnie się wydłużyła, a jego wąskie blade usta wykrzywiły się w czymś na kształt uśmiechu. Gdy pochylił się nad Kubą, jego garb stał się bardziej wydatny.
– Mam pewien pomysł. Gdy ktoś zapomni fartucha, będzie zobowiązany pomóc mi w… pewnej rzeczy… Nic wielkiego, po prostu trzeba będzie przynieść preparaty z magazynu. Więc niech pan wchodzi, ale liczę na pańską pomoc.
– Jasne! Bardzo dziękuję! – odparł Kuba i wszedł do sali.
***
Sala dwieście dwadzieścia pięć była ciemna i śmierdziało w niej stęchlizną i formaliną. Przez zasłonięte skurzonymi firankami wysokie okna sączyło się blade światło, oświetlając ustawione w sali rzędy brązowych ławek, na których ustawiono mikroskopy i komputery, po jednym na każdą ławkę.
Obie grupy siedziały już w ławkach i czekały na rozpoczęcie zajęć. Kuba usiadł w ostatnim rzędzie, na miejscu obok Julii, pozdrowił siedzące przed nim Agatę i Oliwię, zawsze trzymające się razem i stroniące od reszty grupy trzydzieści cztery.
Na końcu sali stało biurko, na którym Friedman postawił laptopa z włączoną prezentacją otwartą na slajdzie tytułowym. Projektor pod sufitem rzucał lekko pochylony w lewo obraz na białą ścianę za Friedmanem, który zaczerpnął tchu i zwrócił się do studentów.
– Szanowni państwo, w tym semestrze zaczniemy nasze zajęcia od części parazytologicznej. – Oblizał wargi i zerknął nerwowo w sobie tylko znanym kierunku. – Tę część prowadzić będzie doktor Ilona Watler, którą niebawem poznacie. Mi zaś przypadnie zaszczyt asystowania jej. – Uśmiechnął się, lekko mrużąc oczy. Kubie ten uśmiech wydał się lubieżny. – Druga część semestru poświęcona będzie na zagadnienia związane z genetyką oraz biologią molekularną, które przedstawiać będę ja.
Nacisnął przycisk na pilocie projektora. Slajd tytułowy zniknął, pojawił się obraz kleszcza z podpisem „Ixodes ricinus”.
– Kleszcz pastwiskowy – podjął Friedman. – Ixodes ricinus występuje powszechnie w całym naszym kraju, głównie w trawach i krzewach.
Friedman ciągnął wywód na temat zachowania, rozmnażania i cyklu życiowego kleszczy, zmieniając slajdy pilotem. Gdy dotarł do przenoszonych przez nie chorób, drzwi otworzyły się i do sali weszła niepokojąco wręcz chuda kobieta o farbowanych jasnoblond włosach. Nosiła długi biały fartuch zapięty na wszystkie guziki, który podkreślał jej szerokie biodra i wydatny biust. Kubie wydało się to najlepszym przykładem komiksowo przerysowanej talii osy. Duże, okrutne ciemne oczy spoglądające z trójkątnej twarzy omiotły siedzących studentów, a potem zatrzymały się na Friedmanie, który lekko się wzdrygnął.
– Pani doktor! – zaszczebiotał przymilnie. Zwrócił się do studentów. – Pozwolą państwo, że dalszą część zajęć poprowadzi dla was doktor Ilona Watler.
Wyszedł zza biurka, przekazał Ilonie pilota do projektora i stanął obok okna, obserwując jak doktor Watler, sztywno krocząc na długich chudych nogach, przechodzi przez salę i staje za biurkiem, rzucając ostry cień na fragment prezentacji wyświetlanej na ścianie za nią.
– Dwie najważniejsze choroby przenoszone przez kleszcze to borelioza – podjęła doktor Watler. – wywoływana przez krętki Borrelia burgdorferi, oraz kleszczowe zapalenie mózgu.
Gdy mówiła, Friedman przeniósł się na tył sali, w stronę drzwi, a potem podszedł do Kuby.
– Będzie mi potrzebna twoja pomoc – szepnął, pochylając się tak nisko, że Kuba pomyślał, że zaraz się przewróci.
– Nie ma sprawy – Kuba wstał.
– Proszę za mną.
Friedman odwrócił się i wyszedł z sali. Kuba podążył za nim.
Wyszli na oświetlony słabym, rozproszonym przez mgłę na dworze światłem korytarz. Friedman szedł przodem. Mijali kolejne drzwi po prawej stronie, w wędrówce przez korytarz, która dla Kuby zdawała się nie mieć końca. Blade światło, ciężkie nieruchome powietrze i absolutna cisza sprawiły, że zapomniał, gdzie jest i po co właściwie idzie przed siebie.
Z transu wyrwał go Friedman, który zatrzymał się przed niewyróżniającymi się brązowymi drzwiami, mniej więcej w trzech czwartych długości korytarza, i wyjął z kieszeni fartucha pęk kluczy. Zaczął szukać tego właściwego. Minęła kolejna wieczność. W końcu znalazł właściwy klucz i otworzył nim drzwi.
Weszli do niewielkiego prostokątnego przedsionka. Na wprost wąskie przejście prowadziło do małego składziku z regałami, na których leżało pełno plastikowych i kartonowych pudeł. Po lewej stronie znajdowały się zamknięte drzwi. Friedman poprowadził Kubę do składziku na wprost, po czym odwrócił się i spojrzał mu w oczy znad okularów.
– Preparaty, które zamierzamy przenieść, są niezwykle cenne – zaczął. Kuba patrzył mu w oczy z pewnym wysiłkiem. To były dziwne oczy. Ich źrenice zdawały się powoli powiększać, potem znów zmniejszać, by za chwilę rozszerzyć się z powrotem. – Dlatego uważaj, żeby żadnego przypadkiem nie upuścić.
Kuba nie widział już oczu Friedmana, chociaż dalej w nie patrzył. Zapomniał o źrenicach, zapomniał, po co się tu znalazł. W zasadzie zapomniał o wszystkim. Myśli pojawiały się i znikały, zbyt ociężałe, by dać początek jakiemuś logicznemu strumieniowi. Topiły się w nieświadomości jak muchy w miodzie, powoli zanurzając się w nicość.
– Słyszysz mnie? Halo! – głos Friedmana wyrwał Kubę z odrętwienia. – Wszystko w porządku? Mówię, że możesz wziąć te dwa preparaty, osę i kleszcza. Ja wezmę resztę.
Kubie zakręciło się w głowie, ale utrzymał równowagę. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Friedman wcisnął mu do rąk dwa przezroczyste plastikowe pudełeczka. Kuba spróbował skupić na nich wzrok, ale mu nie wyszło. Zamknął oczy. Otworzył.
W jednym pudełku była martwa osa, największa jaką Kuba w życiu widział, ale wyraźnie mniejsza niż typowy szerszeń. Przybito ją za odwłok igłą do gąbki w środku pudełka. W drugim pudełku nie było widać nic, poza dwoma niewielkimi kropkami na papierze wyściełającym dno pudełka. Kuba przyjrzał się im bliżej. To były kleszcze.
Friedman zamachał mu ręką przed oczami.
– Idziemy. – zakomenderował, po czym wyszedł ze składziku. Kuba podążył za nim.
Gdy mijał zamknięte drzwi w przedsionku, usłyszał stłumiony, przeciągły jęk, przypominający odległą syrenę strażacką. Zatrzymał się na chwilę nasłuchując. Dalej kręciło mu się w głowie i nie był pewien, czy rzeczywiście cokolwiek usłyszał.
Friedman był już na korytarzu i czekał na Kubę, który powlókł się w jego stronę z dwoma pudełeczkami w rękach. Gdy tylko wyszedł na korytarz, Friedman zamknął drzwi na klucz i ruszył korytarzem z powrotem do sali, a Kuba szedł za nim, lekko chwiejnym krokiem.
– Co to był za dźwięk? – spytał. – Tam, za drzwiami?
– Co? Za drzwiami? Nieee… – Friedman skrzywił się. – To wiatr wyje. Mamy tu strasznie stare okna. W ogromnej większości nieszczelne.
***
Gdy wrócili do sali, Friedman wziął od Kuby pudełeczka z preparatami i podszedł do biurka, za którym doktor Watler właśnie kończyła omawiać slajd na temat os.
– Vespula vulgaris – ciągnęła monotonny monolog – ma na powierzchni żądła znacznie mniejsze ząbki niż pszczoła, dlatego jest w stanie wyjąć żądło z ofiary i żądlić wielokrotnie. – Skinęła głową Friedmanowi, który położył pudełeczka na biurku i stanął przy ścianie, bokiem do studentów. Wydał się Kubie nieco grubszy, niż mu się z początku wydawało. – Inną różnicą jest antygen piąty w składzie jadu, typowy dla osowatych, podczas gdy pszczoła ma specyficzny dla siebie peptyd: melitynę.
Kuba spróbował usiąść obok Julii, ale stracił równowagę, zanim dotknął krzesła. Upadł na ziemię, potrącając krzesło, które narobiło hałasu. Doktor Watler przerwała, spoglądając na niego.
– Wszystko w porządku? – spytała.
– Jasne, przepraszam, nic mi nie jest. – Upadek przywrócił Kubie zdolność myślenia. – Straciłem równowagę. Nic mi nie jest. – Zajął miejsce obok Julii.
Doktor Watler kontynuowała prelekcję, przechodząc do omawiania wszy.
– Tylko po to byliście tam tyle czasu? – szepnęła do Julia, nachylając się do Kuby. – Dwa pudełeczka?
– Noo… tak sobie wymyślił. To za to, że nie mam fartucha.
– Ale co tam robiliście tyle czasu?
– Nie przesadzaj, byliśmy tam może z pięć minut. Maksimum osiem.
– Chyba cię pogięło! – Julia wykrzyknęła szeptem. – Maciek, ile oni tam byli? – zwróciła się do Maćka, który siedział po jej drugiej stronie. – Dobre dwadzieścia minut, co?
– Jakoś tak, maks dwadzieścia pięć. – potwierdził Maciek.
Kubie ciarki przeszły po plecach. Dwadzieścia minut? Przecież nic tam nie robili, oprócz przyniesienia kleszczy i osy. Czy to możliwe? Zerknął na Julię i Maćka. Nabijali się z niego? Spojrzał na zegar i przeszył go dreszcz. Właśnie mijała połowa zajęć. Z Friedmanem wyszedł mniej więcej na początku. Jak to możliwe? Spojrzał za okno. We mgle majaczył gmach łódzkiego teatru, jak potwór wyłaniający się z mlecznej głębiny. Nie słychać było niczego, poza monotonnym głosem Ilony Watler. Nawet wiatru.
***
Wpół do dziesiątej skończyli zajęcia i wyszli na dwór, stając przy wejściu do Zakładu Biologii Medycznej. Maciek z Julią zapalali papierosy, gdy Kuba do nich dołączył. Wyszedł, otwierając z wysiłkiem potężne dębowe drzwi. Czuł się senny, kręciło mu się w głowie. Zszedł ze stopnia przy drzwiach i omal nie skręcił sobie kostki. Ugiął nogę w kolanie i zatoczył się do przodu, rozpraszając energię uderzenia stopą w spękany bruk.
– Co ci jest, do cholery? – Julia wydawała się jeszcze bardziej zdezorientowana niż on.
– Nic, jestem tylko okropnie zmęczony – Kuba odparł niemrawo. – Będę się chyba zawijał do domu. – Rozglądnął się wokół. Mgła dalej unosiła się w mroźnym powietrzu.
– Mogę cię podwieźć – zaproponowała Emilia, która właśnie wychodziła. – Za te podwózki w pierwszym semestrze, wystarczy że powiesz słowo.
– Dzięki, jednak się przejdę. Chciałem jeszcze gdzieś wstąpić po drodze.
Julia miała skonsternowany wyraz twarzy.
– Na pewno wszystko gra? – spytała.
Kuba odpowiedział, że jasne, po czym pożegnali się i ruszył w drogę powrotną. W miarę jak szedł, mgła zaczynała nieco rzednąć, a nad kamienicami przedzierały się promienie nisko wiszącego bladego zimowego słońca. Orzeźwiony chłodnym powietrzem i tempem marszu, Kuba poczuł się nieco lepiej, myśli zaczęły znów płynąć żywym strumieniem i wszystko wokół wydało mu się bardziej rzeczywiste niż jeszcze piętnaście minut wcześniej. Luka w pamięci nie dawała mu spokoju, bo wyraźnie była, a jednocześnie jakby jej nie było. Nie miał wrażenia, że coś go ominęło, a jednocześnie niepokoił go fakt, że spędził w składziku z preparatami aż tyle czasu.
Ale przecież każdemu tak się może zdarzyć, pomyślał. Prawda? Ludziom całkiem zdrowym na umyśle zdarzają się okazjonalne halucynacje albo epizody amnezji. Może zadziałała pamięć tunelowa i przypomni sobie szczegóły, ale dopiero za jakiś czas?
Pogrążony w myślach, szedł ulicą Piotrkowską. O tej porze panował tu względnie niewielki ruch. Po mgle nie było już śladu, a słońce wzeszło jeszcze wyżej. Świat nabrał cieplejszych barw i stare kamienice o popękanych ścianach, wcześniej uwięzione w czasie poza czasem przez poranną mgłę, teraz jakby wróciły do świata żywych. Kuba wszedł do jednej z nich przez dębowe drzwi pod mosiężnym szyldem z wygrawerowanym na nim napisem ANTYKWARIAT.
W środku było ciemno, świetlówki na suficie były wyłączone, a stojące przy wejściu stoły i ustawione nieco dalej regały zapełnione książkami, oświetlało tylko rozproszone światło z zewnątrz, wpadające przez szerokie witryny sklepu. Pachniało tu kurzem i zatęchłym papierem. Po prawej, w kącie niedaleko od wejścia siedziała za biurkiem chuda kobieta w marynarce w szkocką kratę i prostych włosach w mysim kolorze, opadających grzywką na czoło. Wyglądała na mniej-więcej pięćdziesiąt lat. Czytała Dziennik Łódzki.
– Czegoś pan potrzebuje? – spytała ochrypłym od papierosów, nieco melancholijnym głosem, nie podnosząc wzroku znad gazety.
– Dziękuję, chciałem się rozglądnąć – odparł Kuba.
– Za czymś w konkretnej tematyce?
– Chyba nie… – Kuba zastanowił się przez chwilę. – Ma pani coś o owadach?
Antykwariuszka odłożyła gazetę i wstała zza biurka. Spojrzała na Kubę bystrymi szarymi oczami.
– Proszę za mną – powiedziała i weszła między regały z książkami. Kuba podążył za nią.
Podeszła do regału na końcu pomieszczenia i wskazała na półki oznaczone napisem „Przyrodnicze”.
– Tutaj powinien pan coś znaleźć – uśmiechnęła się i odsunęła, robiąc Kubie miejsce w ciasnym przejściu.
– Zna się pan na owadach? – spytała zaciekawiona.
– Nie… – zmieszał się Kuba. – Mieliśmy dzisiaj na zajęciach kleszcze i takie tam… Po prostu chciałbym coś o nich poczytać.
– Studiuje pan zoologię? – dopytywała się. – Mój tato był zoologiem.
– Nie, pierwszy rok lekarskiego, tu w Łodzi.
Uśmiech znikł z twarzy antykwariuszki. Odsunęła się ledwie zauważalnie. Kuba nie dostrzegł tego, bo przeglądał książki z działu „Przyrodnicze”. Trzymał właśnie w rękach stary egzemplarz „Zarysu parazytologii lekarskiej” w twardej oprawie. Książka była w dobrym stanie. Jedynie pożółkły papier i postrzępione rogi. Grzbiet był prawie jak nowy.
– Chyba to wezmę – powiedział.
– Dobrze, to proszę do kasy.
Podeszli do biurka, za którym kobieta wcześniej czytała gazetę. Kuba zapłacił, dostał paragon i skierował się do wyjścia.
– Proszę poczekać – powiedziała antykwariuszka. – Gdzie pan miał te zajęcia o robakach?
Kuba zatrzymał się w drzwiach i odwrócił.
– Tu niedaleko, na Stefana Jaracza – rzucił. – Czemu to panią interesuje?
No tak, mógł to powiedzieć w odwrotnej kolejności. Jakie ma to teraz znaczenie?
– Proszę nie uważać mnie za wścibską – powiedziała przepraszającym tonem. – Mój syn studiował medycynę. Kilka lat temu skończył. Też na pierwszym roku miał zajęcia na Jaracza.
Podeszła nieco do Kuby i powiedziała cicho:
– Tamci ludzie mają zły wpływ na innych. Mój syn musiał długo dochodzić do siebie po tamtym semestrze. Proszę na siebie uważać.
– Ale czemu? Co się stało?
– Nie wiem – przyznała antykwariuszka. Kuba wiedział, że kłamała, ale nie rozumiał, dlaczego to robiła.
– Dziękuję za ostrzeżenie – powiedział tylko i wyszedł z książką pod ręką.
Antykwariuszka stała jeszcze przez chwilę, po czym chwiejnym krokiem wróciła za biurko. Kręciło jej się w głowie. Po chwili usłyszała za plecami ciche stukanie i skrobanie, jakby coś bardzo ostrego uderzało o drewnianą posadzkę antykwariatu.
– Mówiłem ci, żebyś nie wciskała nosa w nie swoje sprawy – odezwał się chrapliwy głos, prawie ludzki, ale pobrzmiewało w nim jakieś chrzęszczenie, jak przesypujący się żwir. Albo jak ocierające się o siebie chitynowe pancerzyki.
Kobieta spuściła głowę, z oczu popłynęły jej łzy.
– Przepraszam. Franek… proszę…
– Mówiłem ci – kontynuował głos. – A ty nie posłuchałaś.
***
Gdy Kuba wrócił do domu, było wczesne popołudnie. Słońce stopiło szron, po mgle nie było ani śladu, ale dalej panował mróz. Po drodze, oprócz antykwariatu, odwiedził też sklep spożywczy i zaopatrzył się w bułki i napoje, a także gotową kanapkę w bagietce, którą zjadł, gdy tylko wszedł do mieszkania. Zaspokoił głód, ale czuł się wyczerpany. Przebrał się w dresy i ustawił budzik, a potem położył się do łóżka. Czuł, że potrzebuje choć godziny snu, zanim, będzie mógł dalej działać.
***
Śniło mu się, że jest na zajęciach z Biologii Medycznej. Siedział w sali dwieście dwadzieścia pięć na ulicy Stefana Jaracza 59. Ale to nie była sala, którą znał. Wszystko było inne, wydawało się nowsze, a jednocześnie z minionej epoki. Na ławkach nie było komputerów, a jedynie mikroskopy. Czyste, gładkie ściany były kremowe, a nie brudnoszare z popękaną farbą. Nie było projektora, ale za to na ścianie za biurkiem prelegentów była ciemna tablica do pisania kredą.
Kuba siedział w pierwszej ławce, na wprost starej kobiety, która opowiadała o książkach, ich kolekcjonowaniu i sprzedaży. Zwróciła się do Kuby:
– Pan Wojciech Friedman.
– Słucham – odpowiedział Kuba.
– Jaki rodzaj książek najbardziej pana interesuje? – spytała.
Jakie to miało znaczenie? I do czego potrzebne są mikroskopy na zajęciach z literatury? Kuba-Wojciech się zastanowił. Jeśli odpowie zgodnie z prawdą, czyli że fantastyka, pani Staroń go wyśmieje. Gardziła tego rodzaju literaturą rozrywkową.
– Przyrodnicze – odpowiedział bez zastanowienia. – Czemu pani pyta?
Pani Staroń wyglądała na usatysfakcjonowaną odpowiedzią Kuby-Wojciecha.
– Tak sobie pomyślałam, że wygląda pan na kogoś, kogo takie książki interesują.
– Doprawdy?
– Jasne. Proszę tylko na siebie spojrzeć.
Kuba spojrzał na siebie. We śnie mógł się oglądnąć z zewnątrz, spoza własnej perspektywy. Spojrzał i zamarł z przerażenia.
***
Kuba obudził się zlany potem, serce waliło mu w piersi. W ustach czuł smak krwi. Nie pamiętał, co mu się śniło, ale wiedział, że było to przerażające. Uspokoił oddech i rozejrzał się. Za oknem już zaszło słońce. W pokoju panowała ciemność. Biurko przy ścianie, stolik na środku pokoju, szafa w kącie, wszystkie zmieniły się w ciemne bezkształtne bryły majaczące w ciemności. Powietrze śmierdziało strachem. Kuba zdał sobie sprawę, że zmoczył łóżko.
Zapalił lampkę na nocnym stoliku obok łóżka, wstał, przebrał się w świeże ubranie i popatrzył na zegar. Było wpół do ósmej wieczorem. Dzisiejszy obiad przepadł, już prawie noc, a on w ogóle nie uczył się na jutrzejszą anatomię. Na dodatek będzie musiał spać na podłodze, dopóki nie zrobi czegoś z brudnym materacem z łóżka. Próbował ułożyć sobie w głowie plan działania. Jutrzejsza anatomia dopiero o szesnastej, rano będzie miał dużo czasu, żeby się pouczyć. Poczuł, że jest głodny, więc poszedł do kuchni i zrobił sobie kolację: płatki owsiane z jogurtem truskawkowym. Potem zajął się czyszczeniem obsikanego materaca.
Kiedy skończył, poszedł do łazienki, rozebrał się i wziął prysznic. Gdy wychodził z kabiny, spojrzał w niebieskie oczy swojego odbicia w lustrze. Były podkrążone, otoczone ciemnymi podkowami. Oj Kuba, pomyślał, nie służy ci takie życie. Powędrował wzrokiem w dół, na krótką szczecinkę zarostu, potem w górę, na bezładne mokre blond włosy średniej długości. Później znowu spojrzał w dół i uniósł brwi. Pod lewym obojczykiem, mniej więcej w środku jego długości, była czerwonobrunatna grudka. Pochylił się do lustra, by przyjrzeć się bliżej tajemniczej narośli. Stwierdził, że to okrągły, wypukły strupek, wielkości około pół centymetra. Skóra wokół niego była lekko zaczerwieniona, ale tuż przy krawędziach strupka, wokół niego, widniał blady okrąg. Kuba dotknął strupka palcem wskazującym i poruszył nim na boki, chcąc sprawdzić, czy odpadnie. Strup trzymał się mocno, a ruchowi towarzyszył niewielki ból.
Kuba podniósł koszulkę, którą ściągnął przed myciem i oglądnął ją, sprawdzając, czy są na niej ślady krwi. Nie było żadnego śladu. Nagle uderzyła go myśl, że może strupek powstał wcześniej. Wyjął z kosza na pranie koszulkę, w której był na zajęciach, oglądnął ją i rzeczywiście: na niebieskiej tkaninie koszulki, dokładnie w tym samym miejscu, co strupek na jego piersi, widniał ciemnobrązowy ślad. Kuba pomyślał, że musiał przypadkiem rozdrapać jakiegoś pryszcza. Ale dlaczego tego nie poczuł? I dlaczego strupek był taki duży? Tej wielkości pryszcz musiałby boleć jak cholera. Potem przypomniał sobie swój stan świadomości z tego dnia. Półprzytomny, mógł nawet nie poczuć takiej ranki, nie mówiąc już o pamiętaniu o tym.
Umył zęby, ubrał się w piżamę i rozłożył sobie materac na podłodze, a potem poszedł spać.
***
Następnego dnia Kuba obudził się zbyt późno na naukę. Zjadł obiad w roli śniadania, po czym pojechał na zajęcia.
W prosektorium, w przestronnej sali o surowych ścianach, Tomasz „Frodo” Lipka, pochylał się nad pożółkłymi, mokrymi od formaliny, pustymi w środku zwłokami, i grzebał w nich wielką pęsetą, chwytając nią za zwiędłe naczynia, nerwy i włókna mięśni. Wokół niego tłoczył się tłumek studentów, słuchając jak Frodo nazywa poszczególne struktury w obrębie ramienia. Gdy skończył omawianie splotu ramiennego, chwycił pęsetą za giętką, rurowatą strukturę.
– Tętnica podobojczykowa lewa. – stwierdził, rozglądając się wokół. Ta informacja nie wywarła zbytniego wrażenia na stłoczonych wokół studentach, którzy czekali cierpliwie, aż zajęcia się skończą.
Kuba jednak wpatrywał się w trzymany przez Froda narząd, który z głębi jego umysłu zaczął przywoływać wspomnienie, które powoli wynurzało się na powierzchnię, nabierając kształtu w miarę jak wdzierało się do świadomości. Kuba znów był młodym Wojciechem Friedmanem, znów stał w sali dwieście dwadzieścia pięć, wiele lat temu. Znów spojrzał na siebie.
Pęcherze, setki, tysiące niewielkich nabrzmiałych pęcherzy, szarych i brązowawych, lekko opalizujących, które pokrywały całe jego ciało tak gęsto, że nie prześwitywała między nimi zdrowa skóra. Przyjrzał się swojej twarzy. Nie miał nawet włosów. Jego ciało było wielką, szarobrązową masą, która lekko falowała, gdy poruszał kończynami.
Pęcherze zaczęły pękać, najpierw powoli, jeden po drugim, zaczynając od czubka głowy. Potem pękały dziesiątkami, a wylewająca się z nich brudna, gęsta krew, zlewała się w obmywającą jego kończyny powódź, która ustając, odsłoniła jego kończyny, które pokrywała twarda chitynowa, lekko przeźroczysta skorupa.
– Ej, ej, Kuba, co się dzieje? – dobiegł go z daleka głos Julki. Próbował skupić wzrok na zamglonej sylwetce, która wpatrywała się w niego z niepokojem. – Co się dzieje? – powtórzyła.
– Co? N-Nic, w porządku – zdołał wykrztusić. Mgła powoli ustępowała. – O co chodzi?
– Ty mi powiedz. Od kilku minut stoisz jak kołek i patrzysz przed siebie.
Kuba zdał sobie sprawę, że cały czas patrzy na tętnicę podobojczykową na preparacie przed nim. Rozglądnął się wokół. Frodo z resztą grupy skupiali się wokół innego stołu z innym preparatem, a on stał tu przez cały ten czas.
– Nie, nie, wszystko w porządku, zamyśliłem się – skłamał.
***
Reszta tygodnia minęła Kubie we względnym spokoju. Chodził na zajęcia i, pomimo dręczącego go przewlekłego zmęczenia, dotrwał do piątku i wrócił na weekend do Tarnowa, lecz w niedzielę wracał już do Łodzi swoim niezawodnym oplem. Wieczorem zrobił sobie śniadanie na poniedziałek, a także kilkukrotnie upewniał się, czy spakował do plecaka fartuch na zajęcia z Biologii.
W poniedziałek rano, nie zważając na mróz, znów wyruszył w marsz ulicą Piotrkowską. Tym razem nie było mgły, a blade poranne słońce już zaczynało topić nocny szron na liściach drzew, witrynach sklepów i czarnych brutalistycznych ławkach ustawionych wzdłuż ulicy.
Gdy przechodził obok antykwariatu, który odwiedził tydzień wcześniej, zauważył wywieszoną na ciężkich dębowych drzwiach kartkę z napisem „Zamknięte do odwołania”. Podszedł do witryny i zaglądnął do środka, osłaniając dłońmi widok przed odbiciami z ulicy. W środku panował względny porządek, ale na biurku służącym za kasę, walało się pełno papierów, żółty kubek na kawę leżał przewrócony na blacie, a obok niego zaschnięte kawowe fusy. Kuba nie był pewien, co o tym myśleć, ale spojrzał jeszcze raz na kartkę wiszącą na drzwiach i poszedł na zajęcia.
***
Gdy wchodzili do sali, Kuba ubrał fartuch i podążył za grupą przez drzwi z numerem dwieście dwadzieścia pięć. Kątem oka dostrzegł, że Friedman zatrzymuje Emilię w drzwiach. Tym razem to ona nie miała fartucha, więc domyślił się, że gruby profesor ją również poprosi o pomoc. To podsunęło mu pewien pomysł.
Po pół godziny seminarium, podczas którego Ilona Watler opowiadała sennym głosem o zakażających mózg pierwotniakach zbiorników wodnych, jak Negleria fowleri – „Dziewięćdziesiąt pięć procent śmiertelności, wyobrażają sobie państwo?” – Friedman wstał z usadowionego z tyłu sali drobnego krzesełka, na którym człowiek o jego tuszy wyglądał komicznie, i podszedł do Emilii. Szepnął coś do niej i po chwili ona też wstała. Oboje wyszli z sali. Kuba postanowił wdrożyć w życie swój pomysł. Odczekał kilka minut, po czym on również wstał i skierował się do wyjścia z sali.
– Co pan robi? – spytała Watler.
– Idę do łazienki – skłamał.
– Za pół godziny będzie przerwa, proszę zaczekać.
– Tylko, że trochę źle się czuję, niedobrze mi. – Kuba lekko się pochylił, kładąc rękę na brzuchu. Ilona Watler zatoczyła oczami.
– Dobra, niech ktoś z nim pójdzie – rzekła z wyrzutem w głosie.
– To ja pójdę – zgłosiła się Julka. Wstała i wyprowadziła Kubę z sali, zamykając za sobą drzwi.
Zaczęła go prowadzić w stronę łazienki, ale wyrwał się jej i dał jej gestem znać, żeby poszła za nim.
– Co do cholery… – zaczęła, ale Kuba uciszył ją gestem.
– Chodź – wyszeptał. – muszę coś sprawdzić.
Zaczął iść korytarzem w stronę składziku z preparatami, zbywając pytania Julki. Zerkając kątem oka przez wysokie okna korytarza, zauważył, że na zewnątrz znów panuje gęsta mlecznobiała mgła. Po paru chwilach dotarli do składziku. Drzwi były otwarte i Kuba ostrożnie zaglądnął do środka.
Nie mógł uwierzyć w to, co widział. Pośrodku niewielkiego pomieszczenia stała Emilia, wpatrzona w jakiś nieistniejący punkt przed sobą. Naprzeciwko niej stał Wojciech Friedman, nachylając się nad nią. Kuba przyjrzał mu się dokładniej. Coś z twarzą Friedmana było nie tak. Jego oczy były wytrzeszczone, bardzo duże, zadawały się składać z wielu czarnych, połyskujących punkcików, jak u owada. Cała twarz była bardzo wydłużona, wyciągając się do przodu i zwężając ku dołowi, kończąc się ostrą igłą, której koniec przechodził przez ubrania i kończył się w dołku podobojczykowym Emilii. Brzuch Friedmana lekko pulsował. Słychać było dźwięk siorbania. Kleszcze, pomyślał Kuba. To nie pęcherze widziałem we śnie, tylko kleszcze!
Przerażony Kuba cofnął się o krok i wpadł na osłupiałą Julkę, która oparła się o drzwi, żeby nie upaść.
Drzwi skrzypnęły.
Wypełnione strachem oczy Julki rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy oboje zobaczyli, że Friedman zaczyna się poruszać. Najwyraźniej chciał odwrócić głowę, ale musiał najpierw wyjąć igłę z ciała Emilii.
Za zamkniętymi drzwiami w bocznej ścianie przedsionka rozległo się przeciągłe nieludzkie wycie przepełnione cierpieniem. Kuba i Julka rzucili się do ucieczki. Biegli co tchu przez korytarz w stronę sali zajęciowej, oglądając się co chwilę przez ramię, czy zza drzwi składziku nie wychyla się długa, paskudna twarz. Ale nie wychyliła się, zdążyli dobiec do wnęki, w której były drzwi do sali i zatrzymali się, dysząc ciężko.
– Co to do cholery było? – wyszeptała Julka z niedowierzaniem. – O co tu chodzi?
– Szybko – ponaglił Kuba – wchodzimy, ale pamiętaj, byliśmy w łazience, nic się nie stało.
Weszli do sali spokojnym krokiem, chociaż serca tłukły im się w piersi jak oszalałe.
– I jak się pan czuje? – spytała Watler z lekko drwiącym uśmieszkiem.
– Przeszło mi, dziękuję i przepraszam za kłopot – zdołał wykrztusić Kuba i usiadł w ławce. Julka zrobiła to samo.
Chwilę później do sali weszli Friedman i Emilia, która powłóczyła nogami, chwiejąc się lekko. Jej pozbawiona wyrazu twarz z wpatrzonymi w pustkę oczami była śmiertelnie blada. W rękach trzymała dwa słoje, w których zanurzone w formalinie unosiły się długie białe tasiemce. Położyła je na biurku Ilony Watler i usiadła w swojej ławce. Friedman położył słój z glistą ludzką, który przyniósł ze składziku i usiadł na swoim krzesełku na końcu sali, uśmiechając się lekko. Jego twarz była normalna, ale wydawał się lekko grubszy niż wcześniej.
Ilona kontynuowała monolog o pasożytach, a Kuba z Julką wodzili z niedowierzaniem wzrokiem od Emilii do Friedmana. Po zakończeniu zajęć wyszli jak najszybciej z sali, a potem z budynku. Na dworze nie było mgły. Zatrzymali się pod sfatygowaną bramą z czarnego żelaza, prowadzącą na parking Instytutu Biologii i wpatrywali się w siebie nawzajem, nie wiedząc, co powiedzieć.
Po chwili na schody pod wejściem wyszli Maciek z Emilią, która następnie zatoczyła się do przodu, potknęła na schodku i upadła twarzą na zimny spękany bruk. Julka wydała z siebie krzyk przerażenia i wszyscy obecni podbiegli do Emilii, która leżała twarzą w dół, nie poruszając się. Maciek sprawdził jej oddech i stwierdził, że oddycha, więc ułożyli ją na rozłożonych kurtkach w pozycji bezpiecznej i zadzwonili na pogotowie.
***
W szpitalnym oddziale ratunkowym, za seledynowym parawanem zgromadziła się niewielka grupka osób, które przyglądały się Emilii, leżącej na miękkim elektrycznym łóżku szpitalnym. Monitor elektrokardiograficzny wydawał z siebie miarowe pikanie, gdy czerwona linia unosiła się co jakiś czas, rysując wykres czynności elektrycznej serca. Niebieska linia, dużo łagodniejsza, falowała, ukazując czynność oddechową Emilii, która szarpała się lekko na łóżku, mamrocząc coś niezrozumiale. Kuba rozglądnął się po zgromadzonych. Była tu mama Emilii, a także Julka, Maciek, Weronika i doktor, który przyjął Emilię na oddział. Zdawał właśnie relację z badań mamie Emilii, informując, że cierpi ona na bardzo dużą, zagrażającą życiu anemię, jednak inne badania nie wykazały żadnych potencjalnych źródeł krwawienia, więc zostanie ona przeniesiona na oddział hematologiczny.
Około pół godziny później Emilia została przewieziona na łóżku długim, kiepsko oświetlonym korytarzem o żółtych ścianach, a następnie zabrana windą na trzecie piętro, gdzie znajdował się oddział hematologiczny. Niska, przysadzista pielęgniarka w okularach przyniosła worek z krwią i podłączyła go wężykiem do wenflonu w ręce Emilii, i zawiesiła nad łóżkiem. Kuba, Weronika, Maciek i Julka, stali w pewnej odległości razem z mamą Emilii i obserwowali to wszystko. Emilia dalej mamrotała niewyraźnie i gdy pielęgniarka wyszła, Kuba podszedł do łóżka i nachylił się nad Emilią, nasłuchując.
– Krew… krew… pić… piiić… – zdołał wyłuszczyć tylko tyle sensu, gdy nagle usłyszał za plecami głos pielęgniarki.
– Co pan tu kombinuję, przepraszam bardzo – spytała, opierając ręce na biodrach. To była ta sama pielęgniarka.
– Ja… nic, tylko słuchałem…
– Chciał pan ją osłuchać?
– Nie, ja tylko…
– Noo, skoro pan taki mądry, to co pan mi powie o stanie pacjentki, z tego co pan widzi?
– Ale skąd ja mam wiedzieć? – oburzył się Kuba.
– Ci studenci medycyny, to myślą, że wszystko wiedzą, ha – nie ustępowała pielęgniarka. – To co pan wie o stanie pacjentki? Ja tego nie robię ze złośliwości. Może się pan czegoś medycznego przynajmniej nauczy.
Akurat, nie ze złośliwości, pomyślał Kuba.
– Jestem dopiero na pierwszym roku – powiedział z wyrzutem.
– Noo, to powinien pan coś już chyba umieć, co? – nie dawała za wygraną.
Kuba przez chwilę próbował coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Machnął więc na pożegnanie do mamy Emilii i wyszedł z sali chorych, zamykając za sobą białe sklejkowe drzwi z głośnym trzaśnięciem.
Wyszedł na chodnik pod szpitalem i oparł się o popękaną ścianę pod napisem „Izba przyjęć”. Po chwili dołączyła do niego Julka.
– Co za suka – podsumowała trafnie.
– Pieprzyć ją – odpowiedział Kuba, po czym nachylił się do niej. – Co my mamy teraz zrobić? – spytał.
– Kurwa, nie mam pojęcia – odpowiedziała i zamyśliła się. – Naprawdę nie wiem. Nikt nam i tak nie uwierzy. Muszę się zastanowić, jutro uzgodnimy, co robimy, o ile w ogóle cokolwiek.
– Mielibyśmy nic nie zrobić?
– A co? Chcesz się spotkać z Friedmanem w cztery oczy?
Trafna uwaga. Kuba nie miał pojęcia, co zrobić z wiedzą, którą zdobyli. Bezpośrednia konfrontacja nie wchodziła w grę, a nikt z zewnątrz im nie uwierzy, jeśli mu powiedzą, że widzieli, tak naprawdę, wampira. Kilka chwil później wyszedł do nich Maciek.
– Co o tym myślicie? – spytał.
Po dłuższym zastanowieniu, Julka opowiedziała mu, co widzieli tego dnia w składziku w Instytucie Biologii.
– Chyba was posrało! – powiedział. –Nie żartujcie sobie w takiej sytuacji.
– Nie żartujemy – odparł Kuba. – Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale widzieliśmy to na własne oczy.
– Dajcie spokój, spodziewałem się po was czegoś więcej – rzekł Maciek, z wyraźnym wyrzutem w głosie.
Julka wzruszyła ramionami i popatrzyła na Kubę z rezygnacją.
***
Nocą tego samego dnia Emilia obudziła się w swoim łóżku w sali chorych numer trzynaście na trzecim piętrze szpitala. Rozglądnęła się po ciemnym pomieszczeniu. Leżała przy oknie, bliżej drzwi stało puste łóżko, a u stóp jej łóżka ktoś ustawił krzesło. Doszła poprawnie do wniosku, że jest w szpitalu, ale nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego się tu znalazła.
Po swojej prawej stronie usłyszała skrobanie i obróciła głowę, patrząc w okno, za którym w ciemności zmarznięte łyse gałęzie drzewa kołysały się na wietrze niczym wychudłe palce trupa. Było tam coś jeszcze. Chwilę jej zajęło, zanim skupiła wzrok i zobaczyła za oknem uśmiechniętą twarz Ilony Watler. Kierowana nieznanym wewnętrznym impulsem Emilia wstała powoli i otworzyła okno.
***
Pielęgniarka, która za dnia przepytywała Kubę nad łóżkiem ciężko chorej koleżanki, udała się na nocny obchód korytarzem oddziału hematologii, zaglądając do sal chorych i sprawdzając, czy wszystko w porządku. Sprawdziła właśnie salę numer dwanaście, gdy usłyszała jakiś hałas dobiegający z sali numer trzynaście. Przeszła na drugą stronę korytarza i otworzyła cienkie sklejkowe drzwi.
Chora dziewczyna leżała na łóżku przy oknie, charcząc i rzężąc przeraźliwie, trzymała się oburącz za szyję. Jej twarz była jedną wielką opuchlizną. Nagle przy oknie poruszył się jakiś ciemny kształt. Na początku pielęgniarce wydało się, że to jakaś kobieta, lecz potem zobaczyła ogromny żółty odwłok w czarne pasy, a także wielkie błonkowate skrzydła, które poruszały się nieregularnymi, gwałtownymi ruchami. A potem ujrzała potężne żuwaczki, wyrastające z czegoś, co przypominało twarz. Pod pielęgniarką ugięły się nogi.
***
Doktor Jan Miller pełnił tej nocy dyżur na oddziale hematologii. Wychodził właśnie z ubikacji, kiedy usłyszał głośny hałas dobiegający z sali numer trzynaście. Zwrócił się w tamtą stronę i zobaczył, że drzwi są otwarte. Podszedł do nich ostrożnie i zaglądnął do środka. Na początku nie wiedział, na co właściwie patrzy, więc zapalił światło.
Wszystkie ściany były czerwone od krwi. W pierwszej kolejności uwagę Millera zwróciła sylwetka drgająca konwulsyjnie na łóżku przy oknie, które było otwarte. Potem popatrzył niżej i zobaczył na zakrwawionej podłodze fragmenty rąk, nóg i tułowia, odcięte, powykręcane i zmiażdżone. Zwisały z nich na podłogę porwane strzępy mięśni i ścięgien. W powietrzu unosił się odór ekskrementów, krwi i surowego mięsa.
Doktor zwymiotował, pochylając się do przodu. Potem popatrzył w dół i zobaczył, na co zwymiotował. Głowa pielęgniarki, zwrócona twarzą ku górze, teraz również obrzygana, zdawała się być do połowy zanurzona w niebieskiej, pobrudzonej krwią podłodze niczym w oceanie. Wokół niej, na wszystkie strony, promieniście rozchodziły się fragmenty mózgu i kości czaszki. Doktor Miller pomyślał, że wygląda, jakby spadła na podłogę z bardzo wysoka i uśmiechnął się głupkowato, prawie oszalały. Potem zwymiotował jeszcze raz.
***
We wtorek po południu grupa Kuby zbierała się powoli pod wejściem do budynku o brudnych, popękanych ścianach, w którym mieściła się Katedra Anatomii. Agata i Oliwia jak zwykle pewnie siedziały już w środku, osobno od grupy. Maciek i Kuba stali oparci o szerokie drewniane drzwi, pokryte łuszczącą się brązową farbą, i rozmawiali o pierdołach z resztą grupy, gdy dołączyła do nich Julka. Kiedy zobaczyli wyraz jej twarzy, od razu wiedzieli, że coś jest nie tak. Wyglądała, jakby ledwo panowała nad wyrazem swojej twarzy.
– Dzwoniła mama Emilii – powiedziała, ledwo powstrzymując drżenie głosu. – Emilia nie żyje.
Weronika, stojąca dotychczas naprzeciwko Maćka i Kuby, cofnęła się o kilka kroków z wyrazem niedowierzania na twarzy.
– Co… – wykrztusiła.
– Zaraz… – wtrącił Maciek z desperacją w głosie. – Jak, jak to się stało?
– Lekarze mówią, że to wstrząs anafilaktyczny – wytłumaczyła Julka. – Ale mówiła, że nie ma wstępu na oddział, nie wie co się dzieje.
Popatrzyła na Kubę smutnym wzrokiem.
– Tam się stało coś dziwnego – dodała. – Policja odcięła cały oddział.
Kuba poczuł, że na sercu zaciskają mu się lodowate szpony strachu. Trudno mu było uwierzyć w to, co usłyszał, a jednocześnie miał wrażenie, że się tego spodziewał.
***
Wieczorem tego samego dnia Kuba z Maćkiem i Julką pojechali do szpitala, w którym leżała Emilia. Weszli schodami na trzecie piętro, po drodze mijając funkcjonariusza w mundurze ABW. To nie wróżyło dobrze. Gdy dotarli do oddziału hematologii, główne drzwi były zamknięte. Usiedli w poczekalni razem z ludźmi oczekującymi na odwiedziny i po paru minutach wyszła do nich pielęgniarka, informując, że odwiedziny są na razie wstrzymane. Gdy zamykały się za nią drzwi, Maciek dostrzegł na korytarzu oddziału błysk taśmy policyjnej. Wydało mu się to całkiem nierealne. Wciąż był w szoku i nie był w stanie nadać swoim myślom jakiejkolwiek struktury.
Kuba nachylił się do Julki na plastikowym krześle poczekalni.
– Idę tam dzisiaj – szepnął. – Nie mogę tego tak zostawić.
– Co chcesz zrobić? – spytała.
– Sam jeszcze nie wiem. Muszę się dowiedzieć, co się tam dzieje.
– Idę z tobą – powiedziała i wstała. – Chyba nic tu po nas.
Maciek wyraźnie gryzł się z myślami. Wyraz jego twarzy zdradzał desperackie próby zracjonalizowania sobie wszystkiego, czego był świadkiem. Ze zmierzwionymi ciemnymi włosami i nieogolonym zarostem wyglądał na bardzo zmęczonego. Kuba podniósł się powoli z krzesła obok. Maciek spojrzał na niego i podjął decyzję.
– Też idę – wykrztusił.
– Teraz to ty żartujesz? – spytała Julka z nutką drwiny w głosie.
– Wierzę wam – odpowiedział. – Przepraszam, że wam nie wierzyłem, ale po prostu trudno w takie rzeczy wierzyć.
– W porządku – odpowiedziała. Spojrzała na drzwi oddziału i przygryzła wargi. Gdzieś tam, za drzwiami, umarła Emilia. W dziwnych okolicznościach. Julka pomyślała, że to wszystko jest tylko koszmarem. Że to niemożliwe, żeby takie rzeczy działy się w prawdziwym życiu. To absurdalne.
Tak, to absurdalne i koszmarne. To właśnie jest prawdziwe życie.
***
Spotkali się o północy pod bramą Instytutu Biologii. Księżyc w pełni oświetlał zaniedbany bruk parkingu za budynkiem i odbijał się widmowymi błyskami w czarnych prętach ogrodzenia, za którym chaszcze pochłaniały całą resztę światła, sprawiając wrażenie, że obskurne wejście do Instytutu jest zawieszone w mrocznej pustce. Powietrze było mroźne i z ust przestraszonych studentów unosiła się para. Maciek wyjął łom z brązowego plecaka, który taszczył na plecach. Wszyscy troje podeszli do grubych drzwi i krytycznie spojrzeli na duży mosiężny zamek. W pewnym momencie Kuba wpadł na pomysł.
– Czekajcie, od frontu są przecież te stare drzwi – powiedział ściszonym głosem. – Chyba nie są używane. Może będzie łatwiej, wydają się słabsze.
Wyszli we trójkę przez bramę i skręcili ku wysuniętemu gankowi od frontu. Drzwi były tu w kiepskim stanie. Szyby w drzwiach i ganku były popękane, a z framugi wyrastały kępki wysuszonej, pokrytej szronem trawy. Maciek wyłamał zamek używając łomu i wszyscy troje weszli do zagraconego ganku, który kończył się kolejnymi drzwiami. Obawiali się, że będą jednak musieli skorzystać z głównego wejścia z boku budynku, ale drzwi okazały się otwarte i weszli do głównego holu na parterze. Daleko po lewej stronie widać było w mroku wejście, ubikację i klatkę schodową, a także, trochę bliżej szatnię.
Skierowali się w stronę klatki schodowej, dziękując Bogu, że nie włączył się żaden alarm włamaniowy. Cięcie kosztów, pomyślał Kuba. Gdy mijali szatnię, widzieli stojący w kącie dużą butlę z ciekłym azotem, dziwny widok jak na szatnię. Zaczęli wspinać się na schody. Weszli na drugie piętro i ruszyli ciemnym korytarzem w stronę składziku z preparatami. Kuba zauważył, że za oknem znów panuje mgła, oświetlona bladym światłem księżyca. To rozproszone światło padało przez okna korytarza, tworząc na mrocznych ścianach i podłodze surrealistyczne blade plamy.
Po kilku chwilach dotarli do drzwi składziku. Były zamknięte, ale otwarły się po naciśnięciu klamki. Kuba wszedł do przedsionka. Wewnętrzne drzwi były otwarte. Pomiędzy regałami przy obu ścianach pokoiku naprzeciwko stała duża drewniana skrzynia. Poza tym nic się nie poruszało.
Kuba otworzył boczne drzwi w przedsionku i wszedł w ciemność. Julka i Maciek podążyli za nim.
Pokój był przestronny, pozbawiony okien, przez co wypełniała go nieprzenikniona ciemność. Słychać było cichy chlupot jakiegoś płynu. Maciek wymacał na ścianie włącznik i oślepiło ich jasne światło lamp jarzeniowych. Gdy zaczęli znów widzieć, wstrzymali dech z przerażenia.
Pokój był przestronny, na ustawionych przy ścianach marmurowych blatach spoczywały różnej maści zakrwawione narzędzia, od noży i wierteł, aż po wzierniki i kopuły przypominające hełmy. Pod przeciwległą ścianą ustawione były długie płytkie wanny wypełnione gęstą zieloną cieczą. Nad nimi, na grubych metalowych obręczach, z rozciągniętymi we wszystkie strony kończynami, wisiały trzy obdarte ze skóry ciała. Po bokach kobiece, w środku jedno męskie, z obfitą tkanką tłuszczową przyczepioną do poszarpanych czerwonych mięśni brzucha.
Z zawieszonych nad ciałami prysznicy na ciała skapywała powoli zielona ciecz, która omywała je i spływała do wanien.
Julka krzyknęła przerażona, gdy ciało kobiety po prawej stronie poruszyło się i wydało z siebie przeciągły jęk cierpienia.
Kuba ostrożnie podszedł do kobiety, która otworzyła oczy. Znał je skądś. Te przenikliwe, niesamowite oczy. Antykwariuszka. O Boże.
– Zabijcie nas – wycharczała Antykwariuszka. – Oni…
Zaczęła kaszleć. Mięśnie brzucha pokryte suchymi wystrzępionymi włókienkami kurczyły się spazmatycznie, pociągając kończyny przytroczone do obręczy ciężkimi żelaznymi kajdanami.
– Zabrali nasze skóry – dokończył mężczyzna chrapliwym głosem.
– Profesor Friedman? – Kuba nie wierzył w to, co widzi. – Pan jest Friedman… A oni? Kim oni są?!
– Pasożyty – Friedman opuścił głowę i już się nie odezwał.
– Zabijcie nas! – zawyła Antykwariuszka.
Kuba obrócił się do Julki i Maćka. I cofnął się o krok.
Maciek stał z uniesioną głową, wpatrując się w pustkę. Naprzeciwko niego stał Friedman, a raczej coś, co się pod niego podszywało, i wydłużonym pyskiem sączyło krew z tętnicy Maćka.
Widząc przerażenie Kuby Julka również się odwróciła. Gdy zrozumiała, co się dzieje, rzuciła się w stronę Maćka i zaczęła go ciągnąć za ramiona, by odczepić go od Friedmana. Bez skutku. Maciek bladł w oczach, a brzuch Friedmana pęczniał coraz bardziej.
Kuba złapał za krzesło stojące przy jednym z blatów i założył je od tyłu na kark Friedmana, nogami do przodu. Potem mocno pociągnął w dół za oparcie krzesła.
Jak się wyciąga kleszcze? – pomyślał.
Rozległ się suchy trzask łamanej chityny. Krzesło podważyło głowę Friedmana i oderwało ją od tułowia. Gruba igła tkwiąca w ciele Maćka nagle skurczyła się i schowała, wychodząc na zewnątrz.
Tułów Friedmana zadrgał gwałtownie i zwalił się na ziemię, brocząc obficie z kikuta szyi gęstą krwią. Maciek osunął się obok, na jego niebieskiej bluzie pojawiła się szybko rosnąca czerwona plama. Julka i Kuba doskoczyli do niego, podnieśli do góry i podparli między sobą na ramionach. Maciek był w opłakanym stanie, ale żył.
– Spieprzamy stąd – rzuciła Julka.
Kuba nie oponował. Powlekli się z Maćkiem do korytarza.
Gdy byli w połowie drogi do schodów, drzwi po lewej stronie otworzyły się z głośnym hukiem i, brzęcząc błonkowatymi skrzydłami, wypadła z nich Iwona Watler. Przewróciła ich na ziemię i wzleciała pod sufit, a potem opadła, celując odwłokiem w tułów Kuby. Zdążył się obrócić, ale żądło drasnęło jego prawe ramię. Zawył z bólu, lecz zdołał odczołgać się jeszcze parę kroków. Watler znów wzleciała w górę, chcąc go wykończyć, ale Julka zamachnęła się wyciągniętym z plecaka Maćka łomem i uderzyła Ilonę w twarz. Fragment prawej żuwaczki odłamał się z głośnym chrzęstem. Wielka osa zwróciła się w stronę Julki i chwyciła ją za gardło, po czym podniosła do góry, wzlatując jednocześnie ku sufitowi. Trzasnęła zmiażdżona krtań i młócące konwulsyjnie nogami ciało Julki wylądowało na betonowej podłodze z obrzydliwym trzaskiem pękającej czaszki.
Kuba wrzasnął z przerażenia. Wstał, chwytając leżący na ziemi łom i przybierając pozycję do walki. Ilona zwróciła się w jego stronę, unosząc się pod sufitem. Posłała mu rozbawione spojrzenie. Kuba obejrzał się na swoje prawe ramię. Zaczynało puchnąć.
Ilona Watler opadła z gracją na ziemię, chowając skrzydła za plecami i zaczęła iść w jego stronę. Jej odwłok pulsował, a żądło ociekało jadem.
– Wykończę cię – stwierdziła spokojnie.
Kuba czuł, że zaczyna czuć jakiś ucisk w tchawicy. Już po mnie, pomyślał.
Nagle za plecami Ilony buchnęły płomienie. Najpierw odwróciła głowę, niepewna co się stało, a później zaczęła wrzeszczeć i wierzgać kończynami. Zza niej, powłócząc nogami, wyłonił się Maciek, trzymając w jednej ręce zapalniczkę, którą zawsze używał do papierosów, a w drugiej WD-40. Co jeszcze on ma w tym plecaku?
Płomienie zajęły całe jej plecy, potem przeniosły się do przodu i na kończyny, a na końcu zajęły głowę. Ilona wzniosła się ku sufitowi wierzgając i wyjąc przeraźliwie. Szamotała się przez chwilę w powietrzu, a potem poleciała, obijając się o sufit i ściany, w stronę składziku, przebiła się przez jakieś zamknięte drzwi i Kuba usłyszał łoskot tłuczonego szkła. Potem przez wyłamane drzwi zaczęło wydobywać się coraz jaśniejsze ciepłe światło, a potem dym. Cholera, pożar.
Kuba usiadł pod oknem i zaczął poprawiać kołnierz. Było mu duszno.
– Trzymaj, może ci pomoże. – Maciek wręczył mu ampułkostrzykawkę z adrenaliną, a potem osunął się na ścianę obok niego. Kuba oniemiał z wrażenia.
– Kim ty jesteś, człowieku? – spytał z niedowierzaniem, po czym zaaplikował adrenalinę w lewe udo.
– Alergikiem – Maciek uśmiechnął się słabo. Kuba nie zamierzał komentować WD-40.
Popatrzył na Maćka, całego mokrego od krwi i chwiejącego się nawet na siedząco. Potem popatrzył na koniec korytarza, gdzie pożar rozszalał się na dobre. Jego spojrzenie przyciągnęło nieruchome ciało Julki, leżące na podłodze twarzą do ziemi. Wstał z wysiłkiem i, kaszląc, podszedł do niej. Nie oddychała, na szyi wykwitł jej ogromny siniec. Był w zbyt dużym szoku, żeby czuć żal. Wrócił do Maćka.
– Zabierajmy się stąd – stwierdził.
Powlekli się razem ku schodom, uciekając przed pożarem, który pochłaniał coraz większą część budynku. W powietrzu zaczął unosić się coraz gęstszy dym i Kubie oddychanie sprawiało coraz większą trudność, mimo że adrenalina wyraźnie pomogła, przynajmniej na jakiś czas. Gdy wreszcie dotarli na parter, światem wstrząsnął huk walącego się dachu. Kuba pociągnął Maćka do głównego wejścia do budynku i szarpnął za klamkę w wielkich dębowych drzwiach. Zamknięte.
Cholera, przecież nie tędy wchodziliśmy.
Odwrócili się i zaczęli iść holem w stronę frontowego wejścia, kiedy usłyszeli za sobą czyjś głos.
– Podoba ci się, co zrobiłem mojej mamie? – ogromny włochaty pająk, który wyślizgnął się z ubikacji za ich plecami, wpatrywał się w nich sześcioma rozbawionymi oczami. Nie miał na sobie niczyjej skóry. – Technicznie rzecz biorąc, to nie jest moja mama, ale mam w kolekcji skórę jej synalka. A teraz jej skórę również. I przytulny antykwariat, więc nie żal mi, że ta rudera płonie.
Kuba rozejrzał się ostrożnie po wypełnionym gęstniejącym dymem holu. Od frontowego wejścia dzieliło ich jeszcze około trzydzieści metrów. Nie zdążą. Po prawej jest okno, jakieś dziesięć metrów stąd. My się przeciśniemy, ale ten stwór nie. Tymczasem pająk ciągnął swój monolog.
– Franek smakował całkiem przyzwoicie. – Zwrócił się do Kuby. – W tobie, chłoptasiu, jest jad Ilonki, ale w twoim koledze zostało jeszcze trochę krwi. Nie za dużo, ale nada się.
Kuba rzucił się nagle, ciągnąc Maćka, w stronę okna po prawej. Pająk ruszył za nimi w pościg. Byli w połowie drogi. Pająk już prawie ich dotykał włochatymi odnóżami. Kuba rzucił łomem w pająka, trafiając go w jedno z oczu. Pająk zwolnił na chwilę, pocierając zranione oko i Kuba rozbił ramieniem w szybę, przelatując z rozpędu na druga stronę. Odłamki szkła pocięły mu twarz i dłonie, raniąc boleśnie. Maciek został w połowie wewnątrz budynku, zahaczając o rozbite szkło, które przeorało mu brzuch. Kuba wstał z ziemi i usunął ręką szkło, a następnie zaczął wyciągać Maćka przez okno.
Nagle Maciek wrzasnął przeraźliwie i stracił przytomność. Dla ciągnącego go Kuby opor nagle ustąpił i zwalił się na ziemię razem z górną połową ciała Maćka, która spadła obok niego bez życia. Kuba popatrzył na rozbite okno. W środku, gigantyczny pająk pożerał dolną połowę jego kolegi. Kuba zwymiotował na ziemię i rozejrzał się wokół.
Świat tonął we mgle, rozświetlonej blaskiem pełni księżyca. Kuba widział zarysy budynków, ale coś tu było nie tak. Spojrzał w dół i zobaczył, że ma pod stopami ciemnoszarą żwirowatą glebę, nie bruk parkingu. Ciemne, powykręcane korzenie wyrastały tu i ówdzie z ziemi, by zniknąć w niej w niewielkiej odległości. Pachniało tu wilgocią i starożytnością.
Zbyt późno zrozumiał, że to nie jego świat. Kilkanaście metrów przed nim ziemia zaczęła się kotłować i wybrzuszać niczym wrząca woda. Przesypujący się ciemny żwir utworzył krater, z którego wychynęła ogromna podłużna czarna sylwetka o setkach małych, trzeszczących odnóży i segmentowanym chitynowym pancerzu w kolorze sadzy. Kuba rzucił się z powrotem w stronę okna. Zatrzymał się tuż przy ścianie i zaglądnął ostrożnie do środka. Po pająku nie było śladu. Kuba podejrzewał, że uciekł przed pożarem, który szalał na parterze. Wszedł przez okno i, kasłając w gęstym dymie, zaczął przedzierać się wśród płomieni w stronę frontowych drzwi. Po kilkunastu krokach stracił przytomność.
***
Pożar wywołany przez Ilonę Watler zdążył strawić dwie trzecie budynku Instytutu Biologii nim wozy strażackie dotarły na miejsce. Zanim strażacy zdążyli rozłożyć sprzęt, ogień szalał już w szatni, płomienie pełgały po ściankach wielkiej butli z ciekłym azotem, która nie wiedzieć czemu, znajdowała się akurat tam.
Gdy strażacy przystąpili do gaszenia pożaru, Łodzią wstrząsnęła potężna eksplozja, która wybiła szyby w okolicznych blokach, lecz również zgasiła pożar Instytutu Biologii, jednocześnie zrównując cały budynek z ziemią. Epicentrum eksplozji było pokryte grubym białym szronem przez kilka minut po wybuchu.
***
Franek zdjął skórę chłopca, a założył skórę kobiety. Dopił poranną kawę, po czym podszedł do drzwi antykwariatu i zdjął karteczkę informującą o zamknięciu lokalu. Obrócił za szybą tabliczkę, pokazując światu napis „OTWARTE”. Jakiś czas później młody student medycyny odwiedził antykwariat, rozglądając się za czymś.
Przepysznie, pomyślał Franek.