
Od kilku dni moja żona, Zofia, szukała mieszkania i dzisiaj w południe zadzwoniła mówiąc, że jej poszukiwania dobiegły końca. Miałem przyjechać obejrzeć dom, który znalazła. Byłem bardzo ciekawy, co udało jej się wykombinować. I za jaką cenę.
Podjechałem pod dom, którego adres podała mi przez telefon, czując narastające we mnie pozytywne podniecenie. Jednak już po pierwszym spojrzeniu na budynek cały ten optymizm uszedł ze mnie, niczym powietrze z przekłutego balona.
Znałem ten dom. Znałem go nawet za dobrze.
***
Z traumą tak jest, że potrafi nie odzywać się przez długie miesiące, ale gdy tylko jedno słowo albo zdarzenie o niej przypomni, życie zamienia się w koszmar. I tak było tym razem.
Wystarczyło, że spojrzałem na bramę, która, chociaż pomalowana od nowa, nie różniła się od bramy, którą ujrzałem tamtego, piekącego mój umysł dnia.
Próbowałem walczyć z myślami, które przewijały mi się w głowie, ukazując coraz to bardziej okropne wspomnienia, o których istnieniu zdążyłem już dawno zapomnieć. Niestety, tym razem nie byłem w stanie tego powtrzymać.
Była końcówka wakacji. Wyszedłem z kolegami na podwórko, żeby zaczerpnąć resztki wolności, która została mi przed powrotem do szkoły.
Uznaliśmy, że dobrym pomysłem na zabawę będzie odwiedzenie starego, opuszczonego domu, który, przynajmniej chłopaki ze starszych klas, nazywali „nawiedzonym”. Brzmiało to bardzo interesująco, a mój dziecięcy umysł już zastanawiał się, co zobaczę w środku. Duchy? Ile oddałbym za to, aby były to tylko zwykłe, nieszkodliwe duchy, nie robiące nic poza straszeniem.
Nie mieliśmy problemów z wejściem do środka. Dom był opuszczony, a otaczający go ogród znajdujący się na jego terenie zarośnięty. Wystarczyło popchnąć zamkniętą furtkę chronioną jedynie przez zardzewiałą kłódkę.
Gdy tylko wszedłem na teren posesji, wiedziałem, że mam do czynienia z czymś majestatycznym i przerażającym zarazem. Majestatycznym z uwagi na piękno odbudowanego w mniejszej niż wcześniej skali przedwojennego pałacu. Rzeźbione ściany i statuetka zdobiąca fontannę, która dzieliła mnie od budynku sprawiały, że czułem zachwyt. Przerażający z uwagi na zniszczenia – otwarte drzwi uwidaczniały gruz znajdujący się wewnątrz budynku, co dodawało mu mrocznego wyglądu.
– Co tak stoisz? Boisz się? – spytał mnie jeden z kolegów.
– Ja? Bać się? W życiu! – odpowiedziałem.
– To chodź do środka.
Powoli ruszyłem, depcząc po kamiennym chodniku, spod którego wyrastały chwasty, nie bacząc na słabe warunki.
Wszedłem do środka, do holu z wielkim żyrandolem leżącym na ziemi. Schody prowadzące na górę pokryte były gruzem na tyle, że nie dało się tam przejść. A nawet jeśli się dało, to było to bardzo niebezpieczne.
Dzień chylił się ku końcowi, ale słońce, jak to w sierpniu, dalej świeciło. Widziałem, więc wszystko dobrze, moi koledzy z pewnością również. A jednak, gdzieś tam czyhał pies, którego nawet nasze oczy nie były w stanie zauważyć.
Poczułem na nogach muśnięcie, delikatne, ale nagłe, a potem zobaczyłem jak czarny pies rzuca się do gardła Damiana. Tak, Damiana doskonale pamiętam jego imię. Ktoś krzyknął: „Damian uciekaj”, ale Damian już leżał na ziemi targany przez ogromnego kundla, niczym wypatroszony pluszak.
Pobiegłem w kierunku wyjścia i chociaż z pewnością poruszałem się szybko, tamta chwila zdawała się trwać całe wieki. Widziałem, jak mój kolega próbuje dźwignąć się na nogi i uciec, i jak ginie, przykryty czarną sierścią. Jak ta czarna sierść pokrywa się krwią i jak ta krew rozlewa się po podłodze. I jak krzyczy, abyśmy go uratowali próbując wstać, gdy pies ciągnął go za nogę nie wiadomo dokąd.
I po tylu latach wróciłem do tego domu.
***
– Michał? Halo, Michał, słyszysz mnie? Michał odpowiedz!
Gdzieś z bliska dochodził do mnie głos, którego pomimo usilnych starań nie potrafiłem zrozumieć, jakby głos ten dobiegał z oddali, a nie z ust żony stojącej obok mnie.
– Michał odpowiedz!
Głos rozbrzmiał w mojej głowie tak nagle i głośno, że aż nie wiedziałem co powiedzieć.
– Przepraszam… – wydukałem. – Chyba trochę odpłynąłem.
– Nic się nie stało. Wszystko dobrze? – Zofia spoglądała na mnie ze współczuciem, jakby wiedziała z jakim cierpieniem wiąże się dla mnie wizyta w tym domu.
Chociaż nie mogła tego wiedzieć. Nie miała pojęcia, że do tego doszło.
– Jasne.
– Myślę więc, że możemy przejść do obejrzenia domu – powiedział mężczyzna w garniturze i okularach, którego wcześniej nie zauważyłem. – A tak w ogóle jestem Mateusz Masłowski.
Podał mi dłoń.
– A ja Michał Kownacki – powiedziałem odwzajemniając gest.
– Wejdźmy może do środka, bo niedługo się ściemni, a prąd nie został jeszcze podłączony.
Ruszyliśmy po żwirowym chodniku. Minęliśmy odrestaurowaną statuetkę przedstawiającą syrenę. Zamiast szarego, brudu, moim oczom ukazała się wręcz oślepiająca biel. Fontanna jeszcze nie działała, ale byłem pewien, że gdy zostanie uruchomiona, będzie wyglądać wspaniale.
Wszedłem na werandę, powoli stąpałem po drewnianych deskach, a moje serce zaczynało bić coraz mocniej, emocje kotłować się coraz bardziej…
Wkroczyłem do przedpokoju. Podłoga nie skrzypiała, tak jak kiedyś, meble nie były zniszczone, a żyrandol wisiał na suficie, ale odruchowo cofnąłem się, czując dziwne napięcie towarzyszące przebywaniu w tym budynku.
– Wszystko dobrze, kochanie? – spytała Zofia, patrząc jak robię wyraźny krok w tył.
– Tak. W jak najlepszym.
Uśmiechnęła się nerwowo.
– Gdy skończymy oglądanie wszystko ci wyjaśnię, już rozmawiałam ze sprzedawcą.
Co mi miała wyjaśnić? Żadna oferta, nawet najlepsza na świecie, nie mogła zmusić mnie do zamieszkania w tym domu.
– Na parterze znajduje się salon. – Mateusz otworzył szeroko drzwi prowadzącego do salonu, którego nazwanie „przestronnym” byłoby dużym niedoszacowaniem. To nie był przestronny, a ogromny salon, zajmujący połowę parteru wcale nie tak małego domu. I chociaż wyglądało to świetnie, ja byłem już przekonany, że nie chcę tu mieszkać i kolejne słowa Mateusza, wymieniającego dziesiątki zalet każdego z pokoi tego ogromnego i kosztującego zapewne fortunę domu, przelatywały mi przez głowę.
Czekałem tylko, aż to się skończy.
***
– Michał, wszystko dobrze? Wyglądasz na przybitego. Coś stało się w pracy? – zapytała Zofia, gdy prowadziłem samochód w drodze do domu.
– Nie mogę się tu przeprowadzić.
– Oj, przesadzasz. Ja wiem, że starych drzew się nie przesadza i tak dalej… Ale ty nie jesteś taki stary.
– Nie o to chodzi… – wydukałem. – Ten dom budzi we mnie zbyt wiele złych skojarzeń.
Zofia milczała przez chwilę, po czym spytała:
– Co się tutaj stało?
– Nie chcę… Nie chcę o tym rozmawiać. Możemy to zrobić kiedy indziej?
– Tak… Jasne…
Niestety wiedziałem, że kiedyś będę musiał wrócić do tego tematu.
***
Następnego dnia wstałem, jakby nigdy nic i pojechałem do pracy. Zofia nie wierciła mi dziury w brzuchu w sprawie mieszkania, co odebrałem jako dobry znak. Jednak, gdy tylko wróciłem, wszystko się zmieniło.
Zofia zaczęła wymieniać wszystkie zalety nowego domu, kończąc swój wywód komentarzem o dobrej cenie, która jest porównywalna albo nawet lepsza niż ceny domów o podobnym standardzie do naszego.
Musiałem z nią porozmawiać. Ale jak zacząć taką rozmowę? „Hej kochanie, nie mogę się przeprowadzić do tego domu, bo widziałem jak umiera w nim mój przyjaciel. Swoją drogą, masz ochotę coś zjeść?”.
Z trudem powiedziałem jej jednak, że porozmawiamy o tym następnego dnia, gdy tylko wrócę z pracy. Myśl o konfrontacji, o wypowiedzeniu na głos traumy, o której istnieniu zdążyłem już dawno zapomnieć, przerażała mnie.
Jednak po powrocie do domu tylko czekałem. Czekałem, aż Zofia podejdzie do mnie i zacznie coś mówić. Aż ona wypowie na głos słowa, których wypowiedzenie tak mnie przerażało.
– Dlaczego tak bardzo obawiasz się tego domu? Co, Michał?
Przeżuwałem powoli kęs ryby, próbując w ten sposób, jak najdłużej przeciągnąć czas, zanim odpowiem. Wreszcie skończyłem i mogłem odpowiedzieć.
– Mój przyjaciel zginął w tym domu – zacząłem. Powiedziałem jej wszystko, o czym pamiętałem, dokładnie odwzorowując każdy szczegół. Gdy skończyłem, sam nie wiedziałem już, czy chcę tam mieszkać. Ale z pewnością wiedziałem jedno: czułem się oczyszczony.
– Michał… – powiedziała. – Jeśli chcesz, możemy się tam nie przeprowadzać. Ale zrozum, to bardzo dobra oferta. Żal by było jej nie wykorzystać… A ten pies… To już minęło. Nie ma go w tym domu. Co o tym myślisz?
– Rozumiem – powiedziałem. – Że to minęło. Ale dalej nie wiem… Nie wiem, co zrobić…
– Jeśli nie wiesz – powiedziała Zofia. – Czy chcesz tam zamieszkać, może pozwól mi zdecydować?
Zgodziłem się na to. Sam nie wiem dlaczego, ale zgodziłem się.
***
Z kupowaniem nowych domów problem jest taki, że nic tam nie ma – szafek, stolików, kanapy czy łóżek, a nawet paneli podłogowych i farby na ścianach. Wszystko trzeba kupić, a następnie przez długie miesiące czekać, aż wymierzone co do milimetra meble zostaną ustawione.
Gdybym przeprowadzał się do innego domu, z pewnością by mi to przeszkadzało, ale w sytuacji takiej jak ta, nie mogłem być bardziej wdzięczny. Kiedy czekałem, aż dom zostanie wykończony, mogłem w spokoju zapomnieć o przeprowadzce do domu z moich koszmarów.
Jednak, gdy pewnego wczesno zimowego wieczora wróciłem do domu i Zofia powiedziała mi, że ekipa już kończy prace wykończeniowe, czułem się, jakby ktoś bliski mi umarł.
Kilka dni później przyjechałem do nowego domu i, ku mojemu zdziwieniu, po wejściu do środka nic się nie stało. Nie rzucił się na mnie czarny, kudłaty pies, nie pociągnął mnie za nogawkę, ani nie przegryzł tętnicy w gardle. Wszystko wydawało się być w najlepszym porządku, co niestety nie wystarczało, aby mnie uspokoić.
Za to Zofia chodziła po domu zachwycona, oglądając dokładnie każdy pokój, o którego odpowiednie umeblowanie skrupulatnie zadbała.
Czułem, że powinienem tak jak ona skakać z radości, jednak moje ciało przepełnione było smutkiem i złością, nie pozostawiając miejsca na resztę emocji.
***
Zbudziło mnie szczekanie psów.
Ostrożnie położyłem głowę na poduszkę, starając się ignorować ten dźwięk. Powtarzałem sobie w głowie, że to tylko odgłosy wydawane przez jedno z dziesiątek zwierząt mieszkających w sąsiedztwie. Tylko, że to w ogóle mi nie pomagało.
Szczekanie ustało, więc zamknąłem oczy. Ku swojemu zdziwieniu, zasnąłem bardzo szybko, chociaż jeszcze przed chwilą miałem ochotę uciec jak najdalej od tego miejsca.
***
Rano nie napomknąłem o wydarzeniu z nocy. Wstydziłem się za, że tak łatwo dałem się wystraszyć.
Za to coraz lepsze wrażenie zaczął na mnie robić dom – piękny i przestronny. Przygotowałem tosty i zaparzyłem kawę dla mnie i Zofii, po czym razem usiedliśmy w ogromnym salonie, otoczeni przez puste szafki i półki.
– Jaka była pierwsza noc w nowym domu? – spytała. Jej pytanie nie wywołało we mnie złości. Szczekanie psów, które tak bardzo wystraszyło mnie w nocy, wydawało mi się teraz błahe.
– Bardzo dobra. Podoba mi się to miejsce – powiedziałem. Drugie zdanie nie było do końca szczere, ale wywołało duży uśmiech na twarzy Zofii.
***
Po powrocie z pracy ugotowałem obiad i podałem go zapracowanej żonie.
– Jak tam było w pracy? – zaczęła rozmowę.
– Jak zwykle. Pytasz się o to codzienne, jakby coś się miało zmienić.
– Racja. Ale czasami coś się zmienia.
– Nie w moim wypadku – odpowiedziałem. – Miałaś dzisiaj czas wszystko rozpakować?
– Jeszcze nie wszystko, ale schowałam już część ubrań do szaf.
– A gdzie jest reszta pudeł? Mógłbym się tym teraz zająć.
Zofia przeżuła kęs kurczaka w sosie słodko-kwaśnym i powiedziała:
– Są w salonie. – Wzięła łyk herbaty. – A… możesz też zmienić żwir w klatce dla chomika. Powinien być w jednym z kartonów.
Poszedłem do salonu i zacząłem rozpakowywać pudła pełne ubrań, narzędzi i bibelotów.
Czynność ta zajęła mnie na tyle, że zdążyłem już zapomnieć o tym, w jakim domu mieszkam i dlaczego powinienem się go bać. Gdy wieczorem kładłem się spać, nie byłem już tak przerażony, jak na początku. Zacząłem nareszcie doceniać nowy dom.
Rano, zaraz po obudzeniu się i stwierdzeniu, że Zofia dalej śpi, po cichu wygramoliłem się z łóżka z zamiarem przygotowania śniadania. Zaraz po wstaniu coś rzuciło mi się w oczy. Przetarłem je, czekając aż przyćmiony po nocy wzrok wyostrzy się. Po chwili zobaczyłem makabryczny widok – na komodzie stała otwarta i pusta klatka dla chomika. Zwierzak znajdował się metr niżej, leżał w kałuży krwi.
– Mój Boże – powiedziałem cicho. Co miałem zrobić? Obudzić Zofię? Nie, to był głupi pomysł. To tylko chomik, nie stało się przecież nic strasznego.
Po szybkim otrzeźwieniu, zszedłem na dół po worek na śmieci i rękawice. Myślałem co też się mogło stać. Wyglądało jakby spadł z szafki, ale jak poradził sobie z klatką? Czy zapomniałem ją wczoraj zamknąć? Kiedy zadawałem sobie te pytania, usłyszałem krzyk dobiegający z góry.
– Co to jest?! – wydarła się Zofia.
Wróciłem na górę.
– Ten chomik… – powiedziałem. – Pewnie spadł z wysokości. Posprzątam to, daj mi chwilę.
Przed włożeniem chomika do worka, przyjrzałem mu się przez chwilę. Łapy wystawione miał nad siebie, jakby w akcie obrony.
Wrzuciłem go do worka.
Posprzątałem miejsce, w którym leżał chomik i wyszedłem na dwór. Wykopałem dół, jednak łopata zamiast gładko wpadać coraz głębiej w ziemię, uderzyła w coś twardego. Schyliłem się, aby zobaczyć co to takiego.
– Nie, nie, nie… – wydusiłem. – To niemożliwe.
Odkopałem ręką resztę ziemi i odkryłem kryjącą się w niej ludzką, niewielką, jakby dziecięcą, czaszkę.
Wróciłem do sypialni i powiedziałem o tym Zofii. W głowie kłębiły mi się myśli, skąd mogła się ona wziąć, a każda z nich, ku mojemu przerażeniu, brzmiała prawdopodobnie.
– Jak… Jak to czaszkę? U nas w ogrodzie? – Wstała z łóżka. – Pokażesz mi?
– Jasne.
Zofia ubrała się i wyszła na zewnątrz. Poszedłem za nią.
– Tylko nie dotykaj – powiedziałem jej, gdy oglądała wykopalisko. – Musimy zadzwonić na policję… Na pewno będą chcieli dokładnie to zbadać.
– Racja. Powinniśmy zadzwonić… Najlepiej, jak najszybciej – powiedziała wyjmując z kieszeni telefon.
Policjanci zjawili się dziesięć minut później i zaczęli kopać.
Znaleźli cały szkielet.
***
Co to za szkielet i skąd się tu wziął? Zastanawiałem się nad tym przez cały wieczór i przez cały poranek, pomimo, że nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.
Jednak, gdy jadłem śniadanie, rozpakowywałem kolejne pudła pełne bibelotów i układałem je na szafkach, myśl ta nie chciała mnie upuścić, niczym przyklejony do ubrania rzep.
Po obiedzie usiadłem w fotelu z książką, ale nawet to nie zdołało oderwać mnie od szkieletu, który musiał coś oznaczać. Nie wiedziałem co, ale wydawało mi się, że musiał.
Zasypiając zapytałem Zofii, czy policja skontaktuje się z nami, kiedy rozpozna czyje są to kości.
– Myślę, że tak. Pewnie przesłuchają nas, czy coś w ten deseń… – powiedziała. – A masz jakiś pomysł, kto to może być?
Miałem pomysł, ale wstydziłem się to przyznać.
Może powinienem się wygadać, ale w tamtej chwili było to dla mnie za trudne.
***
– Po drodze poszedłem do Chińczyka – powiedziałem stawiając na stole w jadalni dwa pudełka zapakowane w foliową torebkę.
– Super – powiedziała Zofia schodząc po schodach. – Byłam trochę zajęta i nie miałam czasu na zrobienie kolacji. – Usiadła do stołu. – Użerałam się z dzisiaj z jednym klientem przez pół dnia… Nie wiem, po co mi zapłacił za przygotowanie tych grafik, chociaż wszystko chce zrobić po swojemu. – Wyjęła z szafki sztućce i otworzyła pudełko. – A jak u ciebie?
– Dobrze – powiedziałem. – Musiałem zostać godzinę dłużej, miałem dużo pracy.
– Jeden z sąsiadów zaprosił nas na kolację. Jutro. Chce się z nami poznać.
– O której godzinie? – spytałem.
– O dwudziestej.
– Z chęcią przyjdę. Warto byłoby się rozgościć w okolicy.
Wszedłem na górę do sypialni, aby się przebrać.
Zapaliłem światło. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę była postrzępiona poduszka. Wyglądała, jakby pogryzł ją… pies. Właśnie to słowo jako pierwsze pojawiło się w mojej głowie. Pies.
Podszedłem do łóżka. Wszystko było z nim dobrze, poza tą poduszką – wzdłuż granatowej poszewki przebiegała długa linia, z której wysypywał się puch. Zawołałem Zofię.
– Tak? – spytała żona wchodząc do pokoju.
– Co się stało z tą poduszką?
– No, porwała się.
– Nie żartuj sobie – warknąłem. – Wygląda jakby zrobił to… pies.
– Pies? – spytała Zofia unosząc brwi i otwierając szeroko usta. – Jak to możliwe?
– Nie wiem jak, ale… Zresztą, nieważne.
***
Następny dzień w pełni podporządkowałem kolacji z sąsiadami. Przyszedłem do pracy trochę wcześniej, aby zdążyć wrócić do domu i przygotować się na wyjście.
Po drodze do domu podjechałem do galerii handlowej w poszukiwaniu jakiegoś prezentu dla nowych sąsiadów. Przemierzałem aleje wypełnione kolejnymi sklepami, zastanawiając się, co by kupić. Alkohol? Zbyt przewidywalne. Akcesoria kuchenne? Pewnie mają wszystko, co potrzebują. Jakiś gadżet? Za mało użyteczne.
Wszedłem do sklepu ogrodniczego, zastanawiając się, czy by nie kupić jakiejś rośliny. Zapytałem nawet sprzedawcę, co by polecił, jednak rozmowę przerwał mi telefon.
– Tak? – spytałem.
– Odwołałam spotkanie – powiedziała Zofia. – Dzwonili z policji. Mówią, że chcą się z nami spotkać w sprawie tego szkieletu.
Powiedziałem sprzedawcy, że muszę kończyć i wybiegłem ze sklepu.
***
Pomimo niepokoju, byłem ciekawy, kim okaże się ten szkielet. W pewnym sensie to ja odkryłem tę zagadkę i chciałem doprowadzić ją do końca.
Podjechałem do domu. Na podjeździe czekała już Zofia. Wsiadła do samochodu i zaczęła rozmowę:
– Myślisz, że to coś poważnego?
Zaśmiałem się, bo to ja powinienem zadać to pytanie. Przez ostatnie dni przejmowałem się znaleziskiem z ogródka na tyle, ze zdziwiło mnie to pytanie, wychodzące z nie moich ust.
– Nie – powiedziałem, trochę starając się przekonać samego siebie, że to nic wielkiego. Miałem, jednak pewne przeczucie…
Dojechałem na miejsce, zaparkowałem samochód i wszedłem do budynku przypominającego mieszkalny, który odróżniał się od reszty podobnych, niewielkich bloków stojących na tej samej ulicy, jedynie niewielką tabliczką z napisem „policja”.
W holu nie było nikogo poza nami i dwoma policjantami w dyżurce. Nieśmiało podszedłem do dzielącego nas od siebie blatu i zacząłem:
– Nazywam się Michał Kownacki, a to jest moja żona, Zofia Kownacka. Mieliśmy się dzisiaj stawić na komisariacie.
– Już, moment. – Blondwłosa policjantka zaczęła wstukiwać coś w klawiaturę. – Hmm. Proszę pójść za mną.
Razem z Zofią ruszyliśmy za kobietą. Weszliśmy do oświetlonego jarzeniówkami biura, w którym czekał już na nas policjant – na oko trochę starszy ode mnie. Usiadłem przy biurku bez pytania, tuż obok mnie usadowiła się Zofia.
– Dzień dobry. Nazywam się Andrzej Michalski i chciałbym zadać państwu kilka pytań.
– Proszę pytać – powiedziała nieśmiało Zofia.
Nastała krótka, pełna napięcia chwila ciszy, po której Andrzej zerknął w notatki.
– Przejdę do konkretów. Nasz antropolog ustalił, że kości mają około trzydziestu lat. Nie są więc nowe, ale nie są i stare. Może to być związane z jakąś nierozwiązaną sprawą sprzed lat. Co prawda komputerowa rekonstrukcja nie wykazała podobieństwa do żadnej z zaginionych osób…
– Da się zrobić coś takiego? – zapytałem.
– Rekonstrukcję na podstawie kości? Oczywiście. Tym właśnie zajmuje się antropolog.
– Mógłby więc pan pokazać mi tę rekonstrukcję?
– Mogę, jeśli mam gdzieś tu kopię. – Andrzej zaczął przeszukiwać szuflady, wyjmując na biurko grube teczki. – Jest – powiedział wreszcie. – Nie wiem, po co panu to jest, ale mogę to pokazać…
Zofia zerknęła ukradkiem na grafikę wydrukowaną na papierze. Jej skamieniała twarz wbrew pozorom wyrażała mnóstwo emocji. Byłem przekonany, że wie, co zobaczyłem w tej chudej twarzy i dużych oczach, w odstających uszach i zakrzywionym nosie.
– Znam tę osobę – wydusiłem z siebie.
Policjant podniósł brwi na tyle wysoko, że wydawało mi się, że dotkną jego wątłego owłosienia.
Zofia chwyciła mnie za rękę.
Teraz oboje czekali na wyjaśnienia.
***
Zakopałem wspomnienie o tamtym dniu głęboko w sobie. Traktowałem je jak obce, a ono przestało do mnie wracać. Jednak zmieniło się to, gdy odwiedziłem dom, w którym wszystko to się zaczęło.
Musiałem się z tym zmierzyć, chociaż nie wiedziałem jak. I teraz, stałem tutaj przekonany, że wydruk twarzy chłopca na kartce papieru przedstawia właśnie Damiana, wspomnieniem, do którego nie wracałem świadomie od wielu lat i do którego nie miałem najmniejszej ochoty wracać.
Ale to niemożliwe – pomyślałem nie zdając sobie sprawy, że wypowiadam te słowa na głos.
– Co jest niemożliwe? – spytał policjant.
– To niemożliwe, że znaleźliście kości tej osoby.
– Kochanie… – powiedziała Zofia. – Myślisz, że to… Że to są kości Damiana?
– Jakiego Damiana? – spytał podniesionym głosem policjant.
– Ta osoba. – Pokazałem kartkę. – Wygląda jak mój przyjaciel, który został zagryziony przez psa dwudziestego czwartego sierpnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku. Stało się to w tym samym domu, w którym znaleźliście kości. – Miałem problem z wypowiedzeniem tych słów, jakby samo ich wymówienie miało rzucić na mnie jakąś klątwę.
– Dlaczego uważa pan, że to nie może być Damian?
Wziąłem głęboki oddech i powiedziałem:
– Jego ciało znaleziono i skremowano. Byłem na pogrzebie, widziałem urnę.
– Skąd pan wie, że nie była pusta?
– Nie mogła być pusta! – Uderzyłem pięścią w stół. – Przecież żaden pies tak dobrze by nie ukrył ciała!
Andrzej wyglądał, jakby chciał coś dopowiedzieć, jednak zamiast się ze mną sprzeczać, przeszedł do ważniejszego tematu:
– Czy ma pan kontakt do rodziny tego chłopca?
– Niestety nie mam.
– Może… – wtrąciła się Zofia. – Może twoja matka ma kontakt do rodziców Damiana? Rozmawiała z nimi po jego śmierci?
– Nie mam pojęcia. Ale… mogę spróbować. – Wyjąłem z kieszeni telefon.
Wybrałem z listy kontaktów numer do mojej mamy i czekałem na odpowiedź. Jedna, druga, trzecia sekunda…
– Halo? – odezwała się.
– Cześć. Mam dosyć pilną sprawę… Masz kontakt do rodziców Damiana?
– Nie, nie mam… Do czego jest ci tak pilnie potrzebny?
Pomyślałem o znalezionym w ogródku szkielecie i powiedziałem dyplomatycznie:
– Chciałbym odnowić stare znajomości.
Zaśmiała się.
– Niestety, nie mam. Masz jeszcze jakieś pytania?
– Nie. Kocham cię, pa. – Rozłączyłem się. – Nie ma.
– A może pamiętasz jak nazywali się ci rodzice?
– Niestety nie. Pamiętam jedynie nazwisko. Kopacz.
– To powinno wystarczyć… Na razie możemy skończyć, jeśli będę jeszcze potrzebował państwa pomocy, odezwę się – powiedział policjant i odprowadził nas do wyjścia.
***
Zostawiłem Zofię przed sklepem, tak, jak mnie poprosiła i wróciłem do domu sam. Wiedziałem, że chciała mi zrobić przysługę, dać mi chwilę na pobycie sam na sam z moimi myślami.
Przeszłość się przede mną otwierała.
Przejechałem samochodem przez próg bramy i zostawiłem go w garażu. Skierowałem się do drzwi wejściowych. Pociągnąłem klamkę i…
Poczułem dreszcz.
Po otwarciu drzwi zauważyłem, że na podłodze, w tym samym miejscu, w którym lata temu zagryziony został Damian, leżał pies.
Leżał na boku, łapy wyciągnięte miał przed siebie, a z pyska leciała mu piana. Spał.
Przed oczyma stanął mi fragment artykułu z gazety z 1992 roku: pies miał wściekliznę.
Patrzyłem się tępo na leżące na podłodze domu zwierzę, a do głowy przychodziły mi kolejne teksty z artykułu: o masakrze w domu w Pruszkowie poinformował nas rodzic jednego z dzieci, chłopca znaleziono martwego w opuszczonym domu, był cały pogryziony.
Kapka śliny spadła na panele.
Pies miał wściekliznę.
Zwierzę zbudziło się. Pies popatrzył się na mnie swoimi czarniejszymi od nocy ślepiami, charczał wściekle…
Pies miał wściekliznę.
…zrobił kilka kroków i wdrapał się na schody…
Pies miał wściekliznę.
Usiadł na schodach, a po chwili zwinął się w kulkę i zasnął.
Byłem pewien, że to ten sam pies.
***
Niczym zahipnotyzowany wpatrywałem się w okrytego czarną sierścią, dużego kundla. Wyglądał dokładnie tak samo, jak pies, który zagryzł Damiana.
Wbrew temu co pomyślałem, gdy zobaczyłem go pierwszy raz, nie zaatakował mnie. Przez chwilę wpatrywał się we mnie, ale wkrótce zasnął.
Może powinienem zadzwonić na policję?
Przepędzenie tego psa z pewnością nie byłoby trudne dla kogokolwiek innego poza… mną. Wybrałem numer.
Czekałem pierwszą, drugą sekundę…
Pies podniósł łeb i utkwił we mnie spojrzenie. Jak to możliwe, że się tu dostał? Musiałem zamknąć drzwi. Zawsze sprawdzałem kilka razy czy je zamknąłem, zanim wyszedłem z domu.
– Tutaj infolinia numeru alarmowego sto dwanaście, słucham – powiedział kobiecy głos w słuchawce.
– Chciałbym zgłosić, że w moim mieszkaniu jest pies – powiedziałem wpatrując się w zwierzę na schodach. – Oczywiście nie mój. Jakiś bezpański, prawdopodobnie.
Kobieta z infolinii zadała mi kilka prostych pytań i wysłała radiowóz policji.
Odetchnąłem z ulgą, gdy policjanci przyjechali na miejsce. Wpuściłem ich przez furtkę, a potem do domu.
– To gdzie ten pies? – zapytał policjant.
– Tam, na schodach – powiedziałem wyglądając przez drzwi.
– Tutaj? Jest pan pewien? – zapytał drugi. – Bo nic nie widzę…
– Tak, przed chwilą tam był… – powiedziałem odwracając wzrok w stronę domu.
Policjanci obeszli budynek, jednak niczego nie znaleźli, o czym poinformowali mnie:
– Najwyraźniej zwierzę musiało gdzieś uciec… Czasami się tak zdarza…
Policjanci wsiedli do radiowozu i odjechali.
***
– Gdzie się podział ten pies? – Nieświadomie wypowiedziałem to pytanie na głos wodząc wzrokiem po holu.
Nie odnalazłem zwierzęcia za staromodnym stolikiem ani za rzeźbioną szafą, ani za zasłoną kryjącą okno, a kolejne spojrzenia nie odsłoniły przede mną tajemnicy znikającego zwierzęcia.
Powoli przekroczyłem próg domu i wszedłem do kuchni. Odgrzałem obiad i czekałem na Zofię, która przyszła niecałą godzinę później taszcząc dwie duże torby.
– Wszystko dobrze? – spytała, a ja zamarłem nie wiedząc, co odpowiedzieć. Nie chciałem kłamać, ale wyjawienie prawdy również nie wydawało mi się dobrą opcją. Przecież tego psa tam nie było. To mój umysł musiał sobie wymyśleć coś takiego.
– Wszystko dobrze – powiedziałem i uśmiechnąłem się lekko.
Kilka godzin później położyłem się do łóżka, jednak pomimo starań nie mogłem zmusić się do zaśnięcia. Zszedłem na dół do kuchni, aby napić się wody. Włączając kolejne światła czułem, jak moje oczy mrużą się. Byłem tak blisko i jednocześnie tak daleko od upragnionego po całym dniu pracy wypoczynku.
Napiłem się wody i zgasiłem światło, jednak podczas wychodzenia z kuchni, potknąłem się o coś i prawie się przewróciłem. Spojrzałem na podłogę. W progu kuchni siedział ten sam pies, którego zobaczyłem wieczorem. Ten sam pies, którego widziałem trzydzieści lat temu.
Podniósł łeb spoglądając na mnie szklistymi, czarnymi oczami. Gdyby nie moje doświadczenie z dzieciństwa, mógłbym powiedzieć, że jest to całkiem ładny pies.
Ułożył łeb na podłodze i nie zwrócił na mnie większej uwagi. Powoli ruszyłem na górę, co chwilę oglądając się. Po znalezieniu się w sypialni obudziłem Zofię.
– Kochanie… – zacząłem. – W kuchni… W kuchni widziałem psa.
– Jak to… – Zofia wygramoliła się z łóżka i poprawiła włosy przykrywające jej oczy. – Jak to psa?
– Jest w kuchni… Widziałem go tam przed chwilą…
– Pokaż mi – powiedziała i ruszyła do schodów. – Nie zaatakował cię? – Zapaliła światło. – Nie wiem, jak zachowywać się w takiej sytuacji…
– Po prostu bądźmy ostrożni.
Powoli ruszyliśmy w dół. Miałem oczy szeroko otwarte, spoglądałem za każdy kąt, gotowy na atak psa. Chociaż byłem pewien, że nieważne jak bym się na to przygotował i tak nie miałbym z nim szans.
Weszliśmy do kuchni. Zofia zrobiła pierwszy, ostrożny krok i zwinnym ruchem nacisnęła włącznik światła. Zwierzęcia nigdzie nie było.
– Może ci się tylko wydawało? – powiedziała ziewając. – Nie widzę tu żadnego psa…
– Był tutaj! Widziałem go!
– Wariujesz w tym domu…
– Nie prawda! On gdzieś tu musi być! – powiedziałem sam wątpiąc w swoje słowa. Dostałem dwa dowody, na to, że tego zwierzęcia już nie ma. Z pewnością kiedyś żył w tym domu, ale już umarł.
Przecież psy nie żyją tak długo.
– Nie wiem jak ty, ale ja wracam do łóżka.
Wróciłem na górę razem z Zofią. Nie zasnąłem przez resztę nocy.
***
– Wieczorem spotkamy się z sąsiadami. Pasuje ci? – spytała Zofia, a ja pokiwałem głową.
Przez cały dzień próbowałem jakoś ustać na nogach, pomimo zmęczenia, które zawładnęło mną tak bardzo, że nie pamiętałem, kiedy znalazłem się pod drzwiami domu sąsiadów.
– Dzień dobry – przywitała nas młoda kobieta ubrana w dżinsy i sweter. – Zapraszam do środka.
Wszedłem do domu urządzonego w nowoczesnym stylu – białe, puste, chłodne ściany otaczały hol, który prowadził prosto do salonu połączonego z jadalnią. Głównym punktem salonu był oczywiście olbrzymi telewizor, usytuowany naprzeciwko kuchenki znajdującej się po drugiej stronie pokoju. Pomiędzy tymi obiektami stał stół.
Z kanapy zeskoczył pies. Stanął na dwóch łapach i spróbował mnie polizać.
Spojrzałem na niego i poczułem jakiś dziwny dreszcz. Wydawało mi się, że widziałem kiedyś tego psa. Ale… Nie, to było niemożliwe. Ten pies był inny. Zamiast czarnej sierści miał białą, był odrobinę mniejszy. I to był golden retriever, a nie kundel.
– Biszkopt, zostaw gości! – powiedziała kobieta. – Usiądźcie do stołu.
Właścicielka domu podeszła do piekarnika, z którego wyjęła buchające parą ciasto. Po wyjęciu blachy, pokroiła potrawę, ułożyła na talerzu i dołączyła do nas przy stole.
– To może się przedstawimy? – powiedziała lekko się uśmiechając. – Ja nazywam się Alicja.
– Ja nazywam się Michał – przedstawiłem się.
– A ja Zofia.
– Ja Mikołaj – odezwał się mąż kobiety.
Pies podszedł do mnie i przyłożył głowę do mojej nogi. Spróbowałem go pogłaskać, ale szybko cofnąłem rękę, jakby kopnął mnie prąd.
– Kupiliśmy sushi, częstujcie się – powiedziała Alicja. – Chcecie coś do picia?
Wypowiedziałem jakieś słowa, chociaż nie do końca zdawałem sobie sprawę, jakie. Moje oczy co chwilę mrużyły się, jakby próbowały zmusić mnie do zaśnięcia. Po chwili zacząłem pić jakiś gorący napój o trudnym do określenia smaku. Pies ponownie ułożył łeb na nogawce moich spodni.
– Co was tu sprowadza? – spytał Mikołaj.
– Dobra oferta – powiedziała Zofia i zaśmiała się. – To naprawdę dobry dom, a cena była korzystna, więc… skorzystaliśmy.
– Dawno nikt tam nie mieszkał… – powiedziała Alicja. – Nie wiem dlaczego, ale dotychczasowy właściciel nie mieszkał w nim ani nikomu nie sprzedawał, jakby czekał, aż jego cena wzrośnie.
– Najwyraźniej mieliśmy szczęście.
– Najwyraźniej. Myślę, że spodoba się wam tu. To dobra okolica. Wszędzie blisko. Taniej niż w Warszawie. Dojazdy tylko są trochę długie. Ktoś z was dojeżdża tam do pracy?
– Ja – powiedziałem. – I faktycznie, trochę to trwa. Ale poza tym, to dobry dom.
– Nie byłbym taki pewny – powiedział cichy dotąd Mikołaj.
– Nie strasz gości. To bardzo dobra okolica… – powiedziała Alicja i nałożyła sobie na talerz kawałek sushi.
– Okolica jest bardzo dobra – powiedział Mikołaj. – Ale wasz dom już nie. To Psi Dwór. Według legendy jest nawiedzony przez jakieś kundle…
Słowa te pobudziły mój umysł. Otworzyłem szeroko oczy i spytałem:
– Psi co?
– Psi Dwór.
– Mówisz, że jest nawiedzony przez psy?
– Tak podobno jest. Większość ludzi uważa, że to taka zwykła, miejska legenda. Ale powiem ci coś… W każdej legendzie jest ziarnko prawdy. I tu nie może być inaczej.
– Czasami, jednak, Mikołaj – powiedziała Alicja. – Ziarnko prawdy jest bardzo dalekie od faktycznej prawdy.
– Nie w tym przypadku.
Zofia rzuciła na mnie ukradkowe spojrzenie i zaczęła pić napój z kubka.
– Nie jestem zaznajomiony z tą legendą. Możesz mi o niej opowiedzieć?
– Widzę, że interesujesz się strasznymi historiami. – Mikołaj zaśmiał się. – Ja sam lubię się bać i przeczytałem trochę na temat tego domku… Podobno dwór był nawiedzony od dłuższego czasu, jednak większość ludzi dowiedziała się o tym dopiero w 1992 roku, kiedy mały chłopiec został zagryziony przez psa na terenie posesji. Niektórzy twierdzą, że dom więzi dusze zabitych tam osób, które uwolnić może jedynie zabicie psa zamieszkującego dom. Nie dziwię się poprzedniemu właścicielowi, że sam tam nie zamieszkał. Zwyczajnie się bał!
– Oj, Mikołaj, trochę przesadzasz. To zwykły dom…
Mój mózg zaczął pracować szybciej analizując wszystkie fakty. Ten człowiek wiedział o wydarzeniach, których byłem świadkiem. Mówił do tego, że ten dom jest nawiedzony przez psy. Wszystko zgadzało się z tym, co myślałem przed zakupem i tym, co zobaczyłem w nocy.
Pies zaszczekał i zamerdał ogonem.
– Chyba cię lubi – powiedziała Alicja.
Pies zacharczał wściekle, a wydawało mi się, że tylko ja mogłem to usłyszeć.
…miał wściekliznę…
Oczywiście, że miał wściekliznę, inaczej nie zaatakowałby bezbronnego chłopca. A czy ten… czy ten pies ma wściekliznę?
– Słucham? – spytała Alicja. Nie zdałem sobie sprawy, że wypowiadam to na głos.
– Źle się czuję – powiedziałem. – Wyjdę na chwilę, dobrze?
Odsunąłem krzesło i powoli odszedłem w stronę drzwi.
Wyszedłem na dwór. Listopadowe zimno uderzyło mnie w twarz smagając policzki, zachęcając, aby wrócić do środka. Jednak nie zamierzałem tego zrobić, chciałem być tu, z dala od tych ludzi i ich okropnego psa, charczącego wściekle na mój widok.
Co teraz powinienem zrobić? Ucieczka wydawało się taka kusząca, a jednocześnie równie nieodpowiednia. Mikołaj nie chciał mnie urazić. To był po prostu zbieg okoliczności.
Spojrzałem na dom znajdujący się po drugiej stronie ulicy, Psi Dwór jak powiedział Mikołaj, jednak nie wydawało mi się prawdopodobne, abym mógł mieszkać w nawiedzonym domu.
Jednak widziałem tam psa.
Nie wiedząc kiedy, wyciągnąłem z kieszeni telefon i wpisałem w wyszukiwarkę „Psi Dwór”. Według autorów tekstów, które znalazłem, dom był nawiedzonym przez psy.
Czułem, jak robi mi się gorąco, pomimo mroźnej pogody. Coś było bardzo nie tak.
Chciałem, wrócić do domu, jednak zauważyłem, jak Zofia wychodzi na zewnątrz.
– Wariat z tego Mikołaja, prawda? – powiedziała, zapinając guziki w płaszczu. – Brrr! Ale tu zimno!
Zaśmiałem się.
– W sumie racja…
– Chcesz wrócić do domu?
– Jesteś pewna? Nie będzie to, wiesz, niekulturalne?
– Będzie. Ale chyba nie czujesz się tu komfortowo? Chodź, wejdziemy jeszcze na chwilę i powiemy im, że musimy już iść.
***
– To jest szalone.
– Co?
– To wszystko… To wszystko jest takie dziwne. Chyba nie potrzebnie tu zamieszkaliśmy.
Zofia odwróciła ode mnie wzrok i wyjrzała przez okno.
– Zobaczysz, że to się jeszcze zmieni. Przyzwyczaisz się. Słyszałeś co mówili? To dobre miejsce.
– Mówili też, że ten dom jest nawiedzony…
– I ty w to wierzysz?
– Nie… Nie wierzę. Ale… myślę, że mają trochę racji. Coś z tym domem jest bardzo nie tak.
Zofia sięgnęła po czajnik i po chwili kubki z herbatą zapełniły się gorącą wodą.
– To tylko miejska legenda. Minęło trzydzieści lat… myślę, że już najwyższy czas, aby o tym zapomnieć – powiedziała wychodząc z pokoju.
Zostałem sam. Sięgnąłem po gorący napój i również wyszedłem.
***
Gdy obudziłem się było jeszcze ciemno, a na mojej klatce piersiowej leżał pies. Czarne oczy wpatrywały się we mnie beznamiętnym spojrzeniem. Krótkie, ale ostre pazury przyciskały mnie do łóżka, jakby zwierzę nie chciało, abym się poruszył.
I nie mogłem tego zrobić.
Wodziłem jedynie gałkami ocznymi, jednak kolejne spojrzenia nie pozwalały mi zrozumieć tej dziwnej sytuacji. Pies nie ruszał się, siedział jak posąg. Z trudem łapałem duży haust powietrza. Zwierzę nie odwracało wzroku ode mnie, jakby próbowało coś powiedzieć. Wyczuwałem jego gładką sierść, która wyglądała, jakby ktoś o nią dbał.
Zrobiłem głęboki oddech i wreszcie się ruszyłem. Wyrzuciłem ręce przed siebie próbując pochwycić psa, jednak zdałem sobie sprawę, że go nie ma. Rozpłynął się w nicość, jakby nigdy nie istniał.
Zofia obudziła się, ziewnęła przeciągle i mruknęła:
– Coś się stało, Michał?
– Nic… Nic się nie stało – odpowiedziałem i położyłem się obok żony ukradkowo spoglądając na wszystkie miejsca w pokoju, aby dowiedzieć się, czy na pewno nie ma tu żadnego psa.
Naciągnąłem na siebie kołdrę i zasnąłem.
***
Rano wymknąłem się do pracy jak najszybciej. Chciałem uciec z tego domu.
W pracy zostałem na jeszcze dwie godziny, aby jak najdłużej siedzieć poza domem.
Krótkie przerwy, w trakcie, których nie byłem niczym zajęty wykorzystywałem na szukanie informacji o Psim Dworze. Większość artykułów wspominała jedynie o zagryzieniu Damiana przez psa w 1992 roku, jednak kilka podawało genezę tego miejsca – podobno dom ten, jeszcze przed licznymi remontami, należał do szlachcica, który kochał psy. W każdym pokoju w jego domu odnaleźć można było te zwierzęta, jednak kiedy pewnego dnia zdenerwowany uderzył jednego z nich, psy zemściły się i zagryzły właściciela domu. Od tego momentu dom był nawiedzony.
Czytałem to i dalej nie dowierzałem, że mógłbym mieszkać w nawiedzonym domu ani, że w ogóle coś takiego istnieje.
A ja chciałem konkretów.
***
Kilka dni minęło mi na żmudnym przeszukiwaniu internetu w celu odnalezienia kolejnych strzępków informacji na temat domu, w którym mieszkam. Psy przestały mnie nawiedzać, więc coraz częściej dopuszczałem do siebie myśl, że zwierzę w holu, kuchni i w łóżku sobie uroiłem w związku z powrotem do domu, w którym spotkało mnie coś tak przykrego.
Tym razem po powrocie do domu nie było tak samo jak zwykle. Gdy tylko przekroczyłem próg domu Zofia powiedziała mi, że ponownie wezwano nas na policję.
– Dowiedzieli się czegoś na temat Damiana? – spytałem.
– Nie wiem. Nie powiedzieli mi przez telefon – odpowiedziała. – Mamy być na miejscu za… – Spojrzała na zegarek. – Dwadzieścia minut.
Wszedłem do samochodu. Nie wiem dlaczego, ale liczyłem na to, że wizyta na komisariacie rozwiążę wszystkie moje problemy, chociaż wydawało mi się to nieprawdopodobne.
Nacisnąłem pedał gazu i ruszyłem w stronę komisariatu.
Dojechałem na miejsce. Wszedłem na komisariat. Do pokoju, w którym czekał policjant zaprowadziła nas ta sama kobieta, co wcześniej. Usiedliśmy przy biurku, naprzeciw mężczyzny, który wyglądał na coraz bardziej zmęczonego i zaniepokojonego tą sprawą – wszystkie zmarszczki na twarzy wyszły mu na wierzch, a policzki miał czerwone.
Tym razem wyglądał na dużo starszego ode mnie.
– W ciągu ostatniego tygodnia udało mi się skomunikować z rodzicami Damiana. Twierdzą, że pochowali dziecko na cmentarzu i jego ciało nie mogło zostać zakopane w ogródku państwa domu. – Andrzej wyjął z szuflady wizualizację twarzy chłopca. – Niech się pan przyjrzy. Czy to na pewno Damian?
Po jednym, trwającym sekundę spojrzeniu mogłem bez problemu stwierdzić, że to była właśnie ta osoba. Jego twarz wyryła mi się dobrze w pamięci i chyba nic nie mogło jej stamtąd zmazać.
– To naprawdę musi być on – powiedziałem.
Policjant westchnął i wyjął z szuflady zdjęcie przedstawiające chłopca. Przyjrzałem się fotografii, ale nawet gdybym tego nie zrobił, bez problemu powiedziałbym, że to właśnie on.
– Jest trochę podobny, to fakt – powiedział Andrzej. – Ale widać kilka różnic. Twarz na fotografii jest trochę bardziej owalna niż ta na wizualizacji. Poza tym nos jest skręcony pod innym kątem… Ciężko mi uwierzyć w to, że ktoś rozkopał grób i zakopał tego chłopca w pańskim ogródku… Nawet jeśli to właśnie tam zginął. Będę musiał jednak ustalić albo przynajmniej spróbować ustalić, kto to jest. Dlatego zadaję panu to pytanie jeszcze raz – czy ta osoba przypomina panu kogokolwiek innego poza Damianem?
– Nie.
– W takim wypadku dziękuję za wszelką pomoc. Skontaktujemy się z państwem, jeżeli będziecie potrzebni.
***
– Czyli nic się nie wyjaśniło – zacząłem rozmowę wchodząc do samochodu.
– Racja… Ale to chyba już nie nasz problem, prawda?
– Tak… Chyba masz rację.
– A… I jeszcze jedno zostaw mnie po drodze, powiem ci, gdzie się zatrzymać. Umówiłam się do fryzjera, a dojazdy z tego domu bez samochodu są strasznie długie…
– Oczywiście.
Zostawiłem Zofię po drodze, po czym pojechałem do domu. Wszedłem do salonu z myślą, że włączę sobie jakiś serial. Jednak na kanapie czekał on.
Mój koszmar.
Czarne, niczym kawa oczy przeszywały mój wzrok, moje ciało, moją duszę. Pies charknął i zaczął grzebać w skórzanej kanapie, jakby chciał znaleźć wolne miejsce do położenia się. Przez cały ten czas wpatrywałem się w niego otępiały, jakbym zobaczył ducha albo przerażającego potwora, który po chwili wrócił do przerwanego przeze mnie snu.
A może to był duch? Bo potworem z pewnością był.
Spojrzałem na niego. To zwierzę było tak namacalne, prawdziwe, że aż czułem jego zapach, słyszałem jak ciężko oddycha…
Ale jak kundel mógłby znaleźć się w moim domu? Musiałem zwariować.
Albo musiałem naprawdę mieszkać w nawiedzonym domu.
Zbliżyłem się do kanapy, jednak nie odważyłem się na niej usiąść. Musiałem się go najpierw pozbyć.
Do głowy przyszła mi myśl, aby zadzwonić na policję. Ale przypomniałem sobie, że za pierwszym razem się to nie udało – pies tajemniczo zniknął. Dlaczego miało się to nie powtórzyć?
Musiałem się z nim zmierzyć samemu. Tylko jak to miałem to zrobić?
Spróbowałem lekko… Musnąłem czoło psa. Obudził się, więc cofnąłem dłoń, jakby poraził mnie prądem. Zamarłem, próbując uspokoić oddech. Nie odwracałem od niego wzroku. Chciałem być gotowy na atak.
Pies odwzajemnił spojrzenie, jednak nie zrobił nic ponad to
Musnąłem go ponownie po sierści, ale tym razem zwierzę zawarczało. Coraz bardziej obawiałem się reakcji psa, ale i tak zdecydowałem się na atak.
Moja ręka powędrowała z okolic brzucha do szyi. Chwyciłem go w tym miejscu i spróbowałem zrzucić z kanapy. Jednak nie udało mi się. Pies zaparł się mocno, warcząc coraz głośniej.
Zabłysły zęby.
Drugą ręką chwyciłem go w tym samym miejscu, jednak nie mogłem go zepchnąć. Z pewnością miałem dosyć siły, ale brakowało mi odwagi, aby uczynić ostatni krok.
Zwolniłem uścisk, a zwierzę skoczyło w moją stronę. Ciężkie łapy przygniotły mnie do kanapy.
Skoczył mi do gardła. Zasłoniłem się rękoma. Ostre zęby wbiły się w skórę ramienia, zacząłem machać ręką próbując zrzucić ze mnie psa. Zawyłem z bólu.
– Na pomoc! – wydarłem się na cały głos. Ale nikt nie zareagował. Byłem w domu sam z psem.
Wyrwałem rękę ze ścisku. Zauważyłem, że od łokcia, aż po dłoń, przebiega długa rana, z której, niczym z chmury deszcz, leje się krew. Spadłem z kanapy i rzuciłem się do drzwi wyjściowych z salonu.
W pewnym momencie upadłem, czując w nodze potworny ból. Obejrzałem się – pies chwycił mnie za łydkę. Zabójca Damiana zacisnął zęby chyba najmocniej, jak się dało.
Próbowałem doczołgać się do wyjścia. Szarpnąłem nogą, ale zwierzę nie puszczało. Przed oczami miałem Damiana, całego zapłakanego, krzyczącego, aby ktoś z nas go uratował. Widziałem, jak pada na ziemię, jak z jego gardła leje się krew.
I pomyślałem, że mogłem wtedy umrzeć. Nie musiałbym wtedy zmagać się z tym, czym teraz.
Czy powinienem odpuścić?
Spojrzałem się na szarpiącego mnie za nogę psa, który w żadnym wypadku nie wyglądał na takiego, który zostawiłby mnie w spokoju. Patrzył na mnie z taką wściekłością i pogardą, że wstyd mi by było mu się poddać. Wstyd mi by było ulec dawnym lękom.
Potrzebowałem wygrać. Chciałem wygrać. Musiałem wygrać.
Zamachnąłem się ranną nogą, jakbym próbował kopnąć tego psa.
Udało mi się wyrwać z uścisku i na resztkach rozpalającej mnie euforii i adrenaliny wybiegłem z domu. Biegłem tak szybko, jak mogłem i tak długo, na ile starczyło mi sił. Nie wiedziałem dokąd zmierzam, ale byłem pewien, że nieważne gdzie się znajdę, będę tam bezpieczniejszy niż w moim domu.
***
Ból był coraz silniejszy.
Starałem się jakoś nad nim zapanować, ale każdy kolejny krok wydawał mi się coraz większym wyzwaniem.
– Pomocy! – wykrzyknąłem. – Pomocy!
Starsza kobieta wybiegła z domu. Spojrzała się na mnie i spytała:
– Co się dzieje?
– Niech pani – zacząłem do niej powoli iść. – Zadzwoni po karetkę pogotowia!
– Ja… Co się panu stało?
– Zostałem… pogryziony… przez… psa – powiedziałem wykonując ciężki oddech po każdym słowie.
Pokazałem jej moją ranną nogę.
– Zadzwonię… – powiedziała kobieta powoli i zbliżyła się do mnie. – Da pan radę dodźwignąć się do mojego domu? Mogę… Mogę… Mogę spróbować opatrzyć tę ranę…
Przeczekałem w domu kobiety, aż do przybycia karetki. Po przyjechaniu do szpitala opatrzono mi i zszyto ranę. Miałem zostać tam na noc, aby zobaczyć czy nic się nie pogorszy.
W międzyczasie do szpitala przybyła moja żona, do której zadzwoniłem najszybciej, jak mogłem.
– Mówisz, że to ten pies? – zapytała. – Czyli… Czyli nie był tak zmyślony, jak ci się wydawało.
– Dokładnie – odpowiedziałem mrużąc oczy. Światło na sali w szpitalu wydawało mi się zbyt mocne. – Po co ja się do niego zbliżałem? Mogłem zadzwonić po policję…
– Albo po mnie.
Leżący na łóżku mężczyzna głośno chrapnął.
– Albo po ciebie. Z drugiej strony… Nie, nie będę o tym mówił. Brzmię jak szaleniec.
– Michał, widzę, że pogryzł cię pies. Chyba nie możesz być szaleńcem jeśli to wszystko, o czym mówisz, że jest niemożliwe jest takie… namacalne.
– Nikt poza mną nie widział żadnego psa!
– A więc skąd wzięła się ta rana?
– Ja… – Zastanowiłem się chwilę nad odpowiedzią, ale nic nie przyszło mi do głowy. – Nie wiem. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że ten pies żyje u nas w domu. I to ten sam pies, który zagryzł mojego przyjaciela trzydzieści lat temu. – Wybuchnąłem śmiechem. – Słyszysz? Zwariowałem! Psy nie żyją tak długo!
– To mogło być inne zwierzę.
– Mogło. – Przez głowę przebiegł mi obraz czarnego kundla. – Ale w takim razie mamy do czynienia z sobowtórem.
– Skontaktuję się z policją, gdy tylko wrócę do domu. Tak nie może być… Musimy pozbyć się tego psa z naszego domu.
Zofia zrobiła krok w stronę wyjścia.
– Już raz dzwoniłem na policję w tej sprawie – powiedziałem. Żonaodwróciła się i spojrzała się na mnie. – Nie zareagowali. Wiesz dlaczego? Nie znaleźli żadnego psa!
Nastała chwila ciszy.
– I tak spróbuję się z nimi skontaktować – powiedziała Zofia i wyszła.
Rano bez problemu opuściłem szpital. Jednak resztę tygodnia miałem spędzić w domu z uwagi na problemy z chodzeniem.
Po powrocie do domu położyłem się w łóżku i odpoczywałem. Wziąłem jedną z książek z obszernego stosu na komodzie i zacząłem czytać. Pochłaniałem łapczywie każdą stronę, jako że ta rozrywka odrywała mnie od myśli o psie.
– Tak w ogóle – powiedziała Zofia wchodząc do sypialni. – Za chwilę zjawi się policjant. Chce ustalić, co tu się stało.
***
Godzinę później przyszedł policjant. Nie był to ten sam, który nas przesłuchiwał, jednak przypominał go z wyglądu – stary, z niewieloma włosami oraz wąsem.
Usiedliśmy do stołu w kuchni, Zofia zaparzyła herbatę.
– Wszystko dobrze – zaczął policjant. – Z nogą?
– Tak – powiedziałem. – Mam tygodniowe zwolnienie z pracy, ale myślę, że po tym będę zdrowy.
Policjant pokiwał głową i objął rękoma kubek, który podała mu Zofia.
– Nie prowadziłem sprawy ataku psa od bardzo dawna – zaczął. – To było… trzydzieści lat temu. Jak ten czas leci…
Zamarłem. Wpatrzyłem się posępnie w mężczyznę, który popijał herbatę, rzucając we mnie dziwne uśmiechy. Jak to było możliwe?
– Biedny dzieciak. Wskoczył na nie tę działkę i go zagryzł pies. I wie pan co? Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności wydarzyło się to właśnie w tym domu.
Zamarłem. Wpatrzyłem się posępnie w mężczyznę, który swoim zachowaniem nie zdradzał, że zna jakieś głębsze szczegóły. Z pewnością nie wiedział, że to ja byłem świadkiem tego wydarzenia. Odwróciłem wzrok na przygryzającą wargę Zofię.
– Może przejdziemy do tematu? – powiedziała. – Nie chciałby pan obejrzeć salonu, w którym do tego wszystkiego doszło?
– Tak, racja… Chciałem tylko podpytać o kilka rzeczy.
Policjant zadał kilka pytań, jednak po chwili poszliśmy do salonu.
– Mogę na chwilę wyjść? – zapytałem. – Nie czuję się na siłach, aby tu wchodzić…
– Jasne. Nie będę na razie potrzebował pańskiej pomocy.
Zostałem w kuchni.
Gdy tylko zostałem sam, zauważyłem coś. Tuż obok zlewu na tylnych łapach siedział pies. Nie atakował mnie, jakby nie pamiętał wydarzeń poprzedniej nocy. Jakby nie pamiętał, że nie miałby problemu z pokonaniem mnie, gdyby tylko postarał się trochę bardziej.
Wybiegłem z kuchni najszybciej, jak mogłem, a w połowie drogi napotkałem pędzącym do mnie po usłyszeniu krzyku, policjanta i Zofię.
– On tam jest! – powiedziałem. – W kuchni! Pies!
Policjant powoli zbliżył się do kuchni, stąpał ostrożnie i nadzwyczaj cicho, gotowy do obrony w razie ataku. Obszedł pomieszczenie i wrócił do nas. Zapytał:
– Jest pan pewien, że tam był?
– Tak! Jestem całkowicie przekonany! Może gdzieś uciekł?
– Może. Rozejrzę się, po tym domu.
Policjant za przewodnictwem Zofii przeszedł przez każdy pokój w domu. Po powrocie do kuchni, powiedział:
– Nie znalazłem żadnego psa.
– Rozejrzał się pan wszędzie? – zapytałem.
– Pokazałam wszystkie pokoje – wtrąciła Zofia. – Może uciekł na zewnątrz?
– Tak, to prawdopodobne. Proszę dzwonić w razie jakichkolwiek problemów. Dopilnuję, aby wszelkie zgłoszenia nie zostały… zignorowane. W każdym razie, ja sprawdziłem już wszystko, co miałem. Do widzenia.
– Do widzenia.
***
Zofia zamknęła drzwi za policjantem, po czym powiedziała do mnie:
– O co chodziło z tym psem?
– Z psem? O nic… Ja tylko… Musiało mi się przywidzieć– powiedziałem dotykając ręką kark.
Zofia westchnęła.
– Mieliśmy być ze sobą szczerzy – powiedziała. – Ten pies tam był, czy nie? Nie obchodzi mnie, czy ma to racjonalne wytłumaczenie.
– Był tam – odpowiedziałem. – Ale nie wiem, czy ma to sens…
– Michał. – Chwyciła mnie za ramiona. – Widziałam cię w szpitalu. Nie obchodzi mnie, co ktokolwiek powie, ale ten pies jest prawdziwy. On cię skrzywdził. Musimy się teraz go jak najszybciej pozbyć.
– Pozbyć? Ale jak… Przecież, widziałaś co mi zrobił. Jest zbyt silny. Jeśli go ponownie zaatakuję, może mnie zabić.
– Coś się wymyśli… Na razie wołaj mnie za każdym razem, gdy go zobaczysz.
– Będę tak robił – powiedziałem, chociaż nie do końca wierzyłem, że Zofia będzie w stanie go zauważyć. To był mój koszmar, a nie jej.
Wróciłem na górę i położyłem się na łóżku. Chwyciłem książkę i ponownie zanurzyłem się w fikcyjnym świecie powieści, próbując nie spoglądać poza kartki. Wiedziałem, że pies gdzieś tu jest. Pochłaniałem kolejne strony, czując rosnące napięcie, jakby nagle zwierzę miało mi się rzucić do gardła. Po pewnym czasie oderwałem wzrok od kartek i sięgnąłem po szklankę z wodą. Nie zauważyłem żadnego psa. Wróciłem do czytania.
Wieczorem, leżąc już obok Zofii myślałem tylko o tym, kiedy pies zjawi się na mojej klatce piersiowej i będzie wpatrywać się prosto w moje oczy, niczym koszmar senny. Objąłem rękoma żonę i spróbowałem zasnąć.
Poczułem, jak po mnie idzie. Kroczył po łóżku i przygniatał kołdrę ciężkimi łapami. Ułożył się między mną, a Zofią, zwinął się w kulkę i zasnął głośno chrapiąc.
– Zofia, kochanie… – powiedziałem. – Ten pies jest tutaj.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Pies zawarczał, jak szalony, najwyraźniej przerażony tym, że ktoś, poza mną może go zobaczyć. Podniósł głowę, potem tułów i skoczył w stronę Zofii, która otworzyła szeroko oczy i rękoma spróbowała odepchnąć ogromne zwierzę. Chwyciłem je w okolicach brzucha i próbowałem szarpać, aby jakoś zrzucić je z Zofii, jednak było to niemożliwe.
Po kolejnej próbie ściągnięcia zwierzęcia z mojej żony, pies ugryzł mój palec, a ja odruchowo cofnąłem się. Czułem, że powinienem uciekać, jednak nie potrafiłem tego zrobić. Tutaj nawet nie chodziło o Zofię. Ja po prostu nie mogłem się poddać.
Nie w moim domu.
Rzuciłem się na psa. Osłaniałem się łokciami, jednak zwierzęciu udało się wgryźć na tyle głęboko, że prawie odpuściłem. Zrzuciłem go z łóżka, a następnie spróbowałem uderzyć dłonią, która niestety utknęła w jego paszczy.
Traciłem czucie, powoli odpływałem od rzeczywistości…
Ale nie mogłem przestać walczyć. Nie po tym, jak mierzyłem się z psem, z tym potworem z moich koszmarów przez ostatnie tygodnie.
Kopnąłem go w okolicach żołądka, a on zatoczył się i puścił dłoń. Nie poczułem, jednak ulgi, a jedynie okropny, pulsujący ból.
Pies nie odpuścił. Skoczył w moją stronę. Zrobiłem unik, jednak przy następnym ataku upadłem na podłogę. Spojrzałem na Zofię, na to, jak bierze do ręki komórkę i wybiera numer alarmowy.
Pies, jakby rozumiał, co robi moja żona, zostawił mnie w spokoju i rzucił się na nią. Zatopił zęby w jej dłoni, tej, w której trzymała telefon. Nie zdążyła zadzwonić.
Podbiegłem do łóżka i chwyciłem telefon, pomimo warczenia zwierzęcia. Po tym, gdy chwyciłem go, aby wykonać połączenie, pies spróbował wbić zęby w dłoń, w której trzymałem telefon. Zdążyłem się jednak cofnąć i uniknąć obrażeń. Powoli wycofywałem się, coraz bardziej zbliżając się do ściany kończącej pokój, sycząc z każdym stawianym krokiem. Zdałem sobie sprawę, że znalazłem się w miejscu, z którego nie było wyjścia.
Ale wtedy zauważyłem, że przecież za mną był balkon. Wystarczyło tylko tam się dostać wejść i zamknąć drzwi…
Przekroczyłem próg i znalazłem się na zewnątrz. Przycisnąłem ręką klamkę, jednak nie zdążyłem domknąć drzwi przed pojawieniem się psa. Zostaliśmy tutaj sami – mój koszmar i ja.
Zadzwoniłem, jednak nie zdążyłem się przedstawić, powiedzieć adresu ani dlaczego dzwonię. Pies skoczył mi do gardła, a ja upuściłem telefon, kiedy zbliżałem się do barierki, próbując uniknąć zderzenia.
Silne łapy przygniotły moją klatkę piersiową. Poczułem, że tracę równowagę, a potem jak spadam.
***
To był koniec nawiedzeń.
Po upadku straciłem przytomność i pamiętałem jedynie obrazy nie składające się w większą całość. Pamiętałem, jak nareszcie przebudziłem się i leżąc na noszach kiwałem głową czując ogromny ból. Lekarz pytał mnie, czy go słyszę, a ja nie byłem w stanie zdobyć się na odpowiedź.
Potem było przewiezienie na stół operacyjny, blask światła, zastrzyk i… nic. W tym miejscu ponownie moja pamięć ponownie się urywała.
Następną rzeczą, którą pamiętam były oślepiające lampy sali szpitalnej i ból w nodze.
Potem ktoś przyszedł i odebrał mnie ze szpitala.
I siedziałem w domu wiedząc, że chociaż przypłaciłem dużo zdrowiem to nareszcie byłem wolny.
A pies martwy.
Początek wciągnął mnie, trąciło klimatem detektywistycznej zagadki, tajemnicy. Od mniej więcej połowy tekst stał się mniej wciągający, a końcówka nieco rozczarowała. Spodziewałem się obszerniejszej odpowiedzi na to czym był tajemniczy pies, dlaczego żył tak długo, dlaczego się pojawiał i atakował. Nie rozumiem też co spowodowało koniec nawiedzeń – to, że pies spał z balkonu i zginął? Wydawało się, że pies był czymś pomiedzy bytem fizycznym a zjawą i nie do końca podlegał prawom fizyki (żył ponad 30 lat, pojawiał się znikąd itp.)
– Ja nazywam się Michał – przedstawiłem się.
– A ja Zofia.
– Ja Mikołaj – odezwał się mąż kobiety.
Dialogi mogłyby być ciekawsze.
Wodziłem jedynie gałkami ocznymi, które nie pomagały mi zrozumieć tej dziwnej sytuacji.
Gałki oczne miałyby pomóc zrozumieć?
W pracy zostałem na jeszcze dwie godziny, aby jak najdłużej siedzieć poza nim.
Poza domem.
Psy przestały mnie nawiedzać, więc coraz częściej dopuszczałem sobie myśl, że zwierzę w holu, kuchni i w łóżku sobie uroiłem w związku z powrotem do domu, w którym spotkało mnie coś tak przykrego.
Dopuszczałem do siebie myśl? Może lepiej przeformułować to zdanie, albo rozbić na kilka prostszych?
Spojrzałem się na niego.
Spojrzałem na niego.
Dzięki za przeczytanie kronos.maximus!
Nie rozumiem też co spowodowało koniec nawiedzeń – to, że pies spał z balkonu i zginął?
Taki miałem zamysł pisząc to opowiadanie, ale możesz to sobie interpretować jak tylko chcesz.
Wydawało się, że pies był czymś pomiedzy bytem fizycznym a zjawą i nie do końca podlegał prawom fizyki (żył ponad 30 lat, pojawiał się znikąd itp.)
Faktycznie, pies przejawiał nadnaturalne zdolności, ale to nie oznaczało, że nie mógł umrzeć.
Dzięki jeszcze raz za wyłapanie błędów.
Pozdrawiam
All in all, it was all just bricks in the wall
Jednak, gdy pewnego wczesno zimowego wieczora do domu
Nie zgubiło się tutaj przypadkiem wróciłem?
Wygląda jak mój przyjaciel, który został zagryziony przez psa w domu, w którym znaleźliście te kości dwudziestego czwartego sierpnia 1992 roku.
Nie lepiej zmienić szyk zdania? Tutaj brzmi to tak, jakby kości znaleźli dwudziestego czwartego sierpnia 1992 roku, a nie, że kolega został zagryziony przez psa tego właśnie dnia. ;)
powiedział Mikołaj cichy dotąd Mikołaj.
Rano bez problemu wypisałem opuściłem szpital.
Ciekawe opowiadanie. Muszę przyznać, że mnie wciągnęło ;)
Dzięki za komentarz i wyłapanie błędów Kejt_Elizabet!
All in all, it was all just bricks in the wall
Przykro mi to pisać, Simeone, ale serdecznie wynudziłam się podczas lektury tej historii. Psi Dwór jest, moim zdaniem, dość nudny i straszliwie przegadany. Sprowadziłeś opowiadanie do kilkakrotnego opisania wspomnień Michała, dotyczących śmierci Damiana i kilkakrotnego nawiedzenia bohatera przez czarnego psa. Poza tym dzieje się niewiele – ot, rozmowy z żoną, kolacja z sąsiadami, kontakty z policją, pobyt w szpitalu.
Horroru tu tyle, co kot napłakał, bo od początku można się domyślić, co będzie treścią opowiadania. Nie znalazłam tu ani stosownego klimatu budującego napięcie i niepokój, ani niczego, co mogłoby mnie choć trochę wystraszyć, że o braku zaskoczenia nie wspomnę.
Na koniec wyznam, że mocno mnie dziwi, że Michał, spodziewając się wszak ataku psa, nigdy nie miał przy sobie stosownego narzędzia, np. noża i walczył z nim gołymi rękami.
Wykonanie, co stwierdzam ze szczególnym smutkiem, pozostawia bardzo dużo do życzenia.
Z traumami tak jest, że potrafią nie odzywać się przez długie miesiące, ale gdy tylko jedno słowo albo zdarzenie o niej przypomni… → Z traumą tak jest, że potrafi nie odzywać się przez długie miesiące, ale gdy tylko jedno słowo albo zdarzenie o niej przypomni…
Bohater nie miał wielu traum.
Próbowałem walczyć ze swoimi myślami, które przewijały mi się w głowie… → Zbędne zaimki – czy walczyłby z cudzymi myślami?
Dom był opuszczony, a ogromny ogród znajdujący się na jego terenie zarośnięty. → Nie wydaje mi się, aby ogród znajdował się na terenie domu.
Proponuję: Dom był opuszczony, a ogromny ogród otaczający go, zarośnięty.
Wystarczyło pociągnąć za furtkę, którą chroniła jedynie zardzewiała kłódka. → Obawiam się, że kłódka nie chroni furtki; chroni, co najwyżej, przed wejściem na posesję.
Proponuję: Wystarczyło popchnąć furtkę, zamkniętą na zardzewiałą kłódkę.
Przerażającym z uwagi na zniszczenia – otwarte drzwi przedstawiające gruz znajdujący się wewnątrz budynku dodawał mu mrocznego wyglądu. → Obawiam się, że drzwi, nawet otwarte, nie przedstawiają niczego.
Proponuję: Przerażający z uwagi na zniszczenia – otwarte drzwi uwidaczniały gruz, znajdujący się wewnątrz budynku, co dodawało mu mrocznego wyglądu.
…spod którego wyrastały chwasty, nie zbaczające na słabe warunki. → Pewnie miało być: …spod którego wyrastały chwasty, nie bacząc na słabe warunki. Lub: …spod którego wyrastały chwasty, nie zważając na słabe warunki.
Sprawdź, co znaczy: zboczyć – zbaczać.
Wszedłem do środka, do holu z wielkim żyrandolem. Na ziemi. Schody prowadzące na górę… → Co na ziemi?
Schody prowadzące na górę pokryte były gruzami… → Schody prowadzące na górę pokryte były gruzem… Lub: Schody prowadzące na górę pokrywał gruz…
…ale słońce, jak to w sierpień, dalej świeciło. → …ale słońce, jak to w sierpniu, dalej świeciło.
…do gardła Damiana. Tak, Damiana doskonale pamiętam jego imię. Ktoś krzyknął: „Damian uciekaj”, ale Damian już leżał… → Czy to celowe powtórzenia?
Pobiegłem w kierunku wyjścia i chociaż z pewnością biegłem bardzo szybko… → Powtórzenie.
…ginie, przykryty czarną sierścią. Jak ta czarna sierść pokrywa się krwią i jak ta krew rozlewa się… → Czy to celowe powtórzenia?
I jak krzyczy, abyśmy go uratowali próbując wstać… → Na czym polega ratunek przy próbie wstania?
A może: I jak, próbując wstać, krzyczy, abyśmy go uratowali…
…pies ciągnął go za nogę nie wiadomo gdzie. → …pies ciągnął go za nogę nie wiadomo dokąd.
– A tak w ogóle jestem Mateusz.
Podał mi dłoń.
– A ja Michał – powiedziałem odwzajemniając gest. → Byłam przekonana, że dorośli ludzie przedstawiają się nazwiskiem.
…a prąd nie został jeszcze uruchomiony. → Raczej: …a prąd nie został jeszcze podłączony.
…czując dziwne napięcie towarzyszące mi przebywaniu w tym budynku. → …czując dziwne napięcie towarzyszące przebywaniu w tym budynku.
Musiałem z nią porozmawiać i jej kiedyś o tym powiedzieć. → Czy oba zaimki są konieczne?
Proponuję: Musiałem z nią porozmawiać i wszystko powiedzieć.
Aż ona wypowie na głos słowa, których wypowiedzenie tak mnie przerażało. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Aż ona wypowie na głos słowa, których wyartykułowanie tak mnie przerażało.
Żal by było jej nie wykorzystywać… → Żal by było jej nie wykorzystać…
…że ekipa już kończy prace wykończeniowe… → Brzmi to fatalnie.
Proponuję: …że ekipa już kończy ostatnie prace…
…odgłosy wydawane przez jednego z dziesiątek zwierząt… → …odgłosy wydawane przez jedno z dziesiątek zwierząt…
Wstydziłem się za to, że tak łatwo… → Wstydziłem się, że tak łatwo…
Wstydzimy się czegoś, nie za coś.
…spytała. Jej pytanie nie wywołało… → Nie brzmi to najlepiej.
Pytasz się tego codzienne… → Pytasz o to codzienne…
Pytamy o coś, nie czegoś.
Wzięła łyk herbaty. → Wypiła łyk herbaty.
Łyków się nie bierze.
…myśl ta nie chciała mnie upuścić… → Literówka.
– Po drodze poszedłem do chińczyka… → – Po drodze poszedłem do Chińczyka…
…podporządkowałem kolacji z sąsiadami wieczorem. → Czy dookreślenie jest konieczne –przecież to oczywiste, że kolację jada się wieczorem.
Podjechałem do naszego domu. Na podjeździe czekała… → Nie brzmi to najlepiej.
…i dwoma policjantami na recepcji. → …i dwoma policjantami w dyżurce.
Obawiam się, że w komisariatach nie ma recepcji.
…chwila ciszy, po której Andrzej zerknął w notatki. → Dlaczego bohater mówi o policjancie po imieniu?
…że dotkną jego wątłej czupryny. → Skoro wątła, nie była to czupryna.
Zakopałem wspomnienie o tamtym dniu głęboko w sobie. Traktowałem je jak obce, a one przestały do mnie nawracać. → Piszesz o jednym wspomnieniu, więc w drugim zdaniu: Traktowałem je jak obce, a ono przestało do mnie wracać.
…stałem tutaj przekonany, że wydruk na kartce papieru przedstawiający twarz chłopca jest właśnie Damianem… → Wydruk może coś przedstawiać, ale wydruk nie może być kimś.
– Wygląda jak mój przyjaciel, który został zagryziony przez psa 24 sierpnia 1992 roku. → – Wygląda jak mój przyjaciel, który został zagryziony przez psa dwudziestego czwartego sierpnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku.
Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.
…dać mi chwilę na pobycie sam na sam ze swoimi myślami. → …dać chwilę na pobycie sam na sam z moimi myślami.
Pociągnąłem za klamkę i… → Pociągnąłem klamkę i…
Pies popatrzył się na mnie swoimi czarniejszymi od nocy ślepiami… → Pies popatrzył na mnie ślepiami czarniejszymi od nocy…
…zadała mi kilka prostych pytań i wysłała do mnie radiowóz policyjny… → Czy oba zaimki są konieczne? Zbędne dopowiedzenie – czy mogła przysłać inny radiowóz?
…taszcząc przy sobie dwie duże torby. → …taszcząc dwie duże torby.
Czy mogła je taszczyć, nie mając ich ze sobą?
…potknąłem się o coś i prawie przewróciłem się. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …zawadziłem o coś i prawie się przewróciłem.
Ten sam pies, którego widziałem dwadzieścia lat temu. → Wcześniej pisałeś, że Damian został zagryziony trzydzieści lat temu.
…że nie ważne jak bym się na to przygotował… → …że nieważne, jak bym się na to przygotował…
…i zwinnym ruchem nacisnęła włącznik światła. → Na czym polega zwinność ruchu przy naciskaniu włącznika światła?
– Nie prawda! On gdzieś tu musi być! → – Nieprawda! On gdzieś tu musi być!
…ale ja wracam do łóżka.
Wróciłem na górę razem z Zofią. → Czy to celowe powtórzenie?
…kobieta ubrana w jeansy i sweter. → …kobieta ubrana w dżinsy i sweter.
Używamy pisowni spolszczonej.
Głównym punkt salonu był oczywiście olbrzymi telewizor, usytuowany naprzeciwko kuchenki znajdującej się po drugiej stronie pokoju. → Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie kuchenki w salonie.
Po wyjęciu blachy, pokroiła potrawę, ułożyła na talerzu i dołączyła do nas przy stole.
– To może się przedstawimy? – powiedziała lekko się uśmiechając. – Ja nazywam się Alicja.
– Ja nazywam się Michał – przedstawiłem się.
– A ja Zofia.
– Ja Mikołaj – odezwał się mąż kobiety. → Przedstawienie się, moim zdaniem, powinno mieć miejsce zaraz po wejściu i przywitaniu. Nadal uważam, że dorośli przedstawiają się imieniem i nazwiskiem.
Pies ponownie ułożył swój biały łeb na nogawce moich spodni. → Trochę zbędnych słów – czy pies położyłby cudzy łeb? Wiemy, że łeb jest biały, bo pisałeś o tym. Nie wydaje mi się, aby Michał mógł mieć gołe nogi, a skoro był w spodniach, to z pewnością własnych.
Proponuję: Pies ponownie ułożył łeb na mojej nodze.
…powoli odszedłem w stronę drzwi.
Wyszedłem na dwór. → Nie brzmi to najlepiej.
Może w pierwszym zdaniu: …powoli ruszyłem w stronę drzwi.
Listopadowe zimno uderzyło mnie w twarz smagając moje policzki… → Czy oba zaimki są konieczne?
…powiedziała zapinając guziki w płaszczu. → …powiedziała, zapinając guziki płaszcza.
Wodziłem jedynie gałkami ocznymi… → Wodziłem jedynie wzrokiem…
…siedział jak posąg przyklejony do mojej klatki piersiowej. → Zbędna informacja – wiadomo, gdzie siedział, bo przed chwilą to napisałeś.
Z trudem łapałem powietrze, raz na kilka sekund chwytałem mocny haust powietrza. → Powtórzenie.
…jednak kilka podawały genezę tego miejsca… → …jednak kilka podawało genezę tego miejsca…
…do domu, w którym spotkało mnie coś tak przykrego.
Tym razem po powrocie do domu nie było tak samo jak zwykle. Gdy tylko przekroczyłem próg domu… → Powtórzenia.
Wszedłem do samochodu. → Do samochodu raczej się wsiada.
…nie mogło zostać zakopane w ogródku państwa domu. → …nie mogło zostać zakopane w ogródku państwa.
Ciężko mi uwierzyć w to… → Trudno mi uwierzyć w to…
– W takim wypadku dziękuję za wszelką pomoc. → – W takim razie dziękuję za wszelką pomoc.
…zacząłem rozmowę wchodząc do samochodu. → …zacząłem rozmowę, wsiadając do samochodu.
Czarne, niczym kawa oczy przeszywały mój wzrok, moje ciało, moją duszę. → Czyjeś oczy nie mogą przeszywać naszego wzroku.
Może wystarczy: Oczy, czarne niczym kawa, przeszywały mnie na wskroś.
…zacząłem machać ręką próbując zrzucić ze mnie psa. → …zacząłem machać ręką próbując zrzucić a siebie psa.
Spojrzałem się w szarpiącego mnie za nogę psa… → Spojrzałem na szarpiącego mnie za nogę psa…
…zostawiłby mnie w spokoju. Patrzył na mnie z taką wściekłością i pogardą, że wstyd mi by było mu się poddać. Wstyd mi by → Nadmiar zaimków.
Udało mi wyrwać z uścisku… → Udało mi się wyrwać z uścisku…
Wybuchłem śmiechem. → Wybuchnąłem śmiechem.
Kobieta odwróciła się i spojrzała się na mnie. → Żona odwróciła się i spojrzała na mnie.
Wziąłem jedną z książek z obszernego stosu na komodzie… → Wziąłem jedną z książek z pokaźnego stosu na komodzie…
Stos książek na komodzie nie będzie obszerny.
Zofia zaparzyła herbatę dla każdego z nas. → A może wystarczy: Zofia zaparzyła herbatę.
…popijał herbatę, rzucając we mnie dziwne uśmiechy. → Jak rzuca się uśmiechy w kogoś?
Policjant za przewodnictwem Zofii przeszedł przez każdy pokój do domu. → Raczej: Policjant, w towarzystwie Zofii, obszedł/ sprawdził każdy pokój w domu.
– Z psem? O nic… Ja tylko… Musiało mi się przewidzieć – powiedziałem dotykając ręką kark. → – Z psem? O nic… Ja tylko… Musiało mi się przywidzieć – powiedziałem, dotykając ręką karku.
Sprawdź co różni przewidzenie od przywidzenia.
…jednak zwierzęciu udał się wgryźć na tyle głęboko… → Literówka.
…przy następnym ataku upadłem na ziemię. → Rzecz dzieje się w sypialni, więc: …przy następnym ataku upadłem na podłogę.
Zrzuciłem go z łóżka, a następnie spróbowałem uderzyć go dłonią… → Drugi zaimek jest zbędny.
…dłonią, która niestety utknęła w odmętach jego paszczy. → Obawiam się, że paszcza psa to nie odmęty.
Wystarczyło tylko tam dostać wejść i zamknąć drzwi… → Wystarczyło tylko tam się dostać, wejść i zamknąć drzwi…
Poczułem jak tracę równowagę, a potem jak spadam. → Poczułem, że tracę równowagę, a potem spadam.
Lekarz pytał się mnie czy go słyszę… → Lekarz pytał mnie, czy go słyszę…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dzięki za przeczytanie i wyłapanie błędów. Już się biorę za poprawianie.
All in all, it was all just bricks in the wall
Bardzo proszę, Simeone, i mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania dostarczą mi więcej przyjemności. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Tekst definitywnie ma pomysł na zagadkę. Jednak pada on głównie pod elementem sporej ilości opisów, które nie do końca budują dla mnie obiecany tagami klimat grozy. Mam wrażenie, że chciałeś tak bardzo dokładnie opisać dla mnie, czytelnika, całą sytuację, że aż wyłożyłeś ją mi na srebrnej tacy, tym samym podcinając skrzydła strachowi wynikającemu z pewnej niewiedzy i snucia przypuszczeń.
Tak więc koncert fajerwerków nie do końca odegrał to, co obiecywał. Sam zamysł jednak był dobry i warto nad tym popracować :)
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Dzięki za komentarz, NoWhereMan.
All in all, it was all just bricks in the wall
Sam pomysł ciekawy, ale nie wykorzystałeś jego potencjału, IMO.
Na początek znielubiłam bohatera. Dlaczego szukanie mieszkania zwalił na żonę? Takie rzeczy robi się wspólnie. Małżonkowie nie muszą koniecznie razem stać nad kompem, ale jeśli jedno znajdzie ciekawą ofertę, to pokazuje ją drugiemu. A nie umawia się ze sprzedającym, zanim współmałżonek pozna chociażby adres.
Potem podpadła mi żona. Och, kochanie, to przykre, że w tym domu pies zagryzł twojego przyjaciela, więc masz cholerną traumę, ale cena jest bardzo korzystna, więc przestań grymasić. Serio? Ona chyba nienawidzi męża i chce go wykończyć psychicznie.
A potem nie zgadzają mi się różne drobiazgi… Policja wzywa świadków (nijak niepodejrzanych, byli zwyczajnie za młodzi w chwili śmierci ofiary) na komendę, zamiast przyjść do nich i zadać parę pytań? Pytanie o namiary na rodziców kumpla jest zwyczajnie głupie. Nawet jeśli jakimś cudem miał do nich telefon (a w ‘92 w ogóle nie musieli go mieć), to przez tyle czasu trzy razy zdążyli zmienić numer. Komórki się pojawiły, prywatne stacjonarne zanikły. Takie rzeczy jak PESEL-e rodziców zagryzionego chłopca muszą być łatwe do znalezienia w Ewidencji Ludności. Nie wiem, jaki policja ma do nich dostęp, ale na pewno lepszy niż kolega z dzieciństwa.
Po przesłuchaniu świadków najwyraźniej gliniarz nie zostawił im wizytówki ze słowami “gdyby coś się państwu przypomniało…”, bo muszą dzwonić na alarmowy.
Policjant, który kiedyś prowadził sprawę zagryzionego chłopca (a co właściwie miał tam do roboty policjant? Lekarz stwierdził zgon, przyczyna znana), nie ma pojęcia, że na tej posesji znaleziono szkielet? Oni ze sobą nie rozmawiają na tej komendzie, żadnego przepływu informacji? I w ogóle po 30 latach ten gliniarz nadal pracuje, nie poszedł na emeryturę? I nie ma wysokiego stopnia, nie siedzi za biurkiem, tylko lata po wezwaniach? Takiemu szczylowi dali śmierć dzieciaka?
Dlaczego bohater nie próbuje zrobić psu zdjęcia? Dlaczego nie sypia z nożem pod poduszką? Ja bym tak próbowała.
Nie przekonują mnie te wszystkie wydarzenia, za dużo luk.
Wystarczyło popchnąć furtkę, zamkniętą na zardzewiałą .
Czegoś tu brakło.
Dzień chylił się ku końcowi, ale słońce, jak to w sierpniu, dalej świeciło.
Masło maślane. Dzień kończy się o zachodzie słońca, więc wcześniej świeci. Chyba że to miała być informacja o pogodzie.
Babska logika rządzi!
Dziękuję za komentarz, Finklo!
Opowiadanie pisałem bez planu, miałem tylko pomysł na początek i postanowiłem, że resztę wymyślę “na spontanie”. No niestety nie wyszło i przy kolejnych poprawkach próbowałem jakoś posklejać fabułę do kupy, a wyszło coś takiego… Ale dziękuję za komentarz.
All in all, it was all just bricks in the wall