Rodzina gubernatora Sandmana siedziała przy stole, przy świątecznym śniadaniu. Zasłony były zasunięte. W rogu, tak żeby nie było jej widać z okna, stała choinka, ozdobiona sztucznym śniegiem, bombkami, porcelanowymi aniołami, szklanymi soplami i prawdziwymi piernikami.
 Rozległy się dzwonki do drzwi: jeden, drugi i trzeci, natrętnie. Lokaj przyprowadził niezapowiedzianego gościa.
 – Panie gubernatorze – powiedział nieznajomy, pokazując odznakę – przyłapałem pana z rodziną na uprawianiu nielegalnego kultu. Żandarmeria jego królewskiej mości…
 – Każdy kult jest nielegalny w Zjednoczonym Królestwie, tak samo jak każda wiara – poprawił intruza gubernator. – Jemy śniadanie, może się pan przysiądzie, panie żandarm? Zostawiliśmy jedno miejsce wolne.
 – Ale…
 – Kolęd nie śpiewamy, jemy sobie.
 Żandarm popatrzył na choinkę, na ozdobę na czubku drzewka.
 – Gwiazda Betlejemska jest podejrzana!
 – To kometa – powiedział najstarszy syn gubernatora. – Dlaczego tak pan nazywa tę ozdobę?
 Żandarm usiadł przy stole na wskazanym miejscu. Nie odpowiedział. Jemioła wisiała pod żyrandolem, w którym sprytnie zamaskowano projektor laserowy XR, do rozszerzonej rzeczywistości. Inne elementy systemu sprytnie ukryto w rogach salonu.
 – Myślałem, że chrześcijanie jedzą w wigilię i dzielą się opłatkiem…
 – Zazwyczaj chrześcijanie są ludźmi, więc pewnie starają się jeść codziennie. Poza tym się nie dzielą, ani nie pączkują, ma pan luki z biologii – znowu poprawił go gubernator bez cienia uśmiechu na twarzy. – Powinien pan lepiej rozpoznać wroga, jeśli się tym pan zajmuje po godzinach. Sprawy kultu, mistycyzmu i zabobonów leżą w gestii tajnej policji książęcej, a nie żandarmerii królewskiej.
 – Jest pan podejrzany o to, że razem z rodziną wypłynął pan poza wody graniczne, żeby w nocy uczestniczyć w Pasterce za granicą.
 – Poza jurysdykcją? – upewnił się gubernator. – Moją łodzią?
 Te pytania zbiły intruza z tropu. Znowu nie odpowiedział.
 – Co to za ryba? Państwo złowili?
 – Nie, to karp – stwierdziła gubernatorowa. – Na wszelki wypadek sprowadzamy trochę mrożonych, egzotycznych ryb, jeśliby nasze łowienie się nie udało. Z samej Republiki, ze wschodnich rubieży – pochwaliła się. – Polecam moje pierogi, lepiłam z córkami.
 – A to co? – Wskazał na roślinę zawieszoną pod sufitem.
 – Jemioła – wyjaśniła najstarsza córka gubernatora. – Można się pod nią…
 Zamilkła, skarcona spojrzeniem matki.
 – Dodawali do mrożonego karpia gratis – powiedziała gubernatorowa.
 – Każdy, kto uważa, że jego bóg mógł przejść przez drogi rodne kobiety, jest szaleńcem. A świętowanie bożych narodzin, że niby przyszedł dobry pasterz, leżał w żłobie i przyniósł odkupienie, jest objawem tego szaleństwa.
 – Tak twierdził znany islamski filozof… Jest pan muzułmaninem?
 – Eliminowanie szaleńców z najwyższych urzędów królewskich jest naszym zadaniem, panie gubernatorze. – Żandarm w cywilu zignorował pytanie i zwrócił się do dzieci: – Wierzycie, że to Dziadek Mróz przynosi prezenty i lata saniami, zaprzężonymi w renifery?
 – Nie, to święty Mikołaj – wyrwał się jeden z synów gubernatora.
 – Nieprawda! – oburzyła się najmłodsza córka. – Elfy!
 – Elfy? – zdziwił się żandarm.
 – Pokażę! – Córka gubernatora machnęła ręką.
 W całym pokoju zawirowały płatki śniegu i pojawiły się w powietrzu elfy ze skrzydełkami ważek. Dziewczynka zaczęła biegać i podskakiwać, próbując je łapać. Starszy od niej syn wyjął z kieszeni zabawkowy pistolecik i strzelił. Pocisk odbił się od płatka śniegu i trafił. Elf rozpadł się w powietrzu na krwawą miazgę, która zmieniła się w złote monety. Korzystając z zamieszania, córka złapała innego za nogę, rzuciła na podłogę i przygniotła kolanem. Złapany elf piszczał i się szamotał. Inne próbowały się chować po kątach, niektóre za jemiołą. Wszedł wyjątkowo wysoki krasnolud z workiem na plecach i sprezentował dziewczynce lasso. Wypuszczony elf pokuśtykał do drzwi, próbując sobie rozprostować skrzydełka. Za nim wyszedł z pokoju krasnolud.
 – Szaron! – krzyknął zirytowany gubernator do córki. – Zabroniłem bawić się przy jedzeniu. Wyłącz to!
 – Ale pan oficer chciał zobaczyć! – Machnęła ręką i wszystko zniknęło: elfy, monety, lasso i śnieżyca. – Oj tato!
 – Czyli właściwie to krasnolud przynosi prezenty? – dopytał się żandarm.
 Nikt nie odpowiedział.
 – Czy jest jeszcze jakaś sprawa? – gubernator spytał tonem takim samym, jak mówił do córki. – Panie żandarm?
 – Dlaczego pan dzisiaj wziął wolne? Jest dwudziesty piąty grudnia, chrześcijańskie Boże Narodzenie?
 – Przecież pan wie! Mogę sobie wziąć wolne. Jakim byłbym urzędnikiem, gdyby się wszystko waliło, jeśli tylko się nie pojawię w biurze jeden dzień? W nocy wypłynęliśmy z rodziną na ryby…
 – Nie mogę pana aresztować bez zgody króla, ale pańska rodzina…
 Gubernator już nie chciał dalej słuchać, nie chciał niczego wyjaśniać. Nie mógł akceptować gróźb. Gestem kazał mu przestać mówić.
 – Straż! – Teatralne wezwanie podkreślało tylko naciśnięcie przycisku, ukrytego w kieszeni spodni gubernatora.
 Wbiegło dwóch uzbrojonych i umundurowanych drabów.
 – Pan żandarm w cywilu już wychodzi. Proszę nie zrzucać go tym razem ze schodów.
 – Panie gubernatorze, ale on ma jurysdykcję… – zaczął jeden.
 – Dlatego powiedziałem, żeby wyprowadzić bardzo delikatnie.
 – Tak jest!
 Eᴘɪʟᴏɢ
 – Komendant Główny Żandarmerii do waszej królewskiej mości – zaanonsował kamerdyner, kłaniając się, jak zwykle.
 Król siedział w gabinecie. Wstawało słońce. Spojrzał przez okno. Na tarasie rosły kolorowe krzewy i kwiaty.
 – Chodźmy na spacer, przejdę się. – Podniósł się zza biurka.
 – Tak jest, panie. – Sługa minął gwardzistę i otworzył drzwi.
 Czekał już żandarm w randze generalskiej. Z tarasu widać było budynki ministerstw w kształcie piramid schodkowych, dwie fosy: ze słoną i słodką wodą, rozdzielone parkiem centralnym i zwartą zabudowę centrum Stolicy. Nad miastem unosiły się latadła różnych typów i klas, całe roje, po horyzont.
 – Panie generale – zaczął król, gestem pozwalając mu mówić.
 – Gubernator Sandman jest chrześcijaninem. Mamy niezbite dowody…
 – Nic nie macie! – Król się zatrzymał. – Dostałem od niego raport z rejestracją wizyjną wizyty pańskiego, pożal się królowo, oficera. Rozkazałem się odczepić raz na zawsze od mojego gubernatora, jego rodziny i jego zabobonów. Chyba że będzie miał pan dowód zdrady stanu!
 „Gdyby nie był chrześcijaninem, dawno byłby hrabią”, pomyślał król, wracając do gabinetu. „Koniec spaceru, do roboty!”.