Upalne, czerwcowe popołudnie. Spojrzałam na niebo, na rozognione słońce. W zbyt intensywnym blasku świat migotał i sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał wybuchnąć. Odchyliłam się, odgarnęłam włosy na plecy i przeniosłam wzrok w stronę areny. Nazistowska flaga, a na trybunie napis „Free America”. Do mojego zgniłego serca powoli skradała się iskierka radości. Uśmiechnęłam się bez otwierania ust.
― Przepraszam… ― Z zamyślenia wyrwał mnie głęboki, męski głos.
Odwróciłam się powoli i ujrzałam młodego, stojącego w cieniu olbrzymiego dębu mężczyznę w beżowej marynarce i w o ton ciemniejszych spodniach. Na jego twarzy gościł figlarny uśmieszek.
― Tak?
― Ma pani piękne włosy.
― Dziękuję ― odpowiedziałam.
― Co panią sprowadza do Chicago? ― Mężczyzna podszedł do ławki, wyciągnął dłoń. ― Ethel Gleason.
― Iza. Proszę mi mówić po imieniu.
― Iza?
― Po prostu, Iza. Przyjechałam tu, by popatrzeć na słońce.
Ethel wyjął z kieszeni marynarki pozłacany zegarek, uniósł go i powiedział:
― To już nie słońce, lecz złowrogi ogień.
Zacisnęłam wargi, przełknęłam ślinę i oznajmiłam:
― Muszę wracać.
― Rozumiem. I do zobaczenia.
Mężczyzna podszedł zbyt blisko. Zrobiłam krok do tyłu, a on dodał:
― Mam nadzieję.
― Do zobaczenia ― odparłam, po czym spojrzałam jeszcze raz na scenę.
German American Bund. Poważne, skupione twarze, oczy, w których dostrzegałam złość i smutek, ale przede wszystkim potrzebę walki. Spojrzałam na lewo ― chłopcy w nazistowskich uniformach sprzedający piwo i antysemicką literaturę.
Szybkim krokiem ruszyłam w kierunku dębowej alejki, minęłam namiot, w którym rekrutowano nowych członków Bundu, i wpatrzona w czuby własnych trzewików, opuściłam Merrimac Park.

***
Wynajmowałam apartament na szóstym piętrze w Zamku Ala Capone, mieszczącym się na rogu S. Michigan Avenue i Cermak Road. Oferowali tu wygodne łóżko, ładną łazienkę i widok na zabłocone, czerwone tramwaje. Słodka czerwień przechodząca od cynobru do szkarłatu. Barwa krwi i ognia, i moich ust. Oblizałam wargi, zmrużyłam powieki. Czy mężczyzna w parku mnie pożądał?
Zdjęłam sukienkę, upięłam włosy w kok i poszłam pod prysznic. Letnia woda, olejek eukaliptusowy, nagie ciało i miękka skóra. Otrząsnęłam się, przecież nie przyjechałam do Chicago, by szukać kochanka. Miałam dużo ważniejsze cele do zrealizowania. Ponadczasowe i ogólnoświatowe. Okręciłam się ręcznikiem i ponownie wyjrzałam przez okno. Z tramwaju wysiadał mężczyzna w beżowym kaszkiecie i kamizelce w brązowo-białe pasy. Towarzyszyła mu kobieta w obcisłej sukience do połowy łydki. Obydwoje wyglądali na mocno czymś rozbawionych. Nie obchodziło mnie czym. Nie lubiłam ludzkiej radości. Słońce przesłoniła szara chmura. W pokoju pociemniało.
Tak czy inaczej, nie zapalałam światła. Byłam zmęczona i senna. To pewnie przez ten upał. Gorąc na zewnątrz i jeszcze większy żar atakujący od środka. Wyjęłam z walizki porcelanową wazę, pamiątkę z Wiednia. Przejechałam palcem po finezyjnie zakręconym uchu, zmrużyłam powieki i już miałam udać się do łóżka, kiedy rozległo się donośne pukanie. Podeszłam do drzwi i zapytałam:
― Kto tam?
― Obsługa. ― Do moich uszu dobiegł głęboki, męski głos.
― Chwileczkę! ― krzyknęłam, po czym pospiesznie narzuciłam na siebie podomkę, a gdy wreszcie otworzyłam drzwi, ujrzałam Ethela. Nie byłam zaskoczona. W prawej ręce trzymał bukiet żółtych róż, a w lewej butelkę szampana.
― Dobry wieczór, Iza. Mam nadzieję, że nie przychodzę zbyt późno. Do twarzy ci w koku.
― Dziękuję i zapraszam. ― Ruchem głowy wskazałam stojącą pod oknem kanapę.
Wyjęłam z barku kieliszki, a Ethel w tym czasie otworzył butelkę. W półmroku skóra jego twarzy wydała mi się lekko zielonkawa i chropowata. Nieprzyjemny widok. Wstałam, by zapalić światło, a Ethel rozlał szampana i wzniósł toast:
― Za pokój na świecie.
Wzdrygnęłam się, zacisnęłam wargi, by w końcu podnieść kieliszek i powiedzieć:
― Za szczęśliwą przyszłość naszej planety.
Szampan miał delikatny, owocowy smak. Wyczuwałam w nim pomarańczę i nuty kwiatowe.
― Cieszysz się, że znieśli prohibicję?
Wzruszyłam ramionami i odparłam:
― Nie wiem, jestem tu od jedenastego maja. W miejscach, w których wcześniej bywałam, zawsze można było pić alkohol.
― Od jedenastego maja?
― Tak, dobrze myślisz. Dokładnie wtedy wybuchnął ogromny pożar w elewatorach zbożowych. I… Nie, to nie był przypadek.

Zamknęłam oczy. Poczułam zapach spalenizny i ujrzałam roztańczone, żądne śmierci jęzory ognia. Ostatkiem silnej woli powstrzymałam się od krzyku, a Ethel objął mnie rękoma w pasie, pocałował w szyję i wyszeptał:
― Spokojnie, kochanie. To nie twoja wina.
― Oczywiście, że moja. ― Naprężyłam ciało i powoli zdjęłam ręce mężczyzny z brzucha.
Miał bardzo zimne dłonie. Mimo podomki czułam ich intensywny chłód. Czyżby dotykiem próbował ugasić mój żar?
Podeszłam do obrazu wiszącego na ścianie naprzeciwko kanapy, na którym mężczyzna z długimi, czarnymi włosami i równie czarną brodą celował dzidą w chmury. Obrazu, który wszędzie ze sobą zabierałam.
― Kto to jest?
― Mój mąż.
― On nie żyje, prawda?
Przytaknęłam.
― Tęsknisz za nim?
― Tylko czasami. To on przede mną uciekł.
Odwróciłam się twarzą do Ethela. Zaczęliśmy się całować. Pożar wzniecony w moim sercu wspomnieniem płonących elewatorów powoli gasł. Przenieśliśmy się do łóżka, a gdy nasze ciała przywarły do siebie w miłosnym uniesieniu i oddechy przyspieszyły, nie czułam w sobie nawet krzty agresji i nienawiści. Byłam po prostu zwyczajną dziewczyną, która chciała, by ktoś ją znowu pokochał.
***
Obudziłam się rano z okropnym bólem głowy, jakbym wypiła nie dwa kieliszki szampana, lecz co najmniej dwie butelki. Ethel stał przy oknie wpatrzony w moje rozczochrane włosy. Wysiliłam się na smętny uśmiech i zachrypniętym głosem powiedziałam:
― Myślę, że powinieneś już iść.
― Tak, zaraz wychodzę, tylko chciałem jeszcze o coś zapytać.
Uniosłam brwi.
― Iza, czy są jakiekolwiek szanse, że zmienisz zdanie?
Pokręciłam głową w lewo i w prawo, zacisnęłam palce na poduszce, ciężko westchnęłam.
― A na to, że spotkamy się ponowie dzisiaj wieczorem?
― Może.
***
Zmienić zdanie? Czy on nie widział, że teraz było już na to zdecydowanie za późno? Moje obcasy głośno stukały o chodnikowe płyty. Szłam zatopiona w ponurych myślach. Mijały mnie ludzkie cienie. Od czasu do czasu podnosiłam wzrok i spoglądałam na ich właścicieli. Na wychudzone jednostki o podłużnych twarzach, zapadniętych policzkach i sińcach pod załzawionymi oczami. Zmierzałam nad rzekę. Ciepły wiatr delikatnie rozwiewał moje włosy.
Ludzi było za dużo. Gdy tysiąc umrze, tysiąc pięćset się rodzi. Przypomniałam sobie zmarszczone brwi rozgniewanego męża. Głupiec. Podniosłam kamień i ze złością rzuciłam w szare fale.
Po wizycie nad rzeką, której człowiek odwrócił bieg, udałam się w okolice „Dunning”. Nie podchodziłam zbyt blisko. Z bardzo daleka patrzyłam na kompleks budynków, w których trzymano nieszczęśników o odwróconych umysłach. Ja też czułam się odwrócona. Moc tworzenia zamieniona na niepohamowaną potrzebę niesienia śmierci i zniszczenia.
Wróciłam do hotelu w zabłoconych trzewikach, spocona i głodna. Stanęłam na środku pokoju, zacisnęłam powieki i zobaczyłam uciekającego Izanagiego. Jego gęste czarne włosy podskakujące na umięśnionych plecach, jego broda falująca w rytm uderzających o piach bosych stóp.
On nigdy mnie nie kochał, pożądał jedynie mojego ciała. Podeszłam do biurka; na pożółkłej kartce narysowałam sylwetkę mężczyzny. Wyjęłam z szuflady pudełko zapałek. Podpaliłam. Ciało jest nic niewarte. Ginie równie łatwo jak papier. Wybuchnęłam histerycznym śmiechem. Zbliżyłam się do lustra, wbiłam paznokcie w czoło i zaczęłam ściągać z mięśni skórę. Kawałek po kawałku, krew kapała na podłogę, a ja widziałam w niej topiących się ludzi. Jeśli cierpią bogowie, dlaczego nie mieliby cierpieć zwykli śmiertelnicy?
***
Tym razem Ethel przyszedł z pudełkiem czekoladek i kawowym likierem. Słodkie ze słodkim. Tylko ja już więcej nie miałam ochoty być słodka. Gdy opróżniliśmy ponad połowę butelki, poszłam do łazienki, zdjęłam sukienkę i bieliznę, po czym bardzo powoli zaczęłam obdzierać się ze skóry. Spomiędzy mięśni wydobywały się kręte niczym węże smugi dymu, wewnętrzny ogień niszczył tkanki. Zamknęłam powieki i syknęłam z bólu. Minęła minuta, może dwie i ponownie otworzyłam oczy. Spojrzałam na odbicie w lustrze. Wyglądałam szkaradnie, obrzydliwie ― zwęglone ciało, głowa pozbawiona włosów. Włożyłam sukienkę i wróciłam do pokoju.
Ethel siedział na kanapie. Kiedy tylko mnie spostrzegł, gwałtownie się podniósł, zbladł i zatkał dłonią usta, jakby go zemdliło.
― Dolejesz mi likieru?
― Tak… ta… tak, pe… pewnie ― wybełkotał, po czym drżącą ręką sięgnął po butelkę.
― Wciąż ci się podobam? ― zapytałam, robiąc krok do przodu.
Kochanek odruchowo się odsunął, potrącając łokciem kieliszek, który najpierw przewrócił się na szklany stolik, a następnie stoczył na dywan. Lekko brązowa substancja powoli wnikała w popielate włoski. Patrzyłam to na powiększającą się z chwili na chwilę plamę, to na Ethela. Na jego policzkach i szyi pojawiły się różowe krostki. Skrzywiłam wargi, a raczej coś, co z nich zostało ― czarne, zgniłe paski.
Tolerowałam jedynie własną brzydotę, a tak poza tym kochałam piękno. Izanagi zawsze był piękny. To znaczy… aż do chwili, gdy przestał mnie kochać. Dotknęłam palcem dziury w brzuchu. Czyż miłość między dwojgiem istnień nie powinna opierać się na więzi między ich duszami? Ciało starzeje się, gnije, przemija. To duch trwa wiecznie.
― Iza?
Nawet nie zauważyłam, że Ethel podszedł tak blisko, że był w stanie położyć dłoń na moim ramieniu.
― Słucham?
Uśmiechnął się i pocałował w wystającą kość lewego obojczyka. Spojrzałam mu w oczy. Nie dostrzegłam w nich obrzydzenia, lecz strach. Wziął mnie ostrożnie na ręce i zaniósł do łóżka.
― Kocham cię ― wyszeptał.
― Dlaczego kłamiesz?
Nie odpowiedział. Przywarł wargami do miejsca, w których kiedyś znajdowała się pierś. Nieprzyjemny, zimny dreszcz przeszedł mnie od stóp do głów.
― Przestań! ― wrzasnęłam i odepchnęłam od siebie mężczyznę, by odrobinę spokojniejszym tonem dodać: ― Nie musisz całować rozkładających się zwłok.
Ethel wstał, stanął pośrodku pokoju i zesztywniał. Z chwili na chwilę strach znikał z jego oczu. Zastępowało go zwątpienie. Wzrok kochanka pływał w rozchybotaniu.
― Hiruko ― wyszeptałam, ale tak cicho, że nie mógł usłyszeć, po czym dużo głośniej powiedziałam:
― Wyduś to wreszcie z siebie. Po co przyszedłeś do parku?
Wytarł chusteczką krople potu ze zmarszczonego czoła i wymamrotał:
― Iza… Ja… ja naprawdę cię kocham. Niezależnie od tego, jak wyglądasz. Kocham twój umysł i serce.
Wzruszyłam ramionami, wstałam i gestem ręki wskazałam drzwi.
***

„Black belt”. Tańczące w kółku afroamerykańskie dzieci. Nie, nie byłam rasistką. Dla mnie śmierć każdej ludzkiej jednostki smakowała tak samo pysznie.
Jak przez mgłę dostrzegłam stojącego trzy kroki przede mną Izanagiego. Odwrócony plecami, z dzidą w ręce. Podeszłam do męża i sięgnęłam po włócznię. Nie stawiał żadnego oporu. Zaśmiałam się głośno, złapałam go za nadgarstek i powiedziałam:
― Co, Izanagi? Zgadzasz się, że za dużo ludzi pałęta się po świecie? Kryzys, ubóstwo, bezrobocie, dyskryminacja, piętnowanie słabszych. Ja tysiąc zabiję, a dzięki tobie na ich miejsce tysiąc pięćset się rodzi. Nawet ty od czasu do czasu pragniesz przesiewu, prawda, Izanagi? To ty pozwalasz mi na plagi, wojny i kataklizmy, gdy jest ich zbyt wielu, gdy cię drażnią swym niepoprawnym zachowaniem. Dlaczego milczysz? Dlaczego nawet na mnie nie spojrzysz? Boisz się, że zobaczysz trupa?
Izanagi jęknął, by po skenudzie rozpuścić się w powietrzu. Ja też stałam się niewidzialna i niewidzialną dzidą zaczęłam przebijać głowy czarnych dzieci. Niewidzialna krew chlapała na chodnik. Ludzie, gdy osiągną szczyt, muszą spaść. I dopiero, wtedy po upadku, isnieje szansa na ponowny rozkwit. To ja byłam tą, która wzburzała szlachetne łono.
***
Nie widziałam Ethela ponad tydzień. Myślałam, że zrezygnował, ale nie, byłam w błędzie. Przyszedł, kiedy akurat brałam gorącą kąpiel. Wpuściłam go do pokoju rozgrzana, owinięta jedynie ręcznikiem, z mokrymi włosami. Uśmiechnął się, po czym złapał w ramiona i mocno do siebie przytulił. Objęłam rękoma jego szyję, a on delikatnie mnie podniósł. Ręcznik zsunął się na podłogę.
Nagość, czułość i… Gdy nasze ciała przywarły do siebie, poczułam coś, jakby prąd wydostający się z pępka kochanka i wnikający w moje podbrzusze. Zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Zamknęłam powieki i znalazłam się wśród chmur. Spacerowaliśmy z Ethelem, trzymając się za ręce i raz po raz spoglądając na moje pierworodne dzieci. Na Honsawake czeszącego ogromnym grzebieniem złote kłosy, na Sikoku pławiącego się w morzu ryżu, na skamieniałego Okiego, na sięgającą nieba Iki, na niedostępną Cuszimę, na złotą Sado. A gdzie były Kiusiu i Honsiu? Zmrużyłam oczy, a po chwili dwóch snów wynurzyło się z fal; bogactwo i władza, szczodra jesień ― ulubieńcy mamy. Uśmiechali się do mnie, a ja do nich.
― Iza?
Powoli uchyliłam powieki. Ethel leżał na boku. W prawej dłoni trzymał kosmyk moich wciąż ociekających wodą włosów.
― Tak? ― Podparłam głowę na łokciu, po czym delikatnie pogłaskałam kochanka po ramieniu.
― Zobaczysz, będziemy ze sobą szczęśliwi. Wrócimy do Japonii. Miłość zniszczy nienawiść i ugasi pożar.
― Mhm.
Rozmarzyłam się; przed moim oczami pojawił uroczy domek na kropli oceanu, w nim ja i Ethel. Kochający się i płodzący kolejne dzieci. Dzieci… dzieci trzeba urodzić. Przypomniałam sobie o swoim ostatnim potomku ― Homosubi, o potwornym bólu, który towarzyszył mi podczas porodu. On spalił moje łono. On zniszczył moje piękno. To przez niego trafiłam do krainy umarłych. To przez niego straciłam Izanagi.
Zdjęłam dłoń z ramienia Ethela. Zmarszczyłam brwi. Poród zmienia kobiece ciało, ale mąż powinien wielbić żonę, nawet gdy zbrzydnie. Spojrzałam groźnie na Ethela. Czego chciał ten chłopak? Czułam, że mnie mami. Kim on był? Podniosłam się, włożyłam podomkę i zapytałam:
― Kto cię wysłał? Amaterasu? Przyznaj się, nędzna gnido.
Wciągnęłam powietrze głęboko w płuca, po czym podeszłam do łóżka i zacisnęłam palce na szyi kochanka. Nawet nie próbował się bronić. Jego twarz zrobiła się sina. Zabrałam ręce i wrzasnęłam: ― Jeśli mi nie powiesz, to cię uduszę, a potem porąbię na kawałki, tak jak Izanagi porąbał Homosubi!
Ethel najpierw z trudem łapał powietrze, a potem bezwładnie opadł na poduszkę. Szturchnęłam go łokciem.
― Mów!
Wydał z siebie świszczącopiszczący dźwięk, by wreszcie wybełkotać:
― Ama… Amaterasu namówiła Kiu… Kiusiu i Honsiu.
Zacisnęłam pięści. Kiusiu i Honsiu? Moje dzieci? Jak ona śmiała w ogóle się do nich odzywać! Nieskalana bogini w słonecznej aureoli, wielka opiekunka gatunku ludzkiego, zdzira zrodzona z parszywego oka Izanagiego! Jak ja jej nienawidziłam!
― Ona chciała dla ciebie dobrze.
― Dobrze? Amaterasu? Moja największa przeciwniczka? O czym ty bredzisz?
Przyłożyłam dłonie do głowy. Ścisnęłam czaszkę i… to nie trwało dłużej niż sekunda, z pięknej kobiety przekształciłam się w gnijące zwłoki. Wyszczerzyłam zęby, wygięłam plecy w łuk, rozczapierzyłam palce.
― Iza. Izanami, proszę. Nie zabijaj. ― Ethel skulił się pod ścianą.
― Co ona ci obiecała?
― Że będę żył wiecznie, mieszkał pół roku na Kiusiu, pół roku na Honsiu. Że nigdy nie zabraknie mi jedzenia, że nigdy chłód nie wkradnie się do mojego domu, że będę szczęśliwy i… ― Nie dokończył, tylko spojrzał na mnie błagalnie.
― A co ta słoneczna wiedźma planowała zrobić ze mną?
Westchnął ciężko i drżącym głosem odpowiedział:
― Nic, Amaterasu chciała, byśmy zamieszkali tam razem. Mieliśmy stworzyć szczęśliwą rodzinę. Ty, ona, Kiusiu, Honsiu…
― Szczęśliwą rodzinę? Wynocha, wstrętny robalu! Wynocha!
***
Ethel z wymalowanym na twarzy przerażeniem wybiegł z pokoju. Zostałam sama ze swoją złością i wszechogarniającą potrzebą zemsty. Wróciłam do kobiecego ciała, przebrałam się w krwistoczerwoną sukienkę, narzuciłam popielaty płaszcz i ruszyłam do Lincoln Park. Zbliżała się północ. Jak na początek lipca było wyjątkowo zimno i wietrznie.

Do garażu przy North Clark Street dotarłam po pierwszej. Stanęłam naprzeciwko ceglanej ściany. Do moich uszu dobiegały ciche jęki, pohukiwania, skrobanie pazurów o podłogę. A może to nie były pazury, tylko zakrwawione lufy? Minęło już ponad dziesięć lat od walentynkowej masakry. Że też żaden z gangsterów nigdy nie próbował zostać moim kochankiem. Wzdrygnęłam się, przecież nie było szans, bym wpuściła ich do łóżka, nawet Ala Capone. A poza tym… czyż oni nie pragnęli tego samego, co ja? Śmierć, władza i pieniądze. Nie musieli mnie zwodzić fałszywą miłością.
Popatrzyłam na ścianę. Cegły brudnobiałe, szare, żółtopomarańczowe, niektóre podziurawione kulami. Zacisnęłam zęby, wbiłam paznokcie w wewnętrzną cześć dłoni, skoncentrowałam myśli. Te dziury były tak głębokie, że sięgały aż do piekła. Policzyłam w głowie do dziesięciu i pod murem pojawił się Ethel. Blady, spanikowany, z poniesionymi rękoma.
― Odwróć się! ― krzyknęłam, by następnie sięgnąć po leżącego na podłodze Tommy guna.
Wycelowałam w plecy kochanka, nacisnęłam spust. Powtórzyłam czynność czternaście razy. Nie żył, a wciąż w niego strzelałam. Krew tryskała na boki, malując na ścianie i na moim płaszczu przepiękne obrazy kwitnących wiśni. Huk strzałów odbijał się głuchym echem po garażu.
To była jedynie wyobraźnia, a jak wyglądała rzeczywistość? Gdy patrzyłam na siedzącego na hotelowym łóżku nagiego, zabiedzonego Ethela, nie planowałam go zabijać, ale potem chęć zemsty wzięła górę. Ethel Gleason zginął o pierwszej dwadzieścia dwie, parę przecznic dalej, przypadkowo postrzelony przez jednego z członków gangu Ala Capone.
***
Przez kolejne siedem tygodni, prawie że nie opuszczałam pokoju, większość czasu siedząc wpatrzona w okno. Tylko w moich oczach to nie było okno, lecz kinowy ekran, na którym obserwowałam, co dzieje się w Berlinie, w Warszawie, w Moskwie, w Rzymie, w Tokio… I cóż, z każdą sceną uśmiech na mojej twarzy robił się coraz szerszy i szerszy. Wszystkie sięgające z krainy umarłych nitki umiejętnie splatały się w krwawy dywan, który wkrótce miał przykryć cały świat.

Pierwszego września wybrałam się do kawiarni na Curtiss Street. Po drodze kupiłam Trybunę Codzienną. Zamówiłam kawę z mlekiem, po czym rozłożyłam na stoliku gazetę i wbiłam wzrok w nagłówek: „War! Bomb Warsaw!”. Zatarłam z zadowolenia ręce, wypiłam łyk latte. Nadchodziły dni mojej chwały, ale zanim wrócę do Europy, pozostała mi w Stanach do załatwienia jeszcze jedna sprawa.
Nazajutrz rano wsiadłam do pociągu jadącego do Waszyngtonu. Zajęłam miejsce w przedziale. Ruszyliśmy. Popatrzyłam przez okno na słońce. Zbyt jasne, zbyt ogniste, formujące się w wielkiego grzyba. Zmarszczyłam brwi i wyszeptałam:
― Kiusiu i Honsiu, dzięki waszej przyrodniej siostrze, srogo pożałujecie za knucie przeciw własnej matce…