- Opowiadanie: Nikolzollern - Pan na zamku 4

Pan na zamku 4

W tej części znowu spotykamy pannę Fay von Thierheim

Poprzednie części: Pan na zamku 1,2,3.

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/23999

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24103

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24120

ciąg dalszy https://www.fantastyka.pl/opowiadania/edytuj/31583

Oceny

Pan na zamku 4

Rozdział III. Między Tańcem a różańcem

Uroczyste nieszpory w piątek wigilii św. Filipa Apostoła w kościele Sióstr Mądralek miały się ku końcowi. Trwały prawie godzinę. Siostry śpiewały kantyk Symeona. W świątyni było chłodno i Fay ziębła w swojej balowej sukni z odsłoniętymi ramionami. Miała wprawdzie ciepły szal, ale on z kolei przykrywał jej wysoką fryzurę, nad którą Janette pracowała całe popołudnie. Trzeba przyznać dziewczyna miała do tego talent. Fay było nie tylko zimno, ale też głupio. Obok stała, nie siadając przez całe nabożeństwo, postawna Kiteżanka.

Panna z odległej planety była szczelnie zapakowana w kryjącą figurę suknie, która wraz z starannie wyprasowaną chustką spiętą pod brodą szpilką, przydawała jaj nieprzystępny, niemal zakonny wygląd. Jedynie skąpe acz kosztowne lamówki i hafty zdradzały osobę dobrze urodzoną. Obok niej wyszykowana na bal u hrabiny Fay czuła się niezręcznie.

Dawniej rzadko chodziła na „nieobowiązkowe” nabożeństwa, ale odkąd uznała się za narzeczoną Fredegara, postanowiła przyzwyczajać się do życia u boku nieprzeciętnie pobożnego pana męża. Wspomnienie św. Filipa rozpoczynało Adwent, więc było nie do pominięcia. Nie do pominięcia był też bal u hrabiny – ostatni przed postem. Została zaproszona i zdawała sobie sprawę, że droga do kręgu przybliżonych słynnej profesorki leży przez salę taneczną.

Fay niechętnie zauważyła napięcie tworzące się między dwoma wektorami jej życia – miłością do Fredegara i zapałem do nauki. Jedno i drugie wymagało zaangażowania i poświęceń. Już zrezygnowała ze spotkania z ukochanym, aby rozpocząć te studia. Owszem przywiózł ją tu pan ojciec, ale przystała na to. Może powinna teraz czytać żywoty świętych i inne pobożne książki, myśleć o wychowaniu dzieci i zarządzaniu domem? A jakże nauka? Na tę myśl poczuła się jak wygłodzony człowiek, który właśnie zasiadł do suto zastawionego stołu i raptem słyszy, że ma powstać i udać się gdzie indziej. Żeby tylko nie musiała wybierać! Na razie nie musi. Na razie będą i nieszpory, i bal. Takie życie – w sukni balowej do kościoła, z kościoła na tańce. Jak to musi wyglądać w oczach takiej kitieżańskiej bojaryni?

„Przyprawiam ją o grzech osądzania” – Fay westchnęła.

Kapłan wygłosił rozesłanie. Można już iść. Fay uczyniła znak krzyża wskutek czego szal zsunął się z jej ozdobionej bursztynowymi paciorkami fryzury. Sztywna Kitieżanka rzuciła w jej stronę krótkie spojrzenie. „Na pewno mnie potępia!” – pomyślała panna von Thierheim.

– Piękna fryzura. – Usłyszała Fay, oddając szal Janette przed portalem świątyni. Dziewczęcy głos przemawiał po rilgerdzku z miękkim kitieżańskim akcentem.

– Z bursztynami w srebrze to świetny pomysł. Ożywia szare włosy nutą ciepła. Do tego kolczyki, wisior i złoto-brązowe pasy na srebrzystej sukni. Efekt osiągnięty przy zastosowaniu oszczędnych środków.

Fay poczuła przypływ pewności siebie wywołany tym rzeczowym i zgrabnym komplementem.

– Mam na imię Fewronia – przedstawiła się Kitieżanka, uśmiechając się przyjaźnie i ukazując urocze dołeczki na policzkach.

– Fay – odrzekła komplimentowana z pewnym ociąganiem, bo musiała wpierw zamknąć otwarte ze zdumienia usta.

– Domyślam się, że panna idzie na bal do hrabiny Rosabeverde i zapewne się spieszy – stwierdziła Fewronia – nie będę panny zatrzymywać.

– Może przejdziemy się razem? – zaproponowała Fay nieco ochłonąwszy z wrażenia.

– Chętnie. – Kiteiżanka zdjęła z głowy chustę pozostając w wyszywanej drobnymi koralikami czapeczce.

– Chodzi panna czasem na bale? – zapytała Fay, nie wiedząc w którą stronę poprowadzić rozmowę.

– Owszem, z mężem. – Fewronia zademonstrowała obrączkę. – Studiuje tu mikrobiologię. A w ogóle mów mi po imieniu.

– To jak do ciebie mówią w domu?

– Chawrosza.

– Cha-wro-sza. Fajne, takie ciepłe, jak chusta puchowa. – Fay poruszyła palcami jakby pieściła delikatny materiał. – Dlaczego zdrobnienie zaczyna się od innej litery?

– Początkowo w naszym języku nie było fonemy „f” i przodkowie mieli problem z wymawianiem tego dźwięku, chłopi zresztą nadal miewają. Mówią zamiast „f” – „chw” albo „ch”.

– To się zdarza przy adaptacji imion i wyrazów obcych…

– Tutaj koledzy na studium mówią na mnie Fewi. Z akcentem na ostatnią sylabę.

– Jesteś tu ze względu na męża?

– Odwrotnie. Jest tu ze względu na mnie – odpowiedziała Kiteżanka z źle ukrywaną dumą -Nie potrzebowałby jechać aż tutaj dla mikrobiologii. Mamy na planecie kilka dobrych katedr. To ja studiuję filologię betelgejską. Zaczęłam jeszcze u siebie, ale wiadomo, nie ma jak studiować lingwistykę w środowisku językowym.

„To dopiero jest miłość! – pomyślała Fay z zawiścią– Jakie poświęcenie!”

– Czyli interesuje cię bardziej sam język, nie literatura? – zapytała.

– Literatura też, zwłaszcza powieści-katastrofy o zagładzie planety. Betelgejska posiada aż osiemdziesiąt cztery takie dzieła powstałe w ciągu trzech tysięcy lat, w tym osiemnaście jeszcze przed podbojem i sześć napisanych w języku rilgerdzkim przez przybyszów z innych planet! Ale owszem, naukowo interesuje mnie bardziej sam język. A panna zapewne zajmuje się cyberlingwistyką?

– Fay, przecież mówimy po imieniu! Owszem. Skąd takie przypuszczenie?

– Zwykle ci, którzy kochają bale, nie idą najpierw na nieszpory. Zatem, albo jedno, albo drugie robisz z musu. Wszyscy wiedzą, że ciężko wkupić się w łaski pani Egilony nie tańcząc, choćby miało się siedem piędzi we łbie.

– Tak naprawdę i jedno, i drugie. – Fay westchnęła. – Mój narzeczony jest bardzo pobożny, więc przyzwyczajam się do jego stylu życia. Nie rozumiem, co z tymi piędziami?

– To takie kitieżańskie powiedzenie, jak ktoś jest bardzo mądry.

– A, rozumiem, ma dużą czaszkę, żeby nie uwierała! – Fay roześmiała się. Kiteiżanka podobała się jej coraz bardziej.

 

Młode niewiasty nieśpiesznie szły centralną aleją przecinającego kampus bulwaru. Służące trzymały się kilka kroków za nimi, ale w odróżnieniu od swych pań nie znalazły wspólnego języka. Sztywna kitieżańska matrona, zapewne była niania Fewronii, zdawała się nie zauważać modnie ubranej i umalowanej Janette.

Wzdłuż alei nieśpiesznie toczyły się najemne fiakry i własne powozy seniorów z herbami na drzwiach. Większość zmierzała w stronę pałacu hrabiny. W mieście przeważnie używano jedno lub dwukonnego zaprzęgu, chyba że status właściciela nakazywał użycie większego. Dlatego też czwórka pięknych białych rysaków ciągnących malowaną w girlandy kwiatów białą karocę, miarowo kołyszącą na rzemiennym zawieszeniu, od razu zwróciła na siebie uwagę Fay i jej nowej koleżanki. Powiew wiatru uniósł zwiewną zasłonę i dziewczyny zobaczyły doskonały profil skończonej piękności.

– Jak z kamei! – westchnęła Feuronia ze szczerym zachwytem.

„Nie masz w sobie ani trochę zawiści?” – zdumiała się Fay, ale nie powiedziała tego głośno.

– Wiesz kto to jest? – zapytała.

– Hrabianka Desideria Gastaldo – odpowiedziała Feuronia – studentka pierwszego roku estetyki. Jest córką arcyksiążęcego konetabla, ma jeszcze siostrę bliźniaczkę i dwóch starszych braci.

– Sporo o niej wiesz. Interesuje cię życie wielkich rodów?

– Nieszczególnie, ale jej przybycie na uczelnię odbyło się z taką pompą, że ciężko było nie zauważyć. Przybył sam hrabia, towarzyszyła mu setka samych tylko rycerzy eskorty. Ufundował pięćdziesiąt stypendiów dla ubogich studentów, aby co środa śpiewali nieszpory w intencji Desiderii. Trąbili o tym w gazecie uczelnianej.

– Więcej w tym pobożności, czy próżności? – rzuciła Fay sceptycznie.

– Raczej polityki. Teraz Arnauld, syn Egilony, bawi się we włościach Gastaldów. Może są jakieś przymiarki matrymonialne.

– Słyszałam, że nie jest z matką w zbyt zażyłych relacjach, przecież zrzekła się w jego imieniu prawa na tron – powiedziała Fay dumna ze swojego rozeznania w sytuacji – Mimo to jest nadal atrakcyjną partią dla córek konetabla?

– Nie znam się na tym – przyznała się Fewronia – Fiodor jest lepiej zorientowany w tych niuansach, jego kuzyn Dymitr studiował razem z młodszym synem Gastaldów i nadal się z nim przyjaźni.

Gawędząc, młode szlachcianki dotarły do pałacu Egilony. Zaczynało zmierzchać. Znad horyzontu wystawała zaledwie piąta część ogromnej gwiazdy, a w wielkich żeliwnych latarniach przy misternie wykutej, żelaznej bramie już zapalono ognie. Na tej planecie oświetlenie uliczne służyło zresztą bardziej jako ozdobą, niż realne źródło światła. Dzięki pomysłowemu podświetleniu, stojący w głębi parku pałac efektownie wynurzał się spomiędzy ciemnych brył drzew i krzewów przystrzyżonych w kształcie figur geometrycznych.

– Dobry wieczór, moje panie!

Zajęta podziwianiem widowiska Fay nie zauważyła, kiedy do nich zbliżył się przystojny młody mężczyzna. Miał zadbaną jasnoblond brodę i wielkie błękitne oczy o przenikliwym spojrzeniu. Kitieżanin nosił się z betelgejska i miał u pasa popularny u miejscowej szlachty krótki, prawie trójkątny miecz cinquedea w bogato zdobionej pochwie.

– Fay, poznaj mojego męża. Fiodorze, oto panna Fay z cyberlingwistyki.

Fiodor ukłonił się dwornie. Fay dygnęła.

– Paraskiewa przysłała mi wiadomość, że tu zmierzacie – wytłumaczył bojar swoją obecność – postanowiłem wyjść wam naprzeciw, bo nasze laboratorium jest w dziesięciu minutach stąd.

Fewronia podeszła do męża i wzięła go pod rękę.

„Jaka piękna para” – pomyślała Fay i mimowolnie ujrzała oczami wyobraźni siebie i Fredegara na miejscu Kitieżan. Nie wiedzieć czemu na tym portrecie miała zmartwioną minę, a na obliczu męża gościł nieobecny wyraz. Wzdrygnęła się.

– Stało się coś, Fay? – spytała nowa znajoma z troska w głosie.

– Nic takiego, głupie myśli. Nie przejmuj się – odpowiedziała Fay, przywołując możliwie promienny uśmiech.

– Nie będziemy cię dłużej zatrzymywać, czekają cię gawoty i sarabandy – powiedziała Kitieżanka.

– Przyjdź do nas w niedziele na herbatę z piernikami – Fiodor z ukłonem podał jej wizytówkę.

Fay dygnęła i skierowała się ku bramie. Czereda gości zmierzała w stronę pałacu, mijając szpaler gwardzistów hrabiny. Ognie ogrodowych latarni odbijały od klejnotów dam, galonów na wamsach kawalerów i wielkich, ozdobnych glewii straży. Rozmowa z Fewronią pozwoliła Fay na jakiś czas zapomnieć o swoich obawach co do posiadanych umiejętności tanecznych. Teraz miało się okazać, czy są w ogóle przydatne. Na różnych planetach i dworach panowały różne zwyczaje i mody: na jednych tańczono pawany i galiardy, na drugich gigue i courante, a na trzecich nawet walce i polki. W ostatnich dniach trochę odświeżyła swe nawyki z Janette (ta dziewczyna była ze złota!), która zapewniała ją, że nie jest źle i na pewno dobrze sobie poradzi, ale nadal bała się zbłaźnić. I kto powiedział, że bal to zabawa?

 

Do położonej na piętrze sali tanecznej prowadziły szerokie marmurowe schody ozdobione alegorycznymi figurami sztuk i nauk, wśród których wyróżniała się Cyberligwistyka w postaci figlarnej dziewczyny wrzucającej monety z literami do głowy starca niczym do skarbonki. Na twarzy dziadka malował się błogi wyraz, świadczący o tym, że na stare lata wreszcie zaspokoił głód wiedzy. Kompozycja ta stała na końcu schodów, w miejscu gdzie ich marmur spotykał się z drewnem parkietu.

 Obszerną salę dodatkowo powiększały przemyślnie ustawione lustra. Ogromny kryształowy żyrandol nie tyle oświetlał, ile migotał, odbijając światło kilkuset świec w niezliczonych kryształowych wisiorach. Świece w kinkietach odbite w swoich lusterkach z polerowanego brązu rozpraszały mrok na obrzeżach pomieszczenia. Odblaski i odbicia przeplatały się z cieniami, szykując gotowe zacząć jakiś groteskowy taniec.

„Pięknie i tajemniczo – powiedziała sobie Fay, czując dziwny niepokój i nieokreślony lęk, jakby przyszła na bal wampirów. Odruchowo poprawiła wysadzany rubinami krzyżyk na piersi. Po chwili dziwne uczucie przeminęło i dziewczyna gotowa była się śmiać z tych upiornych skojarzeń.

Hrabina stała na podwyższeniu witając kolejno podchodzących gości. Czekając na swoja kolej, Fay przystanęła na chwilę koło widzianej w powozie hrabianki Gastaldo otoczonej tłumkiem pragnących wkupić się w jej łaski koleżanek, wasali rodu i beznadziejnych amantów, skazanych na podziwianie zjawiskowej piękności zza zbyt wysokich progów.

– Fabrizio, mój drugi brat, wreszcie się ożenił. Mam nadzieję, że teraz się ustatkuje. –Fay usłyszała głęboki kontralt Desiderii. – Bratowa pochodzi z Vulcanii. Ma na imię Meliane, jest taka zabawna!

– Ma spiczaste uszy? – zapytała jedna z towarzyszek.

– Owszem! I jest ot taka mała! – odpowiedziała hrabianka śmiejąc się i unosząc rękę do wysokości piersi – prawdziwa myszka!

Fay oszacowała, że Gastaldówna jest wysoka, może nawet odrobinę wyższa od Fredegara.

– Do tego jest geniuszką komputerową – ciągnęła Desideria – pisze świetne programy, biedaczka.

– Biedaczka? Urwała takiego męża! – zdziwiła się inna koleżanka, trzepocząc wachlarzem.

– Owszem Meliane dostała Fabricio, który był wymarzoną partią dla mnóstwa panien, ale wyszła za niego z musu. Jej ród poniósł w wojnie miażdżącą klęskę i pilnie potrzebował sojuszu. Wypchnęli więc ją za mąż w trakcie habilitacji.

Na twarzach akademickiej części słuchaczy zagościł wyraz współczucia. Uczone damy wzdychały i kiwały głowami.

Tymczasem kolejka się przesunęła i Fay znalazła się przed Egiloną. Dygnęła głęboko. „Jak mam ją tutaj nazywać, Magnificencjo czy Wasza Wysokość?” – nagle zaniepokoiła się dziewczyna.

– Witaj moja droga, Cecille przejrzała twoją matrycę i zreferowała mi pokrótce. Ma też jakieś uwagi. W każdym razie twoja praca jest ciekawa. Chcę, żebyś włączyła się w prace zespołu. Nie sądzę, byś potrzebowała studiować cyberlingwistykę od początku. Doszkolimy cię w trakcie.

Fay nie wiedziała, czy oficjalne oświadczyny Fredegara sprawiłyby jej więcej radości. Ledwo powstrzymała się od rzucenia się hrabinie na szyję. Serce jej przyśpieszyło. Zarumieniła i znowu dygnęła.

– Idź, baw się dobrze! – Egilona machnęła na nią wachlarzem z pawich piór.

Skoczna galiarda dobrze pasowała do nastroju dziewczyny, więc Fay włączyła się do tańca, zapominając o swoich obawach. Ciało poczuło rytm, wdzięcznie i precyzyjnie wykonywało figury tańca. Promienny uśmiech szczęśliwej dziewczyny kolejno ogrzewał zmieniających się partnerów: korpulentnego łysiejącego seniora, grzywiastego niczym lew potężnego rycerza, czarnoskórego dryblasa w okularach, zwinnego niczym lampart i równie drapieżnego wojownika z hamharskiej pustyni, profesora z rozwidloną brodą i złotym łańcuchem i w końcu złotowłosego, a jednocześnie smagłego młodzieńca w białym wamsie. Gdy wykonał piruet, coś w sposobie, w jaki się poruszał, wydało się Fay zadziwiająco znajome, a kiedy ich dłonie spotkały się w klaśnięciu, niczym prąd przeszyło ją wrażenie, że dotyka Fedegara, tak podobny był relief wklęsłości i wypukłości jego ręki.

Przyjrzała się uważnej obliczu nieznajomego. Taka sama pociągła twarz, kształt brwi oczu i nasady nieco krótszego nosa. Linia szczęki była łagodniejsza, a usta bardziej wydatne i zmysłowe. „Krewny? Tutaj?” – zdziwiła się – Dlaczego by nie? Tyle tu różnych…” Taniec trwał, kawalerzy się zmieniali, ale myśli Fay zaprzątał nieznajomy w białym wamsie.

Gdy galiarda dobiegła końca, Fay cofnęła się w kąt, skąd dobrze widziała całą salę, i sięgnęła do ukrytej w fałdach sukni kieszonki. Wyciągnęła wyglądający jak puderniczka, mieszczący się na dłoni okrągły przedmiot ozdobiony kryształami i kamieniami półszlachetnymi oprawionymi w filigranową srebrną plecionkę. Uniosła go do twarzy i nacisnęła agat na lewym boku. Pokrywa się podniosła ukazując lusterko-ekran i gładzik, udający płatek puderniczki. Maria Ludwika von Thierheim podarowała córce tę kosztowną zabawkę, nazywaną potocznie „łapaczem narzeczonych”, gdy ta dostała się na studia do Akademii Kosmicznej. Fay wkrótce zadurzyła się we Fredegarze i praktycznie nie wyciągała jej z szuflady toaletki.

„Kamera uruchomiona. Rozpoczynam skanowanie”. – zameldowało urządzenie, wyświetlając na ekranie komunikat, wypisany elegancką kursywą. Kamera, ukryta w krysztale na środku pokrywy, miała znakomitą rozdzielczość i sektor oglądu sto osiemdziesiąt stopni. Rozróżniała detale haftu w odległości stu kroków, a rysunek na sygnecie lub sprzączce – trzydziestu. Po kilku sekundach w lusterku pojawiła się panorama sali, podzielona na siedem sektorów. „Wybierz sektor, Pani” – poprosiło urządzenie. Fay lekko stuknęła końcem paznokcia w ekran. Kamera dała zbliżenie i podświetliła poszczególne postacie różnymi kolorami. „Wybierz obiekt, Pani”. Fay dotknęła pazurkiem młodziana w białym wamsie. „Szukam elementów do rozpoznania, proszę o cierpliwość, Pani.” Przez dłuższą chwilę na ekranie obracało się kółko procesu w postaci wianka kwiatów wreszcie pojawił się komunikat: „Element znaleziony. Łączę się z serwerem komisji heraldycznej. To może potrwać kilka minut”. Panorama sali zniknęła, zamiast niej na ekranie pojawił się herb w postaci białego zamku na zielonym polu, mającego zamiast bocznych wież złote kłosy. Podekscytowana Fay zdała sobie sprawę, że zapomniała o wykonywaniu ruchów, towarzyszących przyglądaniu się własnemu odbiciu w lusterku i od dłuższego czasu stoi nieruchomo z „puderniczką” na dłoni. Chciała już schować gadżet do kieszeni, kiedy wyświetlił się komunikat: „Ród de Malfando, hrabstwo lokalne Tolosa w królestwie/hrabstwie Gilliomar na Kowandongu. Pokazać drzewo genealogiczne/wykonać rozpoznanie twarzy”.

„Później”. Fay zatrzasnęła wieczko i ujrzała obiekt swego zainteresowania w dwóch krokach od siebie. „O, gdybym teraz z piskiem i trzaskiem zapadła się przez dziurę w podłodze wśród kurzawy próchna, nie czułabym się bardziej głupio! Chyba się czerwienię!” Dziewczyna otworzyła usta, by cokolwiek powiedzieć, ale młodzian ją wyprzedził.

– Mam na imię Alvaro. Nazwisko powinna już pani znać.

Fay faktycznie się zaczerwieniła, ale nie straciła rezonu. Uśmiechnęła się i dygnęła zgrabnie.

– Fay von Thierheim – powiedziała podając mu rękę do ucałowania – jest pan spostrzegawczy.

– Mama ma podobną puderniczkę, poza w tym guziku mam indykator skanowania. – Młody szlachcic się uśmiechnął.

Uśmiech dobrze leżał mu na twarzy, jak dokładnie dopasowany i idealnie czysty strój, który nosił. Fay odniosła wrażenie, że jego mięśnie mimiczne były przyzwyczajone do wykonywania tej czynności, czego nie można było powiedzieć o twarzy Fredegara. Uśmiech gościł na niej odświętnie. Wargi zawsze mu lekko drgały przed ułożeniem się w odpowiedniej pozycji. Śmiał się jeszcze rzadziej. Niemniej, gdyby ktokolwiek w jej obecności nazwał go mrukiem albo melancholikiem, zaprzeczyłaby tej potwarzy z całą stanowczością. Choć bardzo powściągliwie wyrażał emocje, widziała w jego obliczu pogodę i jakby światło.

– Jak dawno wróciłeś z wojny, don Alvaro? – Pytanie było prowokacyjne i miało zrównoważyć niezręczność odczuwaną przez dziewczynę.

Ten młodzian o wypielęgnowanych dłoniach i równiutko opiłowanych paznokciach nie wyglądał na takiego, co dopiero zdjął zbroję. Przede wszystkim nie było w jego obliczu tego, co zobaczyła swego czasu, kiedy na rodzimym statku gościł lądowy stryj, który właśnie wrócił z półrocznej wyprawy wojennej. Był to jakiś rodzaj wyrytej w całej postaci człowieka dziwnej wiedzy, wiedzy niemożliwej do przekazania, ale zmuszającej do przewartościowania praktycznie całego życia. Miała wówczas dziesięć lat i mimo że stryj jak dawniej przywiózł jej hojne prezenty i traktował ją z taką samą serdecznością, jak i trzy lata wcześniej, gdy gościła z rodzicami w jego zamku, widziała w nim coś niepokojącego, coś wilczego, w tym jak się poruszał, jak patrzył głęboko osadzonymi oczyma.

Na twarzy kawalera odmalowały się po kolei zdumienie, przestrach, zażenowanie. Działo się to jednak w bardzo szybkim tempie i na przystojnym obliczu po chwili gościł już wyraz uprzejmego zainteresowania okraszonego lekkim zdziwieniem. Brew Alvara lekko się wygięła – dokładnie jak u Fredegara. Teraz nie miała już wątpliwości, że są spokrewnieni.

– Skąd wiesz, pani, o naszej wojnie? – zapytał Alvaro.

– Kolega z roku wyruszył na nią z Akademii kosmicznej na beztlenowcu Grauenstein tuż przed egzaminami końcowymi – powiedziała Fay przezornie nie nazywając Fredegara narzeczonym.

– O jakże ten świat jest mały! Można uciec przed wojną, ale nie przed wstydem. – Złotowłosy kawaler westchnął i zaczerwienił się.

– Znam tego rycerza – powiedział spuszczając wzrok – to Fredegar von Stetten, mój siostrzeniec, choć myślę o nim raczej jak o kuzynie, bo jesteśmy w podobnym wieku. Będąc wasalem trzeciej linii, rzucił wszystko i pojechał na wojnę!

Fay zawsze uważała udział w feudalnych wojnach za marnotrawienie zasobów ludzkich w imię przebrzmiałych ideałów maskujących brudne interesy, ale nagle poczuła dumę za swego wybrańca. Zdała nawet sobie sprawę, że gdyby postąpił inaczej, straciłby w jej oczach, choć zapewne nie chciałaby się do tego przyznać. I kto to powiedział, że wychowanie rycerskie kształtuje tylko mężczyzn?

– Zapewne chcesz pani wiedzieć, co ja robiłem w tym czasie? – Alvaro skrzywił się boleśnie. – Tkwiłem tutaj. Gdy tylko przyjaciele na dworze powiedzieli ojcu, że król ma zamiar wmieszać się w tirgalską rebelię, matka wyprawiła mnie na Betelgezę. Powiedziała, że nie może mnie stracić, a najemnik-zastępca sprawi się lepiej ode mnie. A ja posłuchałem. Jak zawsze.

Szczerość Gilliomarczyka spodobała się Fay. Przemógł wstyd i teraz patrzył na nią nawet z odrobiną pewności siebie. Nie próbował się usprawiedliwiać i kręcić, tylko wywalił kawę na ławę, a nawet przyznał się do bycia mamy synkiem. Nie każdy mężczyzna by się na to zdobył. Uśmiechnęła się do niego.

– Chodźmy tańczyć courante – zaproponowała. Obfitość szczęśliwych zdarzeń tego wieczoru była wręcz niepokojąca: nowa przyjaźń z Fewronią, przyjęcie do zespołu Egilony i wreszcie ten niezwykły „wuj” Fredegara. Nie mogła się doczekać jak go wypyta o dzieciństwie ukochanego.

Alvaro odczuwał coś zgoła nowego. Gdyby ten stan nawiedził go w domu, pomyślałby, że jest chyba chory. Serce biło mocniej i po ciele rozlewało się upajające ciepło. „Co by powiedziała o tym mama? Dobrze, jakże dobrze, że jej tu nie ma! Fascynująca dziewczyna!” – myślał, śledząc wdzięczne ruchy Fay. Sprawnie przemieszczał się w kręgu tancerzy, ale ciągle uciekał spojrzeniem w stronę panny von Thierheim, nawet wtedy, kiedy naprzeciwko stanęła olśniewająca Desideria. Praktycznie jej nie zauważył. Gastaldówna była wstrząśnięta zachowaniem kawalera. Powiodła za jego spojrzeniem wzrokiem swych pięknych wypukłych oczu, żeby zobaczyć szarowłosą przeciętność z dość fikuśną fryzurą, ale poza tym… Pomyliła krok. „Niech ją!”

Fay wzięła z tacy lampkę musującego wina. „Może nie powinnam? – pomyślała po pierwszym łyku – I bez tego jestem jak pijana!” Dopiła jednak wino duszkiem i rozejrzała się po sali.

Gości zauważalnie ubyło a za oknami było już całkiem ciemno, jeśli nie liczyć zmniejszającej się zorzy na zachodzie.

Majordomus w czerwonej ze złotymi galonami liberii uderzył laską w podłogę:

– Ostatnia sarabanda!

„A myślałam, że nie zostanę do końca” – pomyślała Fay, ustawiając się w szyku tancerzy. Wcale się nie zdziwiła, widząc Alvara obok siebie. Nie odstępował jej, odkąd go przeskanowała. Tańczył on naprawdę doskonale, obracał się w tym towarzystwie od dawna. Gdyby nie był krewnym Fredegara raczej trzymałaby go na dystans. Jednakowoż nim był i z pewnością od niego można będzie sporo dowiedzieć się o rodzinie i latach dzieciństwa narzeczonego. Nie chciała zrazu ujawniać Alvaro statusu ich relacji, ale musiała to uczynić, gdy w jego towarzystwie podchodziła, by pożegnać się z gospodynią balu.

– Don Alvaro jest bliskim krewnym mojego narzeczonego, pani – odpowiedziała Fay na pytające spojrzenie Egilony. Hrabina uśmiechnęła się chytrze i skinęła im głową. Kawaler nie wyglądał na szczególnie zaskoczonego, bardziej na zawiedzionego, tak jakby domyślał się prawdy, ale nie chciał w to wierzyć.

– No proszę, Fredegar powziął zamiar się żenić, a nic nie powiedział rodzinie! Przegapiłbym ślub siostrzeńca – powiedział, gdy szli po marmurowych schodach.

– Don Fredegar oficjalnie mi się jeszcze nie oświadczył – przyznała się Fay, sądząc, że nie powinna kłamać temu, kto może zasięgnąć informacji z drugiej strony – dlatego cię nie powiadomił, panie.

Alvaro poczuł ulgę, domyślając się, że panna nazywa siostrzeńca narzeczonym raczej na wyrost, a tak naprawdę nic jeszcze nie jest przesądzone. Zmienił temat:

– Domyślam się, że dołączasz, pani, do dworu naukowego hrabiny Rosabelverde. Nie łatwo jest tu trafić bez co najmniej baronowskiego tytułu, albo skończonej habilitacji. Podobasz się jej.

– Mam nadzieję. Przyjęła mnie do zespołu. Mam nadzieję, że tańcząc nie zepsułam wrażenia.

– Skądże! Tańczysz pani bardzo żywiołowo, słyszysz muzykę i traktujesz figury jak punkt wyjścia dla rozsądnej improwizacji.

– Komplement od takiego znawcy jak ty, don Alvaro, może spowodować, że moja próżność rozedmie się i pęknie z hukiem.

– Gdy się tak uśmiechasz, pani, wyglądasz jak uosobienie Cyberlingwistyki ze schodów.

Fay roześmiała się radośnie. Ona – personifikacją umiłowanej Nauki. Jakże pragnęłaby nią być! Być jak Egilona!

Patrząc na szczęśliwą dziewczynę, Alvaro poczuł ucisk w sercu. Już wiedział, że jest zakochany. Zakochany tak bardzo, że nawet pożądać tej kobiety wydawało mu się świętokradztwem. Niedawne romanse ze starszymi od siebie i wyżej stojącymi w hierarchii damami, dzięki którym trafił na parkiet sali tanecznej pałacu Rosabelverde, ani też ulotne miłostki ze służącymi w rezydencji Malfando, zupełnie się nie umywały do tego nowego uczucia. Idąca obok niego dziewczyna była taka bliska, ale trudnodostępna, jakby otaczały ją mury i zasieki.

Szli aleją w stronę bramy gawędząc beztrosko. Alvaro dowiedział się między innymi, że panna jest córką kosmicznego wasala, co dodatkowo utrudniało kolejną przeszkodę. Fredegarem martwił się najmniej. Matka się nie zgodzi. Matka. Matka. Jej plany, jej nieomylne decyzje! A żeby tak zapytać ojca? Ojca? Ha! Wolne żarty! Nie pamiętał kiedy ojciec o czymś decydował. Chociaż nie, pewnego razu sam widział, jak ojciec zdecydował, jakie konie zaprząc do powozu.

Kiedy mama bezapelacyjnie oznajmiła, że Alvaro ma udać się na Betelgezę, bo będzie wojna, ojciec bąknął coś niewyraźnie i skinął głową. A przecież od pasowania syna na rycerza minęło zaledwie kilka miesięcy, a już miał splamić swój honor ucieczką w obliczu nadchodzącej wojny. Oczywiście wszystkie pozory zostały zachowane, ale w głębi duszy młodzieniec był zdruzgotany i upokorzony. Mama kochała jedynaka czule, ale nie umiała uszanować w nim mężczyzny.

– Co studiujesz, panie? – spytała Fay, gdy mijali kolejnego gwardzistę z wielką glewią.

– Prawo. Być może sądzisz pani, że to są jakieś nudne kruczki, i w dużej mierze to jest prawda, ale są też bardzo osobliwe działy…

– Na przykład?

– Na przykład prawo podbojowe, a w szczególności dotyczące podboju szlachetnego.

– To musi być ciekawe, ale dla mnie to zbyt odległy temat.

– Dlaczego? Wyobraź sobie, pani, że Fredegar odkryje planetę i postanowi ją podbić…

Fay prychnęła i roześmiała się. Fredegar w roli zdobywcy z jednym statkiem i garstką straceńców! Nagle ujrzała go, stojącego na zamarzniętej ziemi z mieczem w dłoni i spokojną determinacją na twarzy. Przestała się śmiać. „Mógłby to zrobić? Porwać się z motyką na słońce, zdecydować się na takie szaleństwo? Nie jest awanturnikiem, co to, to nie! Ale gdyby uznał, że chce tego Bóg?”

Alvaro zauważył nagłą zmianę, ale zanim zdążył zareagować, usłyszał głos jednego ze swoich sług, Paco.

– Senior, pański miecz?

Alvaro klepnął się po lewym biodrze.

– Do diaska! Zagadałem się i nie odebrałem go na dole.

– Przyniosę panu – powiedział lokaj i potruchtał w stronę pałacu.

 Paco, jak i Basilio został oczywiście wybrany przez doňę Isabel, aby towarzyszyć i przyglądać za jej synem. Jednakże z dala od domu panicz Malfando zaczął realizować swój plan uzyskania zamaskowanej niepodległości. Pierwszym warunkiem powodzenia tego planu było unikanie wszelkiej konfrontacji z matką. W tym celu trzeba było przekabacić sług. Basilio był strojnisiem i miał słabość do kobiet, co oczywiście kosztowało, więc podwojenie jego pensji kosztem uszczuplenia własnego budżetu rozwiązało sprawę.

Czterdziestoletni Paco był bardzo oddany swej pani, a jego żona była przełożona pokojówek i cieszyła się wielkim zaufaniem. Na przekupienie drugiego lokaja Alvaro nie było stać, bo i tak musiał uzupełniać swój zubożały trzos, udzielając korepetycji i pisząc referaty dla co bardziej leniwych kolegów. Rozwiązanie znalazło się niespodziewanie i nie wymagało ponoszenia jakichkolwiek kosztów.

Paco miał trójkę dzieci i bardzo bał się śmierci. Ujawniło się to kiedy oni stali się świadkami gwałtownego starcia dwóch grupek uzbrojonych krótkie miecze i kordy studentów z wrogich korporacji. Walka rozgorzała się zupełnie niespodziewanie, gdy zwaśnione zgraje wpadły na siebie w wąskiej uliczce. Przypadkowi przechodnie, w tym don Alvaro i jego słudzy musieli przyciskać się do murów, by uniknąć śmigających ostrzy. Kiedy było po wszystkim, młody szlachcic zobaczył, że Basilio bacznie przygląda się swojemu kaftanowi w poszukiwaniu krwawych bryzg, zaś Paco nadal stoi w drzwiowej wnęce dygocząc tak, że zderzają mu się kolana. Alvaro odnotował ten szczegół i pewnego razu, wysławszy Basilia do miasta, nagle rzucił się na biednego sługusa, powalił go, przygniótł sobą i przystawił do gardła ostrze kindżału. Dysząc chrapliwie w udawanym ataku furii oznajmił lokajowi, że pani jest daleko i że nie wróci do domu żywy, jeśli nie będzie robił tego co mu każe. Poskutkowało.

Odtąd mama dostawała odpowiednio zredagowane raporty o prowadzeniu się synalka. Same raporty mogły służyć powodem do dumy. Obraz, który malowały był bowiem nieidealny, a czasami nawet musiał przyprawiać matkę o zmartwienie. Doňa Isabel beształa Alvara w listach, on się tłumaczył, przepraszał i przyrzekał poprawę. Tak to szło. Rozumiał swoją matkę. W ogóle rozumiał kobiety.

Przy bramie na Fay czekała Janette. Narzuciła jej na ramiona szal.

– Rozmawiałam ze służącą właścicielki tamtej karety. To profesorka, baronowa de Savran z filologii betelgejskiej. Jadą w naszą stronę. Myślę, że nas podwiozą.

– Jesteś kochana! Padam z nóg.

Fay zwróciła się w stronę Alvara:

– Do zobaczenia na następnym balu, don Alvaro.

– Każesz mi pani czekać aż do świąt? – jęknął kawaler z przesadną rozpaczą.

– Ćwicz cnotę cierpliwości, panie – powiedziała dziewczyna przechylając głowę – Czyż nie temu służy czas postu?

Obróciła się kreśląc swą wysoką fryzurą zamaszyste półkole i ruszyła za służącą w stronę ekwipażu.

Od strony pałacu przyczłapał zdyszany Paco.

– Na razie nie będziemy niepokoić pani matkę meldunkami o tej pannie – powiedział Alvaro, zapinając pas z mieczem – zrozumiano?

– Według rozkazu, panie – skwapliwie odrzekł lokaj.

Alvaro odprowadził ją wzrokiem. Czekać do Bożego Narodzenia? Jeszcze coś! Młody pan Malfando spędzał w Clorimonde już trzeci rok i dobrze znał tutejsze zwyczaje. W czasie postów hrabina Rosabelverde regularnie urządzała wieczory motetów. Dla takiej nowicjuszki, jak panna Thierheim będą nie do pominięcia. Jak dotąd Alvaro nie przepadał za tego rodzaju pobożną rozrywką, ale teraz miał motywację, by to zmienić.

Koniec

Komentarze

I Sally w końcu odleciała :) To znaczy, oczywiście domyślałam się, że odleci… Niezaprzeczalnie w tej części najbardziej podobają mi się opisy zamku-statku. Zarówno wyglądu zewnętrznego, jak też tego, co znajduje się w środku. Naprawdę robią niesamowite wrażenie. Zaczęłam sobie wyobrażać, jak ten statek można by narysować i cóż stwardziałam, że z pewnością nie narysuję statku. W żadnym razie nie dałabym rady przenieść Twoich plastycznych opisów na papier. Są zbyt dobre. Te wszystkie szczególiki. Rewelacja.

Podobają mi się też rady, które dostaje Sally od “starszego brata”, zwłaszcza te o dobrych relacjach z kucharką. Zakończenie też porusza ciekawe tematy – spadek w postaci ukradzionego mienia… Intersujące rozważania moralne.

I czy Sally przemieni się w Klarę??? Okaże się pewnie w kolejnych częściach…

Sally odleciała, żeby na pokładzie był obserwator z mniej-więcej naszą perspektywą. Będzie odwiedzać różne miejsca itp. Jak będzie przebiegała jej ewolucja i potoczy się los jeszcze nie wiem.

Nie spodziewałem się, że opisy wnętrza statku zrobią aż takie wrażenie. Są dobre, zwłaszcza plafon, ale bez przesady :).

Niebezpieczną kucharkę malowałem z natury. Znam taką jedną. Też pracowała przy biskupie.

Nadrabiam zaległości w czytaniu. Czy przedmowa oznacza, że to ostatnia część Twojej powieści? Wygląda jak fragment, po którym nastąpią kolejne.

Katia już zwróciła uwagę na plastyczne opisy. Dodam, że dialogi i relacje między postaciami wyszły dynamicznie. Dużo ciekawych informacji, zwłaszcza realiów życia księży.

Ciekawe, co dalej zrobi Sally, ta postać wzbudza sympatię, ale widząc jej charakter zgaduję, że ona jeszcze wpakuje się w kłopoty.

To znaczy, jest to ostatni gotowy fragment II tomu. Następnym jest retrospektywny “Szaber sakralny”. Większość akcji tego tomu będzie się toczyła na “Undine” oraz na Betelgezie (losy panny Fay) Piszę teraz rozdział właśnie o niej.

Nowa Fantastyka